U śpiącej królewny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł U śpiącej królewny
Pochodzenie Na Sybirze. Opowiadania z życia Polaków
Wydawca Wacław Pawłowski
Trzaska, Evert i Michalski
Data wyd. 1920
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


U ŚPIĄCEJ KRÓLEWNY.
Jarmarki w Minusińsku czasu pierwszego mojego wygnania na Syberyę, stanowiły ważne, wielkiego znaczenia ewenementy.

Zazwyczaj rozpoczynane w maju, trwały przez czerwiec, lipiec, kończyły się w sierpniu, a z pewnością nie przesadzę twierdząc, że w tym paromiesięcznym okresie przez Minusińsk przewijało się wiele, wiele tysięcy ludzi.
Kto potrzebował z chińskimi, a nawet z europejskimi kupcami zawiązać stosunki handlowe, kto potrzebował porobić jakieś ważniejsze zakupy, albo też pragnął zabawić się, użyć rozrywek niedostępnych, a nawet wprost nieznanych w innych miastach Syberyi — ten podczas jarmarku dążył do Minusińska, gdzie można było z koczownikami dokonać bajecznie korzystnych tranzakcyi handlowych, a zarazem ile tylko dusza zapragnie pohulać, byleby tylko mieć hojną rękę, a przedewszystkiem, byleby mieć suto wyładowaną kaletę.
Podczas jarmarków życie i użycie w Minusińsku płynęło szerokim i wartkim strumieniem.
Wielkie fortuny przez szereg lat zapobiegliwie ciułane, nieraz jeden w przeciągu paru godzin topniały w szulerniach.
A jeśli taki do ostatniego szeląga, do ostatniej koszuli zgrany ex-bogacz, nie powracał o żebranym chlebie do domu, zawdzięczał to jedynie szczodrobliwości swoich sąsiadów, czy krewnych, z którymi z dalekich okolic, na zgubę swoją przyjechał do Minusińska podczas jarmarku.
O takich, z całego majątku wyzutych niefortunnych graczach, o takich szulerach, zbogaconych za kilku pociągnięciami kart, o różnych podstępnych umowach, chytrości Chińczyków i Sajańców, o rożnych zdumiewających wydarzeniach, a zarazem o przedziwnych wspaniałościach i „czudesach” zagranicznych, które na owe jarmarki zwożą, bez miary nasłuchałem się w Omsku, i w wielkim Ucząstku.
To wszystko bywało bogatym tematem gawęd podczas zebrań rodzinnych i sąsiedzkich. Nie powiem, żeby te gawędy zbytecznie zaostrzyły moją ciekawość, żebym aż zapałał gorącą żądzą uczestniczenia w tych festynach i zobaczenia tych cudów jarmarcznych, nie mniej przecież byłem rad, kiedy pewnego wieczoru mój pryncypał wpadł do mojego mieszkania, wołając:
— Jedziemy na jarmark do Minusińska! Ja i wy, Szymonie Sebastyanowiczu, zgoda? nu’s, zgoda przecież, prawda?...
— A no — roześmiałem się — musi być zgoda, skoro już tak postanowiliście.
— A postanowiłem, postanowiłem i zaraz musimy podzielić się zajęciami. Ja przyszykuję pieniądze, moja żona pomyśli o jadle i napitku, czyli o zapasach na drogę, wy zaś, panie, młody człowieku, pakujcie waszą przyodziewę. Jutro, skoro świt, hajda! w drogę. Gorliwie i uczciwie pracowaliście przez całą zimę, należy się wam wypoczynek i zabawa, panie, młody człowieku. Nu’s i mnie także... Nie będziemy sobie żałowali kopiejek, ani rubli... zabawimy się, pohulamy... a „czudesa”[1] zobaczycie, panie, młody człowieku!
Uradowany huknął śmiechem z całego gardła, parokrotnie uderzył się po biodrach, mnie przyjacielsko poklepał po plecach i, oblizując się a kręcąc głową, powtarzał:
Czudesa! czudesa! przekonacie się, panie, młody człowieku!
Moje, a Świetyłkina pojęcia i wyobrażenia o zabawie różniły się najzupełniej i obietnica wspólnej zabawy i „pohulanki“ z nim i z jego kompanami nie nęciła mnie bynajmniej. Wszelako ze względu na jego dobre chęci, a przytem, nie chcąc go obrażać, zmilczałem i wraz, energicznie zająłem się przygotowaniami do podróży.


Okrąg minusiński, zajmujący obszar przeszło dwóch tysięcy mil kwadratowych, stanowi jedną z najbardziej malowniczych części Syberyi.

Tedy podróż, którą zresztą przez te piękne okolice odbywałem nie po raz pierwszy, nie wydawała mi się ani zbyt długą, ani też zbyt utrudzającą.
Kiedym te strony odwiedzał poprzednio, oprócz urzędników, w samem Minusińsku zamieszkałych, w tej rozległej części guberni Jenisejskiej, nie biorąc naturalnie w rachunek wojska, naogół nie wielu było Rosyan.
Trochę włościan, osiadłych i zagospodarowanych na roli, dużo politycznych zesłańców różnych narodowości rosyjskiemu berłu podległych, sporo ex-katorżników na dożywotnie osiedlenie skazanych; resztę, czyli przeważną część ludności, stanowiły plemiona nomadów.
Raz na rok, podczas jarmarku, w Minusińsku pojawiały się liczne rzesze tych koczowników.
Z głębi dziewiczych, mrocznych puszcz, kędy trudnią się polowaniem, z nadrzecznych wybrzeży, gdzie zajmują się rybołóstwem, z kwiecistych rozłogów i pastwisk bujnych, gdzie hodują stada bydła i tabuny koni — ciągnęli nomadzi ze swojemi żonami, z dziećmi, z całą swoją chudobą i gospodarstwem przenośnem.
Naokół miasta roztasowywali się w jurtach z kory drzew, albo ze skór zwierzęcych, skleconych naprędce.
I tworzyły się osady, będące doskonałym obrazem sposobu życia i obyczajów w prastarej, przedhistorycznej epoce.
Obraz to był dla ucywilizowanego Europejczyka oryginalny, zajmujący niezwykle. Była to prawdziwie niewyczerpana kopalnia dla etnograficznych studyów.
Mój pryncypał, Świetyłkin, jaknajsumienniej dotrzymywał postanowienia uczynionego w domu, z tą tylko różnicą, że nie kopiejki, a nawet nie ruble, lecz setki rubli szeroką ręką, a lekkiem sercem rozrzucał na prawo i na lewo, ku swojej własnej uciesze i gwoli zadowoleniu swoich kompanów, których cały sztab przyplątał się doń zaraz, po przyjeździe do Minusińska.
Kiedy Świetyłkin zmiarkował wreszcie, że wszelkie jego usiłowania wciągnięcia mnie w krąg jego znajomości, oraz w wir ulubionych miejscowych rozrywek i zabaw są i pozostaną wciąż bezskuteczne, dał mi zupełną swobodę rozporządzania swoją osobą i swoim czasem.
Uszczęśliwiony z tej swobody myśli, czynów i ruchów, od świtu do późnej nocy peregrynowałem wzdłuż i wszerz, z jednego końca Minusińska na drugi i w najbliższych jego okolicach.
Niesłychanie zajmowała mnie różnorodność typów, ras, obyczajów, języków i dyalektów ludzi, z którymi miałem sposobność się stykać; iście mozajkowa rozmaitość i pstrocizna strojów, ubrań, zaprzęgów, ogrom bogactw w herbacie, w jedwabnych materyach[2], w futrach, porcelanie chińskiej i nieprzeliczonych gatunkach i rodzajach towarów.
W południowej stronie Minusińska, na błoniach, zręczni i pracowici Chińczycy na czas jarmarku wznieśli i urządzili prowizoryczne miasteczko, wyglądające tak, jakgdyby z państwa Niebieskiego, z nad Hoang-ho, lub Yangtse-Kian’gu prosto pod Minusińsk przeniesione było, bez zmian żadnych.
Niewielkie budyneczki z dachami powyginanemi fantazyjnie stały pośród miniaturowych ogródków, pełnych złocistych dyń, tykw, jasnozielonych ogórków, sałaty o podłużnych kędzierzawych liściach, srebrzystych wielkolistnych traw i różnokolorowych, cudnie rozkwitłych maków, wciąż kołyszących się na swoich cienkich, wiotkich, wysokich łodyżkach.
Jakgdyby dla uzupełnienia egzotycznej całości opodal domków mieszkalnych, na wzgórku, była maleńka pagoda, z porcelanowym dachem i takąż przepiękną wieżyczką.
Po za żywopłotami ogródków, raz po raz migały szafirowe, jedwabne, bogato haftowane „kurmy”[3] skośnookich piękności, gdy jednocześnie mężowie, czy też ojcowie ich, przechadzali się po uliczkach, wyłożonych drobnemi kamiennemi płytkami.
Ubrani w długie jedwabne chałaty, w kapelusze czarne, żółtemi wstążkami pod brodą związane, albo też w lekkie, zupełnie płaskie kapelusiki z ryżowej słomki uplecione misternie, z długimi, na plecy spadającymi warkoczami, obuci w żółte, albo w czerwone pantofle, z zakrzywionemi do góry nosami, kosoocy mężowie do jakiegoś celu dążyli poważni, milczący, jakgdyby w poważnej zadumie pogrążeni.
Po rzece, niby śmigłe jaskółki, uwijały się „dżonki”[4], dostarczające ładunki towarów do żaglowych statków, które pływały po Jeniseju.
Środek ulicy zatłaczały objuczone osiołki, „arby“[5], które ciągnęli „dżoneriksze”[6], dowożący do Minusińska towary, w sklepach i w kramach chińskich nabyte.
W tym tłoku, od czasu do czasu, lawirujący zręcznie przemykał się palankin jakiegoś chińskiego krezusa, lub wykwintnej damy Chinki.
Ścisk, pisk, wrzawa różno-języczna, jakgdyby na jakiemś wszechświatowem targowisku panowały, w tem prowizorycznem, chińskiem miasteczku, od pierwszych brzasków jutrzenki porannej, a cichły wraz z zachodem słońca.
Raz zwrócił na siebie moją uwagę człowiek, w tym wrzaskliwym, kolorowym tłumie, wyróżniający się zupełnie odrębnym, zupełnie odmiennym typem.
Wysoki był, silnie zbudowany, z długą, jak mleko bielusieńką brodą.
Miał na głowie czapkę „batorówką” zwaną, z czarnemi kokardami z boku. Odziany był w kapotę z popielatego grubego sukna, krojem podobnym do samodziałowych świtek chłopków litewskich.
Odrazu poznałem, że ten człowiek nie jest ani Rosyaninem, ani urodzonym tutaj Sybirakiem, ani też tem mniej, przyswojonym i osiadłym koczownikiem.
Więc kimże jest?
Prawdopodobnie jest jednym z politycznych zesłańców.
— Ach! nawet niezawodnie jest Polakiem — pomyślałem i postanowiłem zaraz sprawdzić, o ile moje przypuszczenia są słuszne, postanowiłem zagadać do niego po polsku.
Łatwiej przecież było powziąć to postanowienie niźli je wykonać.
Właściciel batorówki i popielatej świtki bezwiednie, odnośnie do mnie grał rolę mary nieuchwytnej... to prawie ocierał się o mnie, był tuż... tuż... to z przed moich oczów niknął, pośród rozkrzyczanej ciżby, to znów jego piękna głowa górowała ponad tłumem... a ja ścigałem go... wciąż ścigałem, aż obadwaj z zatłoczonych uliczek wydostaliśmy się na ścieżkę, śród poletków obsianych kukurydzą i „czumidzą”[7].
Kilka modrzewi, a w tej kępie zieloności chatynka drewniana — to był cel, do którego dążył właściciel batorówki.
Prawdopodobnie była to jego sadyba, co nie trudno można było odgadnąć, tak dalece chatynka i całe obejście harmonizowało z ubiorem, z rysami, z całą postacią tego człowieka.
Odemknął zaryglowane drzwi, popchnął je silną ręką i, pozostawiając je na ścieżaj otwarte, wszedł.
Za nim do ciemnej, malutkiej sionki, wpadły smugi słonecznego światła...
Otworzył okienko o drobnych szybkach i wyjrzał przez nie. Urwał parę słoneczników, które przed chatynką rosły, ku słońcu obracając swoje złociste głowy, urwał kilka gałązek rezedy i nasturcyi, które z ogródka pięły się wzwyż ku ścianie, zaczem zniknął we wnętrzu izby.
Podczas, ja zbliżyłem się powoli, namyślając się, jak zagadam do tego współrodaka, którego trafem spotkałem w innej części świata o tysiące mil od Ojczyzny.
Gdym tak przystanął zadumany, nagle z chatynki buchnęła pieśń:

„Ze skowronkami wstaliśmy do pracy
I spać pójdziemy o wieczornej zorzy
Ale w grobowcach my jeszcze tułacze,
I hufiec boży.

Bo kto zaufał Chrystusowi Panu
I szedł na święte kraju zawołanie,
Ten de profundis, z ciemnego kurhanu
Na trąbę wstanie”.

Nie miałem już wątpliwości żadnej... właściciel, czy tylko mieszkaniec owej drewnianej chatynki był Polakiem — był politycznym przestępcą tak, jak ja, i był również jak ja zesłańcem.
Nie było już co namyślać się dłużej, nie było potrzeby układać powitalnych dyalogów, przyśpieszyłem kroku...
Wszedłem...
Ciekawe moje spojrzenia migiem obleciały izbę.
Był w niej sprzęt jaknajprostszy drewniany, topornej roboty, zaledwie obciosany zgrubsza: łóżko, dwa stołki, dwa stoły, poleczka z trochą naczyń kuchennych — druga, z kilkoma staremi książkami.
Na jednej ścianie wisiała dubeltówka, dwa smyczki, skrzypce, snać w domu sklecone... nad łóżkiem krucyfiks, wizerunki Ostrobramskiej i Częstochowskiej Panienki.
Od pułapu zwieszały się większe i mniejsze pęki wonnych, zasuszonych ziół.
Z każdego kąta tej izby wyzierało ubóstwo, a zarazem czystość, symetrya, ład...
Jedynym zbytkownym przedmiotem był tutaj duży, ze wspaniałej chińskiej porcelany wazon, w którym tkwiły świeżo zerwane słoneczniki, rezeda i nasturcye.
Gdym wchodził, gospodarz właśnie rozpalał ogień na kominie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem, odkrywając głowę i zatrzymując się w progu.
Gospodarz odwrócił się żywo...
Znać odwykł od takiego pozdrowienia, albowiem drżały mu ręce trzymające jakieś gliniane garnulątko... drżał całem ciałem odpowiadając:
— Na wieki wieków, amen!
Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie, jakgdyby badając się wzajemnie... aż, niby magnetycznym prądem pchnięci, z wyciągniętemu ramiony zbliżyliśmy się ku sobie i objęli gorącym, braterskim uściskiem...
Zaznajomiliśmy się wprędce. Może w półgodziny po mojem przybyciu, już rozmawialiśmy tak otwarcie, tak szczerze, jakgdybyśmy całe lata ze sobą przeżyli.
Gospodarz chatynki był Litwin, pochodził z okolic Mińska, nazywał się Tomasz Korsak. W r. 1812 pod Moskwą ranny, wzięty do niewoli, został jako prosty szeregowiec wcielony do wojsk rosyjskich na Kaukazie, z niepodległymi góralami walczących. Za jakieś drobne przewinienie, które wynikło, że źle zrozumiał rozkaz pułkownika, Tomasz Korsak skazany został do batalionów karnych w Piotrowsku, później na dożywotnie osiedlenie w minusińskim okregu.
Niewolno mu było mieszkać w żadnem mieście, więc się pod miastem osiedlił.
Władze nie szykanowały go, że przemieszkuje zablisko Minusińska, gdyż Tomasz Korsak, człowiek wykształcony, bywał nie raz bardzo pomocny urzędnikom rożnych okręgowych dykasteryi, a zwłaszcza podczas wielkich, dorocznych jarmarków.
I Chińczykom też służył za tłomacza, przy handlowych tranzakcyach.
Tym sposobem, zarabiając na ubogie utrzymanie, resztek swego nieszczęśliwego żywota dożywał, otoczony poważaniem i sympatyą ogólną.
W ciągu lat zgórą czterdziestu nie otrzymał żadnej wiadomości od swoich.
— Czy to nie masz bliskiej rodziny, albo przynajmniej dalszych krewnych, którzyby się o ciebie zatroszczyli, drogi bracie? — spytałem.
— Zaśbym nie miał! — rozśmiał się wesoło — azali nie znasz młodzieńczyku, litewskiego przysłowia, które powiada, że wokoło Mińska, na wiele mil w promieniu: „co krzaczek, to Korsaczek”. Więc i dalekich krewnych mi nie brak, i najbliższa rodzina jest, a przynajmniej była przed laty. I pewien jestem, że niejedno serce krwawiło się udręką, co mnie też spotkało?... I pewien jestem, że nieraz jeden i niejedne oczy gorzkie łzy wylewały nad moją dolą...
Cóż kiedy wprost nie było możności żadnej skomunikowania się z sobą. Żołnierzyska składali swoje misywy w kancelaryach pułkowych, skąd miały być ekspedyowane według adresów. Ale czy dochodziły?...
— Pewno że nie!
Jak również nie dochodziły listy, które przyjaciele, lub krewni wysyłali do żołnierzy na Kaukaz. Skąd kto ze szlachty w Polsce, na Litwie, czy na Rusi mógłby był wiedzieć w jakiej stronie Kaukazu przebywa pułk, w którym służy jego krewny? Adresowano na chybił trafił, a z wyszukaniem adresatów pułkowe kancelarye nie robiły sobie też wielkiej subjekcyi.
Przytem, walczący z rosyjskiemi wojskami niepodlegli górale, wprost polowali na furgony pocztowe. Zapewne słyszałeś o tem?
— A tak, słyszałem — a nawet w katordze, w Omsku kolegowałem i przyjaźniłem się z takimi góralami.
— No, widzisz! tacy górale, schwyciwszy pocztę, chyba nie troszczyli się bynajmniej o korespondencye, które wiozła. Im szło o papiery rządowe, a jeszcze bardziej o zdobycie pieniędzy na dalszą walkę z nieprzyjacielem...
Zresztą, trzeba ci wiedzieć młodzieńczyku, żołnierze obojętnieli na wszystko, zamierały w nas wszelkie uczucia podczas tej morderczej wojny zdobywczej, podczas tych forsownych marszów przez ogromne przestrzenie pustyni niezbadanej, bez kropli wody słodkiej, pustyni pełnej bagien, wyziewów zabójczych, skorpionów, żmij, pająków jadowitych, zjadliwych komarów. Słoneczny żar palił wojaków, niby ogień z obłoków lecący — a kiedy po dniu skwarnym zapadał krótki mrok, a wraz po nim następowała noc parna, duszna, ciemna, bezwietrzna — szakale wyły żałośnie, jakoby wróżąc nam śmierć rychłą...
— Bo też naprawdę śmierć czyhała na każdym kroku... W wązkich gardzielach wąwozów, w tysiączne gzygzaki załamanych, pomiędzy dwiema niebosiężnemi górami... na drogach, które przez bezludne stepy wiły się pośród trzcin wysokich, a tak gęstych, że jeźdźcy i konie mogli się w nich skryć jaknajdoskonalej...
— Zdaje się — niema nikogo w pobliżu... naokół panuje cisza... słychać tylko tupot końskich kopyt, brzęczenie owadów, ćwierkanie jakiejś małej ptaszyny — aż tu znienacka, z onych trzcin przydrożnych padają geste i liczne strzały...
Na spiekłą ziemię walą się żołnierzyska...
Ich kamraci na chybił trafił strzelają w trzciny... Wątpliwa rzecz, azali kogo trafili... napastnicy znikli... przepadli pośród burzanów, a ciała poległych żołnierzy niepogrzebane, zostały w stepie, niby padlina, niby ścierwo na żer ptakom drapieżnym i szakalom rzucone... Kości poległych przez dzikie zwierzęta rozwleczone po stepach i pustyniach spalił żar słoneczny, a wichry je rozniosły po całej przestrzeni Kaukazu...
— Czasem, w stepie, lub też na pustym ukazywały nam się jakoweś postacie...
W ordynku szły, raczej górą płynęły, otoczone tumanem krwawym... Braliśmy je za zjawy, za widma poległych kamratów — widma, morderczą batalię, przegraną i śmierć na polu bitwy wróżące... W wielkiej odległości wyprzedzały wojska... aż malały... rozwiewały się... nikły...
Były to grą fal świetlnych i oparów wywołane miraże...
Raz, nocną porą, nasze obozowisko okolił przeogromny pierścień płomieni...
Bito w bębny na alarm... zwijano „pałatki” na gwałt.., pikiety raz po raz strzałami dawały znak niewidzialnemu wrogowi, że obóz czuwa, że nie pozwoli zaskoczyć się niespodziewanie, że będzie się bronił walecznie... że będzie się bronił do ostatniej kropli krwi...
Konie rżały, kwiczały, rozszalałe, rwały pęta... zaprzęgi... żołnierze wypuszczali broń z dłoni... Gotowi byli walczyć z ludźmi, lecz nie z rozhukanym morzem pożaru, z którego uścisku nijak nie mogliśmy się wydostać...
Straszna! straszna to była noc!
Żeśmy nie powaryowali gromadnie, to chyba z powodu tej apatyi, tej obojętności absolutnej, tej nieczułości kamiennej, która wszystkich ogarnęła...
— Psia krew! psia krew! — mówiliśmy — ginąć, to ginąć od ognia, czy od kuli wszystko jedno!... wszystko jedno, niechajby raz się skończyło to marne, podłe życie! Lepsza! stokroć razy lepsza śmierć!
Okropne to były chwile, kiedy wysokie słupy pojedyńczych płomieni zlewały się w jedną, przeogromną płachtę, którą prąd powietrza na różne strony porywał i w poszarpanych szmatach przerzucał, w czarne otchłanie nocy...
Jeno dziw był, a zarazem szczęście, że te ognie ani swędu, ani dymu nie wydzielały, gdyż bylibyśmy trupem popadali wszyscy, wszyscy i ludzie i zwierzęta.
Skoro po tej nocy piekielnej zaświtał poranek, okazało się, że to nie pożar był, tylko płonęły gazy, które w tej części Kaukazu krainą ognia” od wieków nazywanej, w wielu miejscach wydobywają się wprost z ziemi...
— Wszak te właśnie okolice czciciele ognia Gwebrowie uważają za miejscowości święte.
Dwie doby ten pierścień płomienny okalał nasz obóz...
Trzeciej nocy dopiero chlusnęła ulewa, po której zostaliśmy pogrążeni w ciemnościach zupełnych...
Często, oj! często, górale wyprawiali nam takie iluminacye i fajerwerki. Tylko, żeśmy się z czasem do nich przyzwyczaili, aż wreszcie patrzyliśmy na nie obojętnie, całkiem bez trwogi.
— A i tak się też przytrafiało: maszerujemy... Nagle daje się słyszeć skądciś podziemny huk, szum, bulgotanie, jakgdyby gotującej się wody...
Zaczem pod naszemi stopami rozstępuje się grunt — i wraz ze swego wnętrza wyrzuca szlam wrzący, kłęby smrodliwych gazów, które najczęściej zapalały się płomieniem.
To były erupcye błotnych wulkanów, mających kształt stożków niedużych...
Oj! i ziemia kaukazka i kaukazcy górale ze wszystkich sił swoich i wszelkimi sposobami zacięcie bronili swej niepodległości...
— Z wąwozu Palia-duta, w Dagestańskiej obłasti, wielu kulami przeszytego, uniesiono mnie prawie bez życia...
— Następnie, w Zabajkalskim kraju, w Piotrowsku przebywałem lat... lat... ile?... nie pamiętam, dalibóg! a nie chciałbym zmyślać, nie chciałbym dodać, ani ująć... Czekaj-no młodzieńczyku, w pierwszej wolnej chwili zoryentuję się i policzę.
Kiedy zamierzasz wyjechać z Minusińska?
— Nie wiem. To nie odemnie zależy. Prawdopodobnie zabawimy dłużej, ponieważ mój pryncypał Świetyłkin ma tutaj dużo handlowych interesów, a przytem, jak mi się zwierzał, doskonale się bawi.
— Doskonale się bawi? To znaczy: upija się na umór i ćwiczy się w karty po całych nocach — roześmiał się Tomasz Korsak. — W takim razie nie określony jest dzień i godzina waszego wyjazdu. Możecie tu pozostać do końca jarmarku, albo też za kilka godzin wybierać się z powrotem do domu, jeśliby twój sławetny Świetyłkin do szczętu zgrał się w karty.
— Pragnę, aby to nie nastąpiło jaknajpóźniej, a pragnę tego ze względów czysto egoistycznych, aby jaknajdłużej cieszyć się twoją obecnością, twojem towarzystwem miły mój rodaku. Tymczasem pozwól, abym cię po staropolsku ugościł: „czem chata bogata”.
Gawędząc, spożyliśmy skromny posiłek. Zaczem obadwaj pośpieszyliśmy do miasta, gdzie Tomasz Korsak podczas jarmarku miał zajęcie w biurze naczelnika okręgu.


— Pana, panie młody człowieku, nikt nie „uwidzi” w mieście. Pan tylko z Chińczykami się zabawia — mówił do mnie Świetyłkin — pan się w tych czarnowarkoczych dyabłach zakochał, co?... a!

— Chińczycy, no, tak! ciekawy naród, raczej wart podziwu, niźli zakochania — odpowiedziałem — z przyjemnością przyglądam się dziełom ich pracy, podziwiam ich wytrwałość, bo i cóżbym zresztą robił w Minusińsku? Wy sobie sami załatwiacie wszystkie wasze interesa, zaś włóczyć się po mieście bez celu, też nie zabawa żadna. Szczęściem spotkałem rodaka. Mieszka za miastem, o ile nie jest zajęty przebywamy razem.
— Dość! dobrze, bardzo dostatecznie dobrze wytłomaczyliście mi, Szymonie Sebastyanowiczu, czemu was w mieście nie widują. Przypatrujecie się Chińczykom — zgoda! siedzisz w kwaterze rodaka, „sławno”. Lecz toby było „niesławno“, żebyśmy ty i ja, dwa druhy, nie zabawili się razem ani razu. Pan, panie młody człowieku, musisz ze mną dziś we francuskim „restoranie“ pohulać. Chcesz, nie chcesz! musisz!
Parokrotnie asystowałem już przy pohulankach syberyjskich bogaczów, więc aż ciarki przeszły mi po skórze na samą propozycyę Świetyłkina.
Ów zaś, nie czekając mojego przyzwolenia, lub też odmowy, śmiał się uradowany i, klepiąc mnie po ramieniu, powtarzał:
— Chcesz, nie chcesz, musisz, musisz pohulać! Bo i czemużbyś nie miał chcieć?... — uderzył się w czoło — słuchajno, panie młody człowieku: możeby i ten twój rodak, za miastem kwaterujący, nie wzgardził!... możeby zabrał się z nami?... napił się i przetrącił?
— To człek sterany wojskową służbą na Kaukazie, katorgą w zawodach Piotrowskich — odrzekłem — wiekowy, nawetbym nie śmiał mu proponować, stanowczoby odmówił.
— Odmówiłby?... powiadasz, to niechże pocałuje psa w nos! Tedy my obaj, pan, panie młody człowieku i ja — hajda! proszę zabierać się!
Wybuchnąłem śmiechem, gdyż temi samemi słowy: „proszu sobiratsia” zwykle żandarmi w cytadeli wzywali mnie do śledztwa — i w innych, tym podobnych okolicznościach, zawsze słyszałem takie zaproszenie, jakiego dziś użył Świetyłkin.


W ciasnym jakimś pereulku, na krańcu miasta, w płaskim, długim jak koszary, na żółto pomalowanym domu, mieściła się „restauracya francuzka” ze swojem mianem nie mająca nic wspólnego, co zaraz na wstępie, od pierwszego rzutu oka można było skonstatować.
Chociaż słońce jeszcze nie zaszło, w przedsionku, a nawet w całym lokalu już panowały ciemności, przez światło nielicznych olejnych lamp rozjaśnione słabo.
Z wyziewów alkoholicznych, z oddechów pijackich powstała tutaj atmosfera ciężka, dusząca.
Lampy wydzielały czad, kopeć, tłuste sadze, które, niby miliardy drobniutkich owadów, bujały w powietrzu, pokrywając czarnym pyłem wszystko: meble, naczynia stołowe, jadło, napitki, osoby...
W kilku dużych izbach, tworzących długą amfiladę, panował ścisk.
Torując sobie łokciami drogę, a mnie, niby małego chłopczyka, za rękę wiodąc za sobą, Świetyłkin nie bez trudu dotarł do suto przekąskami zastawionego bufetu, przy którym królowała jejmościanka w jaskrawych jedwabiach, w fałszywych klejnotach i w kołtuniastej fryzurze.
Wyszczerzając zdrowe, białe zęby, zalotnie strzygąc dość ładnemi oczyma, z uśmiechem, pełnym obietnic, zapytała Świetyłkina, co najpierw rozkaże sobie podać?
— Najpierw, mademoiselle, dajcie mi waszą rączkę, rączuchnę do pocałowania, pokornie was proszę — z komiczną galanteryą wyrzekł mój pryncypał.
„Mademoiselle” poprzez ladę wyciągnęła do niego łapę potężną, gdy ją ucałował wielokrotnie, „Mademoiselle“ roześmiała się.
— Z waszych pocałunków wprost ogień bucha, leje się żar, monsieur Świetyłkin.
Zauważyłem, że owe tytuły: mademoiselle i monsieur, hojnie szafowane przez gości i przez jejmościankę, królującą za bufetem, stanowiły jedyną cechę owej francuskiej restauracyi. Poza tem nie było nic, coby piękną i wytworną Francyę przypominało czemkolwiek.
Świetyłkin przedstawił mnie mademoiselle, co uczyniwszy, wypuścił mnie ze swojej opieki, pozostawiając własnemu losowi.
Chyba cała Syberya, od krańca do krańca, dostarczyła gości tej francuskiej restauracyi w Minusińsku.
Pośród najrozmaitszych typów mongolskich wyróżniała się nieliczna gromadka inteligentniejszych postaci, Europejczyków.
Wśród ciemnych ubrań męzkich tu i owdzie wyróżniały się oficerskie mundury i bijące w oczy jaskrawością kolorów szaty niewiast.
Ubrany w podniszczony chałat z fioletową podszewką, w zaciszny kącik na uboczu wsunął się pop.
Jakiś człeczyna, widocznie parafianin owego popa i fundator uczty dokładał mu wciąż na talerz najsmaczniejsze kęski i raz po raz napełniał jakimś trunkiem wypróżnioną szklanicę. Czynił to z wielką rewerencyą, duchownej osobie należną, jednocześnie, z wielkiem ożywieniem opowiadając coś, czego pop słuchał niedość uważnie, przytakiwał jednak chrząkaniem i poważnem pochylaniem głowy.
W najobszerniejszej izbie płomiennooki cygan jakąś aryę taneczną rzępolił na skrzypcach.
Akompaniowała mu na bębenku dziewczyna, w ponsowej, złocistemu szychami lamowanej spódnicy i w ponsowym manszestrowym turbanie na kędzierzawej głowie.
Kilkanaście par przy dźwiękach tej hałaśliwej muzyki po izbie wirowało, z przytupywaniem i przyśpiewkami sprośnemi.
We wszystkich izbach mniejsze i większe stoły obsiedli ludzie, posilający się z taką żarłocznością niezwykłą, jakgdyby po wieludniowym, przymusowym poście przybyli wprost z ogłodzonej fortecy.
Usługujący chłopcy w kaftanach i fartuchach, które przed paru dniami zapewne były białe, raz po raz pod fartuchy chowali butelki wódki, albo wina, albo też kawały mięsa i ciasta, nieznacznie porwane ze stołu biesiadników.
Inni sługusy we framudze, za olbrzymim piecem ukrytej, wylizywali półmiski i wysączali ostatnie krople ze sprzątniętych, już opróżnionych butelek.
Człowieka, który tak, jak ja, nie przywykł do podobnej atmosfery, sam odór tych potraw tłustych i korzennych nasycał, same wyziewy alkoholu odurzały, sprawiając niesmak i ckliwość nieznośną. Przytem coraz bardziej wzmagające się hałasy, piski, wstrętny zgiełk, świszczący rechot obmierził mi tę jadłodalnię i zarazem przybytek hulanek — pragnąłem wydostać się stąd corychlej, aby świeższem odetchnąć powietrzem.
Wyszedłem do przedsionka.
Ze zdumieniem zastałem drzwi wchodowe zamknięte i zaryglowane.
Strzegący ich pachołek, któregom grzecznie poprosił, aby mnie wypuścił na ulicę, gestem wskazał fagasa, zagłębionego w poręczowem krześle, zabarykadowanem paru stołami.
Zwróciłem się do pachołka z tą samą prośbą.
— Pokwitowanie — rzekł, wyciągając do mnie rękę.
— Jakież to pokwitowanie? — spytałem zdziwiony.
Nu’s! żeście zapłacili wszystko, co się od was należało w kasie.
— Ależ odemnie nic się nie należało kasie, ja tutaj nic nie jadłem, ani piłem.
— Wszyscy tak powiadają, a przecież każdy tu je i pije...
— Milcz, gburze, nie obrażaj mnie podejrzeniem o złodziejstwo i oszustwo! — krzyknąłem w pasyi najwyższej.
Pachołek spojrzał na mnie z podełba. Chciał coś rzec, otworzył usta, ale zmilczał.
Gdym tak stał przed nim, zły, bezradny, nie wiedzący co począć ze swoją osobą, mój głos podniesiony i gniewny wywabił gospodarza do przedsionka.
— Kłaniam się bardzo pokornie, o co to idzie — szeplenił dychawicznym głosem, a wysłuchawszy mojej skargi, rzekł:
— Przepraszam bardzo pokornie! wybaczcie, baryń, mój sługa was nie obraził, taki już jest obyczaj w tym moim francuskim restoranie.
— To niedorzeczny i uwłaczający gościom waszym obyczaj.
Gospodarz uśmiechał się chytrze, mrugając obrzękłemi powiekami i odpowiedział:
— Przepraszam bardzo pokornie, ale przecież każdy musi dbać o swoją kieszeń...
— Więc któż tu bywa u was? — krzyknąłem — jacy ludzie? złodzieje, oszuści? uwolnieni katorżnicy?... przebrane brodiagi?
— Święty Innocenty Kulczycki, patronie cudotwórco! Baryń, co wy opowiadacie?... a! proszę pokornie. Sami czestni[8] ludzie przychodzą tu do tego mojego, francuskiego restoranu. Baryń! co wam skoczyło do głowy?! ot! nieszczęście! — biadał, załamując ręce.
— Mnie tutaj wprowadził Świetyłkin — przerwałem narzekania właściciela tej gospody.
— Świetyłkin z Wielkiego Ucząstku?... znam, znam. A jakże! od lat wielu mój stały gość i druh dobry... Świetyłkin? a! bogaty człowiek, bogaty i czestnyj... Ale cóż! choćby i sam kniaź gubernator z Omska... taki już w moim francuskim restoranie obyczaj.
— Więc skądże, u dyabła, wezmę pokwitowania, skoro wam nic nie jestem winien, skoro nie mam żadnego rachunku do zapłacenia?... Powiedzcie, ile żądacie za wypuszczenie mnie z tej obrzydłej jamy, zapłacę natychmiast.
— „Obrzydła jama!” — oburzył się gospodarz — a! baryń, przepraszam bardzo pokornie: mój francuski restoran nie jest obrzydliwą jamą, co to, to już nie!... Święty Mikołaju cudotwórco!
Zamiast wzywać świetnych patronów i cudotwórców, gadajcie, co mam uczynić, aby się od was wydostać?... chcę, potrzebuję wracać do miasta.
Nu’s to i dobrze! wola wasza, baryń. Tylko najpierw wróćcie do sali, weźcie od mademoiselle pokwitowanie. Oddacie je temu oto mojemu słudze — wskazał draba za stołem, siedzącego w poręczowem krześle — a skoro on obejrzy i sprawdzi, czy podpis mademoiselle i cyfry nie są sfałszowane, ten drugi mój czeławiek zaraz otworzy drzwi, a!... otworzy na obie połowy i puści was — z Bogiem.
Czując się panem na swoim gruncie, szydził zjadliwie. Zapewne miało to być zemstą za ową „obrzydłą jamę”.
To rzekłszy, lekceważąco obrócił się do mnie plecami i zniknął w ciżbie, stłoczonej już za progiem przedsionka.
W tej samej chwili jakiś ekwipaż z turkotem, parskaniem koni, z ogłuszającem dzwonieniem „kałakołczyków” i uprzęży, zatrzymał się przed restauracyą.
Stróż odryglował drzwi i rozwarł je naoścież.
Do przedsionka wszedł nowy gość, przed którym odźwierny i czeławiek pochylili się w pokłonach, aż ku samej ziemi.
Byłto mężczyzna o suchej twarzy, z ostremi rysami, z chorobliwie żółtą cerą i czarną, kanciasto przystrzyżoną bródką. Wysoki, ubrany dostatnio, w całej swojej postaci miał coś odpychającego, lecz zarazem w ruchach i w ubraniu miał pewną wytworność i elegancyę, niezmiernie rzadko spotykaną w tych krainach, od ognisk cywilizacyi oddalonych tak bardzo.
Mikołajewski płaszcz rzucił na ręce sługusa, zmierzył mnie krótkiem, badawczem spojrzeniem. Zaczem obadwaj weszliśmy do restauracyi.
Gwar, hałas, wrzask wzrósł już tutaj do kulminacyjnego punktu.
Skrzypiciel cygan rzępolił coraz fałszywiej.
Z którejś bokówki dolatywało drumlenie na swoistej bałabajce.
Biesiadujący coraz to nowe wznosili zdrowia.

Nasze omskie!
Nasze tułskie!
Nasze akmołińskie!

Coraz to inne głosy wywoływały nazwy guberni, okręgów, różnych miast rosyjskich i syberyjskich, na cześć których toastowano i po każdym toaście wielokrotnie wykrzykiwano: hurra!
Czeławiek! czeławiek! — wrzeszczał jakiś tłuścioch w fałdzistej kapocie, w aksamitnej krymce, która mu aż na brwi spadała — czeławiek, czemu ty zamiast wina przyniósł nam szczy[9].
Izwinitie baryń, to nie szczy, a najlepszy francuski Łafit. Proszę pokornie, my w naszym francuskim restoranie same najlepsze i najdroższe wina gościom naszym podajemy — ekskuzował się „czeławiek”, a podczas tej kontrowersyi usługującego chłopca z amfitryonem, współbiesiadnicy pomiędzy sobą rozmawiali półgłosem.
Dzisz! Ilaryj Tagancew w tobolskiem więzieniu brodnią szczy chlipał, kajdanki na nogach miał, a teraz dworyanina pamieszczyka[10] udaje, udaje. Pieniądze fałszował. Nie dowiedli mu... Taki mądry był chłop!...
— Teraz sobolowe szuby i kołpaki nosi, łańcuchy złote na sobie zawiesza, żonę i córki w jedwabie stroi... Za córkami tysiączne posagi daje, syna z córką tego samego sędziego, co go sądził, żeni, w szacunku powszechnym żyje. W tym samym Tobolsku ludzie go patryarchą zwą, bo ma ręce szerokie i hojne. Ten mądry jest chłop! mądry!
Nu! Ilaryj Tagancew, nasze tobolskie! a osobienno wasze zdrowie. Szczy ili Łafit, wszystko równo, przez gardło przeleje się do jednego miejsca, gdzie potrzeba. Co?... czy nie, a?
Współbiesiadnicy temu, kto wzniósł toast, przywtórzyli hucznym śmiechem, wypróżniwszy kielichy do ostatniej kropli.
— Wy z nami Ilaryj Tagancew? — zapytał nowoprzybyły jegomość, mijając stół, przy którym tronował promieniejący dumą „mądry chłop“ i „patryarcha tobolski” w jednej osobie.
Kanieczno! kanieczno! z wami, Władimir Osipowicz - odrzekł zagadniony.
Władimir Osipowicz z rewerencyą usunął się na bok i zrobił ręką gest uprzejmy na znak, że chce naprzód przepuścić Tagancewa przed sobą.
— Tak i proszę — rzekł — Ilaryj Tagancew, proszę!
— Nie zaraz! nie zaraz! odejść nie mogę, dopóki te moje druhy nie wyjedzą i nie wypiją wszystkiego, co im zafundowałem. Wniknijcie w moje położenie, Władimir Osipowicz.
Jegomość o spiczasto przystrzyżonej bródce pochylił głowę, co zapewne miało oznaczać, „w zupełności rozumiem wasze położenie” a nisko pokłoniwszy się „tobolskiemu patryarsze”, wyrzekł przesłodkim głosem:
— Tedy do rychłego widzenia, Ilaryj Tagancew! zwolniwszy się od obowiązków amfitryona, pospieszajcie do złotej sali, do nas, niecierpliwie oczekujących was druhów.
Nieznany tutaj wyraz „amfitryon“ ogromne wywarł wrażenie na słuchaczach.
Przed Włodzimierzem Osipowiczem tłum rozstępował się z uszanowaniem i względnością.
Ów zaś, niby miły łaskawy, popularny monarcha, na wszystkie strony rozdawał skinienia głowy, zagadując do tego i owego z przyzwoiciej i zamożniej ubranych osobników, cisnących się do niego z uniżoną czołobitnością i przypomnieniami, że kiedyś... kędyś, tam, widzieli się, zaznajomili i... razem grali w karty.
Upatrując Świetyłkina, aby za jego poradą załatwić jakoś ową sprawę „pokwitowania” zaszedłem aż do owej złotej sali.
Wisiało tutaj na ścianie kilka zwierciadeł, parę kolorowanych sztychów, pomiędzy któremi najlepiej mi się podobał portret Julii Pastrany, podówczas słynnej na obu półkulach świata istoty, o postaci kobiecej, a twarzy brodatej małpy, w krótkim kostyumie baletniczki.
Jak w muzeach i galeryach obrazów przed arcydziełami wielkich mistrzów, tutaj, w Minusińsku, przed tym wizerunkiem Julii Pastrany nigdy nie zbrakło biesiadników z lubością i zachwytem podziwiających tę kobietę — małpę.
W tej izbie szumnie złotą salą nazwanej, pod ścianami stały wyściełane kanapy, fotele, krzesła, pokryte kwiecistą materyą, a służące jako legowisko pijanym, albo też wysypiającym się gościom; środek izby zajmowały stoły zastawione talerzami, półmiskami, kieliszkami i butlami najrozmaitszych form i kolorów.
Tutaj zebrała się cała śmietanka minusińskiego towarzystwa: wyżsi urzędnicy różnych dykasteryi okręgowych, oficerowie i kilka „wesołych dam”, używających tutaj przywilejów wyjątkowych i mających powodzenie ogromne.
One to właśnie, te „wesołe damy”, prezydowały przy uczcie i rej wodziły pomiędzy wojskowymi i cywilnymi dygnitarzami minusińskimi, ostro odcinając ich dowcipy, a nie szczędząc im epitetów, które z grzecznością, uprzejmością, pieszczotliwością i dobrym tonem nic a nic nie miały wspólnego.
Głównym celem ich żartobliwych pocisków był oficer, który w zrudziałym rozpiętym mundurze, z poczerniałemi epoletami, z brodą, o klingę szabli opartą, na krześle siedział jak na koniu!
Nu’s wy pustomiele[11] nie wycierajcie sobie mną gęby. My przecie bydła razem nie paśli ni razu.
— Ale z jednego koryta wy nieraz jadali razem — wtrącił młody, przystojny oficerek.
— Prawdę mówi! prawdę! — śmiechem uciesznym huknęła cała męska część towarzystwa.
Natomiast „damy“ wprost wpadły w furyę.
— Bo jak cię tą butlą gwizdnę, praporszczyku! krzyczała najenergiczniejsza z nich — Sonia, swoją groźbę popierając, aż nadto wymownym gestem. — Dzisz go! Dybicz Zabałkański.
— Uspokójcie się moje mileńkie i piękne — mówił oficerek — nie mogę kajać się przed wami, bo was nie obraziłem przecie. Uspokój się czarnobrewa Soniu. Flaszczynę wódki lepiej z przyjacielem wypić, niźli ją o łeb tegoż przyjaciela rozbić, za co można się dostać do tiurmy[12], nie mówiąc już o tem, że rozlewać wódkę — szkoda!
— Prawda twoja Lew Leontiewicz, — przytakiwali wszyscy, tym razem jednogłośnie mężczyźni i damy.
— Tedy opróżniajcie butelki bo ich tu widzę zapodość[13] pełnych i nieodkorkowanych stoi, a ja wam będę przyśpiewywał, aż póki co...
W głębokiej framudze na wzniesieniu, na które trzeba było po kilku stopniach wstępować, stała palisandrowa, na cienkich nóżkach wsparta, długa paka, która niegdyś, przed wielu laty, była klawikordem.
Lew Leontjewicz otworzył pakę, wygodnie rozsiadł się na krzesełku, oparł się o jego grzbiet i uderzył w poszczerbione, jak szafran żółte klawisze.
Popękane struny jękły...
Z głębi paki wydobywało się, niby brzęczenie całych rojów owadów... Lew Leontjewicz kilku pasażami przebiegł całą klawiaturę... wziął kilka akordów, i przy jęku, oraz przy brzęczeniu zerwanych strun zaśpiewał:

Wyswatano mnie
Bezemnie.

Ożeniono mnie
Bez niej.

Swata szukam
Nadaremnie.

Nadaremnie szukam jej.
Szukam jej.

Nie znalazłem nigdzie swata,
Nigdzie nie znalazłem jej,

Bo swat zginął z ręki kata,
Czort z piekła, nie puścił jej”.

Ta pieśń była podówczas bardzo rozpowszechnioną i ulubioną na Syberyi.
Śpiewywali ją wszyscy: chłopi, więźniowie i katorżnicy przy robotach; śpiewywali ją ludzie nietylko zamożni, lecz nawet potroszę wykształceni przy zabawach swoich i ucztach.
Treść wskazywała, że ta pieśń urodziła się chyba — w murach więziennych, albo w katorżniczych kazamatach.
Mimo to zawsze i wszędzie słuchano jej z przyjemnością, a przyjmowano ją aplauzem ogólnym.
Prełest’! prełest’! Otóż to muzyka, otóż to śpiew! poprostu aż mgli... Czudesa! Lew Leontjewicz! wy by mogli w Petersburgu, albo w Moskwie na teatrze „piać”. Hurra! hurra! Lew Leontjewicz artist, wrzeszczało i klaskało całe towarzystwo.
A Lew Leontjewicz podniósł się z krzesła i na estradzie stał uśmiechnięty, promieniejący, okrzyki zachwytu i oklaski przyjmując jako dań jego talentowi przynależną...
Wtem ktoś zawołał:
— Władimir Osipowicz!
To imię zelektryzowało wszystkich...
Biesiadnicy pozrywali się od stołów...
Sonia, Tatiana, Olga i Natasza poskoczyły do zwierciadeł poprawiać zderanżowane toalety...
Lew Leontjewicz zeskoczył z estrady...
Wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom.
Władimir Osipowicz, wyprostowany, elegancki, woniejący, z ironicznym uśmiechem na wargach, a miną tryumfatora, lekkim, elastycznym krokiem dobrze wymustrowanego żołnierza wkroczył do złotej sali.
Milczący i szykanowany oficer zerwał się z krzesła, zdjął czapkę, na wszystkie guziki zapiął mundur, odpasał szablę i, powiesiwszy ją na kołku, posługującemu pachołkowi zadysponował.
Kartoczki! prędko! prędko!


Nastraszono mię, że niebezpiecznie jest nocną porą samemu powracać do miasta, przeto, rad nie rad, musiałem doczekiwać świtu, w owej „francuskiej restauracyi”.
Aż do obrzydliwości napatrzyłem się już tutaj pohulance w najbardziej rozpasanych jej przejawach, najrozmaitszych.
Napiłem się herbaty i przegryzłem coś przy bufecie, nietyle z łaknienia, ile aby zdobyć owo „pokwitowanie“, mające ułatwić mi wydobycie się z przymusowego aresztu we francuskiej restauracyi.
Korzystając z miejsca, chwilowo opróżnionego przy mademoiselle skierowałem rozmowę na owego Władimira Osipowicza, który, o ile miałem sposobność zauważyć, grał tutaj wybitną, a nawet wprost, pierwszorzędną rolę.
Ze słów mojej rozmówczyni wywnioskowałem, że sławetny Władimir Osipowicz był poprostu szulerem, grasującym po Rosyi i po Syberyi.
Na wszystkich jarmarkach, zjazdach, na wszystkich uroczystych obchodach publicznych pojawiał się stale i zawsze.
Mało inteligentnym i słabo umysłowo rozwiniętym sferom Sybiraków, imponował swoim, rzeczywiście, w tych okolicach niepospolitym wyglądem, elegancką wytwornością swego ubrania, swoich ruchów, swojej wymowy. Bogatych symplicyuszów zadziwiał opowiadaniem, o wielkich obszarach ziemi, oraz o wielu setkach „dusz“, które jakoby posiadał w guberniach środkowej Rosyi, o przyjaznych stosunkach, które łączyły go z petersburskimi i moskiewskimi dygnitarzami.
Te improwizacye brane za dobrą monetę sprawiały, że hulać, upić się, grać w karty z Włodzimierzem Osipowiczem uważano za zaszczyt nielada, za zaszczyt, o który się wszyscy ubiegali, lecz który bywał udziałem tylko wybranych, tylko uprzywilejowanych.
A chyba byłoby zbytecznem dodawać, że tymi wybranymi, tymi uprzywilejowanymi bywali przedewszystkiem ludzie bogaci, hojni, nie liczący się z groszem i z wydatkami.
Wbrew znanemu przysłowiu i u niewiast i przy kartach szczęście stale sprzyjało Włodzimierzowi Osipowiczowi.
Że on sam fortunie pomagał — to nie ulegało wątpliwości żadnej. Trzeba jednak wyznać: czynił to bardzo układnie, bardzo zręcznie.
Zresztą, któżby go na oszustwie przy kartach przyłapał!?... Włodzimierz Osipowicz przybywał i do kart zasiadał dopiero wówczas, kiedy cała kompania była już akuratnie podchmieloną, a partnerzy jego pijani, aż prawie do nieprzytomności.
Mademoiselle rada ze zdobycia słuchacza, który jej w niczem nie oponował, gadała, gadała bez wytchnienia, bez przerwy, gadała tem swobodniej, że wokoło bufetu zrobiła się już kompletna pustka; nikt nie żądał ani jadła, ani napitków, goście „francuskiej restauracyi”, użyli już wszystkiego do przesytu!
Niektórzy znużeni trunkiem, wyciągnięci na ławach spali; inni, wytrwalsi, albo też na ławach miejsca zdobyć nie mogący, drzemali, mając głowy oparte na stołach.
Z dalszych izb dochodził tupot pląsów najwytrzymalszych taneczników, oderwane strofy bezsensownych przyśpiewek i omdlewające rzępolenie skrzypka cygana...
Tylko swoista bałabajka jeszcze bardzo głośno i zamaszyście odzywała się z bokówki...
Lampy gasły, różowy świt już zaglądał przez brudne szyby...
Nagle rozległ się jakiś larum piekielny...
Jakiś ktoś naśladował szczekanie psa... Ktoś inny miauczenie kota... inny ryk wołu... pianie koguta... gdakanie kury, znoszącej jajko... Odzywały się też głosy, imitujące płacz kobiecy... kwilenie niemowlęcia... rubaszny śmiech męzki... czkawkę... chrapanie...
Ktoś gwizdał piosnkę hulaszczą...
To owa kompania, którą widziałem zabawiającą się w „złotej sali”, teraz do izby z bufetem wylewała się, przy tej piekielnej wrzawie...
Byli wszyscy w komplecie, oprócz Władimira Osipowicza, który już ulotnił się niepostrzeżenie, wygrawszy, jak mi to później mówiono, sumy ogromne.
Temu hałaśliwemu pochodowi pijanych ludzi przodował „patryarcha tobolski”, eks-więzień oskarżony o fałszerstwo banknotów, aktualny Krezus: Ilaryj Tagancew.
Olga i Sonia prowadziły go pod ramiona.
Zataczając się, wszyscy troje stanęli przed bufetem.
Màdemoiselle zerwała się z miejsca, oczekując rozkazów.
Czeławiek! — głosem, pijacką czkawką przerywanym, ryczał Ilaryj Tagancew — czeławiek! rachunek!
— Już gotowy — rzekła mademoiselle i, mizdrząc się, zerkając zalotnie, wyszczerzając zęby, podała Tagancewowi duży, zapisany arkusz.
Spojrzał...
Przebiegł arkusz oczyma raz... drugi i trzeci... i wykrzyknął:
Niewiernyj szczot[14]!
— A! monsieur, tylko to, coście rozkazywali podawać tutaj i w złotej sali, tylko to jest wciągnięte w naszą księgę i na waszym rachunku zapisane: parole d’honneur!
Wriosz skatina![15] ryknął Ilaryj Tagancew, rzucając arkusz papieru na ladę i uderzając weń pięścią. — Wriosz!
— A! monsieur, ja się obrażę! ja jestem już obrażoną! — wołała mademoiselle, zasłaniając twarz dłońmi i udając, że łka!
Nadbiegł gospodarz z interwencyą.
— A! prewoschoditielstwo! mileńkij gałubczyk a! skoro uważacie, że za dużo w rachunku waszym zapisano... to ja gotów i mademoiselle gotowa, wszystko, co chcecie wykreślić... wszystko, powiedzcie tylko co?... raczcie powiedzieć Ilaryj Tagancew!
— Nie trzeba nic wykreślać... właśnie dopisać trzeba... czeławiek! podnieś z podłogi rachunek! mademoiselle! dopisujcie!
Ilaryj Tagancew nadął się niby indyk, panujący na gospodarczym okólniku i sylabę po sylabie skandując dobitnie i wyraźnie wyrzekł:
— Wpisujcie mademoiselle ile za to, co ja w wasz rojał[16] naplwał!
Mademoiselle wypuściła pióro z ręki, gospodarz restauracyi porwał się za głowę, potem rozpaczliwie załamał ręce.
— Wy... wy, Ilaryj Tagancew w rojał... w mój śliczny rojał naplwali?
— I nie raz! — huknął śmiechem „patryarcha tobolski”.
Zawtórowała mu cała jego kompania.
Czy to być może? — wyjęknął rzeczywiście przerażony właściciel rojału. — Nie wierzę!
Wasza wola niewierzyć... Moja wola była naplwać... Idźcie, hoziain, zobaczyć, obejrzeć... sprawdzić.
Gospodarz z za lady wypadł, niby strzała z procy i poleciał w kierunku złotej sali.
Za nim podążyła gromada mniej pijanych gości.
Powrócili niebawem.
— Prawda, czysta prawda, Ilaryj Tagancew — potwierdził gospodarz.
— Ile mam zapłacił za to? — spytał „patryarcha tobolski” — porachujcie, obliczcie, gaspadin haziain[17], a wy, mademoiselle, na moim rachunku, należną odemnie sumę zapiszcie.
Gospodarz ze swoją buchalterką naradzali się na uboczu. Rozmawiali cichutko, tylko niektóre wyrazy, niektóre cyfry, notując je, wymawiali głośniej:
— W Paryżu rojał kosztował rubli...
— Opakowanie rubli...
— Sprowadzenie morzem...
— Morzem i lądem, patron...
— Wasza prawda, mademoiselle. morzem i lądem, rubli...
— Na komorze cło... rubli...
— Transport przez Moskwę, Niżnyj... rubli...
— Przewóz do Minusińska rubli...
Podczas kiedy mademoiselle i właściciel „rojału“ wymieniali poszczególne pozycye kosztów, zapisując cyfry — kiedy sumowali je wreszcie, na twarzach obecnych malowało się wytężone oczekiwanie. Tylko „patryarcha tobolski” stał tryumfujący, wielką, spoconą łapą głaszcząc twarz Soni.
Prewoschoditielswo!... Ilaryj Tagancew!. gałubczyk!... — nieśmiało jąkając się bełkotał gospodarz — obliczyliśmy... ja i mademoiselle... Ona nie... ona jest bardzo mądra, ona przysięgnie...ten rojał kosztował mnie dużo... bardzo dużo...
— Ile?... gadajcie, praszu, gaspadin hoziain...
— Cztery tysiące rubli — niepewnym, cichym głosem wyjęczał gospodarz.
„Patryarcha tobolski“ roześmiał się na całe gardło.
— Tylko tyle?!
Wyciągnął z zanadrza tłuszczem i potem cuchnącą skórzaną torbę, z rozmaitych jej przegródek wyciągał banknoty, ślinił palce, ostentacyjnie kładąc na ladę banknot, po banknocie, odliczył cztery tysiące rubli, zapłacił rachunek za jadło i napitki, zaczem zdjął z palca sygnet kosztowny, zawinął go w kilka dużej wartości banknotów, wręczył to wszystko buchalterce i, całując ją w oba policzki, wyrzekł słodziuchno:
— Za to, żem wam naduraczył[18], maleńka mademoiselle.
Ona ucałowała hojną, obdarowywującą rękę i ukłoniła się nisko.
Merci monsieur! — rzekła, przyciskając dar do piersi, radosnem wzruszeniem falującej — wy bojar prawdziwy, Ilaryj Tagancew. Pokornie, pokornie wam dziękuję!
„Tobolski patryarcha” promieniał dumą i zadowoleniem ogromnem.
— Szczęście rozpiera mnie poprostu, żem z wami, drużkowie mili... Czas nam wracać do miasta, na pokrzepienie, na pochmielie[19]. Pokornie was zapraszam, mili drużkowie, pokornie proszę ze mną!
Śmiejąc się szyderczo dodał:
— Gdyby gaspadin haziain był mądry i za rojał zażądał dwa razy tyle, byłbym zapłacił chętnie bez targu... Ale skoro zażądał tylko ceny kosztu — tedy ja, Ilaryj Tagancew, „patryarcha tobolski” nazwany, mówię wam że: gaspadin haziain francuskiego restoranu jest duracziszcze[20].
Gospodarz nisko się skłonił, jakgdyby na znak aprobaty.
Temu sądowi o właścicielu restauracyi głośno przytakiwała cała kompania, asystująca Tagancewowi.
Duracziszcze! duracziszcze! — powtarzali, spluwając na podłogę, tuż pod stopami nieszczęsnego właściciela „francuskiej” restauracyi. Ów osłupiał ze zdumienia i żalu, że z własnej woli pozbawił się paru tysięcy rubli.
Kompania Tagancewa wytłoczyła się z nim do przedsionka, a stamtąd przez dom, gdzie na nich już oddawna oczekiwało kilka tarantasów, zaprzężonych w ogniste rysaki...
Wreszcie pojawił się Świetyłkin.
Z wielką moją pociechą mój pryncypał był rozbawiony, ale nie pijany. Śmiał się i rzekł:
— Słychać, że ten nasz „patryarcha tobolski” do dziś dnia fabrykuje pieniądze.
Gospodarz złożył ręce pobożnie.
— Boże mu dopomóż! — westchnął — to bojar...
Silence, monsieur! — gromkim głosem swojemu patronowi przerwała ostrożna mademoiselle.
Nakoniec wyszliśmy ze Świetyłkinem.
Ja nad wszystkie opisy znużony całonocnem asystowaniem pohulance w tej francuskiej restauracyi.
Świtało.
Pracowici Chińczycy wstają jednocześnie ze słońcem.
To też zaraz przy wyjściu spotkaliśmy już z Minusińska powracającą arbę.
Skinąłem.
Dżoneriksze, żujący jakiś posiłek, zatrzymał się, uradowany perspektywą zarobku.
Na migi spytałem go, czy chce odwieźć nas do miasta.
Porozumieliśmy się dość łatwo, ponieważ język rosyjski nie był mu zupełnie obcy.
Chao! chao! No chodia chao[21], odrzekł z wielką uprzejmością i z miłym uśmiechem. Świetyłkin wgramolił się do arby, ja wskoczyłem za nim.
Dżoneriksze popędził prawie takim kłusem, jak dobry koń.


Nigdy siedziba Tomasza Korsaka nie wydawała mi się tak malowniczo piękną, jak w tym dniu, kiedym do niego szedł po raz ostatni, kiedym w wigilię wyjazdu z Minusińska do brata wygnańca szedł z pożegnaniem.
Dach i ściany chatynki, całkowicie obwite chmielem i innemi pnączami wydawały się, niby z malachitu.
Refleksy żółto-czerwonych nasturcyi, ponsowych maków, purpurowych i białych piwonii przeistoczyły szyby okienek w cudne, różnobarwne witraże.
Duży, biały syberyjski pies o jedwabistej sierści, z ogonem jak wspaniała kita, powitał mnie radosnem szczekaniem — i w zgrabnych podskonach wyprzedził mnie do izby, niby służka, oznajmujący swemu panu gościa upragnionego.
Tomasz Korsak od stołu, na którym zastawiał posiłek, własnoręcznie ugotowany, odwrócił się, usłyszawszy szczekanie swego faworyta, a spojrzawszy bystro na mnie zawołał:
— Wyjeżdżasz! Przyszedłeś pożegnać się ze mną!
— Tak! — odrzekłem z cicha, gdyż kurcz bolesny ścisnął mnie za gardło — Świetyłkin pokończył już wszystkie swoje interesa handlowe, jest też już syt zabaw tutejszych i dziś mi powiedział, że jutro wczesnym rankiem wyjeżdżamy, z powrotem do Wielkiego Ucząstku. Wyprosiłem sobie zupełną swobodę na dzień dzisiejszy, aby go z Wami przepędzić, drogi bracie... Ale czy byliście w mieście?... czy o tem już słyszeliście od kogo, żeście teraz odgadli, poco do was przyszedłem?
— Ani byłem w mieście, ani też nikt mi o projektowanym wyjeździe Świetyłkina i twoim nie doniósł, tylko widzisz, kochany, ja w swojem życiu tyle już widziałem pożegnań, tyle rozstań bez nadziei zobaczenia się na tym świecie przebolałem sam... to też za jednym rzutem oka, z twojej twarzy wyczytałem, że twoja bytność pod tym dachem ma być ostatnią.
— O czemuż zaraz ostatnią... może tu jeszcze przyjadę za rok...
— Boże daj! abyś za rok nie przyjeżdżał już tutaj... Boże daj! abyś za rok już do Ojczyzny powrócił...
— A dla was, drogi bracie — zawołałem — dla was azaliż niema już żadnej nadziei powrotu na zagon ojczysty?
Potrząsnął głową przecząco.
— Jużciż nie!... Stary jestem, sterany, gonię ostatkiem sił, ostatnim tchem... Darmo łudzić się nadziejami, które się ziścić nie mogą...
Zdjął z półki w czarną skórę oprawną księgę starą, przez częste użycie zniszczoną...
Przerzucił w niej kilkadziesiąt kart...
Na każdej znać było mnogie ślady łez...
Natrafiwszy na ustęp, którego szukał, przeczytał:
„Będziecie nietylko bez pana krwie swojej, ale i bez Ojczyzny i wygnańcy, wszędzie nędzni, wzgardzeni, ubodzy włóczęgowie, które nogami popychać będą”.
Złożył księgę, pocałował ją i mówił:
— Wszak już nad nami spełnia się przepowiednia Złotoustego Skargi... To, co Mąż bożym duchem natchniony przepowiedział, już się stało, już nas spotkało wszystko... Więc ja i ty, mój bracie i ci wszyscy, którzy tym samym szlakiem poszli, powinniśmy uważać się za straceńców... takim jak ty, jak ja, wszystkim takim jak my obadwaj, nie przystoi osobistego szczęścia pożądać, ani za osobistą pomyślnością gonić... Nasze cierpienia, nasze tęsknoty, wszystkie nasze bóle na ofiarnym ołtarzu powinniśmy złożyć pokornie, z tą wiarą i nadzieją, że z nich odrodzenie i pomyślność dla przyszłych pokoleń wykwitną...
Osunąłem się na ziemię...
Objąłem kolana starca, przemawiającego jakgdyby w proroczem natchnieniu...
Ów na mojej głowie położył dłoń błogosławiącą...


Że to nie chcieliśmy się rozstawać, w tym ostatnim dniu mojego pobytu w Minusińsku i postanowiliśmy ten dzień przepędzić razem — Tomasz Korsak towarzyszył mi w powrocie do miasta.
Szliśmy drogą, prowadzącą przez owo prowizoryczne chińskie miasteczko, gdzie co krok narzucało się mojemu wzrokowi coś, przyczem warto było przystanąć, coś, czemu warto było przypatrzeć się bliżej...
Przedewszystkiem w haftach na jedwabnych tkaninach budziły zachwyt przepych i harmonia barw; cudny koloryt motyli, ptaków, kwiatów, roślin i drzew o fantastycznych, nieistniejących w naturze kształtach; smoków, o złocistych, kołczastych grzbietach, a kameleonowych skrzydłach.
Trzeba było również podziwiać arcydzieła cierpliwości i zręczności rąk ludzkich; te iście koronkowe, delikatne rzeźby, ze słoniowej kości, owe długie łańcuszki z ogniw, ani razu nie spajanych, wyrobionych z jednej sztuki kości — ażurowe kule także niespajane, nie sklejane ni razu, w jednej, dużej kuli mieszczące pięć, albo sześć coraz mniejszych — aż do maleńkiej kuleczki, a wszystkie wyrzeźbione w desenie jednakowe zupełnie.
W jednym sklepie pośród festonów z jedwabnej, błękitnej materyi, na złoconych deskach były porozmieszczane malowidła, na przezroczych, cieniutkich płatkach ryżowego ciasta.
Malowidła te przedstawiały pełne wdzięku, rodzajowe sceny, z życia mieszkańców Państwa Niebieskiego, postacie Chinek ładniutkich, poważnych mandarynów, uczonych mędrców, zadumanych bonzów, groźnych wojowników, bohaterów legend prastarych.
Twarzyczki tych figurynek miały wyraz — postacie charakter właściwy. Każdy, najdrobniejszy szczegół ubrania, czy stroju, wszystkie akcesorya, chińscy malarze oddawali z dokładnością przedziwną, a zarówno koloryt tych kunsztownych malowidełek był wprost cudnie barwny i żywy, chociaż bez jaskrawości rażącej.
Koniecznie trzeba to widzieć, aby należycie ocenić...
Krok za krokiem, wolno postępowaliśmy wzdłuż ulicy, mającej po jednej stronie mieszkalne domki, po drugiej zaś sklepy, które dla Europejczyków były pełne dziwów i czarodziejskich osobliwości.
Wraz z nami sunął ulicą tłum wieloplemienny.
Okrzyki: thi — gha — ho! w różnojęzyczny gwar, raz po raz rzucali chińscy chłopcy rozwożący w taczkach słodkie ciastka: thi, gha, ho, które tutaj uznawano za przysmak bardzo przedni.
— Całkowicie utonąłeś, kochany, w admiracyi haftów, malowideł, rzeźb ze słoniowej kości. Bezsprzecznie, są to wyroby prześliczne, świadczące o przedziwnej zręczności chińskich sztukmistrzów i o wysokiej, prastarej kulturze Chin. Teraz pozwól, że pokażę ci coś, co bezwątpienia, nierównie więcej zainteresuje cię, niźli te wszystkie cacka, które oglądałeś — rzekł Tomasz Korsak i poprowadził mnie na sam koniec ulicy.
Przed budyneczkiem o zakrzywionym dachu, dwaj mali Chińczycy na murawie siedzieli, zapalczywie dwiema pałeczkami waląc w okrągłe, płaskie bębenki, a kiwając główkami, przyczem ich warkoczyki cienkie i krótkie, jak mysie ogonki, chwiały się w takt uderzeń pałeczkami.
Ściany tego domku całkowicie osłaniał istny las olbrzymich, strzępiastych maków ponsowych, liliowych, różowych i białych.
Za najlżejszym podmuchem wiatru maki te sprawiały wrażenie rozkołysanych, różnobarwnych fal...
W domu tym rezydował Kwang—si—tun przesławny lekarz. Zarazem mieściła się tutaj podręczna jego apteka.
Jedyne w tym domku drzwi, czyli właściwie szerokie wrota, były na ścieżaj otwarte.
Przez nie widać było halę dość wązką, natomiast bardzo długą, tembardziej, że perspektywiczna jej długość, była zręcznie powiększoną przez umieszczenie zwierciadła na samym końcu hali.
W tej hali znajdowała się cała menażerya wypchanych ptaków i płazów.
Olbrzymie krokodyle, o spłaszczonych cielskach, z rozdziawionemi paszczami, jaszczurki, jadowite węże z wysuniętemi żądłami, puhacze, nietoperze, orły, sępy drapieżne.
Te wszystkie twory zawieszone były wysoko, jakimś sposobem niedostrzegalnym dla patrzących z dołu. I te wszystkie martwe stworzenia poruszały się jakgdyby żywe, obracały się, koziołkowały, pancerze krokodylów i skóry wężowe błyskały metalicznym połyskiem, zapewne nadanym im sztucznie, jak sztuczne były oczy tych tworów, oczy koloru szafirów, szmaragdów, rubinów, topazów zapewne szklanne, ale błyszczące, jak żywe.
Te mumie gadów i ptaków były jasno oświetlone z góry.
Opodal wrót, na żółtej, ryżowej macie, w kręgu także oświetlenia górnego, siedział człowiek stary, chudy jak szkielet, brunatną, zwiędłą skórą powleczony. Z wystającemi kośćmi policzków, z oczyma głęboko zapadniętemi w orbitach, z długim, siwym warkoczem, miał czoło poorane głębokiemi bruzdami, a sarkastyczny uśmiech na bezkrwistych wargach.
Z ramion zwisała mu ciemna, jedwabna opończa, zahaftowana w hieroglify.
Był to Chińczyk Kwang-si-tun, lekarz, używający w Minusińsku olbrzymiej wziętości.
Przed wrotami, prowadzącymi do hali, stał młody, bardzo wysoki mężczyzna, który podniesionym, niezmiernie donośnym głosem prawił niestworzone bajki, o cudownych uzdrowieniach, których, jakoby, miał dokonywać Kwang-si-tun, o cudownych skutkach, wyrabianych przez niego leków i eliksirów.
Ten wywoływacz, a zarazem chwalca Kwang-si-tun'a, te dytyramby na cześć eskulapa i jego lekarstw wygłaszał po rosyjsku i naprzemian, w różnych narzeczach koczowników, któremi, trzeba przyznać, władał płynnie i biegle.
To też bezsilni starcy, schorzałe kobiety z dziećmi, wszelakie kaleki, tłoczyli się przed tym czarodziejskim przybytkiem, gdzie, wedle szumnych obietnic, za małą cenę można było zostać uzdrowionym ze wszelkich słabości, chorób, kalectw ludzkich, i nietylko uzdrowionym, lecz nawet odmłodzonym i szczęśliwym.
Kwang-si-tun, upewniał wywoływacz, z jednego spojrzenia odgadnie chorobę, a zarazem wie, jaki lek będzie na tę chorobę skuteczny.
Nie dziw, że przy takiej zachęcie mniejsze i większe sumki łatwowierni chorzy i, kaleki masami rzucali w duży, skórzany worek, który chwalca miał zawieszony u pasa i niby o łaskę najwyższą upraszali o poradę.
Skoro tylko pacyent wszedł do hali i stanął przed obliczem Kwang-si-tun’a, ów utkwił w nim wzrok badawczy i przypatrywał mu się bardzo długo. Zaczem, ze stolika inkrustowanego perłową konchą brał maleńkie, porcelanowe fiolki napełnione płynem, albo pudełeczko z kolorowego papieru, hieroglifami pokryte i takowe wręczał pacyentowi.
To były lekarstwa do wewnętrznego użytku. Innym pacyentom na bolące części ciała Kwang-si-tun własnoręcznie przylepiał plastry, okadzając je poprzednio wonnościami, a zarazem szepcząc nad nimi tajemnicze zaklęcia. Te wszystkie manipulacye musiały bardzo dodatnio działać na pacyentow, albowiem wszyscy, bez wyjątku, z przed oblicza Kwang-si-tun’a odchodzili, widocznie pełni otuchy, wiary i nadziei, w polepszenie zdrowia i ulgę w cierpieniach.
— I ja też poproszę Kwang-si-tun’a o poradę — rzekłem do mojego towarzysza
— Czyś chory? — zatrwożył się Tomasz Korsak — i czy podobna, abyś jakąkolwiek wiarę przywiązywał do porady tego skośnookiego szarlatana?
— Nie jestem chory, ale pragnę się zabawić, a głównie pragnę zbliska przypatrzeć się tej figurze, bo zapewne już drugi raz w życiu nie trafi mi się sposobność widzenia podobnej, w takiem otoczeniu i na takiem tle.
Kiedy przerzedziły się szeregi żądnych porady pacyentów, zbliżyłem się do tłomacza i po rosyjsku spytałem go:
— Czy wielce uczony i zgrzybiały Kwang-si-tun, w swojej cudownej aptece posiada jaki napój, albo jaki proszek, moralne cierpienie uzdrawiający?
Wywoływacz, który widocznie wcale nie rozumiał znaczenia wyrazów „cierpienia moralne“, spojrzał na mnie zdziwionemi oczyma.
— Powiedzcie uczonemu Kwang-si-tun’owi, że wygnaniec z krainy bardzo dalekiej i pięknej, do tej krainy dniem i nocą tęskniący, o lekarstwo na ową tęsknotę uprasza.
— Powtórzę to, co każecie, dosłownie powtórzę Kwang-si-tun’owi — rzekł tłomacz, a skoro to uczynił, chińczyk parokrotnie wyrzekł:
Funda! Funda!
Bystro, długo i przyjaźnie popatrzył na mnie... wreszcie potrząsnął głową przecząco i zcicha wyrzekł parę słów, które wedle objaśnień tłomacza znaczyły, że sztuka lekarska na taką chorobę nie ma i mieć nie może ani proszków, ani ziół, ani żadnych napojów, żadnych lekarstw skutecznych...
— Więc ten skośnooki eskulap bardzo rozumnie gada, więc rozumniejszy i uczciwszy jest, aniżeliby można przypuszczać — zaśmiał się Tomasz Korsak, a ja znów zwróciłem się do tłomacza.
— A czyby wielce zgrzybiały i wielce uczony Kwang-si-tun nie mógł spełnić tego, abym chociaż we śnie, chociaż przez chwilę zobaczył tę ziemię ukochaną, do której tęsknię?
Tym razem, wysłuchawszy tłomacza, chiński lekarz uśmiechnął się i skinął głową potwierdzająco, jakoby mógł uczynić to, o co jest proszony.
Zaczem złożyliśmy zapłatę do skórzanej torby tłomacza, który zaprosił nas w głąb domu, nagląc do pośpiechu, albowiem Chińczycy swój dzień roboczy regulują według słońca. Równo z zorzą zachodu wszelkie handlowe i inne zajęcia gasną...
Tylko w palarniach opium o zmierzchu zaczyna się ruch.
Przez ową halę, kędy w ciągu całego dnia Kwang-si-tun rzeszom pacyentów udzielał porad i leków, tłomacz wprowadził nas do sąsiedniej, znacznie mniejszej i urządzonej zupełnie inaczej.
Ściany tej hali były pokryte tablicami z laki ciemnej, koloru palisandru, ze złoconemi, wypukłemi hieroglifami.
Na niziutkich stoliczkach stały tu przepyszne porcelanowe wazony, w których tkwiły wiązki zielonych gałęzi, oraz bukiety kwiatów o kształtach dziwacznych, budzących domysł, że do świeżych, naturalnych roślin wmieszano sztuczne, zrobione z delikatnych, przejrzystych tkanin.
Zwieszające się od stropu papierowe chińskie latarnie, kołysząc się lekko, to różnobarwne smugi świetliste, to głębokie cienie naprzemian rzucały w rozmaite strony hali...
Odrazu po wejściu ogarnął nas tutaj niezwykły, dziwny nastrój...
Milczeliśmy obadwaj...
Czekaliśmy długo, przy migotliwem oświetleniu i wśród panującej, niezmąconej ciszy...
Nagle skądciś, z za jakiegoś parawaniku wynurzała się jakaś postać...
Nie poznałem go odrazu, dopiero kiedy się zbliżył cichym i lekkim krokiem, spostrzegłem, że to był Kwang-si-tun...
Wyglądał teraz zupełnie inaczej...
Ubrany był w szafirowy chałat zahaftowany w wypukłe gryfy i smoki. Na głowie miał złocistą krymkę.
Wydał się jeszcze wyższy, jeszcze szczuplejszy, jeszcze poważniejszy, niżeli za dnia.
A w tych szatach złocistych, wyglądał jak mag, jak władca jakiejś Kolchidy bajecznej...
Stanął naprzeciw mnie i głosem o niskich wibrujących tonach dobitnie i powoli mówił.
Tłomacz również dobitnie i wolno po rosyjsku powtarzał za nim, zwracając się do mnie:
— Myślcie, o tej krainie dalekiej, a pięknej, o tej krainie, do której tęsknicie... myślcie o niej... pragnijcie ją ujrzeć... a wkrótce... ujrzycie ją... a wkrótce będziecie tam...
Podczas tej przemowy, Kwang-si-tun trzymał oczy uporczywie utkwione w moich...
Jakaś nadzwyczajna, nie waham się rzec, jakaś wprost nadprzyrodzona siła promieniała z oczu, z całej postaci tego Azyaty i niezwyciężoną mocą przykuwała do niego...
Chciałem odwrócić się — nie mogłem...
Usiłowałem spuścić powieki — nie mogłem...
Czułem, jakgdyby jakiś gorący prąd z jego źrenic przenikał do mnie...
Czułem, że jego wola ujarzmia moją wolę... że całą moją istotę moralną opanowywa, bierze w jasyr zupełny, absolutny, tak, jak obezwładniła mnie fizycznie...
Hala, tablice z hieroglifami, wazony, bukiety...
Tomasz Korsak... tłomacz... sam Kwang-si-tun — usuwali się odemnie coraz dalej... coraz dalej i dalej... aż straciłem ich z oczu zupełnie.
Natomiast ujrzałem:
Kwieciste, pachnące łąki...
Pszenne niwy...
Na miedzach grusze, w bieli wiośnianych rozkwitów...
Wiśniowe sady, pełne drzewin pokrytych purpurowym owocem...
Sady, pełne złocistych i krasnych jabłek i śliw w fioletach ciemnych...
Ujrzałem moje strony rodzinne...
Ujrzałem znane mi okolice, po których wędrowałem jako wysłaniec proboszcza z Chodla...
Ujrzałem znane dwory...
Słomą pokryte chaty, gdzie mnie witano zawsze radośnie i przyjaźnie...
Słyszałem rozhowory ciemnych, prastarych lasów i poszumy wesołe gajów liściastych...
Słyszałem śpiew skowronka, klekotanie „boćka” na wonnej, kwitnącej lipie...
Słyszałem, jak w kościele z piersi rozmodlonego ludu buchnął chorał potężny:

Święty Boże!
Święty mocny, święty, a nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami...

Jak obrazki w latarni czarnoksięskiej przedemną, rozkochanym w tej krainie, przesuwały się jej piękności, o różnych porach roku, o różnych godzinach dnia...
A tak prawdziwe! tak dokładne w konturach głównych, w najdrobniejszych szczegółach kształtów, oświetlenia, kolorytu...
Zwolna te cudne krajobrazy zasnuwały cienie... cienie coraz gęstsze... coraz czarniejsze, jakgdyby nad tą moją ziemią wszelaka jasność zagasła...
Wreszcie wszystko i mnie z tem wszystkiem pospołu ogarnęła czarna, nieprzejrzana noc...
Nagle uczuwam, jakgdyby ktoś potrząsnął mną silnie... jakgdyby jakiś ciężar spadł mi z głowy i z piersi... jakgdyby zdjęto ze mnie okowy, krępujące swobodę moich ruchów...
Oddycham głęboko...
Otaczające mnie ciemności rzedną, rozchodzą się... rozpływają, jak pierzchające przed słońcem chmury...
Odzyskuję świadomość zupełną... zupełne poczucie rzeczywistości...
Wiem już, że jestem w hali chińskiego lekarza...
Widzę, że obok, opodal mnie stoi Tomasz Korsak...
Kwang-si-tun zaś stoi naprzeciw mnie...
Wsparł się ręką o jakiś sprzęt bambusowy z wysokim grzbietem... przez rozchylony chałat widać jego suchą, brunatną pierś, falującą przyśpieszonym oddechem.
Wygląda jeszcze bardziej zgrzybiały, sfatygowany, zgięty, bezsilny fizycznie, Ma twarz, jakgdyby przesypaną popiołem, oczy głęboko zapadłe w orbitach straciły blask, przenikliwość, straciły potężną moc swoją.
— I cóż? i cóż? — zapytuje Tomasz Korsak — niby słup kamienny stałeś sztywny, nieruchomy...
— Jak długo? — odpowiadam pytaniem.
— Cztery minuty.
— Żartujesz chyba, drogi bracie.
— Wcale nie żartuję! Patrzyłem wciąż na zegarek. Twoja bezwładność podczas tego eksperymentu zaczynała mnie przerażać.
— Więc cztery minuty, tylko cztery minuty trwały moje wizye przecudne!
— Jakież to były wizye?
— Wyobraźnią, czy duchem byłem tam, gdzie być pragnąłem. Widziałem to, co pragnąłem widzieć... Stało się wedle moich życzeń i wedle obietnic Kwang-si-tun’a.
— Czyli żeś...
— Czyli, że mój duch w ciągu tych czterech minut powędrował do innej części świata, że gościł w mojej Ojczyźnie...
W niskim bardzo ukłonie pochyliłem się przed Kwang-si-tun’em, kościstą jego dłoń przycisnąłem do silnie bijącego serca i z głęboką, serdeczną, rzetelną wdzięcznością wyrzekłem:
Taosye![22]
Dobrotliwy uśmiech rozjaśnił pomarszczoną twarz chińskiego lekarza, czy też uczonego, czy też magnetyzera, bo nie wiem, zaiste, który z tych tytułów Kwang-si-tun’owi przynależy?
Jego ręka, w zamian oddała mi długi, długi mocny uścisk.
Czy za sprawą jakiejś niezbadanej jeszcze siły, którą Kwang-si-tun w sobie posiadał i którą tchnął we mnie, mój duch wzbił się „ad astra” i z niedościgłych oku ludzkiemu; w zwykłym nastroju, wyżyn, w ciągu owych czterech minut na ukochaną ziemię spoglądał?... czy tylko niezwykłe otoczenie, łącznie z moją chęcią gorącą, wywołało ową halucynacyę?
Nie wiem sam...
I naturalne, niktby mi tego ani wytłomaczyć, ani wyjaśnić nie umiał...
Wszakże to pewne, że to moje cztero-minutowe złudzenie jakoby przebywał, w domenach „Śpiącej królewny”, zaliczam do najmilszych chwil podczas mojego, pierwszego wygnania na Syberyę...





  1. Czudesa: cuda.
  2. W epoce, o której mowa, na Syberyi materye chińskie były trzy razy, conajmniej, tańsze, niźli perkale i inne bawełniane wyroby.
  3. Kurma — suknia kobieca.
  4. Dżonki — łódki chińskie.
  5. Arby — dwukołowe wózki, używane na Wschodzie.
  6. Dżonerkiksze — ludzie, którzy przy arbach zastępują konie i zwierzęta pociągowe.
  7. Czumidza — proso chińskie.
  8. Czestni — honorowi.
  9. Szczy — kapuśniak.
  10. Dworyanina pamieszczyka — szlachcica obywatela.
  11. Pustomiele — gaduły.
  12. Tiurma — więzienie.
  13. Zapodość — zawiele.
  14. Niewiernyj szczot — nieakuratny rachunek.
  15. Wrjosz skatina — kłamiesz bydlę.
  16. Rojał — fortepian.
  17. Gaspadin haziain — panie gospodarzu.
  18. Naduraczył — zwymyślał.
  19. Pochmielie — kiedy, nie wytrzeźwiwszy się jeszcze, biesiadnicy idą na powtórną pijatykę — to nazywa się pochmielie.
  20. Duracziszcze — głupiec.
  21. Chao — dobrze. No chodia chao — bardzo dobrze.
  22. Taosye, — dziękuję.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.