Prawda starowieku/Wędrówki Foki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WĘDRÓWKI FOKI

Foka, chociaż ród jego od drzew się wywodził, różnił się od swego otoczenia. Należał do całego kraju, nie tylko do swojej kiczery jasienowskiej. Nie był podobny do tych zasiedziałych gazdów, co wrośli jak drzewa, każdy w swój stok. Ale, choć ruchliwy i bywały, nie przypominał w niczym — i śmiech to porównać — tych teraźniejszych obieżyświatów, czy przedsiębiorców leśnych czy kieronów, co uganiają się za butynami i za firmami, czy tych polityków wiejskich, co się szastają niby to w pobratymstwie z pankami.
Od lat najmłodszych zaprawiał się do wędrówek. Latował na połoninach ojcowskich, naprzód w Czarnohorze, potem na dalekiej Hnatiesie, opodal źródeł Czarnej Rzeki. W domu słyszał wieści o komorach skalnych i jaskiniach, o dawnych legowiskach opryszków, o skarbach i tajnych furtkach, o przejściach tajemnych. Gdy przyszedł jako chłopak na połoninę, wciskał się w nietknięte dotąd stopą ludzką gąszcze, przeszukiwał wszystkie zakątki-szczeliny. Buszował po leśnych przepaściach.
Poznał je z czasem, te syhły najgłuchsze i najgroźniejsze kabacze.
Inne to były czasy, choć nie tak bardzo dawne, lecz dla nas jakże odległe. Inaczej wędrowało się wówczas niż dziś. Gdy Foka był chłopcem, lat temu dziewięćdziesiąt, jeszcze w Jasienowie godny był las smerekowy, czarny i tęgi. A choć już tu i ówdzie trochę pokrajany, pokrzyżowany ścieżkami, jednak niejeden leśny człowieczyna, jakiś rozbitek czy spóźniony naśladowca dawnych słynnych watah, krył się tam nieźle i napadał niespodzianie podróżnych na przełęczy Bukowca, na tych „ślipankach“ leśnych, co to zaczęły udawać drogi kołowe. A chociaż starym zwyczajem junackim napastnik taki grzecznie przemawiał do napadniętych, jednak obdzierał ich dokładnie i bez pardonu. Ale to takie ot już były ostatki słynnego junactwa opryszkowskiego, bez świetności, bez sławy. Uparte niedobitki po tylu pacyfikacjach, sztandrechtach i katowniach mandatorskich. I znikły razem z lasem jasienowskim.
W Krzyworówni na lewym brzegu rzeki od dawna już wokół starej osady dworskiej równa, przestronna i jasna kotlina się zieleniła. A tylko stoki nieco wyższe były pokryte lasem. Natomiast w Żabiem jeszcze mniej chat było w kotlinie niż w Jasienowie. Osiedla gnieździły się przeważnie po stokach, szeroką zaś kotlinę żabiowską wzdłuż rzeki zalegały jeszcze mroczne i mocne lasy. Wśród tej leśnej czarności świeciły się już jednak tu i ówdzie z rzadka nieduże polanki, wyrąbane i wypalone, a wśród nich grażdy. Nie szło się jednak już starym płajem stokowym ku Krętej, tylko ścieżką cłową nad rzeką. Nad samą rzeką, na stromym lewym brzegu sterczał miniaturowy zameczek myśliwski. Niedaleko stąd stara karczma arendarska, a nieco dalej chata Buligi, w której mieszkali rewizorzy cesarscy i ich starszyzna, sam pan respicjent. Za rzeką było już duże domostwo starego rodu Burdów-Drahyriów. Wszystko to stawiane z drzewa rębanego na miejscu, z kłód ciosanych bardami, gdyż piły nie używano. Gdy pierwszą Buligową chatę pobito gontami, Foka i jego rówieśnicy chłopcy, idąc z góry z trzodami, stawali i gapili się na te delikatne, drobniutkie i równo ułożone deszczułki tak, że zapominali o trzodach. Jeszcze z daleka zaglądali tak ciekawie, licząc te deszczułki, że ten i ów zaplątał się na grząskiej ścieżce, a gdzieniektóry upadł w błoto.
Już od Kraśneho Łuhu szło się ku Czarnohorze lasami nigdzie nie przerzedzonymi, nie ruszanymi toporem. Coraz przepastniejsze były głębiny leśne, coraz bardziej bezbrzeżne, coraz trudniej było zboczyć ze ścieżki cłowej. Wszędzie zawory z kłód, gąszcze, jamy i wądoły, bezdroża nieprzebyte. Lasy ciche, głusze poważne, bez głosu, bez śladów zwierzyny nawet, bez śladu innego, jak życie lasu i umieranie lasu. Lasy w bezczasie zatopione, nie wiadomo kiedy powstały i końca nie oczekiwały, nie obawiały się. Gdy zmrok zapadł na te lasy, nie było takiego, co by nie wierzył, że te ciemności to całkiem swoje królestwo z innego świata, co kryje rzesze leśne, rzesze duchów własnych, że całe mrowie mocy groźnych, czy groźnie psotnych, wstaje z głębin lasu.
Pod samą już Czarnohorą, gdy rodzina i służba Szumejowa zbliżała się do swojej połoniny, wchodzili w najstarszy las: półspróchniały basztarnik. Sędziwe jedle basztowe, tak tęgie i grube jak dobre siana, odziane w sute warstwy mchu jakby w kożuchy smokowe. Był to las odwieczny, z pierwowieku niepokonany, smokowy. A sprzysiężony przeciw obcym natrętom nie puszczał do wnętrza nikogo, ani małych ani wielkich gości. Nawet wicher nie miał tam dostępu. Nawet dla nowych pokoleń drzew nie było tam miejsca. Jedno drzewo trzymało drugie, jedno zżyło się z drugim. Nawet zmurszałe już drzewa utrzymywały równowagę. Każdy spróchniały konar coś podtrzymywał, czemuś służył, znaczył coś w prawiekowej zgodzie.
Jasno i wesoło było tam, gdzie las się kończył. Obok koliby na wypalonej połoninie bujne trawy śmiałkowe i mleczanki walczyły z nowym zasiewem jodłowym. Tam i młodzieży leśnej i młodym jodełkom i smereczkom było weselej — jak długo były młode. Gdy tylko trochę podrosły, wiatr je łamał, wypaczał, mroźnym powiewem obłupiał z kory, wykoszlawiał w kalectwo. A przede wszystkim wyrębywali je ludzie, co już zagnieździli się na tych łysinach. Co roku uprzątano połoninę, rozszerzano ją, wyrębywano dalej, wypalano korzenie i kłody.
Na każdej większej połoninie Czarnohorskiej bywają dwie staje: górna i dolna. Stosownie do pory roku, do ciepłoty i paszy wypasa się raz wyżej, raz niżej. Wysoko ponad kolibą Szumejową były jeszcze pod szczytami na cyplach, urwiskach i zwisach niesamowite wyspy leśne — czehry, wiatrołomy, cała plątanina wichrowa. Na próchniskach zamszonych, gdzie człowiek po pas się zapada, stare, grube kosodrzewy, jak wielopyskie węże wiją się, powykręcane ku ziemi, zagradzają drogę ze wszystkich stron. I młode z pysznymi zielonymi kitami wraz z wierzbami górskimi ściśle zwierające gęstwinę, pośród nich tu i ówdzie smereki grube choć skarlałe, a nieco wyżej nieoczekiwanie proste, jasnozielone kiedry samotne. Wedrzeć się do takiej syhły bez rąbania drzew, bez watry, zwłaszcza dla pojedynczego człowieka było nie do pomyślenia.
Tamtędy właśnie wdzierał się z owcami chłopczyna Foka. Tam wśród kabaczy i jam miał stajkę, którą razem z ojcem pobudowali. Później powstała tam górna staja. Foka miał na opiece owce, czasem cielęta i źrebięta, dobytek niemały, a był przeważnie sam. Tam też zaczął swoje wojowanie z lasem. Foka nie wiedział, że w tych kabaczach był zimowik niedźwiedzi. Raz owce rozeszły się, a Foka się zdrzemnął. I nagle poczuł coś wilgotnego na nosie. Przebudził się, zobaczył tuż obok siebie małego niedźwiadka, który widocznie obwąchiwał go, czy lizał. Mały Foka zerwał się; za chwilę zobaczył, że z gąszczy sunie niedźwiedzica z małymi. Stali tak jakiś czas i patrzyli na siebie bezradnie. Po pewnym czasie chłopiec i rodzina niedźwiedzia rozeszli się bez zwady. Nikt nie pomyśli, aby Foce brakło odwagi, ale nikt nie słyszał o żadnej zwadzie, nie słyszał nikt, aby Foka kiedy gniewał się, złościł lub przeklinał. Ostre słowo z ust jego nie wyszło. Foka lubił robić wszystko spokojnie i wesoło. I z niedźwiedziami się nie wadził. Może strzelby nie był tak pewny jak topora i watry. Brał się z toporem do lasu samego. Dniami całymi dłubał i dziobał zawzięcie bardą koło jednego drzewa. Gdy zatrzeszczało drzewo, a czasem spadło z hukiem w przepaść, jasność wdzierała się do gęstwiny. Powoli Foka poznał ścieżki niedźwiedzie, wyśledził ich legowiska, powypalał je watrami. Niedźwiedzie już nie wracały do swoich odwiecznych kabaczy, zasnutych dymami. Z daleka już widać było, jak dymiły się kabacze. Widać było, że młody Foka Szumejowy tam wysoko swój porządek zaprowadza. We dnie z pomocą pastuchów ściągał czasem kłody do swej stajki. I obwarował ją jakby grażdą z kłód. Co nocy zaś naokoło stajki po trzy lub cztery watry utrzymywał. Naokoło było niemało wilków, a niedźwiedzi jeszcze więcej. Na połoninę, w pobliże ojcowskiej koliby dzień w dzień przychodziły całymi stadkami sarny i pasły się razem z bydłem rogatym, szukając widocznie ochrony przed leśnymi rabusiami. Foka umiał chronić swoją trzodę. Tego pierwszego lata, gdy Foka został owczarzem i objął stannicę wichrową do walki z puszczą i z niedźwiedziami, niedźwiedź raz w jednym tygodniu porwał u ojca Foki dwie krowy, jakby kpił sobie z zasadzek uzbrojonych pastuchów. Ojciec miał nie byle jaki kris, rodzinny ciężki kris szumejowy i każdy z pastuchów miał pistolety. I to nie pomogło. A Foka nie używał broni. Mimo to przez całe lato nie zginęło z jego stai ani jedno cielątko, ani jedna owca. Od tego lata mówiono już w górach o Foce. Poznać było, jaki zeń gazda rośnie.
Na Szurynie, po całych górach to wiadomo, najwięcej było szczeznyków, czortowni wszelakiej. Ciągle tam gromy biły w te płyty i osypiska skalne. Ludzie powiadali, że to święty Eliasz tropi swą zwierzynę, wybija resztki szczeznyków, co się tu jeszcze pochowały. Pewnie i chłopczyna Foka, wtedy w czasie latowania powypłaszał z Szuryna nieczyste duchy. Z góry spod Szuryna spośród dymiących ostępów i urwisk przez całe lato wypływały dźwięki fłojery Fokowej, rozsypywały się, siały po szuwarach i skałach, snuły się jarami i przepaściami, dolatywały aż w dół do potoku — słodkie, wesołe, bezkreśnie słobodne. Jakby mądre, pełne nadziei i radości dumania chłopczyny Foki rozsiewały się po pustkowiu. Może byś je i dziś jeszcze tam odnalazł w szumach potoku.
Foce było za mało tych kabaczy. Na drugie lato wybrał się aż na Hnatiesę, wówczas może dwa dni drogi od Szuryna. Były tam, i dotąd są jeszcze, całe bory żerepowe. Gdyby w owe czasy taki człowiek, co szedł z Jasienowa na Hnatiesę puszczami, raz na chwilkę czegoś się przestraszył, toby go już strach nie wypuścił z szponów swych, toby go może w końcu zadusił wśród morza tej czarności leśnej. Foka, gdy rozglądnął się po Hnatiesie, zostawiał nieraz trzodę z pastuchami, a sam brał bardkę i pistolety i chodził daleko stepami górskimi i ostępami. Nocował Bóg wie gdzie. Szukał śladów dawności, może i skarbów, są wieści, że wpychał się w zamszone jamy i wyloty źródeł, w szczeliny ciemne, dokąd drugi bałby się nawet zajrzeć.
Wyszukiwał sobie starych dziadów, takich, co obcy całemu światu, przebywali z chudobą całe lata na wypalonych wśród puszczy polankach. Odnalazł jednego takiego aż pod Dzembronią, co porzucił obszar pański w Bereżnicy i osiadł tutaj, drugiego zaś dziwoluda aż na Babie Lodowej, z tych hołowskich, co niegdyś całą gromadą wojowali z urzędami i prawem cesarskim. I nigdy praw pańskich nie uznali. Foka wysłuchiwał od nich różnych wieści, wieści o wielitach, o wojownikach słobodnych, opryszkach, o skarbach i o czarach. Lubił opowiadać, ale nie wszystko, i nie każdemu wszystko. Już jako młodzik myślał tak sobie, że ludzie nie są równi, może nawet nie bardzo podobni do siebie.
Foka był wyrostkiem, gdy zaczął chodzić wraz z ojcem na jarmarki za Czarnohorę do Szigetu Marmaroskiego, sprzedawać bryndzę. Jarmarki odbywały się tam (w owe czasy) dwa razy do roku: latem na świętego Ilję i jesienią na Pokrowę. Żydów-kupców w górach nie było, a Ormianie już nie chodzili karawanami kupieckimi przez Czarnohorę na Węgry. Zatem gazdowie górscy sami sprzedawali nadmiar swej pracy. Było dużo wełny, z niej grube sukno tkano u siebie i sprzedawano na jarmarkach. Na te jarmarki pędzili także ludzie woły, jałówki, cieląt nikt nigdy nie sprzedawał. Osiem dni trwała sama podróż w obie strony. Foka wraz z ojcem prowadzili po dwadzieścia koni objuczonych berbenicami z bryndzą. Konie szły szeregiem płajami i graniami, jeden koń luźno uwiązany do drugiego. Wybierano konie bywalce, odważne, samodzielne, karnie idące w szeregu. Foka szedł obok konia przewodnika, a ojciec w tyle pochodu. A koń przewodnik nie mniej się liczył niż przewodnik człowiek. Znał ścieżki, znał ich niebezpieczeństwa, z drogi nie zboczył, nawet gdyby go kto pędził, słuchał tylko swoich gazdów, dla obcych wrogi, mógł być nawet groźny. Z daleka wietrzył dzikie zwierzęta, stawał, wciągał powietrze, chrapał lub rżał głucho, ostrzegając ludzi i konie. Szli tak grzbietami, jakby wysokimi brzegami ponad morzem leśnym. Poprzez Dzembronię szli, poprzez Suchą Syhłę, a gdy poniżej Czarnohory weszli w lasy, każdy trzymał broń w pogotowiu. Przychodzili tak do górskiej wsi Łuhy, pierwszej po stronie węgierskiej. Tam każdy człowiek, który przychodził z Liedczyny, musiał uiszczać opłatę jarmarczną (trzydzieści grajcarów od siodła). Stamtąd już dogodnie wędrowali do Szigetu. Jarmark w Szigecie był tak wielki, że trzeba było wejść na spore wzgórze, by okiem ogarnąć wszystko, albo aż na Czardę, pole za miastem, gdzie stały słupy i gdzie dawniej wieszano rozbójników. Po trzy dni schodzili się ludzie. Roili się Wołochy marmaroscy, Huculi, Ruśniacy, Słowacy, Żydzi, tu i ówdzie kręcili się Ormianie i Madziarzy. Co teraz kolej żelazna przywozi i wywozi, w to wszystko zaopatrywały i wszystko załatwiały jarmarki szygieckie dla całych północno-wschodnich Karpat węgierskich. Czasami pojawił się, pędząc pyszną czwórką po miasteczku, jakiś pan madiarski.
Foka widział wtedy słynnego pana, co zwał się Solfancy, tego co to chciał być najstarszym panem, a cesarzowi nie pozwalał wybierać rekruta z gór węgierskich. Cztery smokowe konie unosiły bryczkę, trzaskając nią w prawo i w lewo. Foka dobrze zapamiętał sobie tego pana.
Nagle jednej wiosny zaroiły się góry. Nastały tak zwane rejwachy, tak nazywają i dotąd powstanie węgierskie. Za górami rozgorzała „wojna koszucka“. Panowie węgierscy podnieśli bunt przeciw młodziutkiemu cesarzowi. A przez góry uciekały na Węgry, przeważnie nocami, stacjonowane w Galicji węgierskie pułki. Wyrywały się z miast garnizonowych. Żołnierze niby to wiązali oficerów i starszyznę i zmuszali ich do powrotu na Węgry. Już dużo pułków przedarło się płajami górskimi, gdy mandatory otrzymali surowy rozkaz przeciwdziałania. Powołując się na rozkazy pana cesarza do swoich ludów, z pomocą hajduków wiejskich zwanych puszkarami ściągali całe wsie, a tak utworzone oddziały, tak zwane routy, zatarasowywały kłodami i zasiekami ścieżki i płaje górskie, jak to niegdyś czynili opryszki, górscy wojownicy na to, by wstrzymać pogoń. Podobnie też jak niegdyś opryszki, straże i warty huculskie paliły nocami po szczytach cziuhy. Zakopywano grube i wysokie smerekowe bierwiona smolaste, okładano je suchymi miotełkami i chwoją, na to by smoła mogła się dobrze zająć. To były cziuhy. Od Uścieryk aż po Czarnohorę pobudowano nowe czerdaki, czyli wartownie, nocami w razie potrzeby dawano sygnały cziuhami. Skoro zapalono cziuhę na Jasienowie, to druga cziuha zaraz płonęła na Synyciach, a później znów następna na Kryntej, i dalej już na Kiczerze nad ujściem Bystreca i wreszcie na Czarnohorze, na Koszeryszczu. Był to znak, że Madiary zbliżają się. Całe góry czuwały, by ci buntownicy nie przedarli się na pomoc wrogom cesarza — a pewnie i narodu — panom węgierskim. Chociaż urzędy cesarskie pokonały dawno górską słobodę, chociaż mandatorzy wdeptali ją w ziemię, chociaż wcisnęli na wsie prawa pańskie, a na niektóre wsie nawet pańszczyznę, ludzie oczekiwali wciąż, że pan cesarz przypomni sobie o swoich pobratymach górskich, da patenty przeciw urzędom i panom i wznowi starą słobodę. Dlatego niektórzy pomagali Cesarskim łapać buntowników.
Wielu ludzi jednak w górach żyło poza obrębem prawa cesarskiego. Uciekając od rekrutacji, uciekając od pańszczyzny, potworzyli osady pośród puszcz w takich miejscach, do których nikt nie docierał, o których nawet czasem nikt nie wiedział. Ci dobrze pamiętali o prawdzie starowieku, o prawie słobodnym. Pamiętała o nim pochodząca z buntowników jasienowskich rodzina Foki, co latowała na swoich własnych rozległych obszarach, daleko od wszelkich praw cesarskich i pańszczyźnianych. Jasienowo od dawna nie sprzyjało rozkazom gubernialnym i mandatorskim. Także i wówczas wbrew mandatorskim rozkazom nawet dziedzic Jasienowa, pan „Sztefko“ (dotąd tak zwany w tradycji) gościł zbiegów madiarskich. Tam gdzie potok Warytyn wpada do Czeremoszu, kazał poznosić liżnyki i poustawiać stoły i ławy. Ławy zaścielono liżnykami, stoły pozastawiano bryndzą, serem, masłem, huślanką, nagotowano też całe sagany kuleszy kukurudzianej. Już zasiedli Węgrzy do ucztowania, a tu nagle zatrąbiono, że pogoń idzie z Bukowca. Wkrótce wpadła pogoń cesarska, a Węgrzy w rozsypce uciekli w dół rzeki ku Uścierykom.
Pan Sztefko, jak głosi wieść, otruł się później ze strachu przed karą. Opowiadają, że na mocy wyroków cesarskich miał być posadzony do wnętrza pieca spiżowego, by tam zgorzeć. A chociaż dawał panu cesarzowi woły ze złoconymi rogami — i to nic nie pomogło.
Tymczasem przyszły z Kut wieści, nie wiadomo przedziwne czy straszne: oto Moskale czerniawą pokryli ziemię świętą. Było ich jak trawy i listowia. Szli na pomoc cesarzowi, posuwali się w góry kilkoma szlakami. I wtedy to wyrostek Foka przeprowadził pomiędzy dwoma wojskami, jemu tylko znanymi ścieżynami oddział uciekinierów aż pod Sziget. Co mu mogły zrobić routy, cziuhy i czerdaki? Doprowadził Madiarów aż do zamku, do samego pana Solfancyego.
Pan Solfancy ściskał chłopca, chciał mu dać parę najpiękniejszych karych koni węgierskich, ale Foka nie przyjął: „U nas swoich koni dość!“ I wrócił mały Foka sam do Jasienowa, nikt nie widział kiedy i jak.
Za to później, po latach, nieraz pan Solfancy gościł Fokę na swoim zamku, honorował go, pobratymował z nim, woził go czwórką po Szigecie. A kiedy postarzał się, prosił wnuków, aby zawsze honorowali tego wolnego człowieka górskiego, aby się na wieki z jego rodem przyjaźnili. Paniczowie oglądali z podziwem pyszną postać Foki tak ustrojonego, jak gdyby jakiś kniaź słowiański z orszaku króla Attyli, jakby któryś z ich przodków żywy przed nimi się zjawił.
Mówiono później o Foce, że urodził się z mapą w głowie. Znał przejścia i ścieżki nie tylko w najbliższych górach, lecz wszędzie jak daleko sięgały okoliczne Wierchowiny. Gdzie była jaka ścieżka, czy dawno puszczona w niepamięć i zarośnięta, czy też nowa nieuchodzona, jakby pierwszy ślad ścieżki — wiedział o niej Foka. Później sam wytyczał przesieki, wyrąbywał dogodne przejścia do nowych łąk i połonin, do nowych osiedli. Niejedna może ścieżka górska, po której stąpamy, pamięta Fokę, pochodzi od Foki.
I nie tylko po górach rodzicielskich wędrował Foka. Już w młodym wieku dostał się do Wenecji. Było to tak: Od lat wielu, a także jeszcze wtedy, kiedy Foka był wyrostkiem, uciekanie od rekrutacji i od wojska w puszcze i pustkowia pod szczytami było czymś zwyczajnym. W ciągu siedemdziesięciu lat cesarskiego porządku służba wojskowa w oczach ówczesnych ludzi górskich była największym nieszczęściem. Nie tylko biedowania i nędzy zaznał człowiek, gorzej jeszcze, była to niewola, było to poniżenie wielkie. Gazdowskiego synka z rodu, który każdy znał i uznawał, młodziaka, którego nikt nie śmiał zaczepić, wsadzano w kamasze, trzymano w niewoli jakby ojcobójcę, jakby złodzieja krów, słowem jak najgorszego zbrodniarza. Znikało znaczenie dotychczasowe, znikały wszelkie różnice, obcinano mu kędziory, zabierano pyszne stroje i zbroje, wtłaczano pomiędzy zahukanych i znijaczonych dolskich chłopów, których ojcowie jak zwierzęta byli własnością jakichś panów. Sto razy dziennie obrażano śmiertelnie, deptano honor gazdowski, zmuszając chłopca do robót, o których w górach nawet najbiedniejszy człowiek nie chciał słyszeć. Nic dziwnego, że i pobory i łapanki wojskowe i sama służba, krwawo przeplatane były samobójstwami, zabójstwami i szubienicami. Przeto najdzielniejszy junak górski bał się wojska, płoszył się na widok munduru, jak zwierz puszczowy na widok klatki. Zatem wybrańcy cesarscy albo zawczasu ukrywali się, albo też wyrywali się niemal z rąk oddziałów poborowych, zwanych łowaczami lub łapaczami. Niejeden strzelił do łowaczów, niejednego ustrzelono w czasie ucieczki, niejeden goniony i już, już chwytany, w ostatniej chwili wpadał w gąszcze leśne i uchodził na zawsze służbie wojskowej. Bez liku wieści o tym można się dawniej było nasłuchać. Słynny śpiewak i składacz pieśni, Dmytro z Hołów, z wielkiego rodu Wasyluków-Ponepaleków — potem watażko sławny — podle napadnięty z zasadzki przez łowaczy, wystrzelał ich co do nogi. A syna Giełetowego z Krzyworówni, gdy przepłynął przez rzekę i odstrzeliwał się, łapacze położyli trupem. Fedor syn Semena z Iwankowych-Zełeńczuków, już doganiany przez routę posiepaków, cisnął im kris pod nogi i tam w Zawizi, gdzie niegdyś góra zjechała, niedaleko Ruskiego potoku pod Czarnohorą, skoczył w gąszcze leśne. Tyle go widzieli. Tymczasem brata jego złapali, Bóg wie ile lat trzymali w pętach kamaszowych.
Kiedy Foka podrósł, stary Szumej wcale nie chciał pozwolić, by jedynaka jego wsadzono między tę cesarską trzodę ponumerowaną. Foka zaś nie lękał się myśli o wojsku, przeciwnie — korciło go obejrzeć trochę świata. Cóż, kiedy ojciec nie chciał i kazał mu uciekać w Czarnohorę. Coś tam mówiono o tym, że trzeba do urzędów iść, kłaniać się, prosić, pisać, dawać świadków, a nawet przysięgać, niby że to jedynak i że jedynaków pan cesarz raz na zawsze kazał zwolnić z wojska. Chociaż mandatorie już pokasowano, ludzie, o ile nie było nieubłaganego musu, woleli nie zaczynać z urzędami, nie dowierzali takim prawom. Toteż kiedy zbliżał się termin poboru, Foka na rozkaz ojca znikł ze wsi.
Na pograniczu Dzembroni, pod Czarnohorą, pośród wertepów, pośród staroniedźwiedziej dziedziny odwiecznej, miał latowisko stary Semen Zełenczuk z rodu Iwankowych, którego syn Fedor, rówieśnik ojca Foki, przed laty uciekł od łapaczy, a drugi młodszy syn, schwytany przez nich, służył wiele lat w wojsku. U nich to właśnie ukrywał się Foka.
We dnie każdy robił, co mu przeznaczyli, wieczorami zaś siedzieli przy watrze, a po zdojeniu i zapędzeniu krów, gdy uporali się z gospodarstwem, gwarzyli sobie, opowiadali dużo, jak zwyczajnie. Od brata Fedorowego usłyszał Foka niezmiernie ciekawe rzeczy, a najwięcej o tym mieście na wodzie, w którym odbywała się służba wojskowa regimentu złożonego z Rusinów i Hucułów. Zwano je — Wenecja. Co do tego miasta nie całkiem było jasne, czy nie jest ono blisko krainy Rachmańskiej. Coś się tu nie składało ze stronami świata. O Rachmanach wiedziano, że mieszkają pomiędzy niebem a ziemią i że właśnie chaty mają wśród wody. Ale w tym rzecz, że Rachmani mieszkają na wschodzie słońca, zaś do Wenecji ciągle się jedzie na zachód. O Wenecjanach mówiono wprawdzie, że są chrześcijanami, ale w każdym razie nie są oni święci, jak Rachmanowie. Dalej jeszcze opowiadał brat Fedora, że w wojsku ochotnicy mają mundury osobne i nawet broń inną i że honorowo się z nimi obchodzą.
W Foce przez noc dojrzała myśl, by zgłosić się do wojska. Jak niejeden człowiek w owych czasach, co pieniędzmi na co dzień nie posługiwał się, ani ich nie potrzebował, miał zakopany kociołek mosiężny z dukatami. Nie wiadomo, czy był to dar ojca schowany na ciężką godzinę, czy też sam Foka znalazł sobie te dukaty podczas swoich wędrówek i poszukiwań za skarbami. Nic nie mówiąc nikomu, wymknął się ze stai Semenowej, odkopał swój kociołek, z zymarki ojcowskiej wziął sobie konia, osiodłał go, nie zapomniał uzbroić się, jak należy, i ruszył w drogę swoimi, jemu tylko znanymi ścieżkami. W Jaworowie przekazał przez krewnych do ojca i dalej pogonił. W Kołomyi nie obawiał się już pościgu ojcowskiego. Dotarł tak jakoś do Lwowa i w samym gubernium zgłosił się, że choć jedynak chce po dobrej woli służyć cesarzowi, ale chce tylko służyć w tym mieście Wenecji, co całe na wodzie.
Odesłano go do Wenecji, a widocznie czegoś zaniedbano w krajsamcie w Kołomyi, bo już go tu zaczęto szukać jako dezertera. Foka ciekawy był, pogodnej myśli i pogodnego zdania o tej służbie wojskowej, która dla tylu braci jego była nieszczęściem i dopustem Bożym. Umiał żyć z ludźmi, fundował szarżom wina, jak się patrzy, miał za co. Pokazał Niemcom jak się strzela, lubiano go. Sprawił sobie mundur paradny, biały a świecący, pasowany, obcisły. Smukły, wysoki, czarnooki chodził po uliczkach Wenecji jak duka prawdziwy, jak prync górski. Pokazał też i Wenecjanom, jacy to chłopcy górscy. Prędko dostał areszt, a także „szpangi“ — i to tylko, jak mówiono z łaski — za to, że zbił sobie z desek darabę, a zdaje się jeszcze więcej za to, że wraz z kamratami wykradał się nocami z koszar i na tej darabie przepływał na jakąś wyspę do dziewcząt wenecjańskich. Ale co tam Foce takie fraszki. I dalej wykradał się nocą tak czy inaczej, na zabawy, na tańce. Nudno by było spać w koszarach. Mógłby zatęsknić za górami. A tu muzyka grała, a tu wino perliło się, a tu śpiewy słodkie, a tu dziewczątka szczebiotały: „Sinior Szumejo, sinior Szumejo!“
Tylko, że dziewczątka te, chociaż i ślicznotki, młodziuchne, szczebiotliwe — ale pożal się Boże — miękkie to jak bułeczki a kruche jak szkło — nie ma co ująć w tańcu. I bojaźliwe, wciąż w strachu, by ich kto nie zgniótł. Czy to taki rodzaj, całkiem inny? Czy raczej powietrze takie od miasta i od morza idzie? Młody Foka nucił z cicha: „Ach, gdybyśmy dziewczyneczko w połonince sami“ —
Raz w nocy na Boże Narodzenie Foka — a miał przepustkę wojskową — zabłądził w zakamarkach uliczek weneckich i zaszedł nad lagunę. Morze, poruszane wiatrem, uderzało o brzeg, a on, stojąc tam samotnie, wspomniał świętą pieśń wigilijną, huknął z całej piersi, aż w dali w ciasnych uliczkach odhuknęło. I kolędę urodzoną wśród puszcz i połonin zaśpiewał — tam nad laguną: „Oj, w morzu, w morzu, jasny cesarzu — oj, daj Boże...“ A wtedy trzeba było mieć fłojerę — powiadał Foka — toż to się gra przy szumie wody, przy dudnieniu fal. I zaprosiłbym tego zielonego smoka, tego króla morskiego, jak i wszelką żywocinę, na wieczerzę świętą — żartował Foka. — Ale dokąd tu prosić, kiedy nie wiesz nawet dobrze, w której stronie chata twoja i rodzone góry. — —
W górach ani nawet w Kołomyi jeszcze nie wiedziano dokładnie o losie Foki. Przyszły wieści, jak zawsze wykoszlawione i nie sprawdzone, że Foka poszedł już wojować, i to gdzieś na morzu, że zdaje się ranny, że pewnie już nie żyje, że może w tej wodzie tam pochowany. Doszły te wieści do Szumeja, Szumej płakał, zwierzał się chudobie, chodził po przemównikach, płacił im suto. Otrzymywał wprawdzie dobre wróżby, ale nie mógł się uspokoić. W końcu przyszły urzędowe wiadomości, przyszły i listy od Foki. Przyjechał stary dziedzic ze Stanisławowa, poradzili dokładnie Szumejowi, co ma zrobić. Ojciec Foki nabił torbę pieniędzmi i wyruszył wraz z krewniakami do Lwowa. Wraz z adwokatem wskazanym mu przez dziedzica udał się do gubernium. Milczek Maksym stanowczo zażądał, by mu zwrócono jedynaka, bo on nie pozwala na służbę wojskową. Nie chce i już. Inaczej pojedzie do samego młodziutkiego pana cesarza. Ten młody panek dobrze chyba zrozumie, że ojca trzeba słuchać. Po kilku miesiącach odesłano Fokę z Wenecji do domu. Ojciec wcale się nie gniewał, na powitanie długo patrzał nań, nie mógł się napatrzeć.
Tak to młody Foka zawędrował z zymarki w głuszy staroniedźwiedziej pod Dzembronią, prosto do Wenecji, a stamtąd znów z powrotem na Jasienowską kiczerę do starej grażdy. Wędrówka skończyła się, Foka miał o czym opowiadać przez całe życie. Odtąd młody Foka, śmiałek, który wojska się nie bał, który tyle świata sam przewędrował, a nie tylko przewędrował, ale wiele rozumiał, pamiętał i opowiedzieć umiał, był niewyczerpanym źródłem wiadomości, pozyskał mir niebywały.
Po wielu latach jeszcze, jako stary człowiek opowiadał o tym mieście, że nie wymądrowałby w bajce nic piękniejszego. O tym, jakie tam morze jest oswojone, tak iż każdy pan i gazda łódką przed swój pałac zajeżdża. Opowiadał o tych pałacach, o mostach przedziwnych, powyginanych, o zabawach przepięknych. I o tym, jaki to naród wenecjański dobry, grzeczny, czemny, i ujmujący jak żaden inny. Jak się lubują w strojach. A w tym wszystkim jakże do naszych chrześcijan, do Hucułów podobni. — Łagodnie przemawiają, słodko, delikatnie. Nabyłem się z nimi! I muzyki nasłuchałem się, co z tych fal rozświetlonych płynie — mawiał Foka.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.