Powiedzcie mu, że...
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Powiedzcie mu, że... |
Pochodzenie | Na Sybirze. Opowiadania z życia Polaków |
Wydawca | Wacław Pawłowski Trzaska, Evert i Michalski |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Tak swoje opowiadanie skończył Maksimienko.
Po wyjściu z Tobolska partya, do której nas włączono, po całomiesięcznym pochodzie zatrzymała się na dłuższy odpoczynek, w powiatowem mieście tobolskiej guberni, zwanem: Tara.
Bracia Polacy, osiedleńcy w Tarze: Karol Bogdaszewski, Adam Kłosowski, Konstanty Dorotkiewicz, Skiwski, Chomnicki odwiedzali nas codziennie i to parokrotnie, w ten sposób uprzyjemniając nam i osładzając przebywanie w „aresztanckim dworze”.
Lecz po zamknięciu bram więzienia, wieczorami, nudziliśmy się okropnie, nie grając w karty, ani nie spijając się, czem zwykle urozmaicali sobie czas w areszcie nasi współtowarzysze „brygandy”.
Wieczorami w izbie, gdzie nas, Polaków relegowano, pojawiał się zwykle niejaki Maksimienko.
Kim zacz był ów dziadzisko?...
Nie dopytywaliśmy się i zapewne nie dowiedzibyliśmy się prawdy, zresztą nikt nam tego nie umiał objaśnić, albowiem najstarsi ludzie w Tarze, pamiętali Maksimienkę już jako osiedleńca.
Nie pracował ów dziad, nie miał żadnych funduszów, przecież utrzymywał się bardzo dostatnio, wysługując się skazańcom z partyi, które na dłuższy, lub krótszy etap zatrzymywały się w Tarze.
Głuche wieści niosły, że owe posługi Maksimienki nie zawsze były w zgodzie z kodeksem, że naprzykład: puszczał w kurs fałszywą drobną monetę, którą masami fabrykują zbrodniarze w więzieniach syberyjskich.
Przecież Maksimienko zawsze potrafił „wylizać się”[1] z zarzutów i oskarżeń wszelkich, a nawet podobno i wyższe, fiskalne figury nie raz jeden pośrednictwa tego dziada używały, w różnych sprawach „delikatnej natury“.
W „aresztanckim domu” ów Maksimienko, z wyjątkowych przywilejów korzystał.
Wałęsał się po całym gmachu, miał wstęp wszędzie, często nocowywał w więzieniu, a do naszej izby natarczywie się wciskał, mając już doświadczenie, że od „polityków“ najwięcej można zarobić i to nic nie ryzykując, ani narażając się na scysyę jakąkolwiek z władzami,
Zrazu odprawiliśmy go niechętnie i ostro.
Niezrażony zaczepiał nas tylokrotnie, aż prawie przebojem, zdobył sobie wstęp do naszej izby i już na zdobytem stanowisku pozostał.
Syberyę zachodnią całą i sporą połać zabajkalskiej krainy znał na wylot i o tych okolicach, zupełnie nam obcych, jak również i Jakutach, Tunguzach i innych koczownikach, o ich obyczajach i wierzeniach bardzo ciekawe szczegóły opowiadał nam stylem barwnym sui generis, przedstawiając obrazy tajemniczych tajg i nieprzejrzanych stepów.
A te obrazy ożywiał wplątywaniem w nie swoich osobistych, często arcyzabawnych i niepowszednich przygód.
Skoro spostrzegł, że nas zdołał zainteresować swojemi naracyami, wyszczerzając w śmiechu pieńki wypróchniałych zębów, wyciągał do nas swoją futrzaną, syberyjską bermycę i rechotał:
— Nu’s, panowie wrzućcie tu garść „nikołajuszek”[2] i rzeknijcie, to dla ciebie na gorzałkę, na chleb i sól, i na postoły” stary grzybie.
Rozumie się, że ta apostrofa do naszej hojności nigdy nie przebrzmiewała bez echa.
Maksimienko z filuternym, potrosze ironicznym uśmiechem chował, w zanadrze kopiejki i o ile pora nie była zbyt późną, i o ile my mieliśmy jeszcze ochotę słuchać, znów rozpoczynał swoje opowiadania.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— „Są tacy”, powiadasz dziadu, tedy ja pytam: jacy są? — rzekł Aleksander Grzegorzewski, który wracał z kancelaryi więziennej, gdzie się udawał po jakieś potrzebne nam informacye.
Maksimienko, rad z interpelacyi, nie drożył się z odpowiedzią.
— Gadałem, że som ludzie „prądowniki” we workach wszelakie gatunki wiatrów przechowujący. I takie wiatry, które grunta osuszają miłościwie i w słoneczne pożogi, a żary, chłodzą...
— I zaś takie wichury, co ze ziemi budynki, jako piórka zdmuchajom, a „naród” i wszelakie zwierza zabijajom, na jeziorach i rzekach łodzie, a zaś na morzach okręty topiom. I gadałem, że som tacy ludzie, co pomory i choróbska różne po świecie rozwożom i roznoszą, w mocnych torbach skórzanych... Gdzie ich wola, tam torby owe rozwiązujom i rozrzucajom zamknięte w nich zarazy i choróbska... A wtedy ludzie całemi tabunami padajom umarłe...
— Wierzysz w to, dziadu? — przerwał Aleksander Grzegorzewski.
— Nu’ s, czy ja wiem?... wierzę ili nie wierzę... moje stare wyblakłe ślepie niejedno widziały już na tym świecie... niejedno... Pono wierzę!... — zawołał po długim namyśle.
Kiedy po naszem przybyciu do Tobolska cholera wybuchnęła w mieście, miejscowa ludność nas, Polaków posądzała, żeśmy przez nienawiść do Rosyan umyślnie przywieźli ją, w naszych bagażach.
Gdyby nie ta okoliczność, że nas zamknięto w więzieniu i że oprócz urzędników i straży więziennej nikt nie miał do nas przystępu, bylibyśmy niezawodnie, życiem przypłacili ten niedorzeczny przesąd ciemnego motłochu.
Opowieść Maksimienki przypomniała Grzegorzewskiemu te nasze, niedawne utrapienia i przykrości, tedy rozgniewał się nie na żarty.
— Że też możecie moi kochani, wysłuchiwać andronów, które nam prawi ten pijak, ten wydrwigrosz. To doprawdy wstyd dla nas, dla ludzi inteligentnych! — wołał, biegając po izbie.
— Przecieżeś go sam zainterpelował, Olesiu, wstydźże się teraz więcej, niźli my. Gdyż my byliśmy tylko powolnymi słuchaczami bzdurstw dziada, gdy tymczasem ty sam wyciągnąłeś go na słówka, — śmieliśmy się, co jeszcze w tem większą furyę wprowadzało Grzegorzewskiego.
Chociaż rozmawialiśmy po polsku, sprytny Maksimienko dorozumiał się, że mówiliśmy o nim. Przeto, nie chcąc tracić słuchaczów swoich opowiadań, a z nimi licznych „nikołajuszek” zaczął gawędę z innej beczki.
— Zapomniałem powiedzieć wam, gaspada, że byłem dziś w „petersburskiej gostinnicy”... przyjechała i zamieszkała tam...
Zwolna, dobitnie cedził słówko po słówku.
Zamilkł...
Spoglądał na nas z podełba, usiłując zbadać czy dostatecznie poekscytował naszą ciekawość.
Chrząkał...
A nie doczekawszy się zapytania kto do petersburskiego hotelu przyjechał i kto tam przebywa, jednym tchem wyrecytował:
— Przyjechała jakaś „barysznia”[3] „po rosyjsku“ mało rozumie, „widno” z waszych, bo tak samo gada jak wy.
Rzeczywiście dziad Maksimienko był mądrym, przebiegłym człowiekiem i psychologiem dobrym.
Zdołał nas zainteresować i rozbudzić naszą ciekawość.
Grzegorzewski przerwał swoją bieganinę.
Wszyscy utkwiliśmy w dziadu zaciekawione spojrzenia. Któryś z nas zapytał:
— Maksimienko nie wie jak się nazywa ta przyjezdna pani?
Dziad potrząsnął głową.
— Nie wiem. Ale mogę się dowiedzieć, jeśli chcecie panowie „Szlachta”.
— To niechże się Maksimienko dowie, prosimy i wynagrodzimy sowicie. Zaraz pobiegnijcie, dziadu, do tej „petersburskiej gostinnicy” i zdobądźcie o tej pani wiadomości dokładne i pewne.
Dziad uśmiechnął się chytrze.
— Zaraz, to ja do „petersburskiej gostinnicy” pójść nie mogę, bo nie jestem letiaga[4] abym po ciemnej nocy latał. Jakbym stąd wyszedł jużby mnie warty, psia ich mać obłupana, z powrotem nie wpuściły do „tiurmy”. Ale jutro skoro tylko bramę otworzą „hycnę” do miasta, wszystkiego się dowiem, do waszej „spalni“ dopadnę i wam wiernie zaraportuję, co i jak było i jest.
Zasalutował po wojskowemu i wyszedł, nie mogąc ukryć radości, że wiadomość, której nam udzielił, tak bardzo nas zainteresowała.
Maksimienko dotrzymał słowa.
Nazajutrz, prawie ze świtem, pojawił się w naszej izbie.
Najpierw, przeżegnał się bogobojnie i powitał nas życzeniami szczęśliwego, dobrego dnia. Zaczem stanął na środku izby, z bermycą pod pachą. Jedną ręką wsparł się na koszturze, drugą rozczesywał swoją ogromną, zwichrzoną, białą brodę zarastającą mu całe policzki.
To mrużył, to obcierał czerwone, nabrzmiałe, zaropiałe powieki... chrząkał... odkaszliwał przygłośnie, wreszcie krzyknął:
— Wszystko w przenajlepszym porządku!
Oleś Grzegorzewski przerwał porywczo:
— Maksimienko był w tym petersburskim hotelu? Maksimienko widział tę panią?
Dziad ogarnął wielką łapą brodę, ściskał ją w garści, wreszcie sam koniuszek włożył do bezzębnej gęby, pokiwał głową i odpowiedział:
— Widziałem, a co niema być! widziałem tę „barysznię”... Biała jest, jako kość mamuta, policzki ma gładziusieńkie, niby zwierciadełko, a na liczkach rumieniuszki, prosto, jak czerwone „winco”[5]. A brodnie jej to takie maciupieńkie, jako moje dwa palice... nie łgam! takie maciupieńkie, jak mój palec jeden.
— Mniejsza o to — przerwał któryś z nas zniecierpliwiony tą gadaniną niedorzeczną. — Dowiedzieliście się dziadu, jak się nazywa ta pani?
— Tego to się nie dowiedziałem — odparł Maksimienko, a po długiem kołowaniu, bajaniu, musiał wreszcie się przyznać, że nie zdołał zdobyć bliższych wiadomości o tej pani, którą tylko przelotnie ujrzał, kiedy przed petersburski hotel zajeżdżała.
Właściciel hotelu, Tatar, Achmetko, jakkolwiek, wedle zapewnień dziada, bardzo z nim poprzyjaźniony i nie mający przed nim tajemnic żadnych, tym razem odmówił wszelkich objaśnień, wszelkich szczegółów, dotyczących nieznajomej podróżnej.
Służba hotelowa również o tej pani całkiem nie chciała rozmawiać.
— Dawałem tym „lizołapom” połowinę srebrną, nie chcieli nawet mordy otwierać — sierdził się i uskarżał Maksimienko, tem niepowodzeniem swoich wywiadów zmartwiony wielce i skonfundowany.
— To pewno jaka księżna, ili kupcówna z tysiącznym majątkiem, z domu od rodzicieli swoich uciekła, po świecie szerokim i długim losu swojego szukać, albo kochanka swego mileńkiego gonić. I przed ludźmi się ukrywa, żeby zaś rodziciele nie trafili na jej ślad.
Tak kombinował Maksimienko.
My zaś inne snuliśmy wnioski.
W owych czasach już niejedna Polka i niejedna Rosyanka, ciernistym śladem za mężem skazańcem dążyła na Sybir.
Przypuszczaliśmy tedy, że owa tajemnicza podróżna jest właśnie taką idealną kobietą, taką szlachetną, dobrowolną wygnanką, która na przybycie swojego męża w Tarze oczekuje, aby dalszy pochód do miejsca kaźni odbywać już razem z partyą, do której został włączony.
— Oczywiście — mniemaliśmy — jest to dama z najlepszej sfery towarzyskiej i dlatego unika ciekawości gawiedzi i przed natrętami się ukrywa.
— To bardzo rozumnie i słusznie.
Bądź co bądź postanowiliśmy się z tą damą zapoznać bezzwłocznie.
Tedy, z Karolem Bogdaszewskim, który miał nam ciceronować, we czterech wybraliśmy się do owego petersburskiego hotelu.
Było to ogromne, brudne domisko, z nieodzownym „kabakiem“[6] ze sklepem różności i kilku zabudowaniami gospodarczemi, tworzącemi czworobok, w około głównego budynku, gdzie mieściły się pokoje dla gości przyjezdnych i miejscowych, którzy przychodzili szukać zabawy, albo topić troski codziennego życia w „kabaku”.
Tych ostatnich widać zebrała się spora gromadka i to w przewybornych humorach, gdyż z daleka już było słychać bałabajkę, przyśpiewki, tańce i gwar licznych głosów.
W stajni też było pełno tarantasów, koni, wozów, kibitek, a przed bramą domu, na rozcież otwartą, ujrzeliśmy dwóch osobliwych pilnowaczy: niedźwiedzia i wilka.
Ci dwaj, czworonożni stróże każdego wpuszczali do hotelu; lecz nikt z obcych wyjść nie mógł tylko ci, których wyprowadzał ktoś ze służby, albo sam gospodarz.
Z osobami, które im były znane, ze stałymi bywalcami kabaku i stałymi gośćmi hotelu Misza-niedźwiedź i Sasza-wilk witali się, wyszczerzając kły, co miało być objawem wielkiej przychylności i wielkiego zadowolenia.
Misza wdrapywał się ciągle na wysoki słup, z którego się zsuwał ze zręcznością zawodowego gimnastyka. Tymczasem Sasza ogryzał kości, których całe sterty leżały pod ścianami i bramą hotelu.
Karol Bogdaszewski rozkazał przywołać gospodarza.
Zapytany o ową damę, która przed paru dniami przyjechała zdaleka i stanęła w petersburskim hotelu — Tatar Achmetko dawał odpowiedzi niejasne, dwuznaczne, bałamutne i wymijające.
Przyczem błyski niepokoju przelatywały po jego ciemnej, płaskiej twarzy, w małych, skośnych oczkach jego zapalały się płowe ogniki, niby w ślepiach dzikiego zwierza.
To wszystko było bardzo podejrzane.
Karol Bogdaszewski powiedział, że owa podróżna jest jego krewną i rodaczką, której przybycia oczekuje oddawna, że widzieć się z nią chce i musi, że jeśli Achmetko natychmiast nie zaprowadzi nas do tej pani — udamy się do policyi.
Przyparty do muru Achmetko, wreszcie zdecydował się poprowadzić nas w głąb domostwa, mówiąc, że owa podróżna przyjechała już niezdrowa, że stan jej zdrowia pogarszał się ciągle i w tej chwili jest już bardzo chorą.
— Czemuż nie wezwaliście lekarza? — zapytał Karol.
— Bo nie chciała „barysznia”, nie kazała, A czemu?... to ja nie mogę wiedzieć — odparł Achmetko.
Ociągając się jeszcze, marudząc, biadając nad kłopotami i przykrościami, na które, jako właściciel hotelu, bywa zbyt często narażony, prowadził nas Tatar przez istny labirynt korytarzyków, zakamarków, krętych wschodków, wysokich progów, aż do bocznej przybudówki.
Tu, wyprzedziwszy nas, zatrzymał się przed drzwiczkami w drewnianej ściance i, wskazując na nie, rzekł:
— Tutaj!
Bogdaszewski zapukał lekko...
Zapukał mocniej powtórnie i, po raz trzeci...
Żaden głos, żaden ruch, żaden szelest najlżejszy nie doleciał, z poza tych drzwi zamkniętych.
— Może wyszła? — zapytał Achmetki.
Ów potrząsnął głową przecząco.
— Nie! powiedziałem wam przecie, ze chora jest, że nie wychodzi wcale, nie podnosi się z posłania.
— Tembardziej musimy ją widzieć. Niema co wahać się, ani namyślać.
— Naturalnie! idź ty, Karolu, na pierwszy ogień — rzekłem, jesteś ubrany jak cywilizowany Europejczyk, my zaś, w naszych katorżniczych kostyumach wyglądamy, niby brygandy, mogłoby się to chore biedactwo przestraszyć.
— Racya! — przytaknęli koledzy.
Bogdaszewski uchylił drzwi ostrożnie.
Wszedł...
Przymknął je za sobą równie ostrożnie.
Zadziwiało nas, że nie słyszymy za temi drzwiami żadnego głosu...
Niebawem Karol wypadł na korytarzyk...
— Chodźcież! chodźcież! na miły Bóg — przyzywał nas skinieniem i głosem bardzo zmienionym.
W izdebce, czyli właściwie, w niskiej mansardzie słabo oświetlonej okrągłem okienkiem, umieszczonem w dachu, na łóżku, zasłanem pościelą wykwintną, spoczywała kobieta.
Była młodą.
Jej długie, jasne warkocze zwieszały się, rozplecionemi i zwichrzonemi końcami dotykając podłogi.
Poprzez lekką, jedwabną kołdrę widać było kontury wysokiej, szczupłej postaci.
Młoda kobieta widocznie była bardzo ciężko chorą.
O silnej gorączce świadczyła jej rozpalona głowa, nieruchomo spoczywająca na poduszkach; jej rozpłomienione oczy, pałająca twarz delikatna i przecudna, jej rozpalone rączki, które na purpurowem tle atłasu, wydawały się, jak rzeźby z alabastru.
Była nieprzytomną zupełnie.
Przemawialiśmy do niej po polsku, po francusku, po rosyjsku wreszcie...
Nie odpowiadała nam, ani jednym wyrazem oczywiście, nic nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy z tego, co się w około niej dzieje..
— Ależ tu najgwałtowniej potrzebna jest pomoc lekarska — zawołał Bogdaszewski.
— Adamie — zwrócił się do Kłosowskiego — leć po doktora Murazowa. Jeśli go w domu nie zastaniesz, to w oficerskim klubie znajdziesz go niezawodnie. Złap dziada, wsadź w tarantas i dostaw go tu corychlej.
Kłosowski wybiegł, my tymczasem rozglądaliśmy się po mansardzie, usiłując odgadnąć, kim jest owa cudna istota, młodziutka, którą losy tragiczne, aż do tej ziemi północnej przygnały — a traf chorą, bezradną, bezprzytomną oddał pod opiekę wygnańców, pod naszą opiekę. Że należała do wyższych sfer społecznych świadczył jej wygląd, świadczyła wytworność jej, prawdziwie zjawiskowej, urody.
Kobieta uboga nie mogłaby też posiadać tak wykwintnej bielizny, tak kosztownej pościeli, jak ta, którą miała chora.
Kiedyśmy deliberowali nad tą żywą zagadką, Oleś Grzegorzewski, który tymczasem myszkował po mansardzie, lustrując wszystkie jej kąty, nagle, z niezamiecionej podłogi podjął jakiś drobny przedmiot...
Był to sukienny szkaplerz.
Na jednej stronie szkaplerza błękitnym jedwabiem były wyhaftowane wyrazy:
„Najświętsza Panno Częstochowska, prowadź moją Marysieńkę po tej ciernistej drodze, którą sobie obrała“.
Tajemniczość otaczająca chorą kobietę zaczynała się cokolwiek rozjaśniać, w kwestyi najbardziej nas interesującej: ta przecudna osoba była Polką, gdyż ten szkaplerz był jej własnością bezsporną.
Nikt z miejscowych ani czcił, ani nosił takich świętości.
Żaden rodak przez Tarę w tych czasach nie przejeżdżał, w tym hotelu się nie zatrzymał, zamieszkali tutaj bracia Polacy byliby przecież o tem wiedzieli.
Więc naszą sympatyę dla chorej spotęgowała jeszcze ta okoliczność, że owo biedactwo było naszą rodaczką.
Bogdaszewski zaprojektował, że wraz, po wizycie lekarza przeniesie ją do innego, dogodniejszego mieszkania, niźli ta mansarda w brudnym, syberyjskim zajeździe, kędy dniem i nocą panowały hałasy i wrzaski pijackie i niechlujstwo w najwyższym stopniu, gdzie z każdej izby, z każdej sionki, z każdego zakątka wydzielały się nieznośne fetory, wprost zabójcze dla kobiety wykwintnej i do podobnej atmosfery nieprzyzwyczajonej.
Nieprędko Adam Kłosowski sprowadził doktora Murazowa.
Chmurny, kwaśny jak ocet siedmiu złodziei, przyszedł Eskulap zły, że mu zabawę, w oficerskim klubie przerwano.
Właśnie tego dnia wyjątkowo sprzyjało mu szczęście przy kartach i oto, czort przyniósł tego Polaka z wezwaniem do chorej rodaczki. Pewno to jest żona jakiego „miatieżnika”, albo sama „miatieżniczka”, któraby mogła każdej godziny umrzeć sobie, bez niczyjej szkody — owszem: śmierć każdego „miatieżnika czy też „miatieżniczki“, to przecież oczywista korzyść dla matuszki Rossiei.
W tym sensie niezawodnie musiał rozumować sławetny Murazow, o ile wywnioskowaliśmy z jego obejścia z nami i z jego humoru.
Przecież stał się grzeczny, pogodny, uprzejmy, skoro po wzajemnej wymianie powitań Karol Bogdaszewski, zaraz na wstępie, wcisnął mu w łapę zwitek banknotów.
Przeliczył je bez ceremonii i, uznawszy, że ofiarowana mu sumka o wiele przewyższa zwykłą normę honoraryów lekarskich w Tarze, odrazu z gbura przedzierzgnął się w człowieka uprzejmego i z całą powagą, licującą z powołaniem lekarza, zabrał się do auskultowania chorej.
Oględziny wypadły niepomyślnie.
Murazow uznał stan pacyentki, jako bardzo groźny.
Postawił dyagnozę: zapalenie płuc, połączone z zapaleniem mózgu. A te dwie ciężkie choroby przy wątłym organizmie pacyentki, nie wróżą rychłego wyzdrowienia, owszem: należało obawiać się katastrofy...
Partya, do której należeliśmy, wyruszyła z Tary wcześniej, niźli było projektowane pierwotnie.
Różne prognostyki, a głównie przedwczesne chłody zapowiadały rychłą i ciężką zimę. Partye przeto musiały przyśpieszać pochody, aby dotrzeć jaknajprędzej do Tomska.
Opuszczając Tarę, zostawiliśmy „naszą Marysieńkę“ (bo już tak nazywaliśmy chorą panią) w tym samym stanie zdrowia, w jakim ujrzeliśmy ją poraz pierwszy.
Narodowość jej polska nie ulegała wątpliwości żadnej.
Nie odzyskiwała ani na chwilę przytomności, lecz o ile gorączkowe wizye z jej ust przecudnych wyrywały czy jakieś imiona, czy też wyrazy, albo zdania bezładne, — to były imiona przeważnie w Polsce używane, to były wyrazy wyłącznie polskie.
Że za mężem, albo za narzeczonym skazańcem dążyła na Sybir, to również było pewnem, bo jakiż inny powód, jakież inne uczucie oprócz miłości ofiarnej mogłoby piękną i młodziutką Polkę zagnać na ów trakt ciernisty, wydeptany stopami politycznych przestępców?...
Nazwisko naszej Marysieńki wciąż jednak pozostawało dla nas tajemnicą.
Od lat kilku przewożony z więzienia do więzienia, transportowany z twierdzy do twierdzy, znałem całe falangi spiskowców, jeśli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia, z opowiadań współwięźniów.
Nie obce mi były nazwiska rożnych konspiratorów, nie obcy ich udział w rożnych związkach i sprzysiężeniach. To wszystko umiałem na pamięć, nieledwie równie dobrze, jak pacierz i katechizm.
Nieraz wykrzykiwałem: „eureka”, zarazem wymieniając nazwisko owego szczęśliwca, który zdobył miłość „naszej Marysieńki“.
Wszakże po dłuższej rozwadze, po różnych kombinacyach i zestawieniach czasu, miejsc, osób, cały, mozolnie wzniesiony budynek prawdopodobieństw i domysłów zwykle się walił, jako na zbyt kruchych i nikłych fundamentach oparty.
Jużciż naturalnie, „nasza Marysieńka” musiała posiadać paszport, oraz inne urzędowe papiery, zaświadczające o jej nazwisku, o miejscowości, z której pochodzi, o tej, która była celem jej nużącej podroży.
Przecież te dokumenty zniknęły, przepadły bez śladu.
Ten i ów ze stałych bywalców „kabaku” i petersburskiego zajazdu przebąkiwał, że owa piękna pani, którą zaopiekowali się Polacy, przed kilku dniami do Tary przybyła tarantasem, wyładowanym „czamadanami”[7] i całą masą pakunków.
Że owe kufry i pakunki zniesiono, do najparadniejszej komnaty w petersburskim zajeździe.
Piękna pani, zdaniem owych świadków, musiała być bardzo bogatą, „jemszczyk”[8], który ją przywiózł, długo i szeroko rozpowiadał o jej dobroci, hojności, o tem, że nie targowała się z nikim, płacąc za wszystko ile zażądano, chociaż, jako od obcej, żądano cen bardzo wygórowanych.
Z tych opowieści wynikał naturalny wniosek, że „nasza Marysieńka” zachorowała odrazu po przyjeździe do Tary, że Achmetko nieprzytomną biedaczkę, z owej „paradnej komnaty” do mansardy przeniósł, aby ją tam ukryć i z przed ciekawych oczu ludzkich usunąć. Że sobie wszystkie jej bagaże przywłaszczył, paszport, oraz inne urzędowe dokumenty zniszczył, przez nieuwagę, pozostawiając chorej pani pościel, świadczącą o jej zamożności.
To wszystko było pewne.
Cóż, kiedy Achmetko stanowczo wszystkiemu zaprzeczał!
Rewizya w petersburskim hotelu nie wykryła ani jednego podejrzanego strzępka, więc policya zaniechała dochodzeń osobistości tajemniczej podróżnej.
Bracia wygnańcy postanowili podjąć je na własną rękę.
W wigilię wyruszenia partyi w pochód, poszliśmy pożegnać chorą.
Nasi bracia, przebywający w Tarze, przenieśli „naszą Marysieńkę” z mansardy petersburskiego zajazdu, do innego mieszkania.
Zajmowała teraz obszerny pokój, zaciszny, jasny z rozległym widokiem na rzekę Arakuarkę i przedwieczne, iglaste lasy.
Miała wygody, pomoc lekarza, nieustanną opiekę serc przyjaznych, gorących, gotowych do wszelkich dla niej poświęceń.
Z uszanowaniem ściskaliśmy wychudłe, rozpalone rączki chorej, składając na nich leciuchne pocałunki czci i pożegnania...
— Czy też spotkamy się z nią jeszcze?... — mówiłem, rozrzewniony, rozżalony i smutny.
— Czy się z nią spotkamy?... — pytasz. — O, mój kochany, spotkamy się niezawodnie... jeśli nie na tej ziemi, to po tamtej strome grobu... Jednemi, wszak chadzaliśmy drogami — odpowiedział profesor Żochowski.
— Faktycznie, nasza praca jest pracą Danaid! Kilka dni deszczów ten wał mozolnie naszemi rękami zbudowany zepsuje. Pierwsza większa ulewa rozniesie go zupełnie. I znów będziemy musieli zwozić taczkami nawóz, dygować żwir, piasek, trzcinę, będziemy musieli układać to wszystko, ubijać, aby, skończywszy, wkrótce znów rozpoczynać to samo... Doprawdy, trudnoby wymyśleć bardziej ogłupiającą robotę!
Tak wyrzekał Józef Bogusławski, ciskając na ziemię łopatę, którą trzymał w ręce, a ja odpowiedziałem ze śmiechem:
— Czy wyobraziłeś sobie Józiku, że nas do katorgi zesłano, w celu rozwinięcia naszych umysłów i wdrożenia nas do pracy użytecznej i produkcyjnej?... Chyba musimy przyzwyczaić się do robót „ogłupiających”, bo przypuszczam, że do innych nie znajdziemy w katordze odpowiedniego pola...
Józef Bogusławski i ja rozmawialiśmy w ten sposób w Ust’kamienogorsku[9].
Cokolwiek prędzej, niźli inni więźniowie ukończyliśmy wyznaczoną nam „porcyę roboty” i, oczekując, aż współtowarzysze swoje wydziały ukończą, odpoczywając, spoglądaliśmy to na pogodny firmament, to na Irtysz, spokojny w tej chwili, gładki jak wypolerowana tafla szkła, w którem odbijał się to szafir niebios, to białe przelotne obłoczki,
Nadszedł oficer, noszący tytuł inżeniera, obejrzał wał, który katorżnicy usypali nad Irtyszem. Tu i owdzie zganił niedbałą robotę i zapewne dla nadania sobie należytej powagi, zwymyślał katorżników, zwymyślał dozorców i konwojowych, zaczem nakazał powrót do kazamat.
W drodze spotkaliśmy gefrejtera z rozkazem, abym się stawił w kancelaryi komendanta twierdzy.
Komendant, major Macenko, Małorus, był wcale niezłym człowiekiem, szczególniej dla nas, Polaków, był uczynny, względny i wcale się nie krył z sympatyą, jaką w swojem sercu żywił dla Polski.
— Rad jestem, że mogę wam zrobić przyjemność, Szymonie Sebastyanowiczu — rzekł gdy mnie do jego kancelaryi wprowadzono i doręczył mi list, który poczta przywiozła właśnie.
Spojrzałem na stempel pocztowy...
List pochodził z Tary.
Podróżował zaś parę miesięcy...
W latach czterdziestych rzadko kiedy, my, polityczni przestępcy, dostawaliśmy się wprost do miejsca kaźni.
Przyłączono nas to do tej, to do owej partyi brygandów. Odbywaliśmy długie pochody w głąb Syberyi, aby znów tą samą drogą cofnąć się wstecz ku Uralowi, ku Rosyi.
Były to marsze pośpieszne i pośpieszne rejterady.
Były to dłuższe lub krótsze etapy, względnie do widzimisię, lub do wyrachowań naczelnych władz, w ważniejszych syberyjskich miastach.
Więc i listy też długie odbywały wędrówki, w poszukiwaniu adresatów.
Otrzymawszy list z rąk komendanta Macenki, rozpieczętowałem go skwapliwie.
Byłem pewien, że ta, od paru miesięcy z upragnieniem oczekiwana misywa, zawiera wiadomości, o „naszej Marysieńce“.
I nie zawiodło mnie przeczucie.
Karol Bogdaszewski, nie szczędząc szczegółów, donosił nam o tej kobiecie, którą poznaliśmy w Tarze, dla której tak wielką, tak serdeczną powzięliśmy sympatyę.
Lekarz Murazow dobrą postawił dyagnozę.
„Nasza Marysieńka“ powoli... powoli... więdła, niby kwiat, mrozem zwarzony...
Zgasła, niby gwiazda, którą gromowe chmury przyćmiewają... aż zasłonią tak, że z przed wpatrzonych w nią oczu ludzkich znika na zawsze...
Nasza Marysieńka była wciąż nieprzytomna. Dopiero na chwilę przed zgonem, pojawił się u biedaczki leciuchny błysk świadomości...
Błagalnym gestem wychudłe rączyny wyciągnęła do braci wygnańców, którzy w ostatnich dniach jej życia czuwali nad nią bezustannie i, z wielkim wysiłkiem wyszeptała:
— Powiedzcie mu, że...
Więcej nic...
Nic nadto... ani jednego wyrazu... ani jednej sylaby...
Żaden z nas, nigdy nie mógł spełnić przedśmiertnej woli „naszej Marysieńki”.
Żaden z nas nie zdołał nigdy dowiedzieć się co i komu kazała powiedzieć...