Na Sybirze (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł Na Sybirze
Podtytuł Opowiadania z życia Polaków
Wydawca Wacław Pawłowski
Trzaska, Evert i Michalski
Data wyd. 1920
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SZYMON TOKARZEWSKI
NA SYBIRZE
OPOWIADANIA Z ŻYCIA POLAKÓW
WYDANIE DRUGIE
SKŁAD GŁÓWNY KSIĘGARNIA
TRZASKA, EVERT i MICHALSKI
WARSZAWA HOTEL EUROPEJSKI
NAKŁADEM WACŁAWA PAWŁOWSKIEGO
1920

TŁOCZNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, MARSZAŁKOWSKA 114.




NA SYBIRZE
Kiedy jako wygnaniec przebywałem po raz pierwszy na Syberji, panował tam zwyczaj obchodzenia bardzo uroczyście wszystkich dni, poświęconych uczczeniu patronów lokalnych.

W takie dni świąteczne karylon dzwonów miejscowej cerkwi, po całej okolicy donośnie rozbrzmiewał już od najpierwszych błysków porannej zorzy.
Zdaleka i zbliska ortodoksi tłumnie ściągali, nietylko dla zadosyśćuczynienia obowiązkom religijnym, lecz zarazem, aby korzystając z okazyi zabawić się wesoło i w licznem gronie swoich przyjaciół i znajomych pohulać...
Więc i w sam dzień uroczysty, a także i przez parę dni następnych, we wsi, gdzie odbywał się odpust, miejscowi i przyjezdni modlili się, śpiewali, kłócili się, klęli i hulali naprzemian...
Pośród takich okoliczności zawierano rozmaite umowy, dokonywano przeróżnych tranzakcyi handlowych: kupna i sprzedaży, kojarzono małżeństwa, a to wszystko odbywało się podczas biesiad mniej lub więcej sutych, stosownie od zamożności i hojności amfitryona.
Dom mojego chlebodawcy Konstantego Michałowicza Świetyłkina[1] bywał, podczas odpustów w Wielkim Ucząstku ulubionym punktem zbornym, nietylko sąsiadów z bliższych i najdalszych okolic, ale i rozmaitych notablów.
Sam „błagoczynny”, sam „pristaw solnyj”, akcyznik, oraz inni, w tym rodzaju i w tej randze funkcjonaryusze, zasiadali przy stole Konstantego Michałowicza Świetyłkina, — przy stole uginającym się pod masą wszelkich na Syberyi przysmaków i napitków... naturalnie napitków, ulubionych przedewszystkiem...

Lej! prolej!
Pij! wypij!
Ty miłyj!”

Po całym domu rozlegał się głos Świetyłkina...
Chociaż, coprawda i bez tej zachęty gościnnego i bogatego gospodarza, biesiadnicy raczyliby się ochoczo i obficie...
Podczas tych dni odpustowych, mój pryncypał dawał im urlop zupełny.
Szczęśliwie udawało się mnie usuwać od współudziału w ucztach i zabawach, więc mogłem czasem rozporządzać absolutnie podług swojej własnej, niczem nieskrępowanej woli...
Od wrzasków przepełniających wszystkie izby obszernego domostwa Świetyłkinów, z rozkoszą wymykałem się po za obręb Wielkiego Ucząstku, w puste, ciche za wsią przestrzenie, zatopione w złocistej powodzi letniego słońca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Osobliwość... wszak to tylko fantasmagorya stworzona przez wyobraźnię.. — szeptałem pod wrażeniem, że mam przed sobą albo złudzenie, lub też remmiscencyę tego, co kiedyś...przed laty, w rzeczywistości widziałem kędyś daleko... bardzo daleko...
— Osobliwość!... osobliwość!...
Tą „osobliwością”, która wywołała bezgraniczne moje zdziwienie, która moją uwagę przykuła do siebie, był mężczyzna, w ubraniu syberyjskiego chłopa.
Na maleńkiej wyniosłości siedział pod świerkiem, którego rozłożyste, wachlarzowate gałęzie tworzyły rodzaj cienistej altany.
Wsparty o pień olbrzymiego drzewa, na kolanach trzymał deseczkę, a zaś na rozłożonych na tej deseczce arkuszach papieru coś szybko, pisał ołówkiem
Ze sposobu, jakim manipulował tym swoim ołówkiem, odrazu można było odgadnąć, że to nie żaden nowicyusz, dopiero wprawiający się w kreślenie liter i wiązanie ich w wyrazy, — ale że to człowiek w kunszcie pisania doskonale wprawny i do władania piórem i ołówkiem nawykły oddawna.
Od czasu do czasu ów człek przerywał swoje pisanie, aby sięgnąć po tę lub ową książkę, których kilka obok niego leżało, bezładnie rozrzuconych po kwiecistej murawie.
Książki te były mocno zniszczone, stare, bez okładek, o pożółkłych, nie w jednem miejscu nadszarpanych kartach i wyblakłym druku.
Również stare i pożółkłe były leżące pośród książek pojedyńcze numery jakichś gazet...
Raz po raz ów człowiek odrywał oczy od swojego pisania, albo od kart czytanej książki, czy też gazety i ze wzgórka, na którym siedział, uważnie spoglądał na łąkę, gdzie właśnie znajdowało się kilkadziesiąt pięknych, rosłych, dobrze utrzymanych koni, różnej maści.
Konie te miały przednie nogi spętane i oczywiście były wypoczęte i nażarte, albowiem soczysta i bujna, łąkowa pasza nie nęciła ich do jedzenia; leniwie włóczyły się w różnych kierunkach, tu i owdzie schylając łby, aby skubnąć jakąś kępkę trawy.
Kiedy w poszukiwaniu cienia i chłodu, który z tych koni usiłował zagłębić się w poblizkim lesie, ów człowiek znanym okrzykiem koniuchów, nawoływał niesforne zwierzę do powrotu do stada, na łąkę...
— A więc... a więc, to jest pasterz tabunów koni, jakieś dziwne... jakieś niezwykłe indywiduum! — pomyślałem, wpatrując się w niego coraz uważniej i pomimowoli coraz natarczywiej...
Niedarmo przecież ludzkiemu wzrokowi przypisują magnetyczną siłę przyciągania... ów, wedle moich przypuszczeń dozorca, czy też pasterz stad koni, zapewne pod wpływem moich utkwionych w nim oczu, podniósł się żywo, a rzuciwszy jakiś kocyk na swoje zapisane papiery, na swoje gazety i książki, jakgdyby je pragnął przed natarczywą ciekawością uchronić, — uchylając czapkę, zapytał po rosyjsku:
— Czy pan ma jaki interes do mnie?... czy panu czego potrzeba?... radbym wiedzieć, czem mógłbym mu służyć?...
Ruch ręki, którą podniósł do czapki, był wytworny, ton jego głosu był miękki i delikatny, wymowa czysta i dźwięczna, a wszystko łącznie z książkami i gazetami, które go otaczały, łącznie z tem, czem się zajmował przed chwilą, stanowiło niesłychanie jaskrawą sprzeczność, z jego ubogiem ubraniem chłopskiem, z funkcyą koniucha, którą oczywiście na tej łące sprawował...
Byłem tak zdumiony i coprawda tak onieśmielony swoją niedyskretną i natarczywą ciekawością, że na razie nie umiałem zdobyć się na odpowiedź żadną... zaś w głębi duszy zaczynałem już czynić sobie gorzkie wyrzuty, żem przerwał chwilę wytchnienia temu człowiekowi, żem prawie zmusił go, aby do mnie przemówił...
Milczeliśmy obadwaj.
On tymczasem stał przedemną wysoki, szczupły, wyprostowany, z twarzą ogorzałą, słońcem i wichrami schłostaną, smętną, ascetyczną twarzą, w której paliły się, głęboko pod wyniosłem czołem osadzone czarne oczy, z wyrazem marzycielskim, bezbrzeżnie łagodnym i bezbrzeżnie smutnym...,
Długą chwilę trwało to, dla mnie nader kłopotliwe milczenie... on przerwał je wreszcie i wskazując na stado rzekł:
— Podobno, o ile słyszałem, kilka z tych koni jest przeznaczonych na sprzedaż... ale ja nie mógłbym panu wskazać, które mianowicie... Jeśliby więc pan potrzebował dokładnych informacyi, w tym względzie...
Roześmiałem się.
— Ależ ja wcale nie mam chęci, ani zamiaru, a tembardziej nie mam możności nabywania koni... Jestem człeczyna ubogi, co się zowie chudopachołek spacerujący i próżnujący dziś, z racyi odpustu w miejscowej cerkwi. U tutejszego notabla i bogacza Świetyłkina, obowiązki pisarza i rachmistrza spełniam czasowo, albowiem pozwalam sobie pocieszać się nadzieją, że prędzej, czy później a może... da Bóg, niedługo będę mógł do Ojczyzny, do swoich rodzinnych stron powrócić...
Obrzucił mnie bystrem spojrzeniem i rzekł:
— Zapewnie nie pomylę się mniemając, że pan jest skazańcem, za polityczne przestępstwa?... wszak zgadłem?.., nieprawdaż?...
— Właśnie! właśnie! zgadł pan, jakgdyby pan asystował przy czytaniu mi wyroku, w cytadeli warszawskiej...
— W cytadeli warszawskiej?... — zawołał po polsku, — więc jesteś Polakiem!... I że też nie poznaliśmy się odrazu?... że przy pierwszem zetknięciu naszych spojrzeń, nasze serca odrazu nie przeczuły, że jesteśmy rodakami, braćmi...
— Na rany Chrystusowe, opowiadajże mi swoje koleje!... Powiedz, za jaką sprawę aż tutaj ciebie przygnali?... powiedz!
Mówił gorączkowo, bezładnie... wpatrzony we mnie, z wyciągniętemi ku mnie ramionami...
Po wielokrotnych, długich gorących uściskach, trzymając się za ręce, obok siebie zasiedliśmy do pogawędki serdecznej...
Swoją osobistą historyę zdołałem opowiedzieć mu streszczoną w niewielu wyrazach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaczem on rozpoczął swoje zwierzenia...
Rodak, a w celach i w idei brat, którego tak niespodziewanie spotkałem na łące, pod Wielkim Ucząstkiem, nazywał się Dziarkowski, pochodził z ziemi krakowskiej.
Co do wieku był, mniej więcej, moim rówieśnikiem...
Jako uczestnik Związku młodzieży został uwięziony ....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

.... najwyższy tragizm mojego losu — ciągnął Dziarkowski, — polegał na tem, że mnie skazano „na osiedlenie do odległych miejscowości Sybiru...”
Tą miejscowością, przez jenerał-gubernatora Zachodniej Syberji wskazaną mi na stały pobyt, była osada, zaledwie z dziewięciu chałup złożona...
Mieszkańcy tej osady, w pierwszem pokoleniu i w prostej linii pochodzili od katorżników-zbrodniarzy, skutkiem różnych ulg i amnestyi ułaskawionych na dożywotnich „posileńczyków”...
Jakimi byli ci ludzie, jakie popędy i skłonności oddziedziczyli po swoich rodzicach, a może przez atawizm i po całym szeregu swoich przodków...
Że ludzie ci rządzili się jedynie tylko i tylko wyłącznie prawem bezprawia, o tem chyba nie potrzeba cię upewniać, ani też szczegółowo opowiadać tobie, który wszak siedm lat przeżyłeś w katordze...
— Ołonek, czyli owa osada, leżała w zacisznej dolinie, od chłodów i wichrów północnych osłoniętej pasmem wyniosłości, lasem świerkowym porośniętych... Ziemia jeszcze dziewicza, żyzna, mogłaby wydawać stokrotne plony, gdyby była zasianą... możnaby było tutaj z korzyścią wielką hodować liczne stada bydła, albowiem ogromne obszary łąk podczas lata stanowiły przedziwne pastwiska, a zimą też dostarczały paszy obfitej...
Mogliby byli obsiewać tyle ziemi, ileby chcieli...
Nikt im gruntów nie wydzielał... nikt nigdy nie zaprzeczyłby im prawa własności do zajętych już, chociażby nawet największych przestrzeni...
Ale mieszkańcy Ołoneku nie mieli najelementarniejszych pojęć o dobrodziejstwach, jakie dać może praca, ład i porządek, bogobojność i uczciwość...
— Kilkaset licho i niedbale uprawnych zagonów, zaledwie mogło wyżywić ich nędznie...
Kilka par chudych szkap i niewiele więcej krów, składało cały ich inwentarz, cały dobytek..
Tonęli w niechlujstwie, w nierządzie, w nędzy, na przednówkach przymierali głodem, — jednocześnie literalnie zatapiając się w gorzałce...
We wszystkich dziewięciu chałupach Ołoneku gnieździły się, — stale się gnieździły najwstrętniejsze, a zaraźliwe choroby...
— Żaden lekarz nie pojawiał się nigdy w Ołoneku... Żaden urzędnik, choćby najniższy przedstawiciel władzy administracyjnej, czy też policyjnej nie zaglądał tutaj nigdy.
Ludzie rodzili się w Ołoneku niepożądani, nie witani radośnie — po krótkim zwykle, a zawsze marnym, och!... przemarnym żywocie schodzili z tego świata... nikt ich nie żałował, nikt się o nich nie troszczył... znikali, niby rośliny zjadliwe, szkodliwe i trujące...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jedynym w Ołoneku przedstawicielem władzy administracyjnej (tytularnym, albowiem nigdy do niczego się nie wtrącał i żadnych obowiązków przywiązanych do swojego stanowiska nie spełniał) był starszyna[2] Iwan Tatarinow.
Ulokowałem się u niego, ponieważ „jemszczyk”, który mnie przywiózł do Ołoneku — usilnie i gorąco mi zalecał, abym zamieszkał u starszyny, on zaś sam na pół pijany, przywitał mię taką mniej więcej harangą:
— Widzisz, ty jesteś „politiczeskij prestupnik”, „ślachcic”, „poljak”... ty znaczysz tutaj tyle co nic... A ja przez wolę i łaskę miłościwego batiuszki cara (przy tych słowach pokłonił się nisko i uchylił bermycę), ja jestem najwyższy urzędnik w Ołoneku... Ja mogę ciebie „rugać i sobaczyć” od rana do wieczora... ja mogę wyłomotać ci skórę, ile mi się podoba...Nus! czy nie moja prawda?...
Z tem pytaniem Iwan Tatarinow zwrócił się do gromady bab i mużyków, którzy się do jego chałupy zbiegli, zwabieni mojem przybyciem i zagadnięci odpowiedzieli, przytakując skwapliwie:
— Tak! „wierno” tak jest, jak mówicie, starszyno!
Tedy stary opój ciągnął:
Nus! ja nie będę, ani cię „rugał, ani sobaczył”, nie będę cię bił, jeśli tu u mnie staniesz kwaterą. Rozumiesz „polityku“[3] psia kość obłupana?
Zaiste! niepodobna było niezrozumieć takich argumentów i nie przyjąć mieszkania zaproponowanego w ten sposób!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...bez sporów zgodziłem się na wszelkie warunki, które mi podał Iwan Tatarinow, — zgodziłem się na cenę, której za kąt w swojej chałupie zażądał, a za którąbym w Europie nawet, w jakiemś większem mieście mógł wynajmować wcale ładny lokalik...
...nie protestowałem gdy z zapasów herbaty i cukru, które z sobą przywiozłem, z bielizny i z odzieży najbezczelniej okradał mnie i sam starszyna osobiście i godna jego połowica i liczna ich progenitura...
Całą mocą woli usiłowałem pokonać odrazę i wstręt, jaki budziła we mnie i cała rodzina Iwana Tatarinowa i wszyscy bez wyjątku mieszkańcy Ołoneka...
Ustawicznie powtarzałem sobie, że przecież to są chrześcijanie... istoty nieszczęsne, którym wiele potrzeba wybaczyć i z wielu wykroczeń usprawiedliwić...
Pragnąłem i usiłowałem, uważając to za swój obowiązek, w swoich współmieszkańcach i sąsiadach rozbudzić uczciwe, ludzkie uczucia, gdy nimi wszechwładnie rządziły najniższe chucie i pożądliwości prawdziwie zwierzęce...
Lecz te moje usiłowania były absolutnie bezowocne...
Pewnego razu, replikując na moją przemowę, Iwan Tatarinow przypomniał mi wszelkie prawa, które mu nadawał urząd starszyny — wyliczył wszelkie prerogatywy swej władzy zwierzchniczej i w konkluzji... zagroził mi kijem, gdybym „nie trzymał zamkniętej swej drewnianej mordy...”
Na tem się skończyło moje apostolstwo w Ołoneku...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Z Ojczyzny od rodziny nie miałem wiadomości żadnych.

Nic nie przypominało mi, żem kiedyś był członkiem ucywilizowanego społeczeństwa...
Wciąż doznawałem uczucia, że mściwa ręka cisnęła mnie na jakąś ziemię przeklętą, która oderwała się od naszej planety i skazaną jest na zagładę...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy Iwan Tatarinow wyłudził odemnie wszystkie moje fundusze... kiedy oboje moi gospodarstwo, każde na swój benefis i na swoją rękę, tudzież wspólnemi siłami ograbili mię ze wszystkiego, co przywiozłem z sobą, — gdym posiadał już tylko tę odzież, którą miałem na sobie, zniszczoną i podartą przez długie, codzienne użycie — położenie moje stało się okropne, wprost nie do zniesienia...
Pod wpływem rozpaczy postanowiłem uciekać...
Nie raz jeden, o moje uszy odbiła się nazwa: „Skorodum”.
Przypomniałem sobie, że ołoneczanie do tego Skorodumu robili wycieczki po gorzałkę i rozmaite „pokupki”.
Przypuszczałem więc, że ów Skorodum jest wsią ludną, bogatą i postanowiłem się tam dostać.
Było to przedsięwzięcie bardzo hazardowne i niełatwe do uskutecznienia...
Ni mniej ni więcej ryzykowałem źycie!
Bo wszak groziło mi zbłąkanie się w tajdze..
Groziła mi głodowa śmierć...
Groziło pożarcie przez dzikie zwierzęta, w które tak obfitują syberyjskie lasy i tajgi...
Wiedziałem o tem wszystkiem, a przecież wołałem uciekać... dłuższy pobyt w Ołoneku, gdybym nawet uzbroił się w nadludzką cierpliwość, już stał się niemożliwym dla mnie...


Hazard udał się nadspodziewanie szczęśliwie i prędko.
Cel mej podróży był bliższym niźli przypuszczałem...
Po kilku dniach uciążliwej, forsownej wędrówki o głodzie przybyłem do Skorodumu.
Łaskawa Opatrzność, która bez szwanku wywiodła mnie z tajgi, sprawiła, że najpierwszy dom, do którego zapukałem, był właśnie domem miejscowego starszyny.
Różne papiery, które miałem przy sobie, pozwoliły mi udowodnić, że nie jestem zbiegłym z katorgi mordercą, albo jakim innym zbrodniarzem. Wyznałem prawdę, której uwierzono, bez żadnych trudności...
Przyjęto mnie gościnnie.
Szczęściem podówczas, w skorodumskiej wołości nagromadziło się mnóstwo interesów i spraw, z któremi starszyna Matwiej Artemjewicz w żaden sposób nie mógł się uporać.
— Zaproponowałem swoją pomoc — przyjęto ją skwapliwie.
Niezwłocznie zabrałem się do roboty.
Mozoliłem się odcyfrowując całe strony niedołężnie zagryzmolonych „bumag!”
Ślęczałem nad rachunkami, w których było tyleż omyłek, ile cyfr — a kiedym po gorliwej i usilnej pracy wybrnął — wówczas starszyna zaproponował mi, żebym w Skorodumie pozostał w charakterze „jego pomocnika, we wszystkiem, co będzie potrzeba”.
Nie namawiał mnie długo Matwiej Artemjewicz: zostałem... zostałem chętnie...
Zostałem i faktycznie do naszej umowy zastosowywam się literalnie: kolejno i naprzemian spełniam funkcye pisarza, koncepcisty, rachmistrza, nauczyciela dziatwy Artemjewych... no, i coprawda niekiedy trafia się konieczność, że mi wypadnie strzedz stada koni mojego pryncypała, gdy je na sprzedaż prowadzi, tak jak dzisiaj naprzykład...
— Ale nie uskarżam się, nie przykrzę sobie żadnej roboty, nie! nie przykrzę sobie bynajmniej.. tylko często... znagła ogarnia mię smutek bezkresny... straszny smutek och! i tęsknota... tęsknota... nieodstępna towarzyszka dusz samotnych i uciemiężonych...


NA IRTYSZU
Świtało...

Na błękitno szarem tle firmamentu, z poza lekkich obłoczków opalowego koloru tu i owdzie ukazywały się jakgdyby świeżo rozkwitłe, blado różowe kwiaty.
Z delikatnych, przejrzystych obsłonek mgieł przedświtowych zaczynał na ziemię wyzierać pogodny, letni, gorący dzień, różowiąc wody Irtyszu, a na bezkresną panoramę kirgiskich stepów, ciągnących się po drugiej stronie wspaniałej rzeki, rzucając świetliste smugi, które zwiastowały, że już wnet ukaże się słońce.
Jakoż niebawem rozbłysło szczodrobliwe i promienne...
Wraz, powiał wietrzyk ożywczy... jakieś radosne szmery przeciągnęły ponad nurtami Irtyszu, ponad stepem, ponad dalekim aulem koczowników, ponad tabunem pasących się koni i ponad skalistem wybrzeżem, które w chwili wschodu słońca zaiskrzyło się, jakgdyby grubym, złotym piaskiem posypane.
Tem właśnie nadbrzeżem, o wczesnej porankowej godzinie, wataha katorżników z fortecy omskiej dążyła na roboty.
Bęben, dający więźniom hasło do wstawania, jeszcze dobrze przed świtem zawarczał w ostrogu.
Przecież nikt nie uskarżał się, że go zbudzono zbyt wcześnie, gdyż gorące letnie noce, w dusznej atmosferze kazamat były istną katuszą, po której, chociażby najcięższa praca, wykonywana pod otwartem niebem, na świeżem powietrzu, wydawała się nieomal pokrzepiająca rozrywką.
Mieliśmy tego dnia w mrocznym, prastarym borze wycinać gąszcze, plantować ścieżki, robić na drzewach „zaciosy”.
A to wszystko w tym celu, aby gubernator zachodniej Syberyi, Piotr, syn Dymitra, kniaź Gorczakow mógł z wszelką łatwością oryentować się w kniei, podczas polowań, które zamierzał wyprawiać ku zabawie i uczczeniu dygnitarzy, na inspekcyę z Petersburga przybyłych.
Z łopatami na ramionach, z toporkami w rękach maszerowaliśmy krzepcy i weseli.
Weseli, wszyscy bez wyjątku.
Nawet dozorca, chmurny i zgryźliwy zawsze, tym razem ani klął, ani naglił do pośpiechu, ani groził „kulą w łeb”, za usiłowanie ucieczki, ani oglądał kajdan, czy są dość mocne i nieprzepiłowane, co zwykł był czynić zwykle, ilekroć więźniowie pracowali w lesie, w stepie, nad Irtyszem, albo na odległych od Omska polach i gościńcach.
Czar malowniczej przyrody, wonnego powietrza uczynił dozorcę chwilowo łagodnym, ufnym, pobłażliwym, względnym, wesołym.
A do tego stopnia względnym, że przed godziną dwunastą w południe rozkazał bębnić na odpoczynek...
Tedy cała wataha wyszedłszy z boru pod cieniem drzew przydrożnych, na murawie roztasowała się grupami.
My, Polacy, usiedliśmy na uboczu, starając się, jak zwykle, jaknajmniej miejsca zajmować, nie krępować w niczem naszych współtowarzyszów katorgi, nie ściągać na siebie nietylko ich niechęci, lecz nawet ich spojrzeń i uwagi.
Teodor Dostojewskij i Sergiusz Durow przysiedli się do nas.
— Po raz pierwszy odkąd przebywam w ostrogu omskim, po raz pierwszy dziś, tutaj oddycham pełną piersią i doznaję miłych wrażeń. Wrażeń takich, jakgdybym nie jako katorżnik, w przymusowych robotach, lecz jako człowiek wolny brał udział, w jakiejś zamiejskiej wycieczce — rzekł po francusku powieściopisarz Teodor Dostojewskij.
Katorżnicy zbrodniarze nienawidzili „polityków”, szydzili z nas, jako najwyższą obelgę wytykając nam to, żeśmy nie za pospolite zbrodnie byli na katorgę skazani, a także wytykając nam, przy każdej sposobności, nasze szlacheckie pochodzenie.
Zwłaszcza, jeśli zdarzyło się, żeśmy pomiędzy sobą rozmawiali nie po rosyjsku, wprost wpadali w furyę.
Dziś przecież wyjątkowo francuzczyzna Teodora Dostojewskiego przebrzmiała, nie zwracając uwagi, lub może była nam przebaczoną łaskawie.
Tylko aresztant Suszylow splunął przez zęby w naszą stronę i, obrzucając nas pogardliwem spojrzeniem, na całe gardło zaśpiewał:

 „Pieter czres Maskwu prioł,
A tiepier wierjowki wjoł”.[4]


Zaledwie parę wybuchów śmiechu zawtórowało strofie urągliwej piosenki Suszylowa.
Ogólna uwaga zwróciła się ku nadchodzącym z miasta „kałasznicom”.
Nazywano kałasznicami dziewczęta, roznoszące „sajki”.
Dla wielu kobiet w Omsku wypiek tych pszennych bułeczek stanowił obfite źródło zysków, chociaż za sporą sajkę zaledwie pół kopiejki płacono.
Forteczni więźniowie masami kupowali sajki, chrupiące świeże pieczywo pochłaniając równie żarłocznie, jak pożądliwie wpatrując się w rumiane twarze i zgrabne postacie młodziutkich sprzedawczyń.
One też zalotnie i zachęcająco zerkały na lowelasów, z ogolonymi do połowy łbami, z piętnami wypalonemi na czole i policzkach, z kajdanami na nogach.
Gdziekolwiek poza obrębem ostrogu pracowali katorżnicy: w śródmieściu, czy na krańcach miasta, w cegielniach, w bałaganach, czy w kuźniach, czy przy naprawie gościńca po słotach jesiennych, lub po wiosennych roztopach, o każdej porze roku, w godzinach południowego odpoczynku, wszędzie i zawsze te dziewczyny z koszami bułeczek pojawiały się, witane burzliwemi manifestacyami radości, oraz dowcipkami sprośnymi.
I teraz zbliżające się sprzedawczynie bułeczek katorżnicy nawoływali wesoło:
— Czekunda! Maryaszka! Chawroszka! — my dawno już chcieli przetrzeć zęby sajkami. Czemu dziś przychodzicie tak późno?... gdzie wy się bałamuciły?
— Matuszkom my pomagały wysadzać z pieca sajki — odrzekły dziewczęta.
— Tak się bodaj was benderska zaraza wytłukła, jaka to prawda!
— Dzisz-go! będzie przeklinał! — z udanem oburzeniem odparły kałasznice, a Czekunda wyrzekła poważnie:
— Ja wam powiem prawdę. Prawda to szczera jak złoto: od wczorajszej północy, do dzisiejszego południa, my jednym ciągiem tańcowały...
— W kabaku, pod rudym pejsem — przerwał Suszyłow — u Eljaszki parszywego...
— A nieprawda! a łżesz — niby to zaperzyła się Czekunda — nie w kabaku i nie u Eljaszki, lecz u samego jenerała, z oficerami my zabawiały się pięknie.
— Niechaj będzie u jenerała — rzekł Suszyłow — jenerał wielka figura! ale jenerał jenerałowi nierówny!... ja wam powiem, mileńkie dziewoczki: wy u jakiego jenerała brodiagów[5] z jego oficerami hasały...
Ten żart przyjęty wybuchem śmiechu katorżnikow, a udanem oburzeniem kałasznic zakończył obustronną szermierkę słów.
Suszyłow jeszcze przygroził dziewczętom:
— Żebyście zaś słomiane krowy nie szczerzyły zębów do polityków!
— Właśnie że będziemy! „Prikaz” twój, wola nasza! — chichotały uszczęśliwione rozmową z kawalerami, a zapewne w równej mierze i tem, że groszyki do ich skórzanych kieszonek napływają za bułeczki które suto zaprawione wyborną wodą ze źródła, sączącego się z pobliskiej skały, stanowiły integralną część naszego obiadu.
Już kałasznice, umieściwszy na głowach wypróżnione koszyki zabierały się do odejścia — już dozorca miał wydać rozkaz, abyśmy powracali do lasu, do prac tam rozpoczętych, gdy nagle ukazało się nam przedziwne widowisko... Środkiem Irtysza płynęła łódź, przybrana girlandami zieleni, w której tu i owdzie tkwiły różnobarwne kwiaty.
Ogromna, wykwintna, w kształcie olbrzymiego białego łabędzia, miała purpurowe żagle i chorągiew z napisem: „Mon plaisir”.
Za tą pierwszą, jakgdyby przewodniczącą sunęła cała flotylla łodzi mniejszych, również biało pomalowanych, także ukwieconych i z różnokolorowymi żaglami.
W łodziach siedziały kobiety w jasnych sukniach, w kapeluszach jasnych. Siedzieli też wojskowi wyższej rangi, w galowych mundurach konsystującego podówczas w Omsku pułku „krasnojarców”.
Prąd rzeki lekko unosił te piękne i wykwintne stateczki.
Majtkowie poruszali wiosłami tylko kiedy niekiedy, jakoby od niechcenia i prawie tylko wówczas, skoro towarzysząca flotylli orkiestra pułkowa zagrała fortissimo.
Pośród katorżników gwar śmiechów i rozmów przycichł zupełnie...
Na łodziach też, oczywiście, rozmawiano bardzo dyskretnie, gdyż dźwięki orkiestry jedynie z lekkim pluskiem irtyszowych fal splątane, wśród panującej naokół ciszy, rozbrzmiewały czysto, melodyjnie i bardzo wyraźnie.
Freischütz! — zawołał Sergiusz Durow — a na tej operze byliśmy razem w Petersburgu. Pamiętacie, Teodorze Michałowiczu? — zapytał Dostojewskiego.
Ów uśmiechnął się melancholijnie i odrzekł:
— Pamiętam.
Westchnęli obadwaj...
Tymczasem łodzie nadpłynęły już wprost nas.
Katorżnicy odkryli głowy i frontem do rzeki stanęli wyprostowani, jak struny...
Konwojowi żołnierze sprezentowali broń.
W pierwszej z tych ukwiecionych łodzi, tej, z ponsowymi żaglami, pośród wojskowych i cywilnych dygnitarzy z Petersburga przybyłych i pośród notablów omskich, zasiadających na ławeczkach, dywanami okrytych, pierwsze miejsce zajmowała generałowa Schramowa[6].
Przy niej, z prawej strony siedział jakiś petersburski dygnitarz, — z lewej gubernator, kniaź Piotr Gorczakow.
I ta flotylla z girlandami zieleni i kwiecia, z barwnymi żaglami, z muzyką, — ta flotylla pełna wolnych, strojnych i niefrasobliwych ludzi, środkiem majestatycznej rzeki, przed naszemi oczami przesuwała się, niby fantastyczny obraz, niby jakaś czarodziejka wizya, niby sen, na jawie prześniony, w to lipcowe, słoneczne południe...
Znikała powoli...
Istny majak przelotny... powoli rozwiewała się... rozwiewała... aż znikła za skalistym cyplem, który ostro wrzynał się w Irtysz.
Melodye z „Wolnego Strzelca” coraz bardziej też rozwiewały się, w milczących przestrzeniach, w wonnem, rozzłoconem powietrzu... aż wreszcie ucichły zupełnie i tylko poszept wiatru wionął ponad prastaremi drzewami...
Powracaliśmy do lasu, do przerwanych przed południem robot.
Ale ten piękny obraz, jaki przewinął się przed watahą tych ludzi, których żarł głód, nędza, niewola, upodlenie — ten piękny obraz poruszył w nich żółć, rozbudził zazdrość i nienawiść względem tych szczęśliwych wybrańców losu, jakich widzieli przed chwilą.
— Marność nie ludzie! podłe kobyłki![7] tysiączne majątki mają, czełdony po grdyki naładowane mają, jak generały, wylegają się na miękich pierzynach... codzień upijają się, jak króle... „Swołocz”, nie ludzie! — mówił Skuratow kulawy, szkaradny, do gnoma podobny karzeł.
Odetchnął, odchrząknął, splunął przez zęby i zwracając się do nas, Polaków, z urągliwym śmiechem zapytał:
— Nu's?... co?... nia, a!..., panowie „ślachta?
I chociaż dozorca, podoficer Iwan Matwieicz napominał ustawicznie:
— Mielecie językami, jak młyńskie kamienie, milczeć! mówię wam, milczcie!
Próżne były napomnienia.
Daremnie też, wymachując knutem, naglił do pośpiechu. Robota była wykonywaną powoli, opieszale, leniwie...
I nas pomimowoli ogarnął też smutek, cięższy niż zwykle... ogarnęła nas jakaś nieprzezwyciężona ociężałość i apatya... I my też wbrew woli straciliśmy zwykłą równowagę moralną...
Nacinanie drzew utrudzało nas dziś i niecierpliwiło nadzwyczajnie, chociaż to była jedna z lżejszych i łatwiejszych robót.
Godziny wydawały się nam nieskończenie długie!...
Tymczasem bór stawał się coraz bardziej mrocznym i dusznym...
Czubami drzew wstrząsały jakieś złowieszcze poszumy...
Aż z gromady gracujących ścieżki wyrwał się głos donośny, nad hukiem toporków i szczękiem łopat górujący, głos złośliwego karła Skuratowa:
— Uha! gaspadin nadzieratel! Już dzień stopił się, jak świeczka Tobiaszki parszywego, a wy jeszcze przy robocie trzymacie nas, maładcow?
— Tacy wy i maładcy! — pogardliwie mruknął dozorca Iwan Matwieicz.
— My nie maładcy, zgoda! ale praporszczyk też nie oficer! — odciął się rzeczywiście dowcipny Skuratow, czyniąc aluzyę do słabostki Iwana Matwieicza, który, będąc tylko podoficerem, wymagał, aby mu oddawano honory (cześć), jakie dla wojskowych wyższej rangi były przepisane.
Skuratow, za zabicie dwojga swego rodzeństwa na dwudziestoletnią katorgę skazany, bywał wciąż w doskonałym humorze.
Bystry, przytomny, rzeczywiście dowcipny, niejako piastował urząd trefnisia w ostrogu omskim. Potrafił rozweselać najbardziej ponurych. Każde odezwanie się Skuratowa jego towarzysze przyjmowali głośnemi, niepohamowanemi wybuchami śmiechu.
Ogromnie się tem pysznił, czerpiąc też ze swojego dowcipu niemałe korzyści.
„Kaszowary”[8] podsuwali mu najsmaczniejsze kęski, współtowarzysze katorgi dzielili się z nim wódką i tytoniem, pomagali mu przy pracy, często nawet odrabiając za niego roboty, których karzeł bezsilny nigdy nie zdołałby wykonać sam...
Kiedyśmy wyszli z boru, słońce już chyliło się ku zachodowi, rzucając na wody Irtysza fioletowe i krwawe odbłyski.
Od kirgizkich stepów szły parne, duszące powiewy...
W miarę, jak zbliżaliśmy się ku miastu, zerwał się wiatr.
Skądciś, zdaleka, przypędził chmurką.
Przemknęła po gorejącej łunie zachodu, przyćmiewając jej barwy jaskrawe.
Za chwilę pojawiła się druga, większa i gęściejsza chmurka... Niebawem zciemnił się i zachmurzył cały widnokręg...
Lekkie powiewy zamieniły się w wicher gwałtowny...
Wzdłuż drogi, prowadzącej do Omska, były różne rządowe, drewniane budynki: bałagany[9], służące za skład cegieł i paszy dla koni artyleryjskich, szopy do tłuczenia i wypalania alabastru i cegielnie.
Wszystkie te budowle były już szczelnie zamknięte. Tylko w ogromnej, murowanej kuźni żołnierze pracowali jeszcze.
Huk uderzeń młotami, brzęk sztab żelaznych, na kamienną podłogę ciskanych, rozlegał się naokół.
Z komina waliły snopy iskier. Snopy czarnego dymu pięły się wysoko, wysoko rozpływając się wreszcie pod chmurnym, prawie czarnym firmamentem.
Przed kuźnią stało kilka wozów, naładowanych żelazem.
Gdyśmy przechodzili mimo, będący przy tych wozach oficer zatrzymał partyę okrzykiem:
— Stać!
Zatrzymaliśmy się, oczekując dalszych rozkazów.
Okazało się, że nasza pomoc była potrzebną przy wyładowaniu i znoszeniu do kuźni sztab żelaznych, do czego, chociaż bardzo niechętnie, zabraliśmy się odrazu, bo wszak nie mieliśmy prawa ani odmówić, ani nawet zaprotestować.
Zaczął mżyć gęsty, drobny deszczyk.
Wczesna to jeszcze była, przedwieczorna godzina...
Złocisto-purpurowa wstęga dogasającej zorzy jaśniała jeszcze na zachodzie, lecz z innych stron firmament był tak zachmurzony, iż zdawało się, jakoby cienie nocne już zaczynały snuć się ponad ziemią.
— Samo niebo użala się nad nami i roni łzy nad naszą ciężką niedolą — mówił Sergiusz Durow[10], który figur retorycznych i patetycznych, górnolotnych zwrotów lubił używać, pozując zawsze na męczennika za świętą sprawę, na wielkość mściwą ręką losu skrzywdzoną i upokorzoną srodze.
Niebawem deszczyk zamienił się w ulewę kroplistą, połączoną z gradem niezwykłej wielkości.
Przemokliśmy do suchej nitki. I bardzo byliśmy wdzięczni oficerowi, gdy ten, naradziwszy się z Iwanem Matwieiczem zadecydował, abyśmy przeczekali nawałnicę i pozwolił nam schronić się do kuźni.
Przy olbrzymiem kowadle i miechu pracowali tutaj obnażeni do pasa żołnierze.
Od ogniska buchał żar, jakgdyby z jakiejś groty Cyklopów, albo czeluści piekielnej. Kowale zgodnie z uderzeniami młotów, chórem śpiewali jakąś, bardzo smętną pieśń.
Nagle huknął strzał... jeden... drugi... trzeci...
Zaczem kilkanaście pistoletowych strzałów gruchnęło jednocześnie...
Oficer i dozorca, Iwan Matwieicz, poskoczyli ku drzwiom wyjrzeć co się stało... A skoro wystrzały nieprzerwanym ciągiem następowały jedne po drugich, żołnierze porzucili miech, kowadło i młoty, a za nimi my wszyscy wbrew subordynacji, wysypaliśmy się z kuźni, na gościniec.
Przy ostatnich już błyskach zachodniej zorzy, ujrzeliśmy rzecz straszną...
Wody Irtyszu wzdymały się... wzbierały... rosły... Przed paru godzinami Irtysz płynął tak spokojnie i cichutko... teraz ryczał, niby jakiś legendowy potwór, ze swej rozdziawionej paszczęki wyrzucający istne fontanny mętnych fal i szaro-białawe piany.
Wicher, przeraźliwie świszcząc, w górę unosił wzburzone fale; skręcał je w trąby i niby w jakiś piekielny, zawrotny taniec porywał owe ukwiecone łodzie, które w pogodne, słoneczne południe pod błękitnym baldachimem firmamentu, z muzyką przepływały przed naszemi oczyma.
W powrotnej żegludze do Omska zaskoczyła je burza.
Huragan pozrywał z masztów kwietne girlandy, na strzępy poszarpał barwne żagle, połamał stery, wiosła wciąż wytrącał z rąk utrudzonych majtków...
Łodzie usiłowały przybić do brzegu...
Daremnie...
Wicher odpychał je wciąż od brzegów... odpychał je na środek rzeki.
Spotykały się z sobą i, tłukąc się o siebie, wyrządzały sobie szkody nawzajem.
Wydawało się, jakoby dwie żywiołowe potęgi: huragan i woda sprzymierzyły się z sobą i sprzysięgły, aby zdruzgotać, zniszczyć, w irtyszowe odmęty pogrążyć tę piękną flotyllę i tych ludzi tak wesołych i niefrasobliwych, przed niewielu godzinami.
Ujrzawszy oświetlony budynek i gromadę mężczyzn na gościńcu, nieszczęśni żeglarze zaczęli strzelać z pistoletów.
To było wzywaniem pomocy, to było prośbą o ratunek...
Lecz nawet przy najlepszych, przy najgorętszych chęciach jakakolwiek pomoc była tutaj wprost niemożliwą i z braku ludzi i z braku lin, a zwłaszcza podczas tego sabatu rozpętanych żywiołów, podczas kiedy deszcz lał strumieniami, kiedy wicher łamał drzewa przydrożne, które na gościniec waliły się z trzaskiem... kiedy grzmiało nieustannie, kiedy oślepiały błyskawice, a pioruny, niby złociste węże z chmur — w Irtysz bezprzestanku padały i tonęły w przepaścistych głębiach rzeki.
Gwałtowną i straszną była burza!...
Szczęściem niedługo trwała, jak się to letnią porą zdarza dosyć często...
Kiedy huragan i pioruny przycichły cokolwiek, oficer rozkazał żołnierzom odprzęgnąć konie od wozu i wierzchem pędzić do miasta po łodzie i liny, po ludzi i powozy. Nas zatrzymał, przypuszczając, że przy akcyi ratunkowej nasza pomoc mogłaby okazać się potrzebną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Czarne, strzępiaste chmury z nad rzeki, i z nad stepu i wybrzeża irtyszowego pomknęły ku północy i wprędce znikły, po za horyzontem dalekim.

Irtysz uspokoił się zupełnie...
Tylko „baranki” czyli płaty piany, pływające po gładkiej teraz powierzchni wód, świadczyły o poprzedniem wzburzeniu i wezbraniu rzeki, oraz o przelocie nawałnicy i burzy gwałtownej...
Mimo to, położenie flotylli było wciąż niebezpieczne bardzo.
Usiłowania majtków przybicia albo chociaż zbliżenia się do tego wybrzeża, skąd mogła przyjść pomoc i ratunek, pozostawały wciąż bezskuteczne.
Wiatr gwałtownie popychał łodzie ku środkowi rzeki, ku największym głębinom.
Kobiety w łodziach rozpaczliwie krzyczały:
— Ratujcie! ratujcie! na Boga i świętego Mikołaja cudotwórcę, ratujcie!
— Zaraz! zaraz! uspokójcie się! proszę pokornie! — całą siłą swoich młodych płuc odkrzykiwał oficer, białą, po długiej żerdzi przywiązaną chustką wskazując w stronę Omska, aby tym sposobem dać do zrozumienia nieszczęsnym rozbitkom, że z miasta lada chwila pomoc powinna nadciągnąć.
Najwięcej ucierpiała łódź o purpurowych żaglach, ta właśnie, którą zajmowała generałowa Schramowa, z notablami omskiemi i gośćmi z Petersburga:
Wykwintna: „Mon plaisir“ widocznie była przedziurawioną.
Nie ruszając się z miejsca, zagłębiona w rzece, chwiała się ociężale. Majtkowie coś majstrowali na dnie. Oczywiście, usiłowano zatkać otwór groźny.
Damy w przemokłych sukniach stały na ławkach, mężczyźni czapkami wylewali wodę z łodzi, dla utrzymania jej w równowadze przechodząc z jednego końca na drugi.
Raz po raz z „Mon plaisir” wyrzucano rozmaite przedmioty: dywany, któremi przedtem ławki były okryte, jakieść koszyczki, pudełka, szale, parasolki, płaszczyki damskie...
Robiono to w tym celu, aby łódź stawała się coraz lżejszą...
Mimo to wszakże stateczek zagłębiał się coraz więcej... zdawało się, że lada moment pójdzie już na dno...
A ludzie z Omska, z akcyą ratunkową nie przybywali... nie przybywali.
Inne stateczki, do tej flotylli należące, mniej więcej zbliżały się ku brzegom, ku ocaleniu. Tylko łodzi o purpurowych żaglach groziła nieunikniona i rychła zagłada...
Nagle w „Mon plaisir“ podniósł się żołnierz dotychczas przy jakiejś robocie schylony.
Widać przywołany przez jenerała Ab: zbliżył się do niego i salutował.
Jenerał wydał mu jakiś rozkaz krótki.
Żołnierz salutował powtórnie.
Zaczem wyprostował się całą swoją olbrzymią postacią, zdjął czapkę, cisnął ją na dno łodzi, spojrzał w niebo jasne, zaróżowione lekko, zupełnie pogodne w tej chwili, — przeżegnał się trzykrotnie, szeroko rozłożył ramiona i rzucił się w rzekę z okrzykiem:
Gospodi pomiłuj!...
„Mon plaisir” zakołysała się gwałtownie a potem podniosła się cokolwiok...


Cała flotylla spacerowych łodzi z „Mon plaisir” włącznie, została od rozbicia i zatopienia uratowaną szczęśliwie.
Kniaź Gorczakow i jenerałowa Schramowa zarządzili jeszcze świetniejsze polowanie, aniżeli to, jakie było projektowane w pierwotnym programie.
Prawdopodobnie owa świetność miała dla dygnitarzy, z Petersburga przybyłych, stanowić kompensatę za ową niefortunną żeglugę po Irtyszu, za strach i przykre emocye, których doznali podczas burzy, szalejącej nad okolicą.
Przeto, w dalszym ciągu, chodziliśmy do boru wycinać przejścia w gąszczach, gracować ścieżyny, z miękkich mchów i z darni układać ławki, ze ściętych gałęzi robić szałasy, w których mieli odpoczywać myśliwi, altany, gdzie miały być zastawione sute posiłki.
Trzeciego dnia po owej burzy, kiedyśmy z robót w lesie, brzegiem Irtyszu wracali do ostroga poprzedzający partye katorżników konwojowi, nagle przystanęli z okrzykiem:
— Andronik Onoprienko!
W głosie konwojowych dźwięczał żal i ogromny strach...
Żegnając się wielokrotnie i bezładnie powtarzając słowa jakiejś modlitwy, cofali się wstecz, jakgdyby zastępowało im drogę jakieś widmowe zjawisko.
Cała wataha katorżników przystanęła również...
Nu‘s! czego wy się zatrzymali?... czemu taki wrzask podnieśli? — dopytywał się dozorca.
W odpowiedzi jeden z konwojowych spuścił rękę, wskazał na ziemię i drżącym głosem zawołał powtórnie.
— Andronik Onoprienko!
Na wilgotnym piasku leżał trup...
Siny, odęty, z rozwartemi powiekami, leżał trup owego żołnierza, który przed trzema dniami z łodzi „Mon plaisir“ wskoczył w nurty Irtysza...
Trafił na głębię i utonął.
Nikt się o niego nie zatroszczył...
Nikt nie poszukiwał jego zwłok...
Wszelako burzliwy i niszczycielski żywioł tym razem okazał się miłosiernym: woda zwróciła ziemi ciało, aby spoczęło w poświęconej ziemi.
Nu‘s i czemu stoicie, jak bałwany?... bodajbyście spłonęli od gorzały! — irytował się podoficer. — Andronik Onoprienko utopił się, wielka rzecz! To i czemuż z łodzi wyskakiwał, duracziszcze?
Skuratow z szeregu wystąpił naprzód i, zsunąwszy czapkę na tył głowy, rzekł:
— On-że biedaczek, Iwanie Matwieiczu, skoczył w rzekę, bo taki „prikaz“ od jenerała swego dostał.
To przemówienie Skuratowa wywołało podziw ogólny. Ten i ów chwiał głową, z niedowierzaniem, a podoficer zgromił karła.
— Łżesz, zarazo sybirska!
Karzeł obstawał przy swojem.
— Nie łgam. Iwanie Matwieiczu, czestnoje[11] słowo, nie łgam! Newalid i Gryszka i inne matrosy gadały o tem wczora, kiedyśmy pomagali im ładować na wozy popsute łodzie. Andronik Onoprienko, wiadomo, tłusty był, jak wół, a wielki i mocny jak niedźwiedź, tak i ciężki był okrutnie... A łódź z gubernatorem i z jenerałami była dziurawa... Tak, żeby ulżyć łodzi, generał kazał wyskoczyć Onoprience. Gryszka i Newalid i wszystkie matrosy słyszały, jak się, prewoschoditielstwa naradzali: „nie będzie mu nic, wykąpie się, bo pewno brudny jest, dopłynie do brzegu, dostanie gorzałki i połowinu rubla”. „Wierno” tak jenerałowie gadały... Ale biedniaczek Andronik nie dopłynął i gorzałki nie zdążył wypić i połowiny rubla nie dostał. Nu’s i życie postradał...
Doznałem wrażenia, jakgdyby mroźny wiatr powiał od północy i zlodowacił mi krew podczas tej opowieści katorżnika Skuratowa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Droga do fortecy, gdzie mieściły się kazamaty dla więźniów, prowadziła tuż obok letniego obozowiska pułku, do którego należał nieboszczyk Andronik Onoprienko.
Śród płóciennych pałatek kręcili się żołnierzyska, a kończąc swoje codzienne zajęcia, śpiewali chórem:

„Nam prikażut — my idiom,
Nam prikażut — my staim,
Nam prikażut — my leżym
I, do prikaza, w grobie spim!


My, Polacy: profesor Żochowski, Mirecki, Józik Bogusławski i ja, szliśmy skupioną gromadką.
Zaledwie przycichł ten śpiew, smutkiem i bezgraniczną rezygnacyą brzmiący, przyskoczył do nas Teodor Dostojewskij.
— Słyszeliście, panowie!...: czy słyszeliście tą pieśń? Zuchy! zuchy krasnojarcy! Zuchy!... Ach! z armią tak karną! z taką armią można cudów dokazywać... Można tyle odnieść zwycięstw i... Aleksandra Macedońskiego zakasować... Można zdobyć Carogród... zwycięzkie, rosyjskie sztandary zatknąć nad Bosforem i Hellespontem... Można zawojować i ujarzmić cały świat!...
Mówił zachwycony, z rozjaśnioną twarzą, ze wzrokiem płomiennym...
Spoglądał dumnie...
Wyciągnął ramiona, jakgdyby tuż... tuż przed sobą widział wcielenie jakiejś wizyi cudnej i promienistej...
Tymczasem zbliżyliśmy się już do częstokołu, okalającego fortecę.
Konwojowy pociągnął za dzwon, uwieszony przy bramie.
Otworzono ją... zaskrzypiała na wierzejach... Partya katorżników wkraczała w obręb ostrogu...
Gefrejter zaczął liczyć powracających z roboty:
— Jeden!... drugi!... trzeci!... czwarty!... — wykrzykiwał, dotykając długim kijem ramienia każdego z nas.
Czego dokonawszy, cofnął się do swojej siedziby w domu, przy oficerskich pokojach, katorżnicy zaś pośpieszali na obiad do kuchni.
Nam. Polakom, idącym razem, Teodor Dostojewskij zastąpił drogę.
— A to, o czem mówiłem wam przed chwilą, panowie, nastąpić musi... musi — powtarzał z naciskiem — ja wam to powiadam, ja!
Nie odpowiedzieliśmy ani jednem słowem, ani nawet gestem żadnym...



PAN TADEUSZ
W SEMIPAŁATYŃSKU
W pochodzie do katorgi, partyi złożonej z kilkudziesięciu zbrodniarzy, a trzech politycznych przestępców Polaków[12] we wrześniu r. 1849 wyznaczono kilkudniowy odpoczynek w Semipałatyńsku.

Zatrzymano nas w twierdzy, o pół wiorsty od miasta odległej.
Forteca i miasto otrzymały swoje nazwy od ruin jakichś siedmiu budynków (pałat), w czasie mojej bytności jeszcze zachowanych doskonale i świadczących o wielkiej ich starożytności i wspaniałości.
W Semipałatyńsku wielu, podówczas, przebywało Polaków, przestępców politycznych, prostych żołnierzy, z wykształceniem wysokiem i ex katorżników, którzy po odbyciu przymusowych robót, jako osiedleńcy, otrzymywali posady w rozmaitych biurach i dosługiwali się, dzięki swej uczciwości i wykształceniu, wyższych rang w hierarchii urzędniczej.
Skoro po mieście gruchnęła wieść, że w partyi są też i Polacy, zaraz nazajutrz po naszem przybyciu, pojawili się w twierdzy kochani ziomkowie, z powitaniem i odwiedzinami.
Z rodaków, Józef Hirszfeld, ex-żołnierz, ówczesny pełnomocnik i zarządzający interesami bogacza, kupca Popowa, zajmował w Semipałatyńsku stanowisko bardzo, a nawet można powiedzieć, wyjątkowo wybitne.
Dzięki przymiotom swego umysłu i charakteru cieszył się zupełnem zaufaniem swego mocodawcy i szacunkiem ogólnym.
Pozatem znanemi sobie sposobami umiał pozyskać względy władz, z któremi z racyi różnorodnych interesów kupca Popowa musiał mieć stosunki i być z niemi w ciągłem i nieustannem zetknięciu.
To też bez wszelkich trudności od dowódcy batalionu Bielikowa, Józef Hirszfeld uzyskał pozwolenie, abyśmy: profesor Żochowski, Józik Bogusławski i ja, cały jeden dzień przepędzili w jego domu i z nim zwiedzili miasto.
Semipałatyńsk nad Irtyszem i Semipałatynką, w r. 1849 miał wygląd miastom Wschodu właściwy.
Te oryentalne cechy nadawało mu dziewięć meczetów, szkoły muzułmańskie, liczne karawanseraje, ludność przeważnie z Kirgizów-Kajsaków złożona, ludność, Rosyanom niechętna, z żalem wspominająca owe czasy, kiedy w Semipałatyńsku rządził i rezydował chan. Czasy to były niedalekie, bo dopiero przed dwudziestu ośmiu laty, czyli w r. 1818, rząd rosyjski zniósł chanat, a semipałatyńską obłast' z jej stolicą, oddał pod zarząd i władzę gubernatora Zachodniej Syberyi.
Wróciwszy z oglądzin miasta, w domu Józefa Hirszfelda zastaliśmy już oczekujące na nas liczne towarzystwo.
Był tu urzędnik intendentury Orliński, katorżnik z r.1825; był żołnierz Jan Maj, wzięty do wojska z warszawskiej Akademii duchownej, był żołnierz Rokicki i Zieliński osiedleniec, urzędnik komory celnej.
Był Rosyanin, kapitan Tarasow, który swoją wojskową karyerę rozpoczął w Królestwie, skąd uniósł jaknajmilejsze wspomnienia.
Było jeszcze kliku Rosyan bardzo przychylnych Polakom i było jeszcze wielu rodaków osiedleńców, których nazwiska, z biegiem długich lat, niestety! uleciały mi z pamięci.
Całe towarzystwo było usposobione wybornie.
Nam trzem na każdym kroku dawano uczuć i poznać, że jesteśmy pierwszemi osobami w tem zebraniu, najmilszymi gośćmi i towarzyszami pożądanymi.
W tej atmosferze uprzejmości, serdeczności iście braterskiej — w tej atmosferze, od której, od czasu więzień i pochodów odwykliśmy, łatwo nam było chwilowo zapomnieć o tej niedoli ciężkiej, a nieuniknionej, która już na nas czychała, a która, któż to mógł wiedzieć?... może na całe życie miała pozostać naszym udziałem.
Zebraliśmy się w wielkiej, prostokątnej izbie, przejasno oświetlonej ośmiu oknami, wychodzącemi na rozległy plac, bujną, żółknącą już murawą zarośnięty.
Urządzenie pokoju było ubogie.
Józef Hirszfeld za swoją pracę pobierał od kupca Popowa wynagrodzenie, jak na owe czasy wysokie i rozporządzał dużymi środkami materyalnymi, wszelako swoje potrzeby osobiste zredukował do minimum, mniemając że zbytki nie przystoją wygnańcom i grzechem są podówczas, kiedy tysiące braci rodaków dotkliwą nędzę cierpi w tej krainie północnej, a tak od Ojczyzny dalekiej.
W świetlicy Józefa Hirszfelda było przecież coś, co radując serce i wzrok Polaka, przykuwało jego oczy do siebie.
Było to kilkanaście starych, nawet dosyć zniszczonych sztychów.
Oprawne w wązkie, skromne, czarne, jakgdyby żałobne ramki, wisiały portrety dwóch ostatnich Jagiellonów, Stefana Batorego, zwycięzcy z pod Wiednia, Kościuszki, Kazimierza Puławskiego, księcia Józefa i Napoleona I.
Nikt z powodu tych wizerunków nie niepokoił Józefa Hirszfelda, gdyż, oprócz Napoleona, przedstawiały osoby w tym zakątku świata nieznane, lecz dla wygnańców Polaków było to upajającą rozkoszą patrzeć na te ukochane oblicza!...
Gawęda w tem dobranem kółku snuła się żywo i swobodnie.
Jej podstawą i niezrywającym się wątkiem były opowiadania o huraganach, które nas z Ojczyzny porwały, i aż do tej ziemi wygnania przypędziły, opowieści o naszych osobistych przygodach, o losach innych braci, z którymi łączyły nas niegdyś węzły jednakich celów i wspólnej działalności; o losach tych, z którymi spotykaliśmy się w więzieniach, na etapach, w pochodach.
Zaiste! był to temat i bogaty i niełatwy do wyczerpania!...
Śród takich rozmów nagle w izbie pojawił się jakiś młodzieniec.
Rozglądał się bystro, a, wyszukawszy wzrokiem gospodarza, przywołał go na migi.
Wyszli obadwaj
Niebawem Hirszfeld wrócił zaambarasowany.
— Cóż za kazus niemiły! — rzekł do profesora Żochowskiego, — kiedy mam u siebie tak drogich sercu gości jak wy, zjeżdżają kupcy, z którymi handluje mój chlebodawca. A trzeba wam wiedzieć, moi drodzy, że nasze stosunki handlowe sięgają bardzo daleko, aż Buchary i Kaukazu, a nawet Chin. I wyobraźcie sobie, że z rożnych stron nadciągnęły dziś transporta: dywanów, materyi jedwabnych, tytoniu, koni. Jakgdyby na złość dziś, wszyscy dali sobie randez-vous w Semipałatyńsku!... Muszę tedy do kantoru pójść, co ważniejsze i pilniejsze sprawy zepchnąć od ręki, resztę do jutra odłożę. Postaram się wrócić do was jaknajśpieszniej.
— Idź bracie, trudno „służba nie drużba”, — odpowiedział profesor Żochowski.
Zbliżył się do nas kapitan Tarasow.
— Podobno nadeszły konie zamówione przez gubernatora, księcia Gorczakowa. Będą je tędy prowadzili do stajen. Możebyście, panowie, chcieli na nie popatrzeć? W takim razie proszę, stańcie przy oknie. Jestem pewien, że są warte niejednego rzutu oka.
— I owszem — odpowiedziałem — popatrzymy bardzo chętnie. Każdy polski szlachcic jest urodzonym miłośnikiem koni.
— No, więc podziwiajcie, panowie! — wołał Tarasow, skorośmy razem z nim w otwartem oknie stanęli. — Nieprawdaż? przepyszne ardamaki.
— Ardamaki? jakaż to rasa.
— Turkiestańska. Ardamak, to chyba najdoskonalszy wierzchowiec na kuli ziemskiej! Do podziwu zręczny, wytrwały, wytrzymalszy na trudy, niźli koń arabski, chybki, może setki wiorst prawie bez wytchnienia przebiegać, jakgdyby miał skrzydła u swoich zgrabnych, suchych nóżek, bardzo rzadko podkowami obciążonych.
— Pyszne zwierzęta! — egzaltował się kapitan Tarasow, kiedy przed oknami przedefilowało sześć, przedziwnie dobranych koni, złotogniadych, o miękkiej, lśniącej sierści, o jedwabistych grzywach, małych łbach i uszkach maleńkich, a wielkich, pełnych ognia oczach.
I temperament koni widocznie był też ognisty, mimo utrudzenia długotrwałym pochodem.
— W Turkiestanie — mówił Tarasow — ardamakom do zwykłej paszy dodają barani łój, który te konie jadają chętnie. Jedyną wadą tych cudownych wierzchowców jest ich cena wysoka. Ach! żeby to człowiek chociaż na rok przed śmiercią mógł stać się posiadaczem takiego konika... cóżby to było za szczęście!
Westchnął, a w trakcie tej rozmowy powrócił Józef Hirszfeld, w towarzystwie kilku mężczyzn, którzy obecnych witali bardzo przyjaźnie i serdecznie, jako dawnych, dobrych i zażyłych znajomych.
Hirszfeld podprowadził ich ku nam i po rosyjsku rzekł:
— Moi przyjaciele, Gruzini.
A na nas wskazał mówiąc:
— Moi bracia, Polacy.
Zaczem wymienił nazwiska Gruzinów i nasze.
Młodzieńcy, z którymi zaznajomił nas gospodarz, mieli na sobie czarne, sukienne sukmany, fałdowane od stanu, w pasie ujęte mieniącą, szeroką, złoto-srebrzystą taśmą, od której zwieszały się długie, zakrzywione karabele.
Na piersiach mieli ładownice bogate, za pasem pistolety i kindżały z sutą, srebrną inkrustacyą na rękojeściach.
Wielkie w złoto oprawne turkusy spinały kołnierze ich koszul białych. Czarne baszłyki z miękkiej tkaniny wełnianej, lekko pod szyją związane, spadały im na ramiona i na plecy, bynajmniej nie psując ślicznych linii tych postaci wysokich, prostych, szczupłych, od których biła energja młodzieńcza, szlachetna wyniosłość, połączona z ufnością we własne siły i z nieustraszoną odwagą.
Wszyscy ci młodzieńcy należeli do znacznych gruzińskich rodów podupadłych i zubożałych, po ostatecznej utracie niepodległej Gruzyi. W liceum Riszeliego, w Odesie, otrzymali wyższe wykształcenie, a władając dobrze językiem francuskim, niemieckim i rosyjskim, wybrali sobie karyerę handlową, zapewniającą im więcej osobistej swobody, oraz, co najważniejsza, niezależność przekonań politycznych.
Podróżowali dużo, a jako agentom bogatych kupców nieraz wypadło im wprost, z jakiegoś na pół dzikiego zakątka Azyi przerzucić się do ucywilizowanej Europy.
Porozumienie serdeczne pomiędzy nami nastąpiło bardzo prędko.
„Polenuli”[13], jak nas zapewniali młodzieńcy, cieszą się wielką sympatją Gruzinów...
Hirszfeld po staropolsku ugaszczał swoich gości. Ogólna serdeczność rozgrzała atmosferę humorów i uczuć.
Nagle Zieliński basem, od którego aż zatrzęsły się ściany pokoju, zaśpiewał:

...Dosyć, bracia, w kącie siedzieć,
„Nic nie słyszeć,
„Nic nie wiedzieć,
„Zaśpiewajmy

— Owszem, owszem, będziemy śpiewali. Lecz pierwszy numer koncertu ustąpmy Gruzinom — rzekł Hirszfeld
Zaraz też jeden z młodzieńców wyszedł.
Wnet przecież pojawił się z powrotem.
Za nim służący wniósł duże, mocne, okute pudełko, z czerwonej skóry.
Otworzono je i wydobyto muzyczne instrumenta dęte, kształtem do klarnetów podobne.
W pośrodku pokoju Gruzini zasiedli kołem i wszyscy sześciu bardzo zgodnie zagrali kaukaską „lezginkę”.
Była to muzyka huczna, w najszybszem allegro, porywająca jak burza, jak wicher, odurzająca jak szał...
Ucichła nagle, niby przelotna burza i wraz bez żadnej przerwy, bez żadnej najkrótszej pauzy, jeden z Gruzinów zaśpiewał.
Tekst pieśni (o ile objaśniono mnie później) był na tle narodowych nieszczęść Gruzyi osnuty... Tenor Grzegorza Rustawoli brzmiał smutkiem bezbrzeżnym...
Chwilami zdawało się, że ten cudny głos zrywa się, łamie, w tłumionem łkaniu... że śpiewak wybuchnie płaczem rozpaczliwem, tyle było w tym głosie prawdziwego, szczerego sentymentu.
Akompaniatorzy wybornie dostrajali się do śpiewaka.
Zaiste, nie słysząc, trudnoby uwierzyć, że z tak prostego instrumentu, jak kaukazka „Zarana” można tyle melodyi, tyle ekspresyi wydobyć.
— Niezwykła to rzecz, aby muzy swojemi darami obdarzyły tych, którzy służbę u Merkurego przyjęli. Pan, widzę, jest wyjątkiem, posiada pan głos niezwykle czysty i dźwięczny — mówiłem do Grzegorza Rustawoli.
On ukłonił się i rozśmiał, mówiąc:
— Polacy od wieków słynęli z uprzejmości, z wytworności i układności obejścia. Stykając się z rodakami pana, miewałem sposobność przekonać się o tem nie raz jeden. I nasz powdzięczyć się panu Józefowi Hirszfeldowi jakim podarunkiem za jego dobroć, uczynność, gościnność... dziś dopiero mogę złożyć taki podarunek drogocenny. Patrz pan!
Wyciągnął jedwabny woreczek, który miał ukryty na piersiach, z woreczka wyjął dwa tomy.
Spojrzałem na nie...
Był to „Pan Tadeusz” wydany w 1834 roku.
„Pan Tadeusz”, złożony z owych latających pomiędzy młodzieżą kartek...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Pan Tadeusz” przechodził z rąk do rąk... Każdy pragnął widzieć tę książkę, składającą się z kart, przez wielokrotne odczytywanie zniszczonych i pożółkłych.
Każdy pragnął dotknąć jej z uszanowaniem, popatrzeć na nią chociaż zdaleka...
Nam, świeżo z kraju przybyłym, ta edycya Pana Tadeusza była już znaną.
Więc na bok usunęliśmy się dyskretnie...
Zdawało się jakoby od tej książki w skromnej, szarej okładce bił jakiś blask, niby od relikwiarza, w oprawie z drogocennych kamieni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Profesor Żochowski ujął książkę...
Przycisnął ją do piersi...
Podniósł ją w górę, zaczem pochylił przed nią swoją siwą głowę...
Słoneczne promienie, łamiące się w czystym krysztale drobnych szybek, tęczową aureolą otoczyły postać czcigodnego starca i zaklęte w druk obrazy i myśli genialnego poety...
Wreszcie profesor Żochowski otworzył książkę i drżącym ze wzruszenia głosem zaczął czytać:

...Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił...

Po tych słowach wybuchnął jęk...
Wówczas, z naszych oczów trysnęły „łzy czyste, rzęsiste”, łzy tęsknoty za ukochaną... za tą, od nas tak daleką... daleką... daleką...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I w pokoju, przed chwilą ożywionym wesołym gwarem, zaległa cisza...
Niekiedy tylko wionęło westchnienie...
Niekiedy wionął szept...

...Ojczyzno moja,
Ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił...

— Bogusławskij! Tokarzewskij! Żochowskij! gaspada! praszu sabiratsia! czas wracać do ostrogu, proszę pokornie pospieszyć się!
Czar prysnął...
Urocze marzenia pierzchnęły, rozwiały się, niby sen, z którego człowieka nagle rozbudzono brutalnie...
Z ekstazy wytrzeźwił nas ostry, szorstki głos, który usiłował być miękkim i łagodnym.
To był głos podoficera.
W progu pokoju stał w orszaku czterech żołnierzy, z nabitemi karabinami na ramionach...
To była asysta mająca nas, Polaków, skazańców, eskortować z powrotem do więzienia w semipałatyńskiej twierdzy.
Suto ugoszczony przez Józefa Hirszfelda i hojnie obdarowany podoficer był niezwykle uprzejmy i ugrzeczniony.
Wywołując nazwiska nasze, nazwiska przestępców, na katorgę skazanych, raczył dodać: „gaspada“ i „proszę pokornie”.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wybiła godzina rozstania...
Z braćmi wygnańcami, z Gruzinami z Nikitą Mikołajewiczem Tarasem, zresztą ze wszystkimi obecnymi, żegnaliśmy się mocnym, długim uściskiem.
„Do widzenia“!
A natomiast wszystkie serca rwał ból smutnego przeczucia, że w takiem gronie zespolonem z sobą serdecznie, już nie spotkamy się, nie zejdziemy tak rychło.
„Pan Tadeusz” też otrzymał długie i gorące pocałunki na pożegnanie.
— Ci Polacy... doprawdy nie pojmuję! Oni byle przeczytać patryotyczną książką gotowi są wszak w każdej chwili skoczyć w ogień, lecieć na kraj świata, narazić się na więzienie, na pałki, na katorgę... Ciekawym, czyby który z nas dla przeczytania... no!... Radiszczewa[14] przypuśćmy, chciał narażać się na takie okropności?... Dziwny to naród ci Polacy! Bóg z nimi! — półgłosem do siebie pomrukiwał Tarasow, a do podoficera zwrócił się z komendą:
Paszli won! w sieni poczekać! ja sam z tymi panami pójdę do fortecy.


Już ostatnie blaski dogasały na zachodzie, kiedyśmy po dniu tak pełnym wrażeń, tak mile w gościnnym domu Józefa Hirszfelda spędzonym, powracali do semipałatyńskiej fortecy.
Z rozkazu kapitana Tarasowa, podoficer z konwojowymi trzymali się od nas zdaleka. Sam zaś, umyślnie prowadził nas przez istny labirynt uliczek najstarszych i najwęższych w Semipałatyńsku.
Ruch koncentrował się w środku miasta, nowsze, centralne dzielnice były ruchliwe, ożywione, szczególniej podczas zjazdu kupców i przywozu towarów.
Zaś, pośród tych domostw szarych, niskich, do wydłużonych, kamiennych prostokątów podobnych, nielicznych tylko spotykaliśmy przechodniów, Kirgizów we włochatych, kolistych burnusach, brunatnych Azyatów z pogranicza Persyi, w długich płaszczach, z włosami i brodami na czerwono ufarbowanemi henną.
Kobiety w tem smutnem pustkowiu nie spotkaliśmy ani jednej.
Natomiast spotkaliśmy wielu „bajguszów”[15] o zwiędłych, wynędzniałych, ciemnych twarzach i w dziurawych wojłokowych opończach.
Widać gnieździli się w tej dzielnicy starej, zaniedbanej, ubogiej, od centrum miasta dalekiej, a przed nocą ściągali do swoich legowisk.
Na widok żołnierzy i oficera wyższej rangi, konwojujących trzech mężczyzn w aresztanckich ubiorach do „ostrogu” za miastem, przyśpieszali kroku i trwożliwie kryli się za węgłami domostw, albo znikali w ich głębiach ciemnych.
Gawędząc z Tarasowem i słuchając jego objaśnień, prędko przeszliśmy dwuwiorstową przestrzeń z miasta do „ostrogu“.
Przed wejściem do fortecy jeszcze raz rzuciłem okiem na miasto i otaczający krajobraz.
„Barnaulski bór“, szeroką linią ginący na horyzoncie dalekim, ciągnął się, w lekkie, fioletowe mgły obwity.
Minarety wysoko strzelały w górę, obok pękatych kopuł bizantyjskich.
Z krużganków meczetów muezini przeciągłym i, niby jęk, tęsknym głosem wołali:
Hillali! hallala! Illa hu! Alla-hu! Allach! Allach!
Że to była wigilia święta starego stylu, cerkiewne dzwony wzywały ortodoksów na nabożeństwo wieczorne...
W mieście zapalono już światła po domach i w latarniach przy rządowych gmachach.
Starożytne ruiny w gloryi zachodu leżały ciche, jakgdyby w morzu krwi...
„Was Hände bauten können Hände stürzen. Das Haus der Freihet, hat Gott gegründet”...
— Co pan mówisz? — zapytał kapitan Tarasow.
— Co mówię? Oto: ni stąd ni zowąd, przypomniałem sobie pewien dwuwiersz z Szyllera — odrzekłem — Trzeba wam wiedzieć, Nikoło Mikołajewiczu: Kamiński, profesor języka niemieckiego w Szczebrzeszyńskiej szkole, gdzie się kształciłem, był szczególniejszym miłośnikiem i najgorętszym wielbicielem tego poety. My, uczniowie, musieliśmy całych długich ustępów z Szyllera uczyć się na pamięć... Raz, podczas letnich wakacyi, z ogromnym aplauzem widzów, po niemiecku, wyobraź pan sobie: po niemiecku, my, uczniowie, odegraliśmy cały akt z Wilhelma Tella...


U ŚPIĄCEJ KRÓLEWNY.
Jarmarki w Minusińsku czasu pierwszego mojego wygnania na Syberyę, stanowiły ważne, wielkiego znaczenia ewenementy.

Zazwyczaj rozpoczynane w maju, trwały przez czerwiec, lipiec, kończyły się w sierpniu, a z pewnością nie przesadzę twierdząc, że w tym paromiesięcznym okresie przez Minusińsk przewijało się wiele, wiele tysięcy ludzi.
Kto potrzebował z chińskimi, a nawet z europejskimi kupcami zawiązać stosunki handlowe, kto potrzebował porobić jakieś ważniejsze zakupy, albo też pragnął zabawić się, użyć rozrywek niedostępnych, a nawet wprost nieznanych w innych miastach Syberyi — ten podczas jarmarku dążył do Minusińska, gdzie można było z koczownikami dokonać bajecznie korzystnych tranzakcyi handlowych, a zarazem ile tylko dusza zapragnie pohulać, byleby tylko mieć hojną rękę, a przedewszystkiem, byleby mieć suto wyładowaną kaletę.
Podczas jarmarków życie i użycie w Minusińsku płynęło szerokim i wartkim strumieniem.
Wielkie fortuny przez szereg lat zapobiegliwie ciułane, nieraz jeden w przeciągu paru godzin topniały w szulerniach.
A jeśli taki do ostatniego szeląga, do ostatniej koszuli zgrany ex-bogacz, nie powracał o żebranym chlebie do domu, zawdzięczał to jedynie szczodrobliwości swoich sąsiadów, czy krewnych, z którymi z dalekich okolic, na zgubę swoją przyjechał do Minusińska podczas jarmarku.
O takich, z całego majątku wyzutych niefortunnych graczach, o takich szulerach, zbogaconych za kilku pociągnięciami kart, o różnych podstępnych umowach, chytrości Chińczyków i Sajańców, o rożnych zdumiewających wydarzeniach, a zarazem o przedziwnych wspaniałościach i „czudesach” zagranicznych, które na owe jarmarki zwożą, bez miary nasłuchałem się w Omsku, i w wielkim Ucząstku.
To wszystko bywało bogatym tematem gawęd podczas zebrań rodzinnych i sąsiedzkich. Nie powiem, żeby te gawędy zbytecznie zaostrzyły moją ciekawość, żebym aż zapałał gorącą żądzą uczestniczenia w tych festynach i zobaczenia tych cudów jarmarcznych, nie mniej przecież byłem rad, kiedy pewnego wieczoru mój pryncypał wpadł do mojego mieszkania, wołając:
— Jedziemy na jarmark do Minusińska! Ja i wy, Szymonie Sebastyanowiczu, zgoda? nu’s, zgoda przecież, prawda?...
— A no — roześmiałem się — musi być zgoda, skoro już tak postanowiliście.
— A postanowiłem, postanowiłem i zaraz musimy podzielić się zajęciami. Ja przyszykuję pieniądze, moja żona pomyśli o jadle i napitku, czyli o zapasach na drogę, wy zaś, panie, młody człowieku, pakujcie waszą przyodziewę. Jutro, skoro świt, hajda! w drogę. Gorliwie i uczciwie pracowaliście przez całą zimę, należy się wam wypoczynek i zabawa, panie, młody człowieku. Nu’s i mnie także... Nie będziemy sobie żałowali kopiejek, ani rubli... zabawimy się, pohulamy... a „czudesa”[16] zobaczycie, panie, młody człowieku!
Uradowany huknął śmiechem z całego gardła, parokrotnie uderzył się po biodrach, mnie przyjacielsko poklepał po plecach i, oblizując się a kręcąc głową, powtarzał:
Czudesa! czudesa! przekonacie się, panie, młody człowieku!
Moje, a Świetyłkina pojęcia i wyobrażenia o zabawie różniły się najzupełniej i obietnica wspólnej zabawy i „pohulanki“ z nim i z jego kompanami nie nęciła mnie bynajmniej. Wszelako ze względu na jego dobre chęci, a przytem, nie chcąc go obrażać, zmilczałem i wraz, energicznie zająłem się przygotowaniami do podróży.


Okrąg minusiński, zajmujący obszar przeszło dwóch tysięcy mil kwadratowych, stanowi jedną z najbardziej malowniczych części Syberyi.

Tedy podróż, którą zresztą przez te piękne okolice odbywałem nie po raz pierwszy, nie wydawała mi się ani zbyt długą, ani też zbyt utrudzającą.
Kiedym te strony odwiedzał poprzednio, oprócz urzędników, w samem Minusińsku zamieszkałych, w tej rozległej części guberni Jenisejskiej, nie biorąc naturalnie w rachunek wojska, naogół nie wielu było Rosyan.
Trochę włościan, osiadłych i zagospodarowanych na roli, dużo politycznych zesłańców różnych narodowości rosyjskiemu berłu podległych, sporo ex-katorżników na dożywotnie osiedlenie skazanych; resztę, czyli przeważną część ludności, stanowiły plemiona nomadów.
Raz na rok, podczas jarmarku, w Minusińsku pojawiały się liczne rzesze tych koczowników.
Z głębi dziewiczych, mrocznych puszcz, kędy trudnią się polowaniem, z nadrzecznych wybrzeży, gdzie zajmują się rybołóstwem, z kwiecistych rozłogów i pastwisk bujnych, gdzie hodują stada bydła i tabuny koni — ciągnęli nomadzi ze swojemi żonami, z dziećmi, z całą swoją chudobą i gospodarstwem przenośnem.
Naokół miasta roztasowywali się w jurtach z kory drzew, albo ze skór zwierzęcych, skleconych naprędce.
I tworzyły się osady, będące doskonałym obrazem sposobu życia i obyczajów w prastarej, przedhistorycznej epoce.
Obraz to był dla ucywilizowanego Europejczyka oryginalny, zajmujący niezwykle. Była to prawdziwie niewyczerpana kopalnia dla etnograficznych studyów.
Mój pryncypał, Świetyłkin, jaknajsumienniej dotrzymywał postanowienia uczynionego w domu, z tą tylko różnicą, że nie kopiejki, a nawet nie ruble, lecz setki rubli szeroką ręką, a lekkiem sercem rozrzucał na prawo i na lewo, ku swojej własnej uciesze i gwoli zadowoleniu swoich kompanów, których cały sztab przyplątał się doń zaraz, po przyjeździe do Minusińska.
Kiedy Świetyłkin zmiarkował wreszcie, że wszelkie jego usiłowania wciągnięcia mnie w krąg jego znajomości, oraz w wir ulubionych miejscowych rozrywek i zabaw są i pozostaną wciąż bezskuteczne, dał mi zupełną swobodę rozporządzania swoją osobą i swoim czasem.
Uszczęśliwiony z tej swobody myśli, czynów i ruchów, od świtu do późnej nocy peregrynowałem wzdłuż i wszerz, z jednego końca Minusińska na drugi i w najbliższych jego okolicach.
Niesłychanie zajmowała mnie różnorodność typów, ras, obyczajów, języków i dyalektów ludzi, z którymi miałem sposobność się stykać; iście mozajkowa rozmaitość i pstrocizna strojów, ubrań, zaprzęgów, ogrom bogactw w herbacie, w jedwabnych materyach[17], w futrach, porcelanie chińskiej i nieprzeliczonych gatunkach i rodzajach towarów.
W południowej stronie Minusińska, na błoniach, zręczni i pracowici Chińczycy na czas jarmarku wznieśli i urządzili prowizoryczne miasteczko, wyglądające tak, jakgdyby z państwa Niebieskiego, z nad Hoang-ho, lub Yangtse-Kian’gu prosto pod Minusińsk przeniesione było, bez zmian żadnych.
Niewielkie budyneczki z dachami powyginanemi fantazyjnie stały pośród miniaturowych ogródków, pełnych złocistych dyń, tykw, jasnozielonych ogórków, sałaty o podłużnych kędzierzawych liściach, srebrzystych wielkolistnych traw i różnokolorowych, cudnie rozkwitłych maków, wciąż kołyszących się na swoich cienkich, wiotkich, wysokich łodyżkach.
Jakgdyby dla uzupełnienia egzotycznej całości opodal domków mieszkalnych, na wzgórku, była maleńka pagoda, z porcelanowym dachem i takąż przepiękną wieżyczką.
Po za żywopłotami ogródków, raz po raz migały szafirowe, jedwabne, bogato haftowane „kurmy”[18] skośnookich piękności, gdy jednocześnie mężowie, czy też ojcowie ich, przechadzali się po uliczkach, wyłożonych drobnemi kamiennemi płytkami.
Ubrani w długie jedwabne chałaty, w kapelusze czarne, żółtemi wstążkami pod brodą związane, albo też w lekkie, zupełnie płaskie kapelusiki z ryżowej słomki uplecione misternie, z długimi, na plecy spadającymi warkoczami, obuci w żółte, albo w czerwone pantofle, z zakrzywionemi do góry nosami, kosoocy mężowie do jakiegoś celu dążyli poważni, milczący, jakgdyby w poważnej zadumie pogrążeni.
Po rzece, niby śmigłe jaskółki, uwijały się „dżonki”[19], dostarczające ładunki towarów do żaglowych statków, które pływały po Jeniseju.
Środek ulicy zatłaczały objuczone osiołki, „arby“[20], które ciągnęli „dżoneriksze”[21], dowożący do Minusińska towary, w sklepach i w kramach chińskich nabyte.
W tym tłoku, od czasu do czasu, lawirujący zręcznie przemykał się palankin jakiegoś chińskiego krezusa, lub wykwintnej damy Chinki.
Ścisk, pisk, wrzawa różno-języczna, jakgdyby na jakiemś wszechświatowem targowisku panowały, w tem prowizorycznem, chińskiem miasteczku, od pierwszych brzasków jutrzenki porannej, a cichły wraz z zachodem słońca.
Raz zwrócił na siebie moją uwagę człowiek, w tym wrzaskliwym, kolorowym tłumie, wyróżniający się zupełnie odrębnym, zupełnie odmiennym typem.
Wysoki był, silnie zbudowany, z długą, jak mleko bielusieńką brodą.
Miał na głowie czapkę „batorówką” zwaną, z czarnemi kokardami z boku. Odziany był w kapotę z popielatego grubego sukna, krojem podobnym do samodziałowych świtek chłopków litewskich.
Odrazu poznałem, że ten człowiek nie jest ani Rosyaninem, ani urodzonym tutaj Sybirakiem, ani też tem mniej, przyswojonym i osiadłym koczownikiem.
Więc kimże jest?
Prawdopodobnie jest jednym z politycznych zesłańców.
— Ach! nawet niezawodnie jest Polakiem — pomyślałem i postanowiłem zaraz sprawdzić, o ile moje przypuszczenia są słuszne, postanowiłem zagadać do niego po polsku.
Łatwiej przecież było powziąć to postanowienie niźli je wykonać.
Właściciel batorówki i popielatej świtki bezwiednie, odnośnie do mnie grał rolę mary nieuchwytnej... to prawie ocierał się o mnie, był tuż... tuż... to z przed moich oczów niknął, pośród rozkrzyczanej ciżby, to znów jego piękna głowa górowała ponad tłumem... a ja ścigałem go... wciąż ścigałem, aż obadwaj z zatłoczonych uliczek wydostaliśmy się na ścieżkę, śród poletków obsianych kukurydzą i „czumidzą”[22].
Kilka modrzewi, a w tej kępie zieloności chatynka drewniana — to był cel, do którego dążył właściciel batorówki.
Prawdopodobnie była to jego sadyba, co nie trudno można było odgadnąć, tak dalece chatynka i całe obejście harmonizowało z ubiorem, z rysami, z całą postacią tego człowieka.
Odemknął zaryglowane drzwi, popchnął je silną ręką i, pozostawiając je na ścieżaj otwarte, wszedł.
Za nim do ciemnej, malutkiej sionki, wpadły smugi słonecznego światła...
Otworzył okienko o drobnych szybkach i wyjrzał przez nie. Urwał parę słoneczników, które przed chatynką rosły, ku słońcu obracając swoje złociste głowy, urwał kilka gałązek rezedy i nasturcyi, które z ogródka pięły się wzwyż ku ścianie, zaczem zniknął we wnętrzu izby.
Podczas, ja zbliżyłem się powoli, namyślając się, jak zagadam do tego współrodaka, którego trafem spotkałem w innej części świata o tysiące mil od Ojczyzny.
Gdym tak przystanął zadumany, nagle z chatynki buchnęła pieśń:

„Ze skowronkami wstaliśmy do pracy
I spać pójdziemy o wieczornej zorzy
Ale w grobowcach my jeszcze tułacze,
I hufiec boży.

Bo kto zaufał Chrystusowi Panu
I szedł na święte kraju zawołanie,
Ten de profundis, z ciemnego kurhanu
Na trąbę wstanie”.

Nie miałem już wątpliwości żadnej... właściciel, czy tylko mieszkaniec owej drewnianej chatynki był Polakiem — był politycznym przestępcą tak, jak ja, i był również jak ja zesłańcem.
Nie było już co namyślać się dłużej, nie było potrzeby układać powitalnych dyalogów, przyśpieszyłem kroku...
Wszedłem...
Ciekawe moje spojrzenia migiem obleciały izbę.
Był w niej sprzęt jaknajprostszy drewniany, topornej roboty, zaledwie obciosany zgrubsza: łóżko, dwa stołki, dwa stoły, poleczka z trochą naczyń kuchennych — druga, z kilkoma staremi książkami.
Na jednej ścianie wisiała dubeltówka, dwa smyczki, skrzypce, snać w domu sklecone... nad łóżkiem krucyfiks, wizerunki Ostrobramskiej i Częstochowskiej Panienki.
Od pułapu zwieszały się większe i mniejsze pęki wonnych, zasuszonych ziół.
Z każdego kąta tej izby wyzierało ubóstwo, a zarazem czystość, symetrya, ład...
Jedynym zbytkownym przedmiotem był tutaj duży, ze wspaniałej chińskiej porcelany wazon, w którym tkwiły świeżo zerwane słoneczniki, rezeda i nasturcye.
Gdym wchodził, gospodarz właśnie rozpalał ogień na kominie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem, odkrywając głowę i zatrzymując się w progu.
Gospodarz odwrócił się żywo...
Znać odwykł od takiego pozdrowienia, albowiem drżały mu ręce trzymające jakieś gliniane garnulątko... drżał całem ciałem odpowiadając:
— Na wieki wieków, amen!
Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie, jakgdyby badając się wzajemnie... aż, niby magnetycznym prądem pchnięci, z wyciągniętemu ramiony zbliżyliśmy się ku sobie i objęli gorącym, braterskim uściskiem...
Zaznajomiliśmy się wprędce. Może w półgodziny po mojem przybyciu, już rozmawialiśmy tak otwarcie, tak szczerze, jakgdybyśmy całe lata ze sobą przeżyli.
Gospodarz chatynki był Litwin, pochodził z okolic Mińska, nazywał się Tomasz Korsak. W r. 1812 pod Moskwą ranny, wzięty do niewoli, został jako prosty szeregowiec wcielony do wojsk rosyjskich na Kaukazie, z niepodległymi góralami walczących. Za jakieś drobne przewinienie, które wynikło, że źle zrozumiał rozkaz pułkownika, Tomasz Korsak skazany został do batalionów karnych w Piotrowsku, później na dożywotnie osiedlenie w minusińskim okregu.
Niewolno mu było mieszkać w żadnem mieście, więc się pod miastem osiedlił.
Władze nie szykanowały go, że przemieszkuje zablisko Minusińska, gdyż Tomasz Korsak, człowiek wykształcony, bywał nie raz bardzo pomocny urzędnikom rożnych okręgowych dykasteryi, a zwłaszcza podczas wielkich, dorocznych jarmarków.
I Chińczykom też służył za tłomacza, przy handlowych tranzakcyach.
Tym sposobem, zarabiając na ubogie utrzymanie, resztek swego nieszczęśliwego żywota dożywał, otoczony poważaniem i sympatyą ogólną.
W ciągu lat zgórą czterdziestu nie otrzymał żadnej wiadomości od swoich.
— Czy to nie masz bliskiej rodziny, albo przynajmniej dalszych krewnych, którzyby się o ciebie zatroszczyli, drogi bracie? — spytałem.
— Zaśbym nie miał! — rozśmiał się wesoło — azali nie znasz młodzieńczyku, litewskiego przysłowia, które powiada, że wokoło Mińska, na wiele mil w promieniu: „co krzaczek, to Korsaczek”. Więc i dalekich krewnych mi nie brak, i najbliższa rodzina jest, a przynajmniej była przed laty. I pewien jestem, że niejedno serce krwawiło się udręką, co mnie też spotkało?... I pewien jestem, że nieraz jeden i niejedne oczy gorzkie łzy wylewały nad moją dolą...
Cóż kiedy wprost nie było możności żadnej skomunikowania się z sobą. Żołnierzyska składali swoje misywy w kancelaryach pułkowych, skąd miały być ekspedyowane według adresów. Ale czy dochodziły?...
— Pewno że nie!
Jak również nie dochodziły listy, które przyjaciele, lub krewni wysyłali do żołnierzy na Kaukaz. Skąd kto ze szlachty w Polsce, na Litwie, czy na Rusi mógłby był wiedzieć w jakiej stronie Kaukazu przebywa pułk, w którym służy jego krewny? Adresowano na chybił trafił, a z wyszukaniem adresatów pułkowe kancelarye nie robiły sobie też wielkiej subjekcyi.
Przytem, walczący z rosyjskiemi wojskami niepodlegli górale, wprost polowali na furgony pocztowe. Zapewne słyszałeś o tem?
— A tak, słyszałem — a nawet w katordze, w Omsku kolegowałem i przyjaźniłem się z takimi góralami.
— No, widzisz! tacy górale, schwyciwszy pocztę, chyba nie troszczyli się bynajmniej o korespondencye, które wiozła. Im szło o papiery rządowe, a jeszcze bardziej o zdobycie pieniędzy na dalszą walkę z nieprzyjacielem...
Zresztą, trzeba ci wiedzieć młodzieńczyku, żołnierze obojętnieli na wszystko, zamierały w nas wszelkie uczucia podczas tej morderczej wojny zdobywczej, podczas tych forsownych marszów przez ogromne przestrzenie pustyni niezbadanej, bez kropli wody słodkiej, pustyni pełnej bagien, wyziewów zabójczych, skorpionów, żmij, pająków jadowitych, zjadliwych komarów. Słoneczny żar palił wojaków, niby ogień z obłoków lecący — a kiedy po dniu skwarnym zapadał krótki mrok, a wraz po nim następowała noc parna, duszna, ciemna, bezwietrzna — szakale wyły żałośnie, jakoby wróżąc nam śmierć rychłą...
— Bo też naprawdę śmierć czyhała na każdym kroku... W wązkich gardzielach wąwozów, w tysiączne gzygzaki załamanych, pomiędzy dwiema niebosiężnemi górami... na drogach, które przez bezludne stepy wiły się pośród trzcin wysokich, a tak gęstych, że jeźdźcy i konie mogli się w nich skryć jaknajdoskonalej...
— Zdaje się — niema nikogo w pobliżu... naokół panuje cisza... słychać tylko tupot końskich kopyt, brzęczenie owadów, ćwierkanie jakiejś małej ptaszyny — aż tu znienacka, z onych trzcin przydrożnych padają geste i liczne strzały...
Na spiekłą ziemię walą się żołnierzyska...
Ich kamraci na chybił trafił strzelają w trzciny... Wątpliwa rzecz, azali kogo trafili... napastnicy znikli... przepadli pośród burzanów, a ciała poległych żołnierzy niepogrzebane, zostały w stepie, niby padlina, niby ścierwo na żer ptakom drapieżnym i szakalom rzucone... Kości poległych przez dzikie zwierzęta rozwleczone po stepach i pustyniach spalił żar słoneczny, a wichry je rozniosły po całej przestrzeni Kaukazu...
— Czasem, w stepie, lub też na pustym ukazywały nam się jakoweś postacie...
W ordynku szły, raczej górą płynęły, otoczone tumanem krwawym... Braliśmy je za zjawy, za widma poległych kamratów — widma, morderczą batalię, przegraną i śmierć na polu bitwy wróżące... W wielkiej odległości wyprzedzały wojska... aż malały... rozwiewały się... nikły...
Były to grą fal świetlnych i oparów wywołane miraże...
Raz, nocną porą, nasze obozowisko okolił przeogromny pierścień płomieni...
Bito w bębny na alarm... zwijano „pałatki” na gwałt.., pikiety raz po raz strzałami dawały znak niewidzialnemu wrogowi, że obóz czuwa, że nie pozwoli zaskoczyć się niespodziewanie, że będzie się bronił walecznie... że będzie się bronił do ostatniej kropli krwi...
Konie rżały, kwiczały, rozszalałe, rwały pęta... zaprzęgi... żołnierze wypuszczali broń z dłoni... Gotowi byli walczyć z ludźmi, lecz nie z rozhukanym morzem pożaru, z którego uścisku nijak nie mogliśmy się wydostać...
Straszna! straszna to była noc!
Żeśmy nie powaryowali gromadnie, to chyba z powodu tej apatyi, tej obojętności absolutnej, tej nieczułości kamiennej, która wszystkich ogarnęła...
— Psia krew! psia krew! — mówiliśmy — ginąć, to ginąć od ognia, czy od kuli wszystko jedno!... wszystko jedno, niechajby raz się skończyło to marne, podłe życie! Lepsza! stokroć razy lepsza śmierć!
Okropne to były chwile, kiedy wysokie słupy pojedyńczych płomieni zlewały się w jedną, przeogromną płachtę, którą prąd powietrza na różne strony porywał i w poszarpanych szmatach przerzucał, w czarne otchłanie nocy...
Jeno dziw był, a zarazem szczęście, że te ognie ani swędu, ani dymu nie wydzielały, gdyż bylibyśmy trupem popadali wszyscy, wszyscy i ludzie i zwierzęta.
Skoro po tej nocy piekielnej zaświtał poranek, okazało się, że to nie pożar był, tylko płonęły gazy, które w tej części Kaukazu krainą ognia” od wieków nazywanej, w wielu miejscach wydobywają się wprost z ziemi...
— Wszak te właśnie okolice czciciele ognia Gwebrowie uważają za miejscowości święte.
Dwie doby ten pierścień płomienny okalał nasz obóz...
Trzeciej nocy dopiero chlusnęła ulewa, po której zostaliśmy pogrążeni w ciemnościach zupełnych...
Często, oj! często, górale wyprawiali nam takie iluminacye i fajerwerki. Tylko, żeśmy się z czasem do nich przyzwyczaili, aż wreszcie patrzyliśmy na nie obojętnie, całkiem bez trwogi.
— A i tak się też przytrafiało: maszerujemy... Nagle daje się słyszeć skądciś podziemny huk, szum, bulgotanie, jakgdyby gotującej się wody...
Zaczem pod naszemi stopami rozstępuje się grunt — i wraz ze swego wnętrza wyrzuca szlam wrzący, kłęby smrodliwych gazów, które najczęściej zapalały się płomieniem.
To były erupcye błotnych wulkanów, mających kształt stożków niedużych...
Oj! i ziemia kaukazka i kaukazcy górale ze wszystkich sił swoich i wszelkimi sposobami zacięcie bronili swej niepodległości...
— Z wąwozu Palia-duta, w Dagestańskiej obłasti, wielu kulami przeszytego, uniesiono mnie prawie bez życia...
— Następnie, w Zabajkalskim kraju, w Piotrowsku przebywałem lat... lat... ile?... nie pamiętam, dalibóg! a nie chciałbym zmyślać, nie chciałbym dodać, ani ująć... Czekaj-no młodzieńczyku, w pierwszej wolnej chwili zoryentuję się i policzę.
Kiedy zamierzasz wyjechać z Minusińska?
— Nie wiem. To nie odemnie zależy. Prawdopodobnie zabawimy dłużej, ponieważ mój pryncypał Świetyłkin ma tutaj dużo handlowych interesów, a przytem, jak mi się zwierzał, doskonale się bawi.
— Doskonale się bawi? To znaczy: upija się na umór i ćwiczy się w karty po całych nocach — roześmiał się Tomasz Korsak. — W takim razie nie określony jest dzień i godzina waszego wyjazdu. Możecie tu pozostać do końca jarmarku, albo też za kilka godzin wybierać się z powrotem do domu, jeśliby twój sławetny Świetyłkin do szczętu zgrał się w karty.
— Pragnę, aby to nie nastąpiło jaknajpóźniej, a pragnę tego ze względów czysto egoistycznych, aby jaknajdłużej cieszyć się twoją obecnością, twojem towarzystwem miły mój rodaku. Tymczasem pozwól, abym cię po staropolsku ugościł: „czem chata bogata”.
Gawędząc, spożyliśmy skromny posiłek. Zaczem obadwaj pośpieszyliśmy do miasta, gdzie Tomasz Korsak podczas jarmarku miał zajęcie w biurze naczelnika okręgu.


— Pana, panie młody człowieku, nikt nie „uwidzi” w mieście. Pan tylko z Chińczykami się zabawia — mówił do mnie Świetyłkin — pan się w tych czarnowarkoczych dyabłach zakochał, co?... a!

— Chińczycy, no, tak! ciekawy naród, raczej wart podziwu, niźli zakochania — odpowiedziałem — z przyjemnością przyglądam się dziełom ich pracy, podziwiam ich wytrwałość, bo i cóżbym zresztą robił w Minusińsku? Wy sobie sami załatwiacie wszystkie wasze interesa, zaś włóczyć się po mieście bez celu, też nie zabawa żadna. Szczęściem spotkałem rodaka. Mieszka za miastem, o ile nie jest zajęty przebywamy razem.
— Dość! dobrze, bardzo dostatecznie dobrze wytłomaczyliście mi, Szymonie Sebastyanowiczu, czemu was w mieście nie widują. Przypatrujecie się Chińczykom — zgoda! siedzisz w kwaterze rodaka, „sławno”. Lecz toby było „niesławno“, żebyśmy ty i ja, dwa druhy, nie zabawili się razem ani razu. Pan, panie młody człowieku, musisz ze mną dziś we francuskim „restoranie“ pohulać. Chcesz, nie chcesz! musisz!
Parokrotnie asystowałem już przy pohulankach syberyjskich bogaczów, więc aż ciarki przeszły mi po skórze na samą propozycyę Świetyłkina.
Ów zaś, nie czekając mojego przyzwolenia, lub też odmowy, śmiał się uradowany i, klepiąc mnie po ramieniu, powtarzał:
— Chcesz, nie chcesz, musisz, musisz pohulać! Bo i czemużbyś nie miał chcieć?... — uderzył się w czoło — słuchajno, panie młody człowieku: możeby i ten twój rodak, za miastem kwaterujący, nie wzgardził!... możeby zabrał się z nami?... napił się i przetrącił?
— To człek sterany wojskową służbą na Kaukazie, katorgą w zawodach Piotrowskich — odrzekłem — wiekowy, nawetbym nie śmiał mu proponować, stanowczoby odmówił.
— Odmówiłby?... powiadasz, to niechże pocałuje psa w nos! Tedy my obaj, pan, panie młody człowieku i ja — hajda! proszę zabierać się!
Wybuchnąłem śmiechem, gdyż temi samemi słowy: „proszu sobiratsia” zwykle żandarmi w cytadeli wzywali mnie do śledztwa — i w innych, tym podobnych okolicznościach, zawsze słyszałem takie zaproszenie, jakiego dziś użył Świetyłkin.


W ciasnym jakimś pereulku, na krańcu miasta, w płaskim, długim jak koszary, na żółto pomalowanym domu, mieściła się „restauracya francuzka” ze swojem mianem nie mająca nic wspólnego, co zaraz na wstępie, od pierwszego rzutu oka można było skonstatować.
Chociaż słońce jeszcze nie zaszło, w przedsionku, a nawet w całym lokalu już panowały ciemności, przez światło nielicznych olejnych lamp rozjaśnione słabo.
Z wyziewów alkoholicznych, z oddechów pijackich powstała tutaj atmosfera ciężka, dusząca.
Lampy wydzielały czad, kopeć, tłuste sadze, które, niby miliardy drobniutkich owadów, bujały w powietrzu, pokrywając czarnym pyłem wszystko: meble, naczynia stołowe, jadło, napitki, osoby...
W kilku dużych izbach, tworzących długą amfiladę, panował ścisk.
Torując sobie łokciami drogę, a mnie, niby małego chłopczyka, za rękę wiodąc za sobą, Świetyłkin nie bez trudu dotarł do suto przekąskami zastawionego bufetu, przy którym królowała jejmościanka w jaskrawych jedwabiach, w fałszywych klejnotach i w kołtuniastej fryzurze.
Wyszczerzając zdrowe, białe zęby, zalotnie strzygąc dość ładnemi oczyma, z uśmiechem, pełnym obietnic, zapytała Świetyłkina, co najpierw rozkaże sobie podać?
— Najpierw, mademoiselle, dajcie mi waszą rączkę, rączuchnę do pocałowania, pokornie was proszę — z komiczną galanteryą wyrzekł mój pryncypał.
„Mademoiselle” poprzez ladę wyciągnęła do niego łapę potężną, gdy ją ucałował wielokrotnie, „Mademoiselle“ roześmiała się.
— Z waszych pocałunków wprost ogień bucha, leje się żar, monsieur Świetyłkin.
Zauważyłem, że owe tytuły: mademoiselle i monsieur, hojnie szafowane przez gości i przez jejmościankę, królującą za bufetem, stanowiły jedyną cechę owej francuskiej restauracyi. Poza tem nie było nic, coby piękną i wytworną Francyę przypominało czemkolwiek.
Świetyłkin przedstawił mnie mademoiselle, co uczyniwszy, wypuścił mnie ze swojej opieki, pozostawiając własnemu losowi.
Chyba cała Syberya, od krańca do krańca, dostarczyła gości tej francuskiej restauracyi w Minusińsku.
Pośród najrozmaitszych typów mongolskich wyróżniała się nieliczna gromadka inteligentniejszych postaci, Europejczyków.
Wśród ciemnych ubrań męzkich tu i owdzie wyróżniały się oficerskie mundury i bijące w oczy jaskrawością kolorów szaty niewiast.
Ubrany w podniszczony chałat z fioletową podszewką, w zaciszny kącik na uboczu wsunął się pop.
Jakiś człeczyna, widocznie parafianin owego popa i fundator uczty dokładał mu wciąż na talerz najsmaczniejsze kęski i raz po raz napełniał jakimś trunkiem wypróżnioną szklanicę. Czynił to z wielką rewerencyą, duchownej osobie należną, jednocześnie, z wielkiem ożywieniem opowiadając coś, czego pop słuchał niedość uważnie, przytakiwał jednak chrząkaniem i poważnem pochylaniem głowy.
W najobszerniejszej izbie płomiennooki cygan jakąś aryę taneczną rzępolił na skrzypcach.
Akompaniowała mu na bębenku dziewczyna, w ponsowej, złocistemu szychami lamowanej spódnicy i w ponsowym manszestrowym turbanie na kędzierzawej głowie.
Kilkanaście par przy dźwiękach tej hałaśliwej muzyki po izbie wirowało, z przytupywaniem i przyśpiewkami sprośnemi.
We wszystkich izbach mniejsze i większe stoły obsiedli ludzie, posilający się z taką żarłocznością niezwykłą, jakgdyby po wieludniowym, przymusowym poście przybyli wprost z ogłodzonej fortecy.
Usługujący chłopcy w kaftanach i fartuchach, które przed paru dniami zapewne były białe, raz po raz pod fartuchy chowali butelki wódki, albo wina, albo też kawały mięsa i ciasta, nieznacznie porwane ze stołu biesiadników.
Inni sługusy we framudze, za olbrzymim piecem ukrytej, wylizywali półmiski i wysączali ostatnie krople ze sprzątniętych, już opróżnionych butelek.
Człowieka, który tak, jak ja, nie przywykł do podobnej atmosfery, sam odór tych potraw tłustych i korzennych nasycał, same wyziewy alkoholu odurzały, sprawiając niesmak i ckliwość nieznośną. Przytem coraz bardziej wzmagające się hałasy, piski, wstrętny zgiełk, świszczący rechot obmierził mi tę jadłodalnię i zarazem przybytek hulanek — pragnąłem wydostać się stąd corychlej, aby świeższem odetchnąć powietrzem.
Wyszedłem do przedsionka.
Ze zdumieniem zastałem drzwi wchodowe zamknięte i zaryglowane.
Strzegący ich pachołek, któregom grzecznie poprosił, aby mnie wypuścił na ulicę, gestem wskazał fagasa, zagłębionego w poręczowem krześle, zabarykadowanem paru stołami.
Zwróciłem się do pachołka z tą samą prośbą.
— Pokwitowanie — rzekł, wyciągając do mnie rękę.
— Jakież to pokwitowanie? — spytałem zdziwiony.
Nu’s! żeście zapłacili wszystko, co się od was należało w kasie.
— Ależ odemnie nic się nie należało kasie, ja tutaj nic nie jadłem, ani piłem.
— Wszyscy tak powiadają, a przecież każdy tu je i pije...
— Milcz, gburze, nie obrażaj mnie podejrzeniem o złodziejstwo i oszustwo! — krzyknąłem w pasyi najwyższej.
Pachołek spojrzał na mnie z podełba. Chciał coś rzec, otworzył usta, ale zmilczał.
Gdym tak stał przed nim, zły, bezradny, nie wiedzący co począć ze swoją osobą, mój głos podniesiony i gniewny wywabił gospodarza do przedsionka.
— Kłaniam się bardzo pokornie, o co to idzie — szeplenił dychawicznym głosem, a wysłuchawszy mojej skargi, rzekł:
— Przepraszam bardzo pokornie! wybaczcie, baryń, mój sługa was nie obraził, taki już jest obyczaj w tym moim francuskim restoranie.
— To niedorzeczny i uwłaczający gościom waszym obyczaj.
Gospodarz uśmiechał się chytrze, mrugając obrzękłemi powiekami i odpowiedział:
— Przepraszam bardzo pokornie, ale przecież każdy musi dbać o swoją kieszeń...
— Więc któż tu bywa u was? — krzyknąłem — jacy ludzie? złodzieje, oszuści? uwolnieni katorżnicy?... przebrane brodiagi?
— Święty Innocenty Kulczycki, patronie cudotwórco! Baryń, co wy opowiadacie?... a! proszę pokornie. Sami czestni[23] ludzie przychodzą tu do tego mojego, francuskiego restoranu. Baryń! co wam skoczyło do głowy?! ot! nieszczęście! — biadał, załamując ręce.
— Mnie tutaj wprowadził Świetyłkin — przerwałem narzekania właściciela tej gospody.
— Świetyłkin z Wielkiego Ucząstku?... znam, znam. A jakże! od lat wielu mój stały gość i druh dobry... Świetyłkin? a! bogaty człowiek, bogaty i czestnyj... Ale cóż! choćby i sam kniaź gubernator z Omska... taki już w moim francuskim restoranie obyczaj.
— Więc skądże, u dyabła, wezmę pokwitowania, skoro wam nic nie jestem winien, skoro nie mam żadnego rachunku do zapłacenia?... Powiedzcie, ile żądacie za wypuszczenie mnie z tej obrzydłej jamy, zapłacę natychmiast.
— „Obrzydła jama!” — oburzył się gospodarz — a! baryń, przepraszam bardzo pokornie: mój francuski restoran nie jest obrzydliwą jamą, co to, to już nie!... Święty Mikołaju cudotwórco!
Zamiast wzywać świetnych patronów i cudotwórców, gadajcie, co mam uczynić, aby się od was wydostać?... chcę, potrzebuję wracać do miasta.
Nu’s to i dobrze! wola wasza, baryń. Tylko najpierw wróćcie do sali, weźcie od mademoiselle pokwitowanie. Oddacie je temu oto mojemu słudze — wskazał draba za stołem, siedzącego w poręczowem krześle — a skoro on obejrzy i sprawdzi, czy podpis mademoiselle i cyfry nie są sfałszowane, ten drugi mój czeławiek zaraz otworzy drzwi, a!... otworzy na obie połowy i puści was — z Bogiem.
Czując się panem na swoim gruncie, szydził zjadliwie. Zapewne miało to być zemstą za ową „obrzydłą jamę”.
To rzekłszy, lekceważąco obrócił się do mnie plecami i zniknął w ciżbie, stłoczonej już za progiem przedsionka.
W tej samej chwili jakiś ekwipaż z turkotem, parskaniem koni, z ogłuszającem dzwonieniem „kałakołczyków” i uprzęży, zatrzymał się przed restauracyą.
Stróż odryglował drzwi i rozwarł je naoścież.
Do przedsionka wszedł nowy gość, przed którym odźwierny i czeławiek pochylili się w pokłonach, aż ku samej ziemi.
Byłto mężczyzna o suchej twarzy, z ostremi rysami, z chorobliwie żółtą cerą i czarną, kanciasto przystrzyżoną bródką. Wysoki, ubrany dostatnio, w całej swojej postaci miał coś odpychającego, lecz zarazem w ruchach i w ubraniu miał pewną wytworność i elegancyę, niezmiernie rzadko spotykaną w tych krainach, od ognisk cywilizacyi oddalonych tak bardzo.
Mikołajewski płaszcz rzucił na ręce sługusa, zmierzył mnie krótkiem, badawczem spojrzeniem. Zaczem obadwaj weszliśmy do restauracyi.
Gwar, hałas, wrzask wzrósł już tutaj do kulminacyjnego punktu.
Skrzypiciel cygan rzępolił coraz fałszywiej.
Z którejś bokówki dolatywało drumlenie na swoistej bałabajce.
Biesiadujący coraz to nowe wznosili zdrowia.

Nasze omskie!
Nasze tułskie!
Nasze akmołińskie!

Coraz to inne głosy wywoływały nazwy guberni, okręgów, różnych miast rosyjskich i syberyjskich, na cześć których toastowano i po każdym toaście wielokrotnie wykrzykiwano: hurra!
Czeławiek! czeławiek! — wrzeszczał jakiś tłuścioch w fałdzistej kapocie, w aksamitnej krymce, która mu aż na brwi spadała — czeławiek, czemu ty zamiast wina przyniósł nam szczy[24].
Izwinitie baryń, to nie szczy, a najlepszy francuski Łafit. Proszę pokornie, my w naszym francuskim restoranie same najlepsze i najdroższe wina gościom naszym podajemy — ekskuzował się „czeławiek”, a podczas tej kontrowersyi usługującego chłopca z amfitryonem, współbiesiadnicy pomiędzy sobą rozmawiali półgłosem.
Dzisz! Ilaryj Tagancew w tobolskiem więzieniu brodnią szczy chlipał, kajdanki na nogach miał, a teraz dworyanina pamieszczyka[25] udaje, udaje. Pieniądze fałszował. Nie dowiedli mu... Taki mądry był chłop!...
— Teraz sobolowe szuby i kołpaki nosi, łańcuchy złote na sobie zawiesza, żonę i córki w jedwabie stroi... Za córkami tysiączne posagi daje, syna z córką tego samego sędziego, co go sądził, żeni, w szacunku powszechnym żyje. W tym samym Tobolsku ludzie go patryarchą zwą, bo ma ręce szerokie i hojne. Ten mądry jest chłop! mądry!
Nu! Ilaryj Tagancew, nasze tobolskie! a osobienno wasze zdrowie. Szczy ili Łafit, wszystko równo, przez gardło przeleje się do jednego miejsca, gdzie potrzeba. Co?... czy nie, a?
Współbiesiadnicy temu, kto wzniósł toast, przywtórzyli hucznym śmiechem, wypróżniwszy kielichy do ostatniej kropli.
— Wy z nami Ilaryj Tagancew? — zapytał nowoprzybyły jegomość, mijając stół, przy którym tronował promieniejący dumą „mądry chłop“ i „patryarcha tobolski” w jednej osobie.
Kanieczno! kanieczno! z wami, Władimir Osipowicz - odrzekł zagadniony.
Władimir Osipowicz z rewerencyą usunął się na bok i zrobił ręką gest uprzejmy na znak, że chce naprzód przepuścić Tagancewa przed sobą.
— Tak i proszę — rzekł — Ilaryj Tagancew, proszę!
— Nie zaraz! nie zaraz! odejść nie mogę, dopóki te moje druhy nie wyjedzą i nie wypiją wszystkiego, co im zafundowałem. Wniknijcie w moje położenie, Władimir Osipowicz.
Jegomość o spiczasto przystrzyżonej bródce pochylił głowę, co zapewne miało oznaczać, „w zupełności rozumiem wasze położenie” a nisko pokłoniwszy się „tobolskiemu patryarsze”, wyrzekł przesłodkim głosem:
— Tedy do rychłego widzenia, Ilaryj Tagancew! zwolniwszy się od obowiązków amfitryona, pospieszajcie do złotej sali, do nas, niecierpliwie oczekujących was druhów.
Nieznany tutaj wyraz „amfitryon“ ogromne wywarł wrażenie na słuchaczach.
Przed Włodzimierzem Osipowiczem tłum rozstępował się z uszanowaniem i względnością.
Ów zaś, niby miły łaskawy, popularny monarcha, na wszystkie strony rozdawał skinienia głowy, zagadując do tego i owego z przyzwoiciej i zamożniej ubranych osobników, cisnących się do niego z uniżoną czołobitnością i przypomnieniami, że kiedyś... kędyś, tam, widzieli się, zaznajomili i... razem grali w karty.
Upatrując Świetyłkina, aby za jego poradą załatwić jakoś ową sprawę „pokwitowania” zaszedłem aż do owej złotej sali.
Wisiało tutaj na ścianie kilka zwierciadeł, parę kolorowanych sztychów, pomiędzy któremi najlepiej mi się podobał portret Julii Pastrany, podówczas słynnej na obu półkulach świata istoty, o postaci kobiecej, a twarzy brodatej małpy, w krótkim kostyumie baletniczki.
Jak w muzeach i galeryach obrazów przed arcydziełami wielkich mistrzów, tutaj, w Minusińsku, przed tym wizerunkiem Julii Pastrany nigdy nie zbrakło biesiadników z lubością i zachwytem podziwiających tę kobietę — małpę.
W tej izbie szumnie złotą salą nazwanej, pod ścianami stały wyściełane kanapy, fotele, krzesła, pokryte kwiecistą materyą, a służące jako legowisko pijanym, albo też wysypiającym się gościom; środek izby zajmowały stoły zastawione talerzami, półmiskami, kieliszkami i butlami najrozmaitszych form i kolorów.
Tutaj zebrała się cała śmietanka minusińskiego towarzystwa: wyżsi urzędnicy różnych dykasteryi okręgowych, oficerowie i kilka „wesołych dam”, używających tutaj przywilejów wyjątkowych i mających powodzenie ogromne.
One to właśnie, te „wesołe damy”, prezydowały przy uczcie i rej wodziły pomiędzy wojskowymi i cywilnymi dygnitarzami minusińskimi, ostro odcinając ich dowcipy, a nie szczędząc im epitetów, które z grzecznością, uprzejmością, pieszczotliwością i dobrym tonem nic a nic nie miały wspólnego.
Głównym celem ich żartobliwych pocisków był oficer, który w zrudziałym rozpiętym mundurze, z poczerniałemi epoletami, z brodą, o klingę szabli opartą, na krześle siedział jak na koniu!
Nu’s wy pustomiele[26] nie wycierajcie sobie mną gęby. My przecie bydła razem nie paśli ni razu.
— Ale z jednego koryta wy nieraz jadali razem — wtrącił młody, przystojny oficerek.
— Prawdę mówi! prawdę! — śmiechem uciesznym huknęła cała męska część towarzystwa.
Natomiast „damy“ wprost wpadły w furyę.
— Bo jak cię tą butlą gwizdnę, praporszczyku! krzyczała najenergiczniejsza z nich — Sonia, swoją groźbę popierając, aż nadto wymownym gestem. — Dzisz go! Dybicz Zabałkański.
— Uspokójcie się moje mileńkie i piękne — mówił oficerek — nie mogę kajać się przed wami, bo was nie obraziłem przecie. Uspokój się czarnobrewa Soniu. Flaszczynę wódki lepiej z przyjacielem wypić, niźli ją o łeb tegoż przyjaciela rozbić, za co można się dostać do tiurmy[27], nie mówiąc już o tem, że rozlewać wódkę — szkoda!
— Prawda twoja Lew Leontiewicz, — przytakiwali wszyscy, tym razem jednogłośnie mężczyźni i damy.
— Tedy opróżniajcie butelki bo ich tu widzę zapodość[28] pełnych i nieodkorkowanych stoi, a ja wam będę przyśpiewywał, aż póki co...
W głębokiej framudze na wzniesieniu, na które trzeba było po kilku stopniach wstępować, stała palisandrowa, na cienkich nóżkach wsparta, długa paka, która niegdyś, przed wielu laty, była klawikordem.
Lew Leontjewicz otworzył pakę, wygodnie rozsiadł się na krzesełku, oparł się o jego grzbiet i uderzył w poszczerbione, jak szafran żółte klawisze.
Popękane struny jękły...
Z głębi paki wydobywało się, niby brzęczenie całych rojów owadów... Lew Leontjewicz kilku pasażami przebiegł całą klawiaturę... wziął kilka akordów, i przy jęku, oraz przy brzęczeniu zerwanych strun zaśpiewał:

Wyswatano mnie
Bezemnie.

Ożeniono mnie
Bez niej.

Swata szukam
Nadaremnie.

Nadaremnie szukam jej.
Szukam jej.

Nie znalazłem nigdzie swata,
Nigdzie nie znalazłem jej,

Bo swat zginął z ręki kata,
Czort z piekła, nie puścił jej”.

Ta pieśń była podówczas bardzo rozpowszechnioną i ulubioną na Syberyi.
Śpiewywali ją wszyscy: chłopi, więźniowie i katorżnicy przy robotach; śpiewywali ją ludzie nietylko zamożni, lecz nawet potroszę wykształceni przy zabawach swoich i ucztach.
Treść wskazywała, że ta pieśń urodziła się chyba — w murach więziennych, albo w katorżniczych kazamatach.
Mimo to zawsze i wszędzie słuchano jej z przyjemnością, a przyjmowano ją aplauzem ogólnym.
Prełest’! prełest’! Otóż to muzyka, otóż to śpiew! poprostu aż mgli... Czudesa! Lew Leontjewicz! wy by mogli w Petersburgu, albo w Moskwie na teatrze „piać”. Hurra! hurra! Lew Leontjewicz artist, wrzeszczało i klaskało całe towarzystwo.
A Lew Leontjewicz podniósł się z krzesła i na estradzie stał uśmiechnięty, promieniejący, okrzyki zachwytu i oklaski przyjmując jako dań jego talentowi przynależną...
Wtem ktoś zawołał:
— Władimir Osipowicz!
To imię zelektryzowało wszystkich...
Biesiadnicy pozrywali się od stołów...
Sonia, Tatiana, Olga i Natasza poskoczyły do zwierciadeł poprawiać zderanżowane toalety...
Lew Leontjewicz zeskoczył z estrady...
Wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom.
Władimir Osipowicz, wyprostowany, elegancki, woniejący, z ironicznym uśmiechem na wargach, a miną tryumfatora, lekkim, elastycznym krokiem dobrze wymustrowanego żołnierza wkroczył do złotej sali.
Milczący i szykanowany oficer zerwał się z krzesła, zdjął czapkę, na wszystkie guziki zapiął mundur, odpasał szablę i, powiesiwszy ją na kołku, posługującemu pachołkowi zadysponował.
Kartoczki! prędko! prędko!


Nastraszono mię, że niebezpiecznie jest nocną porą samemu powracać do miasta, przeto, rad nie rad, musiałem doczekiwać świtu, w owej „francuskiej restauracyi”.
Aż do obrzydliwości napatrzyłem się już tutaj pohulance w najbardziej rozpasanych jej przejawach, najrozmaitszych.
Napiłem się herbaty i przegryzłem coś przy bufecie, nietyle z łaknienia, ile aby zdobyć owo „pokwitowanie“, mające ułatwić mi wydobycie się z przymusowego aresztu we francuskiej restauracyi.
Korzystając z miejsca, chwilowo opróżnionego przy mademoiselle skierowałem rozmowę na owego Władimira Osipowicza, który, o ile miałem sposobność zauważyć, grał tutaj wybitną, a nawet wprost, pierwszorzędną rolę.
Ze słów mojej rozmówczyni wywnioskowałem, że sławetny Władimir Osipowicz był poprostu szulerem, grasującym po Rosyi i po Syberyi.
Na wszystkich jarmarkach, zjazdach, na wszystkich uroczystych obchodach publicznych pojawiał się stale i zawsze.
Mało inteligentnym i słabo umysłowo rozwiniętym sferom Sybiraków, imponował swoim, rzeczywiście, w tych okolicach niepospolitym wyglądem, elegancką wytwornością swego ubrania, swoich ruchów, swojej wymowy. Bogatych symplicyuszów zadziwiał opowiadaniem, o wielkich obszarach ziemi, oraz o wielu setkach „dusz“, które jakoby posiadał w guberniach środkowej Rosyi, o przyjaznych stosunkach, które łączyły go z petersburskimi i moskiewskimi dygnitarzami.
Te improwizacye brane za dobrą monetę sprawiały, że hulać, upić się, grać w karty z Włodzimierzem Osipowiczem uważano za zaszczyt nielada, za zaszczyt, o który się wszyscy ubiegali, lecz który bywał udziałem tylko wybranych, tylko uprzywilejowanych.
A chyba byłoby zbytecznem dodawać, że tymi wybranymi, tymi uprzywilejowanymi bywali przedewszystkiem ludzie bogaci, hojni, nie liczący się z groszem i z wydatkami.
Wbrew znanemu przysłowiu i u niewiast i przy kartach szczęście stale sprzyjało Włodzimierzowi Osipowiczowi.
Że on sam fortunie pomagał — to nie ulegało wątpliwości żadnej. Trzeba jednak wyznać: czynił to bardzo układnie, bardzo zręcznie.
Zresztą, któżby go na oszustwie przy kartach przyłapał!?... Włodzimierz Osipowicz przybywał i do kart zasiadał dopiero wówczas, kiedy cała kompania była już akuratnie podchmieloną, a partnerzy jego pijani, aż prawie do nieprzytomności.
Mademoiselle rada ze zdobycia słuchacza, który jej w niczem nie oponował, gadała, gadała bez wytchnienia, bez przerwy, gadała tem swobodniej, że wokoło bufetu zrobiła się już kompletna pustka; nikt nie żądał ani jadła, ani napitków, goście „francuskiej restauracyi”, użyli już wszystkiego do przesytu!
Niektórzy znużeni trunkiem, wyciągnięci na ławach spali; inni, wytrwalsi, albo też na ławach miejsca zdobyć nie mogący, drzemali, mając głowy oparte na stołach.
Z dalszych izb dochodził tupot pląsów najwytrzymalszych taneczników, oderwane strofy bezsensownych przyśpiewek i omdlewające rzępolenie skrzypka cygana...
Tylko swoista bałabajka jeszcze bardzo głośno i zamaszyście odzywała się z bokówki...
Lampy gasły, różowy świt już zaglądał przez brudne szyby...
Nagle rozległ się jakiś larum piekielny...
Jakiś ktoś naśladował szczekanie psa... Ktoś inny miauczenie kota... inny ryk wołu... pianie koguta... gdakanie kury, znoszącej jajko... Odzywały się też głosy, imitujące płacz kobiecy... kwilenie niemowlęcia... rubaszny śmiech męzki... czkawkę... chrapanie...
Ktoś gwizdał piosnkę hulaszczą...
To owa kompania, którą widziałem zabawiającą się w „złotej sali”, teraz do izby z bufetem wylewała się, przy tej piekielnej wrzawie...
Byli wszyscy w komplecie, oprócz Władimira Osipowicza, który już ulotnił się niepostrzeżenie, wygrawszy, jak mi to później mówiono, sumy ogromne.
Temu hałaśliwemu pochodowi pijanych ludzi przodował „patryarcha tobolski”, eks-więzień oskarżony o fałszerstwo banknotów, aktualny Krezus: Ilaryj Tagancew.
Olga i Sonia prowadziły go pod ramiona.
Zataczając się, wszyscy troje stanęli przed bufetem.
Màdemoiselle zerwała się z miejsca, oczekując rozkazów.
Czeławiek! — głosem, pijacką czkawką przerywanym, ryczał Ilaryj Tagancew — czeławiek! rachunek!
— Już gotowy — rzekła mademoiselle i, mizdrząc się, zerkając zalotnie, wyszczerzając zęby, podała Tagancewowi duży, zapisany arkusz.
Spojrzał...
Przebiegł arkusz oczyma raz... drugi i trzeci... i wykrzyknął:
Niewiernyj szczot[29]!
— A! monsieur, tylko to, coście rozkazywali podawać tutaj i w złotej sali, tylko to jest wciągnięte w naszą księgę i na waszym rachunku zapisane: parole d’honneur!
Wriosz skatina![30] ryknął Ilaryj Tagancew, rzucając arkusz papieru na ladę i uderzając weń pięścią. — Wriosz!
— A! monsieur, ja się obrażę! ja jestem już obrażoną! — wołała mademoiselle, zasłaniając twarz dłońmi i udając, że łka!
Nadbiegł gospodarz z interwencyą.
— A! prewoschoditielstwo! mileńkij gałubczyk a! skoro uważacie, że za dużo w rachunku waszym zapisano... to ja gotów i mademoiselle gotowa, wszystko, co chcecie wykreślić... wszystko, powiedzcie tylko co?... raczcie powiedzieć Ilaryj Tagancew!
— Nie trzeba nic wykreślać... właśnie dopisać trzeba... czeławiek! podnieś z podłogi rachunek! mademoiselle! dopisujcie!
Ilaryj Tagancew nadął się niby indyk, panujący na gospodarczym okólniku i sylabę po sylabie skandując dobitnie i wyraźnie wyrzekł:
— Wpisujcie mademoiselle ile za to, co ja w wasz rojał[31] naplwał!
Mademoiselle wypuściła pióro z ręki, gospodarz restauracyi porwał się za głowę, potem rozpaczliwie załamał ręce.
— Wy... wy, Ilaryj Tagancew w rojał... w mój śliczny rojał naplwali?
— I nie raz! — huknął śmiechem „patryarcha tobolski”.
Zawtórowała mu cała jego kompania.
Czy to być może? — wyjęknął rzeczywiście przerażony właściciel rojału. — Nie wierzę!
Wasza wola niewierzyć... Moja wola była naplwać... Idźcie, hoziain, zobaczyć, obejrzeć... sprawdzić.
Gospodarz z za lady wypadł, niby strzała z procy i poleciał w kierunku złotej sali.
Za nim podążyła gromada mniej pijanych gości.
Powrócili niebawem.
— Prawda, czysta prawda, Ilaryj Tagancew — potwierdził gospodarz.
— Ile mam zapłacił za to? — spytał „patryarcha tobolski” — porachujcie, obliczcie, gaspadin haziain[32], a wy, mademoiselle, na moim rachunku, należną odemnie sumę zapiszcie.
Gospodarz ze swoją buchalterką naradzali się na uboczu. Rozmawiali cichutko, tylko niektóre wyrazy, niektóre cyfry, notując je, wymawiali głośniej:
— W Paryżu rojał kosztował rubli...
— Opakowanie rubli...
— Sprowadzenie morzem...
— Morzem i lądem, patron...
— Wasza prawda, mademoiselle. morzem i lądem, rubli...
— Na komorze cło... rubli...
— Transport przez Moskwę, Niżnyj... rubli...
— Przewóz do Minusińska rubli...
Podczas kiedy mademoiselle i właściciel „rojału“ wymieniali poszczególne pozycye kosztów, zapisując cyfry — kiedy sumowali je wreszcie, na twarzach obecnych malowało się wytężone oczekiwanie. Tylko „patryarcha tobolski” stał tryumfujący, wielką, spoconą łapą głaszcząc twarz Soni.
Prewoschoditielswo!... Ilaryj Tagancew!. gałubczyk!... — nieśmiało jąkając się bełkotał gospodarz — obliczyliśmy... ja i mademoiselle... Ona nie... ona jest bardzo mądra, ona przysięgnie...ten rojał kosztował mnie dużo... bardzo dużo...
— Ile?... gadajcie, praszu, gaspadin hoziain...
— Cztery tysiące rubli — niepewnym, cichym głosem wyjęczał gospodarz.
„Patryarcha tobolski“ roześmiał się na całe gardło.
— Tylko tyle?!
Wyciągnął z zanadrza tłuszczem i potem cuchnącą skórzaną torbę, z rozmaitych jej przegródek wyciągał banknoty, ślinił palce, ostentacyjnie kładąc na ladę banknot, po banknocie, odliczył cztery tysiące rubli, zapłacił rachunek za jadło i napitki, zaczem zdjął z palca sygnet kosztowny, zawinął go w kilka dużej wartości banknotów, wręczył to wszystko buchalterce i, całując ją w oba policzki, wyrzekł słodziuchno:
— Za to, żem wam naduraczył[33], maleńka mademoiselle.
Ona ucałowała hojną, obdarowywującą rękę i ukłoniła się nisko.
Merci monsieur! — rzekła, przyciskając dar do piersi, radosnem wzruszeniem falującej — wy bojar prawdziwy, Ilaryj Tagancew. Pokornie, pokornie wam dziękuję!
„Tobolski patryarcha” promieniał dumą i zadowoleniem ogromnem.
— Szczęście rozpiera mnie poprostu, żem z wami, drużkowie mili... Czas nam wracać do miasta, na pokrzepienie, na pochmielie[34]. Pokornie was zapraszam, mili drużkowie, pokornie proszę ze mną!
Śmiejąc się szyderczo dodał:
— Gdyby gaspadin haziain był mądry i za rojał zażądał dwa razy tyle, byłbym zapłacił chętnie bez targu... Ale skoro zażądał tylko ceny kosztu — tedy ja, Ilaryj Tagancew, „patryarcha tobolski” nazwany, mówię wam że: gaspadin haziain francuskiego restoranu jest duracziszcze[35].
Gospodarz nisko się skłonił, jakgdyby na znak aprobaty.
Temu sądowi o właścicielu restauracyi głośno przytakiwała cała kompania, asystująca Tagancewowi.
Duracziszcze! duracziszcze! — powtarzali, spluwając na podłogę, tuż pod stopami nieszczęsnego właściciela „francuskiej” restauracyi. Ów osłupiał ze zdumienia i żalu, że z własnej woli pozbawił się paru tysięcy rubli.
Kompania Tagancewa wytłoczyła się z nim do przedsionka, a stamtąd przez dom, gdzie na nich już oddawna oczekiwało kilka tarantasów, zaprzężonych w ogniste rysaki...
Wreszcie pojawił się Świetyłkin.
Z wielką moją pociechą mój pryncypał był rozbawiony, ale nie pijany. Śmiał się i rzekł:
— Słychać, że ten nasz „patryarcha tobolski” do dziś dnia fabrykuje pieniądze.
Gospodarz złożył ręce pobożnie.
— Boże mu dopomóż! — westchnął — to bojar...
Silence, monsieur! — gromkim głosem swojemu patronowi przerwała ostrożna mademoiselle.
Nakoniec wyszliśmy ze Świetyłkinem.
Ja nad wszystkie opisy znużony całonocnem asystowaniem pohulance w tej francuskiej restauracyi.
Świtało.
Pracowici Chińczycy wstają jednocześnie ze słońcem.
To też zaraz przy wyjściu spotkaliśmy już z Minusińska powracającą arbę.
Skinąłem.
Dżoneriksze, żujący jakiś posiłek, zatrzymał się, uradowany perspektywą zarobku.
Na migi spytałem go, czy chce odwieźć nas do miasta.
Porozumieliśmy się dość łatwo, ponieważ język rosyjski nie był mu zupełnie obcy.
Chao! chao! No chodia chao[36], odrzekł z wielką uprzejmością i z miłym uśmiechem. Świetyłkin wgramolił się do arby, ja wskoczyłem za nim.
Dżoneriksze popędził prawie takim kłusem, jak dobry koń.


Nigdy siedziba Tomasza Korsaka nie wydawała mi się tak malowniczo piękną, jak w tym dniu, kiedym do niego szedł po raz ostatni, kiedym w wigilię wyjazdu z Minusińska do brata wygnańca szedł z pożegnaniem.
Dach i ściany chatynki, całkowicie obwite chmielem i innemi pnączami wydawały się, niby z malachitu.
Refleksy żółto-czerwonych nasturcyi, ponsowych maków, purpurowych i białych piwonii przeistoczyły szyby okienek w cudne, różnobarwne witraże.
Duży, biały syberyjski pies o jedwabistej sierści, z ogonem jak wspaniała kita, powitał mnie radosnem szczekaniem — i w zgrabnych podskonach wyprzedził mnie do izby, niby służka, oznajmujący swemu panu gościa upragnionego.
Tomasz Korsak od stołu, na którym zastawiał posiłek, własnoręcznie ugotowany, odwrócił się, usłyszawszy szczekanie swego faworyta, a spojrzawszy bystro na mnie zawołał:
— Wyjeżdżasz! Przyszedłeś pożegnać się ze mną!
— Tak! — odrzekłem z cicha, gdyż kurcz bolesny ścisnął mnie za gardło — Świetyłkin pokończył już wszystkie swoje interesa handlowe, jest też już syt zabaw tutejszych i dziś mi powiedział, że jutro wczesnym rankiem wyjeżdżamy, z powrotem do Wielkiego Ucząstku. Wyprosiłem sobie zupełną swobodę na dzień dzisiejszy, aby go z Wami przepędzić, drogi bracie... Ale czy byliście w mieście?... czy o tem już słyszeliście od kogo, żeście teraz odgadli, poco do was przyszedłem?
— Ani byłem w mieście, ani też nikt mi o projektowanym wyjeździe Świetyłkina i twoim nie doniósł, tylko widzisz, kochany, ja w swojem życiu tyle już widziałem pożegnań, tyle rozstań bez nadziei zobaczenia się na tym świecie przebolałem sam... to też za jednym rzutem oka, z twojej twarzy wyczytałem, że twoja bytność pod tym dachem ma być ostatnią.
— O czemuż zaraz ostatnią... może tu jeszcze przyjadę za rok...
— Boże daj! abyś za rok nie przyjeżdżał już tutaj... Boże daj! abyś za rok już do Ojczyzny powrócił...
— A dla was, drogi bracie — zawołałem — dla was azaliż niema już żadnej nadziei powrotu na zagon ojczysty?
Potrząsnął głową przecząco.
— Jużciż nie!... Stary jestem, sterany, gonię ostatkiem sił, ostatnim tchem... Darmo łudzić się nadziejami, które się ziścić nie mogą...
Zdjął z półki w czarną skórę oprawną księgę starą, przez częste użycie zniszczoną...
Przerzucił w niej kilkadziesiąt kart...
Na każdej znać było mnogie ślady łez...
Natrafiwszy na ustęp, którego szukał, przeczytał:
„Będziecie nietylko bez pana krwie swojej, ale i bez Ojczyzny i wygnańcy, wszędzie nędzni, wzgardzeni, ubodzy włóczęgowie, które nogami popychać będą”.
Złożył księgę, pocałował ją i mówił:
— Wszak już nad nami spełnia się przepowiednia Złotoustego Skargi... To, co Mąż bożym duchem natchniony przepowiedział, już się stało, już nas spotkało wszystko... Więc ja i ty, mój bracie i ci wszyscy, którzy tym samym szlakiem poszli, powinniśmy uważać się za straceńców... takim jak ty, jak ja, wszystkim takim jak my obadwaj, nie przystoi osobistego szczęścia pożądać, ani za osobistą pomyślnością gonić... Nasze cierpienia, nasze tęsknoty, wszystkie nasze bóle na ofiarnym ołtarzu powinniśmy złożyć pokornie, z tą wiarą i nadzieją, że z nich odrodzenie i pomyślność dla przyszłych pokoleń wykwitną...
Osunąłem się na ziemię...
Objąłem kolana starca, przemawiającego jakgdyby w proroczem natchnieniu...
Ów na mojej głowie położył dłoń błogosławiącą...


Że to nie chcieliśmy się rozstawać, w tym ostatnim dniu mojego pobytu w Minusińsku i postanowiliśmy ten dzień przepędzić razem — Tomasz Korsak towarzyszył mi w powrocie do miasta.
Szliśmy drogą, prowadzącą przez owo prowizoryczne chińskie miasteczko, gdzie co krok narzucało się mojemu wzrokowi coś, przyczem warto było przystanąć, coś, czemu warto było przypatrzeć się bliżej...
Przedewszystkiem w haftach na jedwabnych tkaninach budziły zachwyt przepych i harmonia barw; cudny koloryt motyli, ptaków, kwiatów, roślin i drzew o fantastycznych, nieistniejących w naturze kształtach; smoków, o złocistych, kołczastych grzbietach, a kameleonowych skrzydłach.
Trzeba było również podziwiać arcydzieła cierpliwości i zręczności rąk ludzkich; te iście koronkowe, delikatne rzeźby, ze słoniowej kości, owe długie łańcuszki z ogniw, ani razu nie spajanych, wyrobionych z jednej sztuki kości — ażurowe kule także niespajane, nie sklejane ni razu, w jednej, dużej kuli mieszczące pięć, albo sześć coraz mniejszych — aż do maleńkiej kuleczki, a wszystkie wyrzeźbione w desenie jednakowe zupełnie.
W jednym sklepie pośród festonów z jedwabnej, błękitnej materyi, na złoconych deskach były porozmieszczane malowidła, na przezroczych, cieniutkich płatkach ryżowego ciasta.
Malowidła te przedstawiały pełne wdzięku, rodzajowe sceny, z życia mieszkańców Państwa Niebieskiego, postacie Chinek ładniutkich, poważnych mandarynów, uczonych mędrców, zadumanych bonzów, groźnych wojowników, bohaterów legend prastarych.
Twarzyczki tych figurynek miały wyraz — postacie charakter właściwy. Każdy, najdrobniejszy szczegół ubrania, czy stroju, wszystkie akcesorya, chińscy malarze oddawali z dokładnością przedziwną, a zarówno koloryt tych kunsztownych malowidełek był wprost cudnie barwny i żywy, chociaż bez jaskrawości rażącej.
Koniecznie trzeba to widzieć, aby należycie ocenić...
Krok za krokiem, wolno postępowaliśmy wzdłuż ulicy, mającej po jednej stronie mieszkalne domki, po drugiej zaś sklepy, które dla Europejczyków były pełne dziwów i czarodziejskich osobliwości.
Wraz z nami sunął ulicą tłum wieloplemienny.
Okrzyki: thi — gha — ho! w różnojęzyczny gwar, raz po raz rzucali chińscy chłopcy rozwożący w taczkach słodkie ciastka: thi, gha, ho, które tutaj uznawano za przysmak bardzo przedni.
— Całkowicie utonąłeś, kochany, w admiracyi haftów, malowideł, rzeźb ze słoniowej kości. Bezsprzecznie, są to wyroby prześliczne, świadczące o przedziwnej zręczności chińskich sztukmistrzów i o wysokiej, prastarej kulturze Chin. Teraz pozwól, że pokażę ci coś, co bezwątpienia, nierównie więcej zainteresuje cię, niźli te wszystkie cacka, które oglądałeś — rzekł Tomasz Korsak i poprowadził mnie na sam koniec ulicy.
Przed budyneczkiem o zakrzywionym dachu, dwaj mali Chińczycy na murawie siedzieli, zapalczywie dwiema pałeczkami waląc w okrągłe, płaskie bębenki, a kiwając główkami, przyczem ich warkoczyki cienkie i krótkie, jak mysie ogonki, chwiały się w takt uderzeń pałeczkami.
Ściany tego domku całkowicie osłaniał istny las olbrzymich, strzępiastych maków ponsowych, liliowych, różowych i białych.
Za najlżejszym podmuchem wiatru maki te sprawiały wrażenie rozkołysanych, różnobarwnych fal...
W domu tym rezydował Kwang—si—tun przesławny lekarz. Zarazem mieściła się tutaj podręczna jego apteka.
Jedyne w tym domku drzwi, czyli właściwie szerokie wrota, były na ścieżaj otwarte.
Przez nie widać było halę dość wązką, natomiast bardzo długą, tembardziej, że perspektywiczna jej długość, była zręcznie powiększoną przez umieszczenie zwierciadła na samym końcu hali.
W tej hali znajdowała się cała menażerya wypchanych ptaków i płazów.
Olbrzymie krokodyle, o spłaszczonych cielskach, z rozdziawionemi paszczami, jaszczurki, jadowite węże z wysuniętemi żądłami, puhacze, nietoperze, orły, sępy drapieżne.
Te wszystkie twory zawieszone były wysoko, jakimś sposobem niedostrzegalnym dla patrzących z dołu. I te wszystkie martwe stworzenia poruszały się jakgdyby żywe, obracały się, koziołkowały, pancerze krokodylów i skóry wężowe błyskały metalicznym połyskiem, zapewne nadanym im sztucznie, jak sztuczne były oczy tych tworów, oczy koloru szafirów, szmaragdów, rubinów, topazów zapewne szklanne, ale błyszczące, jak żywe.
Te mumie gadów i ptaków były jasno oświetlone z góry.
Opodal wrót, na żółtej, ryżowej macie, w kręgu także oświetlenia górnego, siedział człowiek stary, chudy jak szkielet, brunatną, zwiędłą skórą powleczony. Z wystającemi kośćmi policzków, z oczyma głęboko zapadniętemi w orbitach, z długim, siwym warkoczem, miał czoło poorane głębokiemi bruzdami, a sarkastyczny uśmiech na bezkrwistych wargach.
Z ramion zwisała mu ciemna, jedwabna opończa, zahaftowana w hieroglify.
Był to Chińczyk Kwang-si-tun, lekarz, używający w Minusińsku olbrzymiej wziętości.
Przed wrotami, prowadzącymi do hali, stał młody, bardzo wysoki mężczyzna, który podniesionym, niezmiernie donośnym głosem prawił niestworzone bajki, o cudownych uzdrowieniach, których, jakoby, miał dokonywać Kwang-si-tun, o cudownych skutkach, wyrabianych przez niego leków i eliksirów.
Ten wywoływacz, a zarazem chwalca Kwang-si-tun'a, te dytyramby na cześć eskulapa i jego lekarstw wygłaszał po rosyjsku i naprzemian, w różnych narzeczach koczowników, któremi, trzeba przyznać, władał płynnie i biegle.
To też bezsilni starcy, schorzałe kobiety z dziećmi, wszelakie kaleki, tłoczyli się przed tym czarodziejskim przybytkiem, gdzie, wedle szumnych obietnic, za małą cenę można było zostać uzdrowionym ze wszelkich słabości, chorób, kalectw ludzkich, i nietylko uzdrowionym, lecz nawet odmłodzonym i szczęśliwym.
Kwang-si-tun, upewniał wywoływacz, z jednego spojrzenia odgadnie chorobę, a zarazem wie, jaki lek będzie na tę chorobę skuteczny.
Nie dziw, że przy takiej zachęcie mniejsze i większe sumki łatwowierni chorzy i, kaleki masami rzucali w duży, skórzany worek, który chwalca miał zawieszony u pasa i niby o łaskę najwyższą upraszali o poradę.
Skoro tylko pacyent wszedł do hali i stanął przed obliczem Kwang-si-tun’a, ów utkwił w nim wzrok badawczy i przypatrywał mu się bardzo długo. Zaczem, ze stolika inkrustowanego perłową konchą brał maleńkie, porcelanowe fiolki napełnione płynem, albo pudełeczko z kolorowego papieru, hieroglifami pokryte i takowe wręczał pacyentowi.
To były lekarstwa do wewnętrznego użytku. Innym pacyentom na bolące części ciała Kwang-si-tun własnoręcznie przylepiał plastry, okadzając je poprzednio wonnościami, a zarazem szepcząc nad nimi tajemnicze zaklęcia. Te wszystkie manipulacye musiały bardzo dodatnio działać na pacyentow, albowiem wszyscy, bez wyjątku, z przed oblicza Kwang-si-tun’a odchodzili, widocznie pełni otuchy, wiary i nadziei, w polepszenie zdrowia i ulgę w cierpieniach.
— I ja też poproszę Kwang-si-tun’a o poradę — rzekłem do mojego towarzysza
— Czyś chory? — zatrwożył się Tomasz Korsak — i czy podobna, abyś jakąkolwiek wiarę przywiązywał do porady tego skośnookiego szarlatana?
— Nie jestem chory, ale pragnę się zabawić, a głównie pragnę zbliska przypatrzeć się tej figurze, bo zapewne już drugi raz w życiu nie trafi mi się sposobność widzenia podobnej, w takiem otoczeniu i na takiem tle.
Kiedy przerzedziły się szeregi żądnych porady pacyentów, zbliżyłem się do tłomacza i po rosyjsku spytałem go:
— Czy wielce uczony i zgrzybiały Kwang-si-tun, w swojej cudownej aptece posiada jaki napój, albo jaki proszek, moralne cierpienie uzdrawiający?
Wywoływacz, który widocznie wcale nie rozumiał znaczenia wyrazów „cierpienia moralne“, spojrzał na mnie zdziwionemi oczyma.
— Powiedzcie uczonemu Kwang-si-tun’owi, że wygnaniec z krainy bardzo dalekiej i pięknej, do tej krainy dniem i nocą tęskniący, o lekarstwo na ową tęsknotę uprasza.
— Powtórzę to, co każecie, dosłownie powtórzę Kwang-si-tun’owi — rzekł tłomacz, a skoro to uczynił, chińczyk parokrotnie wyrzekł:
Funda! Funda!
Bystro, długo i przyjaźnie popatrzył na mnie... wreszcie potrząsnął głową przecząco i zcicha wyrzekł parę słów, które wedle objaśnień tłomacza znaczyły, że sztuka lekarska na taką chorobę nie ma i mieć nie może ani proszków, ani ziół, ani żadnych napojów, żadnych lekarstw skutecznych...
— Więc ten skośnooki eskulap bardzo rozumnie gada, więc rozumniejszy i uczciwszy jest, aniżeliby można przypuszczać — zaśmiał się Tomasz Korsak, a ja znów zwróciłem się do tłomacza.
— A czyby wielce zgrzybiały i wielce uczony Kwang-si-tun nie mógł spełnić tego, abym chociaż we śnie, chociaż przez chwilę zobaczył tę ziemię ukochaną, do której tęsknię?
Tym razem, wysłuchawszy tłomacza, chiński lekarz uśmiechnął się i skinął głową potwierdzająco, jakoby mógł uczynić to, o co jest proszony.
Zaczem złożyliśmy zapłatę do skórzanej torby tłomacza, który zaprosił nas w głąb domu, nagląc do pośpiechu, albowiem Chińczycy swój dzień roboczy regulują według słońca. Równo z zorzą zachodu wszelkie handlowe i inne zajęcia gasną...
Tylko w palarniach opium o zmierzchu zaczyna się ruch.
Przez ową halę, kędy w ciągu całego dnia Kwang-si-tun rzeszom pacyentów udzielał porad i leków, tłomacz wprowadził nas do sąsiedniej, znacznie mniejszej i urządzonej zupełnie inaczej.
Ściany tej hali były pokryte tablicami z laki ciemnej, koloru palisandru, ze złoconemi, wypukłemi hieroglifami.
Na niziutkich stoliczkach stały tu przepyszne porcelanowe wazony, w których tkwiły wiązki zielonych gałęzi, oraz bukiety kwiatów o kształtach dziwacznych, budzących domysł, że do świeżych, naturalnych roślin wmieszano sztuczne, zrobione z delikatnych, przejrzystych tkanin.
Zwieszające się od stropu papierowe chińskie latarnie, kołysząc się lekko, to różnobarwne smugi świetliste, to głębokie cienie naprzemian rzucały w rozmaite strony hali...
Odrazu po wejściu ogarnął nas tutaj niezwykły, dziwny nastrój...
Milczeliśmy obadwaj...
Czekaliśmy długo, przy migotliwem oświetleniu i wśród panującej, niezmąconej ciszy...
Nagle skądciś, z za jakiegoś parawaniku wynurzała się jakaś postać...
Nie poznałem go odrazu, dopiero kiedy się zbliżył cichym i lekkim krokiem, spostrzegłem, że to był Kwang-si-tun...
Wyglądał teraz zupełnie inaczej...
Ubrany był w szafirowy chałat zahaftowany w wypukłe gryfy i smoki. Na głowie miał złocistą krymkę.
Wydał się jeszcze wyższy, jeszcze szczuplejszy, jeszcze poważniejszy, niżeli za dnia.
A w tych szatach złocistych, wyglądał jak mag, jak władca jakiejś Kolchidy bajecznej...
Stanął naprzeciw mnie i głosem o niskich wibrujących tonach dobitnie i powoli mówił.
Tłomacz również dobitnie i wolno po rosyjsku powtarzał za nim, zwracając się do mnie:
— Myślcie, o tej krainie dalekiej, a pięknej, o tej krainie, do której tęsknicie... myślcie o niej... pragnijcie ją ujrzeć... a wkrótce... ujrzycie ją... a wkrótce będziecie tam...
Podczas tej przemowy, Kwang-si-tun trzymał oczy uporczywie utkwione w moich...
Jakaś nadzwyczajna, nie waham się rzec, jakaś wprost nadprzyrodzona siła promieniała z oczu, z całej postaci tego Azyaty i niezwyciężoną mocą przykuwała do niego...
Chciałem odwrócić się — nie mogłem...
Usiłowałem spuścić powieki — nie mogłem...
Czułem, jakgdyby jakiś gorący prąd z jego źrenic przenikał do mnie...
Czułem, że jego wola ujarzmia moją wolę... że całą moją istotę moralną opanowywa, bierze w jasyr zupełny, absolutny, tak, jak obezwładniła mnie fizycznie...
Hala, tablice z hieroglifami, wazony, bukiety...
Tomasz Korsak... tłomacz... sam Kwang-si-tun — usuwali się odemnie coraz dalej... coraz dalej i dalej... aż straciłem ich z oczu zupełnie.
Natomiast ujrzałem:
Kwieciste, pachnące łąki...
Pszenne niwy...
Na miedzach grusze, w bieli wiośnianych rozkwitów...
Wiśniowe sady, pełne drzewin pokrytych purpurowym owocem...
Sady, pełne złocistych i krasnych jabłek i śliw w fioletach ciemnych...
Ujrzałem moje strony rodzinne...
Ujrzałem znane mi okolice, po których wędrowałem jako wysłaniec proboszcza z Chodla...
Ujrzałem znane dwory...
Słomą pokryte chaty, gdzie mnie witano zawsze radośnie i przyjaźnie...
Słyszałem rozhowory ciemnych, prastarych lasów i poszumy wesołe gajów liściastych...
Słyszałem śpiew skowronka, klekotanie „boćka” na wonnej, kwitnącej lipie...
Słyszałem, jak w kościele z piersi rozmodlonego ludu buchnął chorał potężny:

Święty Boże!
Święty mocny, święty, a nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami...

Jak obrazki w latarni czarnoksięskiej przedemną, rozkochanym w tej krainie, przesuwały się jej piękności, o różnych porach roku, o różnych godzinach dnia...
A tak prawdziwe! tak dokładne w konturach głównych, w najdrobniejszych szczegółach kształtów, oświetlenia, kolorytu...
Zwolna te cudne krajobrazy zasnuwały cienie... cienie coraz gęstsze... coraz czarniejsze, jakgdyby nad tą moją ziemią wszelaka jasność zagasła...
Wreszcie wszystko i mnie z tem wszystkiem pospołu ogarnęła czarna, nieprzejrzana noc...
Nagle uczuwam, jakgdyby ktoś potrząsnął mną silnie... jakgdyby jakiś ciężar spadł mi z głowy i z piersi... jakgdyby zdjęto ze mnie okowy, krępujące swobodę moich ruchów...
Oddycham głęboko...
Otaczające mnie ciemności rzedną, rozchodzą się... rozpływają, jak pierzchające przed słońcem chmury...
Odzyskuję świadomość zupełną... zupełne poczucie rzeczywistości...
Wiem już, że jestem w hali chińskiego lekarza...
Widzę, że obok, opodal mnie stoi Tomasz Korsak...
Kwang-si-tun zaś stoi naprzeciw mnie...
Wsparł się ręką o jakiś sprzęt bambusowy z wysokim grzbietem... przez rozchylony chałat widać jego suchą, brunatną pierś, falującą przyśpieszonym oddechem.
Wygląda jeszcze bardziej zgrzybiały, sfatygowany, zgięty, bezsilny fizycznie, Ma twarz, jakgdyby przesypaną popiołem, oczy głęboko zapadłe w orbitach straciły blask, przenikliwość, straciły potężną moc swoją.
— I cóż? i cóż? — zapytuje Tomasz Korsak — niby słup kamienny stałeś sztywny, nieruchomy...
— Jak długo? — odpowiadam pytaniem.
— Cztery minuty.
— Żartujesz chyba, drogi bracie.
— Wcale nie żartuję! Patrzyłem wciąż na zegarek. Twoja bezwładność podczas tego eksperymentu zaczynała mnie przerażać.
— Więc cztery minuty, tylko cztery minuty trwały moje wizye przecudne!
— Jakież to były wizye?
— Wyobraźnią, czy duchem byłem tam, gdzie być pragnąłem. Widziałem to, co pragnąłem widzieć... Stało się wedle moich życzeń i wedle obietnic Kwang-si-tun’a.
— Czyli żeś...
— Czyli, że mój duch w ciągu tych czterech minut powędrował do innej części świata, że gościł w mojej Ojczyźnie...
W niskim bardzo ukłonie pochyliłem się przed Kwang-si-tun’em, kościstą jego dłoń przycisnąłem do silnie bijącego serca i z głęboką, serdeczną, rzetelną wdzięcznością wyrzekłem:
Taosye![37]
Dobrotliwy uśmiech rozjaśnił pomarszczoną twarz chińskiego lekarza, czy też uczonego, czy też magnetyzera, bo nie wiem, zaiste, który z tych tytułów Kwang-si-tun’owi przynależy?
Jego ręka, w zamian oddała mi długi, długi mocny uścisk.
Czy za sprawą jakiejś niezbadanej jeszcze siły, którą Kwang-si-tun w sobie posiadał i którą tchnął we mnie, mój duch wzbił się „ad astra” i z niedościgłych oku ludzkiemu; w zwykłym nastroju, wyżyn, w ciągu owych czterech minut na ukochaną ziemię spoglądał?... czy tylko niezwykłe otoczenie, łącznie z moją chęcią gorącą, wywołało ową halucynacyę?
Nie wiem sam...
I naturalne, niktby mi tego ani wytłomaczyć, ani wyjaśnić nie umiał...
Wszakże to pewne, że to moje cztero-minutowe złudzenie jakoby przebywał, w domenach „Śpiącej królewny”, zaliczam do najmilszych chwil podczas mojego, pierwszego wygnania na Syberyę...


„POWIEDZCIE MU, ŻE”...
— „som tacy... Ja wam mówię, gaspada, jest ich mnogo, mnoga ilość!...

Tak swoje opowiadanie skończył Maksimienko.
Po wyjściu z Tobolska partya, do której nas włączono, po całomiesięcznym pochodzie zatrzymała się na dłuższy odpoczynek, w powiatowem mieście tobolskiej guberni, zwanem: Tara.
Bracia Polacy, osiedleńcy w Tarze: Karol Bogdaszewski, Adam Kłosowski, Konstanty Dorotkiewicz, Skiwski, Chomnicki odwiedzali nas codziennie i to parokrotnie, w ten sposób uprzyjemniając nam i osładzając przebywanie w „aresztanckim dworze”.
Lecz po zamknięciu bram więzienia, wieczorami, nudziliśmy się okropnie, nie grając w karty, ani nie spijając się, czem zwykle urozmaicali sobie czas w areszcie nasi współtowarzysze „brygandy”.
Wieczorami w izbie, gdzie nas, Polaków relegowano, pojawiał się zwykle niejaki Maksimienko.
Kim zacz był ów dziadzisko?...
Nie dopytywaliśmy się i zapewne nie dowiedzibyliśmy się prawdy, zresztą nikt nam tego nie umiał objaśnić, albowiem najstarsi ludzie w Tarze, pamiętali Maksimienkę już jako osiedleńca.
Nie pracował ów dziad, nie miał żadnych funduszów, przecież utrzymywał się bardzo dostatnio, wysługując się skazańcom z partyi, które na dłuższy, lub krótszy etap zatrzymywały się w Tarze.
Głuche wieści niosły, że owe posługi Maksimienki nie zawsze były w zgodzie z kodeksem, że naprzykład: puszczał w kurs fałszywą drobną monetę, którą masami fabrykują zbrodniarze w więzieniach syberyjskich.
Przecież Maksimienko zawsze potrafił „wylizać się”[38] z zarzutów i oskarżeń wszelkich, a nawet podobno i wyższe, fiskalne figury nie raz jeden pośrednictwa tego dziada używały, w różnych sprawach „delikatnej natury“.
W „aresztanckim domu” ów Maksimienko, z wyjątkowych przywilejów korzystał.
Wałęsał się po całym gmachu, miał wstęp wszędzie, często nocowywał w więzieniu, a do naszej izby natarczywie się wciskał, mając już doświadczenie, że od „polityków“ najwięcej można zarobić i to nic nie ryzykując, ani narażając się na scysyę jakąkolwiek z władzami,
Zrazu odprawiliśmy go niechętnie i ostro.
Niezrażony zaczepiał nas tylokrotnie, aż prawie przebojem, zdobył sobie wstęp do naszej izby i już na zdobytem stanowisku pozostał.
Syberyę zachodnią całą i sporą połać zabajkalskiej krainy znał na wylot i o tych okolicach, zupełnie nam obcych, jak również i Jakutach, Tunguzach i innych koczownikach, o ich obyczajach i wierzeniach bardzo ciekawe szczegóły opowiadał nam stylem barwnym sui generis, przedstawiając obrazy tajemniczych tajg i nieprzejrzanych stepów.
A te obrazy ożywiał wplątywaniem w nie swoich osobistych, często arcyzabawnych i niepowszednich przygód.
Skoro spostrzegł, że nas zdołał zainteresować swojemi naracyami, wyszczerzając w śmiechu pieńki wypróchniałych zębów, wyciągał do nas swoją futrzaną, syberyjską bermycę i rechotał:
Nu’s, panowie wrzućcie tu garść „nikołajuszek”[39] i rzeknijcie, to dla ciebie na gorzałkę, na chleb i sól, i na postoły” stary grzybie.
Rozumie się, że ta apostrofa do naszej hojności nigdy nie przebrzmiewała bez echa.
Maksimienko z filuternym, potrosze ironicznym uśmiechem chował, w zanadrze kopiejki i o ile pora nie była zbyt późną, i o ile my mieliśmy jeszcze ochotę słuchać, znów rozpoczynał swoje opowiadania.

— „Są tacy”, powiadasz dziadu, tedy ja pytam: jacy są? — rzekł Aleksander Grzegorzewski, który wracał z kancelaryi więziennej, gdzie się udawał po jakieś potrzebne nam informacye.
Maksimienko, rad z interpelacyi, nie drożył się z odpowiedzią.
— Gadałem, że som ludzie „prądowniki” we workach wszelakie gatunki wiatrów przechowujący. I takie wiatry, które grunta osuszają miłościwie i w słoneczne pożogi, a żary, chłodzą...
— I zaś takie wichury, co ze ziemi budynki, jako piórka zdmuchajom, a „naród” i wszelakie zwierza zabijajom, na jeziorach i rzekach łodzie, a zaś na morzach okręty topiom. I gadałem, że som tacy ludzie, co pomory i choróbska różne po świecie rozwożom i roznoszą, w mocnych torbach skórzanych... Gdzie ich wola, tam torby owe rozwiązujom i rozrzucajom zamknięte w nich zarazy i choróbska... A wtedy ludzie całemi tabunami padajom umarłe...
— Wierzysz w to, dziadu? — przerwał Aleksander Grzegorzewski.
Nu’ s, czy ja wiem?... wierzę ili nie wierzę... moje stare wyblakłe ślepie niejedno widziały już na tym świecie... niejedno... Pono wierzę!... — zawołał po długim namyśle.
Kiedy po naszem przybyciu do Tobolska cholera wybuchnęła w mieście, miejscowa ludność nas, Polaków posądzała, żeśmy przez nienawiść do Rosyan umyślnie przywieźli ją, w naszych bagażach.
Gdyby nie ta okoliczność, że nas zamknięto w więzieniu i że oprócz urzędników i straży więziennej nikt nie miał do nas przystępu, bylibyśmy niezawodnie, życiem przypłacili ten niedorzeczny przesąd ciemnego motłochu.
Opowieść Maksimienki przypomniała Grzegorzewskiemu te nasze, niedawne utrapienia i przykrości, tedy rozgniewał się nie na żarty.
— Że też możecie moi kochani, wysłuchiwać andronów, które nam prawi ten pijak, ten wydrwigrosz. To doprawdy wstyd dla nas, dla ludzi inteligentnych! — wołał, biegając po izbie.
— Przecieżeś go sam zainterpelował, Olesiu, wstydźże się teraz więcej, niźli my. Gdyż my byliśmy tylko powolnymi słuchaczami bzdurstw dziada, gdy tymczasem ty sam wyciągnąłeś go na słówka, — śmieliśmy się, co jeszcze w tem większą furyę wprowadzało Grzegorzewskiego.
Chociaż rozmawialiśmy po polsku, sprytny Maksimienko dorozumiał się, że mówiliśmy o nim. Przeto, nie chcąc tracić słuchaczów swoich opowiadań, a z nimi licznych „nikołajuszek” zaczął gawędę z innej beczki.
— Zapomniałem powiedzieć wam, gaspada, że byłem dziś w „petersburskiej gostinnicy”... przyjechała i zamieszkała tam...
Zwolna, dobitnie cedził słówko po słówku.
Zamilkł...
Spoglądał na nas z podełba, usiłując zbadać czy dostatecznie poekscytował naszą ciekawość.
Chrząkał...
A nie doczekawszy się zapytania kto do petersburskiego hotelu przyjechał i kto tam przebywa, jednym tchem wyrecytował:
— Przyjechała jakaś „barysznia”[40] „po rosyjsku“ mało rozumie, „widno” z waszych, bo tak samo gada jak wy.
Rzeczywiście dziad Maksimienko był mądrym, przebiegłym człowiekiem i psychologiem dobrym.
Zdołał nas zainteresować i rozbudzić naszą ciekawość.
Grzegorzewski przerwał swoją bieganinę.
Wszyscy utkwiliśmy w dziadu zaciekawione spojrzenia. Któryś z nas zapytał:
— Maksimienko nie wie jak się nazywa ta przyjezdna pani?
Dziad potrząsnął głową.
— Nie wiem. Ale mogę się dowiedzieć, jeśli chcecie panowie „Szlachta”.
— To niechże się Maksimienko dowie, prosimy i wynagrodzimy sowicie. Zaraz pobiegnijcie, dziadu, do tej „petersburskiej gostinnicy” i zdobądźcie o tej pani wiadomości dokładne i pewne.
Dziad uśmiechnął się chytrze.
— Zaraz, to ja do „petersburskiej gostinnicy” pójść nie mogę, bo nie jestem letiaga[41] abym po ciemnej nocy latał. Jakbym stąd wyszedł jużby mnie warty, psia ich mać obłupana, z powrotem nie wpuściły do „tiurmy”. Ale jutro skoro tylko bramę otworzą „hycnę” do miasta, wszystkiego się dowiem, do waszej „spalni“ dopadnę i wam wiernie zaraportuję, co i jak było i jest.
Zasalutował po wojskowemu i wyszedł, nie mogąc ukryć radości, że wiadomość, której nam udzielił, tak bardzo nas zainteresowała.
Maksimienko dotrzymał słowa.
Nazajutrz, prawie ze świtem, pojawił się w naszej izbie.
Najpierw, przeżegnał się bogobojnie i powitał nas życzeniami szczęśliwego, dobrego dnia. Zaczem stanął na środku izby, z bermycą pod pachą. Jedną ręką wsparł się na koszturze, drugą rozczesywał swoją ogromną, zwichrzoną, białą brodę zarastającą mu całe policzki.
To mrużył, to obcierał czerwone, nabrzmiałe, zaropiałe powieki... chrząkał... odkaszliwał przygłośnie, wreszcie krzyknął:
— Wszystko w przenajlepszym porządku!
Oleś Grzegorzewski przerwał porywczo:
— Maksimienko był w tym petersburskim hotelu? Maksimienko widział tę panią?
Dziad ogarnął wielką łapą brodę, ściskał ją w garści, wreszcie sam koniuszek włożył do bezzębnej gęby, pokiwał głową i odpowiedział:
— Widziałem, a co niema być! widziałem tę „barysznię”... Biała jest, jako kość mamuta, policzki ma gładziusieńkie, niby zwierciadełko, a na liczkach rumieniuszki, prosto, jak czerwone „winco”[42]. A brodnie jej to takie maciupieńkie, jako moje dwa palice... nie łgam! takie maciupieńkie, jak mój palec jeden.
— Mniejsza o to — przerwał któryś z nas zniecierpliwiony tą gadaniną niedorzeczną. — Dowiedzieliście się dziadu, jak się nazywa ta pani?
— Tego to się nie dowiedziałem — odparł Maksimienko, a po długiem kołowaniu, bajaniu, musiał wreszcie się przyznać, że nie zdołał zdobyć bliższych wiadomości o tej pani, którą tylko przelotnie ujrzał, kiedy przed petersburski hotel zajeżdżała.
Właściciel hotelu, Tatar, Achmetko, jakkolwiek, wedle zapewnień dziada, bardzo z nim poprzyjaźniony i nie mający przed nim tajemnic żadnych, tym razem odmówił wszelkich objaśnień, wszelkich szczegółów, dotyczących nieznajomej podróżnej.
Służba hotelowa również o tej pani całkiem nie chciała rozmawiać.
— Dawałem tym „lizołapom” połowinę srebrną, nie chcieli nawet mordy otwierać — sierdził się i uskarżał Maksimienko, tem niepowodzeniem swoich wywiadów zmartwiony wielce i skonfundowany.
— To pewno jaka księżna, ili kupcówna z tysiącznym majątkiem, z domu od rodzicieli swoich uciekła, po świecie szerokim i długim losu swojego szukać, albo kochanka swego mileńkiego gonić. I przed ludźmi się ukrywa, żeby zaś rodziciele nie trafili na jej ślad.
Tak kombinował Maksimienko.
My zaś inne snuliśmy wnioski.
W owych czasach już niejedna Polka i niejedna Rosyanka, ciernistym śladem za mężem skazańcem dążyła na Sybir.
Przypuszczaliśmy tedy, że owa tajemnicza podróżna jest właśnie taką idealną kobietą, taką szlachetną, dobrowolną wygnanką, która na przybycie swojego męża w Tarze oczekuje, aby dalszy pochód do miejsca kaźni odbywać już razem z partyą, do której został włączony.
— Oczywiście — mniemaliśmy — jest to dama z najlepszej sfery towarzyskiej i dlatego unika ciekawości gawiedzi i przed natrętami się ukrywa.
— To bardzo rozumnie i słusznie.
Bądź co bądź postanowiliśmy się z tą damą zapoznać bezzwłocznie.
Tedy, z Karolem Bogdaszewskim, który miał nam ciceronować, we czterech wybraliśmy się do owego petersburskiego hotelu.
Było to ogromne, brudne domisko, z nieodzownym „kabakiem“[43] ze sklepem różności i kilku zabudowaniami gospodarczemi, tworzącemi czworobok, w około głównego budynku, gdzie mieściły się pokoje dla gości przyjezdnych i miejscowych, którzy przychodzili szukać zabawy, albo topić troski codziennego życia w „kabaku”.
Tych ostatnich widać zebrała się spora gromadka i to w przewybornych humorach, gdyż z daleka już było słychać bałabajkę, przyśpiewki, tańce i gwar licznych głosów.
W stajni też było pełno tarantasów, koni, wozów, kibitek, a przed bramą domu, na rozcież otwartą, ujrzeliśmy dwóch osobliwych pilnowaczy: niedźwiedzia i wilka.
Ci dwaj, czworonożni stróże każdego wpuszczali do hotelu; lecz nikt z obcych wyjść nie mógł tylko ci, których wyprowadzał ktoś ze służby, albo sam gospodarz.
Z osobami, które im były znane, ze stałymi bywalcami kabaku i stałymi gośćmi hotelu Misza-niedźwiedź i Sasza-wilk witali się, wyszczerzając kły, co miało być objawem wielkiej przychylności i wielkiego zadowolenia.
Misza wdrapywał się ciągle na wysoki słup, z którego się zsuwał ze zręcznością zawodowego gimnastyka. Tymczasem Sasza ogryzał kości, których całe sterty leżały pod ścianami i bramą hotelu.
Karol Bogdaszewski rozkazał przywołać gospodarza.
Zapytany o ową damę, która przed paru dniami przyjechała zdaleka i stanęła w petersburskim hotelu — Tatar Achmetko dawał odpowiedzi niejasne, dwuznaczne, bałamutne i wymijające.
Przyczem błyski niepokoju przelatywały po jego ciemnej, płaskiej twarzy, w małych, skośnych oczkach jego zapalały się płowe ogniki, niby w ślepiach dzikiego zwierza.
To wszystko było bardzo podejrzane.
Karol Bogdaszewski powiedział, że owa podróżna jest jego krewną i rodaczką, której przybycia oczekuje oddawna, że widzieć się z nią chce i musi, że jeśli Achmetko natychmiast nie zaprowadzi nas do tej pani — udamy się do policyi.
Przyparty do muru Achmetko, wreszcie zdecydował się poprowadzić nas w głąb domostwa, mówiąc, że owa podróżna przyjechała już niezdrowa, że stan jej zdrowia pogarszał się ciągle i w tej chwili jest już bardzo chorą.
— Czemuż nie wezwaliście lekarza? — zapytał Karol.
— Bo nie chciała „barysznia”, nie kazała, A czemu?... to ja nie mogę wiedzieć — odparł Achmetko.
Ociągając się jeszcze, marudząc, biadając nad kłopotami i przykrościami, na które, jako właściciel hotelu, bywa zbyt często narażony, prowadził nas Tatar przez istny labirynt korytarzyków, zakamarków, krętych wschodków, wysokich progów, aż do bocznej przybudówki.
Tu, wyprzedziwszy nas, zatrzymał się przed drzwiczkami w drewnianej ściance i, wskazując na nie, rzekł:
— Tutaj!
Bogdaszewski zapukał lekko...
Zapukał mocniej powtórnie i, po raz trzeci...
Żaden głos, żaden ruch, żaden szelest najlżejszy nie doleciał, z poza tych drzwi zamkniętych.
— Może wyszła? — zapytał Achmetki.
Ów potrząsnął głową przecząco.
— Nie! powiedziałem wam przecie, ze chora jest, że nie wychodzi wcale, nie podnosi się z posłania.
— Tembardziej musimy ją widzieć. Niema co wahać się, ani namyślać.
— Naturalnie! idź ty, Karolu, na pierwszy ogień — rzekłem, jesteś ubrany jak cywilizowany Europejczyk, my zaś, w naszych katorżniczych kostyumach wyglądamy, niby brygandy, mogłoby się to chore biedactwo przestraszyć.
— Racya! — przytaknęli koledzy.
Bogdaszewski uchylił drzwi ostrożnie.
Wszedł...
Przymknął je za sobą równie ostrożnie.
Zadziwiało nas, że nie słyszymy za temi drzwiami żadnego głosu...
Niebawem Karol wypadł na korytarzyk...
— Chodźcież! chodźcież! na miły Bóg — przyzywał nas skinieniem i głosem bardzo zmienionym.
W izdebce, czyli właściwie, w niskiej mansardzie słabo oświetlonej okrągłem okienkiem, umieszczonem w dachu, na łóżku, zasłanem pościelą wykwintną, spoczywała kobieta.
Była młodą.
Jej długie, jasne warkocze zwieszały się, rozplecionemi i zwichrzonemi końcami dotykając podłogi.
Poprzez lekką, jedwabną kołdrę widać było kontury wysokiej, szczupłej postaci.
Młoda kobieta widocznie była bardzo ciężko chorą.
O silnej gorączce świadczyła jej rozpalona głowa, nieruchomo spoczywająca na poduszkach; jej rozpłomienione oczy, pałająca twarz delikatna i przecudna, jej rozpalone rączki, które na purpurowem tle atłasu, wydawały się, jak rzeźby z alabastru.
Była nieprzytomną zupełnie.
Przemawialiśmy do niej po polsku, po francusku, po rosyjsku wreszcie...
Nie odpowiadała nam, ani jednym wyrazem oczywiście, nic nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy z tego, co się w około niej dzieje..
— Ależ tu najgwałtowniej potrzebna jest pomoc lekarska — zawołał Bogdaszewski.
— Adamie — zwrócił się do Kłosowskiego — leć po doktora Murazowa. Jeśli go w domu nie zastaniesz, to w oficerskim klubie znajdziesz go niezawodnie. Złap dziada, wsadź w tarantas i dostaw go tu corychlej.
Kłosowski wybiegł, my tymczasem rozglądaliśmy się po mansardzie, usiłując odgadnąć, kim jest owa cudna istota, młodziutka, którą losy tragiczne, aż do tej ziemi północnej przygnały — a traf chorą, bezradną, bezprzytomną oddał pod opiekę wygnańców, pod naszą opiekę. Że należała do wyższych sfer społecznych świadczył jej wygląd, świadczyła wytworność jej, prawdziwie zjawiskowej, urody.
Kobieta uboga nie mogłaby też posiadać tak wykwintnej bielizny, tak kosztownej pościeli, jak ta, którą miała chora.
Kiedyśmy deliberowali nad tą żywą zagadką, Oleś Grzegorzewski, który tymczasem myszkował po mansardzie, lustrując wszystkie jej kąty, nagle, z niezamiecionej podłogi podjął jakiś drobny przedmiot...
Był to sukienny szkaplerz.
Na jednej stronie szkaplerza błękitnym jedwabiem były wyhaftowane wyrazy:
„Najświętsza Panno Częstochowska, prowadź moją Marysieńkę po tej ciernistej drodze, którą sobie obrała“.
Tajemniczość otaczająca chorą kobietę zaczynała się cokolwiek rozjaśniać, w kwestyi najbardziej nas interesującej: ta przecudna osoba była Polką, gdyż ten szkaplerz był jej własnością bezsporną.
Nikt z miejscowych ani czcił, ani nosił takich świętości.
Żaden rodak przez Tarę w tych czasach nie przejeżdżał, w tym hotelu się nie zatrzymał, zamieszkali tutaj bracia Polacy byliby przecież o tem wiedzieli.
Więc naszą sympatyę dla chorej spotęgowała jeszcze ta okoliczność, że owo biedactwo było naszą rodaczką.
Bogdaszewski zaprojektował, że wraz, po wizycie lekarza przeniesie ją do innego, dogodniejszego mieszkania, niźli ta mansarda w brudnym, syberyjskim zajeździe, kędy dniem i nocą panowały hałasy i wrzaski pijackie i niechlujstwo w najwyższym stopniu, gdzie z każdej izby, z każdej sionki, z każdego zakątka wydzielały się nieznośne fetory, wprost zabójcze dla kobiety wykwintnej i do podobnej atmosfery nieprzyzwyczajonej.
Nieprędko Adam Kłosowski sprowadził doktora Murazowa.
Chmurny, kwaśny jak ocet siedmiu złodziei, przyszedł Eskulap zły, że mu zabawę, w oficerskim klubie przerwano.
Właśnie tego dnia wyjątkowo sprzyjało mu szczęście przy kartach i oto, czort przyniósł tego Polaka z wezwaniem do chorej rodaczki. Pewno to jest żona jakiego „miatieżnika”, albo sama „miatieżniczka”, któraby mogła każdej godziny umrzeć sobie, bez niczyjej szkody — owszem: śmierć każdego „miatieżnika czy też „miatieżniczki“, to przecież oczywista korzyść dla matuszki Rossiei.
W tym sensie niezawodnie musiał rozumować sławetny Murazow, o ile wywnioskowaliśmy z jego obejścia z nami i z jego humoru.
Przecież stał się grzeczny, pogodny, uprzejmy, skoro po wzajemnej wymianie powitań Karol Bogdaszewski, zaraz na wstępie, wcisnął mu w łapę zwitek banknotów.
Przeliczył je bez ceremonii i, uznawszy, że ofiarowana mu sumka o wiele przewyższa zwykłą normę honoraryów lekarskich w Tarze, odrazu z gbura przedzierzgnął się w człowieka uprzejmego i z całą powagą, licującą z powołaniem lekarza, zabrał się do auskultowania chorej.
Oględziny wypadły niepomyślnie.
Murazow uznał stan pacyentki, jako bardzo groźny.
Postawił dyagnozę: zapalenie płuc, połączone z zapaleniem mózgu. A te dwie ciężkie choroby przy wątłym organizmie pacyentki, nie wróżą rychłego wyzdrowienia, owszem: należało obawiać się katastrofy...


Partya, do której należeliśmy, wyruszyła z Tary wcześniej, niźli było projektowane pierwotnie.
Różne prognostyki, a głównie przedwczesne chłody zapowiadały rychłą i ciężką zimę. Partye przeto musiały przyśpieszać pochody, aby dotrzeć jaknajprędzej do Tomska.
Opuszczając Tarę, zostawiliśmy „naszą Marysieńkę“ (bo już tak nazywaliśmy chorą panią) w tym samym stanie zdrowia, w jakim ujrzeliśmy ją poraz pierwszy.
Narodowość jej polska nie ulegała wątpliwości żadnej.
Nie odzyskiwała ani na chwilę przytomności, lecz o ile gorączkowe wizye z jej ust przecudnych wyrywały czy jakieś imiona, czy też wyrazy, albo zdania bezładne, — to były imiona przeważnie w Polsce używane, to były wyrazy wyłącznie polskie.
Że za mężem, albo za narzeczonym skazańcem dążyła na Sybir, to również było pewnem, bo jakiż inny powód, jakież inne uczucie oprócz miłości ofiarnej mogłoby piękną i młodziutką Polkę zagnać na ów trakt ciernisty, wydeptany stopami politycznych przestępców?...
Nazwisko naszej Marysieńki wciąż jednak pozostawało dla nas tajemnicą.
Od lat kilku przewożony z więzienia do więzienia, transportowany z twierdzy do twierdzy, znałem całe falangi spiskowców, jeśli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia, z opowiadań współwięźniów.
Nie obce mi były nazwiska rożnych konspiratorów, nie obcy ich udział w rożnych związkach i sprzysiężeniach. To wszystko umiałem na pamięć, nieledwie równie dobrze, jak pacierz i katechizm.
Nieraz wykrzykiwałem: „eureka”, zarazem wymieniając nazwisko owego szczęśliwca, który zdobył miłość „naszej Marysieńki“.
Wszakże po dłuższej rozwadze, po różnych kombinacyach i zestawieniach czasu, miejsc, osób, cały, mozolnie wzniesiony budynek prawdopodobieństw i domysłów zwykle się walił, jako na zbyt kruchych i nikłych fundamentach oparty.
Jużciż naturalnie, „nasza Marysieńka” musiała posiadać paszport, oraz inne urzędowe papiery, zaświadczające o jej nazwisku, o miejscowości, z której pochodzi, o tej, która była celem jej nużącej podroży.
Przecież te dokumenty zniknęły, przepadły bez śladu.
Ten i ów ze stałych bywalców „kabaku” i petersburskiego zajazdu przebąkiwał, że owa piękna pani, którą zaopiekowali się Polacy, przed kilku dniami do Tary przybyła tarantasem, wyładowanym „czamadanami”[44] i całą masą pakunków.
Że owe kufry i pakunki zniesiono, do najparadniejszej komnaty w petersburskim zajeździe.
Piękna pani, zdaniem owych świadków, musiała być bardzo bogatą, „jemszczyk”[45], który ją przywiózł, długo i szeroko rozpowiadał o jej dobroci, hojności, o tem, że nie targowała się z nikim, płacąc za wszystko ile zażądano, chociaż, jako od obcej, żądano cen bardzo wygórowanych.
Z tych opowieści wynikał naturalny wniosek, że „nasza Marysieńka” zachorowała odrazu po przyjeździe do Tary, że Achmetko nieprzytomną biedaczkę, z owej „paradnej komnaty” do mansardy przeniósł, aby ją tam ukryć i z przed ciekawych oczu ludzkich usunąć. Że sobie wszystkie jej bagaże przywłaszczył, paszport, oraz inne urzędowe dokumenty zniszczył, przez nieuwagę, pozostawiając chorej pani pościel, świadczącą o jej zamożności.
To wszystko było pewne.
Cóż, kiedy Achmetko stanowczo wszystkiemu zaprzeczał!
Rewizya w petersburskim hotelu nie wykryła ani jednego podejrzanego strzępka, więc policya zaniechała dochodzeń osobistości tajemniczej podróżnej.
Bracia wygnańcy postanowili podjąć je na własną rękę.
W wigilię wyruszenia partyi w pochód, poszliśmy pożegnać chorą.
Nasi bracia, przebywający w Tarze, przenieśli „naszą Marysieńkę” z mansardy petersburskiego zajazdu, do innego mieszkania.
Zajmowała teraz obszerny pokój, zaciszny, jasny z rozległym widokiem na rzekę Arakuarkę i przedwieczne, iglaste lasy.
Miała wygody, pomoc lekarza, nieustanną opiekę serc przyjaznych, gorących, gotowych do wszelkich dla niej poświęceń.
Z uszanowaniem ściskaliśmy wychudłe, rozpalone rączki chorej, składając na nich leciuchne pocałunki czci i pożegnania...
— Czy też spotkamy się z nią jeszcze?... — mówiłem, rozrzewniony, rozżalony i smutny.
— Czy się z nią spotkamy?... — pytasz. — O, mój kochany, spotkamy się niezawodnie... jeśli nie na tej ziemi, to po tamtej strome grobu... Jednemi, wszak chadzaliśmy drogami — odpowiedział profesor Żochowski.


— Faktycznie, nasza praca jest pracą Danaid! Kilka dni deszczów ten wał mozolnie naszemi rękami zbudowany zepsuje. Pierwsza większa ulewa rozniesie go zupełnie. I znów będziemy musieli zwozić taczkami nawóz, dygować żwir, piasek, trzcinę, będziemy musieli układać to wszystko, ubijać, aby, skończywszy, wkrótce znów rozpoczynać to samo... Doprawdy, trudnoby wymyśleć bardziej ogłupiającą robotę!
Tak wyrzekał Józef Bogusławski, ciskając na ziemię łopatę, którą trzymał w ręce, a ja odpowiedziałem ze śmiechem:
— Czy wyobraziłeś sobie Józiku, że nas do katorgi zesłano, w celu rozwinięcia naszych umysłów i wdrożenia nas do pracy użytecznej i produkcyjnej?... Chyba musimy przyzwyczaić się do robót „ogłupiających”, bo przypuszczam, że do innych nie znajdziemy w katordze odpowiedniego pola...
Józef Bogusławski i ja rozmawialiśmy w ten sposób w Ust’kamienogorsku[46].
Cokolwiek prędzej, niźli inni więźniowie ukończyliśmy wyznaczoną nam „porcyę roboty” i, oczekując, aż współtowarzysze swoje wydziały ukończą, odpoczywając, spoglądaliśmy to na pogodny firmament, to na Irtysz, spokojny w tej chwili, gładki jak wypolerowana tafla szkła, w którem odbijał się to szafir niebios, to białe przelotne obłoczki,
Nadszedł oficer, noszący tytuł inżeniera, obejrzał wał, który katorżnicy usypali nad Irtyszem. Tu i owdzie zganił niedbałą robotę i zapewne dla nadania sobie należytej powagi, zwymyślał katorżników, zwymyślał dozorców i konwojowych, zaczem nakazał powrót do kazamat.
W drodze spotkaliśmy gefrejtera z rozkazem, abym się stawił w kancelaryi komendanta twierdzy.
Komendant, major Macenko, Małorus, był wcale niezłym człowiekiem, szczególniej dla nas, Polaków, był uczynny, względny i wcale się nie krył z sympatyą, jaką w swojem sercu żywił dla Polski.
— Rad jestem, że mogę wam zrobić przyjemność, Szymonie Sebastyanowiczu — rzekł gdy mnie do jego kancelaryi wprowadzono i doręczył mi list, który poczta przywiozła właśnie.
Spojrzałem na stempel pocztowy...
List pochodził z Tary.
Podróżował zaś parę miesięcy...
W latach czterdziestych rzadko kiedy, my, polityczni przestępcy, dostawaliśmy się wprost do miejsca kaźni.
Przyłączono nas to do tej, to do owej partyi brygandów. Odbywaliśmy długie pochody w głąb Syberyi, aby znów tą samą drogą cofnąć się wstecz ku Uralowi, ku Rosyi.
Były to marsze pośpieszne i pośpieszne rejterady.
Były to dłuższe lub krótsze etapy, względnie do widzimisię, lub do wyrachowań naczelnych władz, w ważniejszych syberyjskich miastach.
Więc i listy też długie odbywały wędrówki, w poszukiwaniu adresatów.
Otrzymawszy list z rąk komendanta Macenki, rozpieczętowałem go skwapliwie.
Byłem pewien, że ta, od paru miesięcy z upragnieniem oczekiwana misywa, zawiera wiadomości, o „naszej Marysieńce“.
I nie zawiodło mnie przeczucie.
Karol Bogdaszewski, nie szczędząc szczegółów, donosił nam o tej kobiecie, którą poznaliśmy w Tarze, dla której tak wielką, tak serdeczną powzięliśmy sympatyę.
Lekarz Murazow dobrą postawił dyagnozę.
„Nasza Marysieńka“ powoli... powoli... więdła, niby kwiat, mrozem zwarzony...
Zgasła, niby gwiazda, którą gromowe chmury przyćmiewają... aż zasłonią tak, że z przed wpatrzonych w nią oczu ludzkich znika na zawsze...
Nasza Marysieńka była wciąż nieprzytomna. Dopiero na chwilę przed zgonem, pojawił się u biedaczki leciuchny błysk świadomości...
Błagalnym gestem wychudłe rączyny wyciągnęła do braci wygnańców, którzy w ostatnich dniach jej życia czuwali nad nią bezustannie i, z wielkim wysiłkiem wyszeptała:
— Powiedzcie mu, że...
Więcej nic...
Nic nadto... ani jednego wyrazu... ani jednej sylaby...


Żaden z nas, nigdy nie mógł spełnić przedśmiertnej woli „naszej Marysieńki”.
Żaden z nas nie zdołał nigdy dowiedzieć się co i komu kazała powiedzieć...

KONIEC.




  1. Patrz Siedem lat katorgi.
  2. Starszyna — to samo co u nas sołtys.
  3. Polityk — pogardliwe miano politycznego przestępcy
  4. „Piotr przez Moskwę pędzi
    A teraz sznury kręci.“
  5. brodiaga, zbrodniarz zbiegły z katorgi.
  6. Patrz:Siedem lat katorgi.
  7. Kobyłki. Tak w syberyjskich więzieniach zbrodniarze pogardliwie nazywają tych, którzy dopuścili się drobnych przestępstw.
  8. Kaszowarami nazywano kucharzy w więzieniu omskiem.
  9. Bałagan — drewniana szopa.
  10. Patrz: Siedem lat katorgi.
  11. Czestnoje słowo: słowo honoru.
  12. Polakami tymi byli: Józef Bogusławski, profesor Żochowski i piszący te słowa.
  13. Polenuli: Polacy.
  14. Aleksander Mikołajewicz Radiszczew pragnął zaprowadzenia w kraju reform, na wzór tych, jakie istniały w innych państwach europejskich. W tym duchu wydał dzieło p. t. Putieszestwie iz Pieterburga w Moskwu.
  15. Bajgusz, kirgiz żebrak.
  16. Czudesa: cuda.
  17. W epoce, o której mowa, na Syberyi materye chińskie były trzy razy, conajmniej, tańsze, niźli perkale i inne bawełniane wyroby.
  18. Kurma — suknia kobieca.
  19. Dżonki — łódki chińskie.
  20. Arby — dwukołowe wózki, używane na Wschodzie.
  21. Dżonerkiksze — ludzie, którzy przy arbach zastępują konie i zwierzęta pociągowe.
  22. Czumidza — proso chińskie.
  23. Czestni — honorowi.
  24. Szczy — kapuśniak.
  25. Dworyanina pamieszczyka — szlachcica obywatela.
  26. Pustomiele — gaduły.
  27. Tiurma — więzienie.
  28. Zapodość — zawiele.
  29. Niewiernyj szczot — nieakuratny rachunek.
  30. Wrjosz skatina — kłamiesz bydlę.
  31. Rojał — fortepian.
  32. Gaspadin haziain — panie gospodarzu.
  33. Naduraczył — zwymyślał.
  34. Pochmielie — kiedy, nie wytrzeźwiwszy się jeszcze, biesiadnicy idą na powtórną pijatykę — to nazywa się pochmielie.
  35. Duracziszcze — głupiec.
  36. Chao — dobrze. No chodia chao — bardzo dobrze.
  37. Taosye, — dziękuję.
  38. Wylizać się w gwarze brygandów znaczy, wywikłać się.
  39. Nikołajuszka — kopiejka z cyfrą cesarza Mikołaja I-go.
  40. Barysznia — pani.
  41. Letiaga — syberyjski nietoperz biały.
  42. Winco — wino.
  43. Kabak — szynk.
  44. Czamadan — kufer.
  45. Jemszczyk — stangret, pocztylion.
  46. Patrz: Siedem lat katorgi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.