Prokurator Alicja Horn/Rozdział 12

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Tom pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 12.

O uwolnieniu szefa nie wiedziano w „Argentynie“. To też jego zjawienie się wywołało wśród personelu sensację.
Wszyscy pracownicy zebrali się w hallu. Z uśmiechem ściskał im dłonie. Potem zamknął się w gabinecie z kasjerem i z Grabowskim. Wysłuchał ich sprawozdań, przejrzał książki.
Frekwencja istotnie znacznie spadła, lecz Drucki bardziej zmartwił się tem, że obniżył się też poziom publiczności. Zdarzały się ordynarne awantury, a raz nawet musiano wezwać policjanta.
— Z tem musimy z miejsca skończyć. Panie Grabowski, niech pan tu wezwie portjera i Wrzoska.
Starszy kelner Wrzosek i Grabowski otrzymali kategoryczne polecenie zupełnego ignorowania nieporządnych gości.
— A w razie awantur zawiadamiać mnie.
Portjer zaś miał odtąd nie wpuszczać byle kogo, co mu się zresztą podobało:
— Może pan dyrektor być spokojny — powiedział — od dziesięciu lat jestem portjerem po pierwszorzędnych interesach i wszystkich porządnych gości znam, a hołodrańca poznam o milę.
Następną czynnością Druckiego był drobiazgowy przegląd lokalu. Znalazł wiele zaniedbań i nieporządków. Winowajcy otrzymali po jednem, krótkiem spojrzeniu. To im wystarczyło.
Gdy wrócił do gabinetu była już tam Tecia. Musiała już przed przyjściem do „Argentyny“ dowiedzieć się o uwolnieniu Druckiego, gdyż ujrzał pęk kwiatów na swojem biurku.
Ze wzruszenia drżały jej usta, a oczy jarzyły się radością.
— Nareszcie, nareszcie... Boże drogi — szeptała, kurczowo ściskając jego dłonie — a to wszystko przezemnie przez moją głupotę. Ty mi do śmierci tego nie darujesz....
— Czego głuptasku, czego? — śmiał się, tuląc ją do piersi.
— No tego, że ja włożyłam tę przeklętą paczkę do biurka, ale ja naprawdę nie myślałam...
— Uspokójże się niemądrasku, najmniejszego żalu do ciebie nie mam. Tyle samo jesteś winna co i ja. Ale nie smuć się, bo już minęło. No, nosek do góry i daj pyszczka... Tylko poco robisz wydatki na kwiaty — pogroził jej palcem.
— Na kwiaty? — zdziwiła się.
Ruchem głowy wskazał biurko.
— To nie ja — potrząsnęła głową.
— Nie ty?
Zbladła i powiedziała:
— To Kazia.
— Eee.... skądże.
— Z całą pewnością. Gdy wchodziłam, na własne oczy widziałam, jak kładła tu te swoje kwiaty.
Drucki nagle zmarszczył brwi. Uderzyła go myśl:
— A może i morfina?...
Tak, mogła tak samo wejść i położyć. Tylko w jakim celu? Zaniedbywał ją ostatniemi czasy, ale przecież był dla niej dobry, nie miałaby za co mścić się aż w tak łajdacki sposób.
— Nie, nonsens — powiedział głośno.
— Ależ to ona, sama widziałam — zapewniła Tecia, sądząc, że Drucki myśli o kwiatach.
— Jakto? — zerwał się. — Widziałaś?
— Widziałam. Układała je bardzo starannie.
— A... kwiaty!... No tak — zaśmiał się — teraz do roboty.
Załatwił zaległą korespondencję, podyktował kilka wzmianek reklamowych do prasy.
Z sali dochodziły dźwięki orkiestry i gwar głosów. W korytarzu coraz częściej rozlegało się przytłumione dywanem dudnienie szybkich kroków. To kelnerzy, kursujący między kuchnią a dancingiem.
Przyszedł kasjer Justek:
— Dziś nieźle, panie dyrektorze. Połowa lóż zajęta i prawie wszystkie stoliki.
— No muszę się pokazać — zdecydował się Drucki — urządzę im dziś kocią muzykę.
Jednak szedł ociągając się. Niezbyt to miło świecić czołem, gdy się jest tak usmarowanym choć i niewinnie.
Przechodząc obok pokoju „artystów“ ujrzał Kazię.
— Jak się masz, mała? — zawołał wesoło — poco wyrzucasz pieniądze na kwiaty? No, ale dziękuję ci. Cóż się tak na mnie gapisz?
Rzeczywiście patrzała nań rozszerzonemu oczyma, jakby z przestrachem.
— No? — pogładził ją po policzku.
— Dyrektorze — wyszeptała — ja mam panu coś ważnego do powiedzenia.
— Ważnego? O, słucham?
— Nie, nie tu. Na osobności. Ja przyjdę do gabinetu po moim występie. Tylko w cztery oczy.
— Dobrze.
Znikła za drzwiami.
Już z za kontuaru amerykańskiego baru ogarnął wzrokiem salę. Nie brakowało stałych bywalców. Właśnie orkiestra kończyła bostona i pary tańczących rozchodziły się do stolików.
Jego zjawienie się na sali wywołało chwilę ciszy. Nagle ktoś głośno krzyknął:
— O! Patrzcie Winkler! Servus dyrektorze! Servus!
— Vivat! — wrzasnął ktoś z kąta.
Z drugiego rozległy się oklaski. Zrazu samotne pociągnęły jednak za sobą inne, brawa przeszły w huk, napełniający salę. Pojedyncze okrzyki zmieniły się w ogólny hałas.
Niektórzy mężczyźni powstawali i otoczyli Druckiego zwartem kołem. Pytania, zapewnienia, szczere uściski dłoni, a zdala uśmiechnięte zalotne oczy kobiet.
Orkiestra rżnęła w ogólnym zgiełku fanfary. Służba z pełnemi rękoma zamarła w bezruchu, tłocząc się w drzwiach.
Grabowski pochylił się do Justka i krzyczał mu do ucha:
— Ma szczęście do ludzi nasz stary! Co!?
Dancing grzmiał.
Miauczenie udało się świetnie. Drucki wracał do gabinetu sam rozbawiony, jak nigdy, kiedy zobaczył oczekującą nań Kazię:
— No, mała?
— Ale ja muszę w cztery oczy — powiedziała dziewczyna, wskazując ruchem głowy drzwi, z za których rozległ się lekki klekot maszyny do pisania.
— To, może jutro?
— Nie, muszę dziś. Bardzo ważna sprawa.
Drucki zamyślił się:
— No, więc dobrze. Przyjdź za pół godziny. Wyprawię pannę Tecię do domu.
Nie zastanawiał się nad tem dłużej. Podpisał przygotowane listy i zwolnił Tecię:
— Dowidzenia mała. Idź do domu.
— Mnie się nie śpieszy — spuściła oczy.
— Będę tu miał różne rozmowy, a roboty już niema. Dowidzenia i niech ci się aniołki przyśnią. Zobaczymy się dopiero jutro.
Ostatnie dwa słowa wypowiedział z naciskiem. Nie chciał, by przychodziła teraz do hotelu. Napewno i on, a może i ona są teraz śledzeni.
Przysiadł na parapecie okna, przeglądając rachunki i czekał. W kilka minut po wyjściu Teci w drzwiach ukazała się Kazia.
— No, chodź tu i gadaj. Co się stało?
Stanęła przed nim milcząca z szeroko otwartemi oczyma, z których wyglądał strach.
— Cóż u djabła, oniemiałaś, moja mała?
— Niech mnie pan tak nie nazywa — powiedziała cicho — nie jestem tego warta. Za chwilę kopnie mnie pan jak psa, bo na nic innego nie zasłużyłam. To ja podłożyłam morfinę.
Drucki wstał, włożył ręce w kieszenie spodni i wolno podszedł do niej.
— Upiłaś się?! — zapytał spokojnie — jesteś pijana?!
— Nie — potrząsnęła głową — jestem trzeźwa i mówię prawdę. To ja, podła, podłożyłam. Z zemsty, ze ślepej zemsty.
Położył jej rękę na ramieniu:
— Z zemsty? Kobieto! Za cóż ty się na mnie mścisz? Czem cię skrzywdziłem?
— Ooo... — jęknęła — nie na panu, nie na panu... Dla pana serce wydarłabym ze swojej piersi... Ja na niej chciałam się zemścić.
— Na kim, ty szalona!?
— Na tej Teci, na tej chytrej dziwie, co to świętoszkę udaje, co zabrała mi ciebie... Ja ją chciałam usunąć z pańskich oczu. Ale byłam zagłupia. Nie wiedziałam, jak to zrobić i wszystko spadło na pana. O ja nieszczęśliwa!
Wpiła sobie palce we włosy i oparła się o ścianę.
Druckiemu twarz ściągnęła się, a na czole wystąpiły zmarszczki.
— Więc to ty sprzedawałaś tutaj morfinę?
— Ja, ja... Ja przeklęta, ja zgubiona...
— Opowiadaj — rzucił rozkazująco.
Zaczęła opowiadać cichym znękanym głosem. Już dawno poznała niejakiego Cierżawskiego, takiego machera od wyścigów i od innych rzeczy i on ją namówił. On przynosił jej do domu morfinę i on sam brał zgóry pieniądze od odbiorców, a jej zadaniem było tylko wręczanie im słoików. Przychodzili tu, a ona wręczała. Cierżawski płacił jej po pięć, dziesięć złotych od słoika, a sam, łajdak, brał od nabywców po dwadzieścia złotych za gram. I to jeszcze oszukiwał ich, bo z każdego pięćdziesięciogramowego słoika odsypywał potrochu. Sama to widziała, bo on to robił u niej w mieszkaniu. A odbiorcy nawet tego nie zauważyli, bo zawsze byli zdenerwowani i zadowoleni, że otrzymują.
— Bo wiadomo, wybulą takiemu oczajduszy tysiąc złotych, a czy to starczy, to i nie wiadomo. Pan dyrektor niema pojęcia co to za numer ten Cierżawski.
— Znam go. Mów dalej.
— On i polityką zajmuje się, mówi, że ma stosunki i że mu nikt nic nie zrobi. Ale zobaczymy! Otóż niektórzy goście byli tak zadowoleni, że jeszcze ten i ów wsunął mi do torebki jeden dwa papierki. Nie mogłam się skarżyć. Najwięcej dawali stali odbiorcy. Ale jak ja zobaczyłam, że ta świętoszka całkiem pana opętała, to djabeł jakiś we mnie wlazł. Myślę, co mi po tych pieniądzach, a ją tak zapakuję, że jej prędko pan nie zobaczy. A ot... tymczasem..
Odwróciła się doń plecami i zapłakała.
— Dalej! — krzyknął brutalnie.
— A no — ciągnęła, łkając — złe mnie podkusiło. Poprosiłam takiego jednego, żeby mi napisał donos do prokuratora.... I posłałam. A wieczorem, jak ta Tecia wyszła za potrzebą, wpadłam tu i wsunęłam paczkę za jej torebkę.
— Och, ty idjotko! — wzruszył ramionami Drucki.
— Żebym przypuszczała, że ta cholera znajdzie paczkę i wsunie panu do biurka!... Ale ja myślałam, że policja prędzej przyjdzie i żeby pośpieszyli, to ta świętoszka nie zdążyłaby. Akurat złapaliby ją...
— Jak mogłaś! Jak mogłaś!?
— Potem głową w ścianę tłukłam, tą moją głupią głową. Ale co miałam robić? Jeszcze myślałam sobie, że pana wypuszczą, a ją zatrzymają... Ale tak wszystko nagle spadło i ten s......n Cierżawski jeszcze do mnie się czepia, że taki majątek — powiada — zaprzepaściłam, dziesięć tysięcy złotych, a ja mu figę pod nos, bo mówię, że rewizja przyszła i co, miałam sama dać się złapać?
— No i cóż teraz będzie? — zapytał ponuro Drucki.
— Co będzie? — zapytał ponuro Drucki.
Wyjęła z torebki grubą kopertę i pokazała Druckiemu. Niezbyt wprawną ręką wypisany był na niej adres:
Do Wielmożnego Sądu Okręgowego w Warszawie.
— Co to jest?
— A no opisałam tu całą prawdę i co, i jak. Wszystko poporządku. Że nikt nie winien tylko ja i Cierżawski. Wszystko opisałam.
Rzucił list na biurko i zaczął chodzić po pokoju z rękoma w kieszeniach.
— A pana przepraszam, przed Bogiem przepraszam i proszę o darowanie. Jestem zła i nieszczęśliwa. Djabłu duszę zaprzedałam, ale swój honor mam. Ten list jeszcze dziś wyślę.
Chrząknął i zatrzymał się przed nią:
— I cóż, uciekniesz?
Uśmiechnęła się blado.
— A paszport masz?
— Mam. Mam dobry paszport — przycisnęła torebkę do piersi.
— Bo jak cię złapią — ostrzegł, — to dwa, albo i trzy lata murowane. Może nawet i więcej.
— O, nie, z tym paszportem przejadę tak, że mnie nikt nie znajdzie.
— Zagranicę jedziesz, oczywiście?
— Tak — kiwnęła głową, po chwili milczenia, dodała: — nic tu już po mnie, nic po wszystkiem.
— No, jesteś młoda, ładna, zrobisz jeszcze zagranicą karjerę — powiedział, patrząc w okno.
— Ścierka — odezwała się bezwdzięcznie.
Odwrócił się zdziwiony:
— Jaka ścierka?
— Ja jestem ścierka, łachman... O, niech pan wie, że przez ten tydzień ja więcej zmądrzałam niż przez całe życie... Pójdę już — wzięła list z biurka — nie pożegna się pan ze mną?...
Głos jej drżał.
— Nie jestem tego warta, ale niech pan ot tak, przez litość...
Podszedł do niej i pogładził ją po włosach, po policzku:
Chwyciła jego rękę i przylgnęła do niej ustami
— Jedź. A list lepiej wrzuć, jak już będziesz zagranicą. Ty przez Gdańsk, czy jak?... Wizę masz?... Pokażno paszport.
Odskoczyła, jak oparzona.
— Nie, nie, ja wszystko mam w porządku i wizy i papiery.
Przyjrzał się uważnie i zrodziło się w nim podejrzenie.
— Daj tu paszport! — kazał.
— Dowidzenia! — zawołała i rzuciła się do drzwi.
Jednym skokiem był przy niej, jednem szarpnięciem wyrwał jej torebkę. Przekręcił klucz w zamku, wyjął i schował do kieszeni.
— Oddaj, niech pan odda — błagała.
— Cicho! — huknął na nią.
Otworzył torebkę: list, chusteczka, puderniczka, pomadka do ust i — mały czarny rewolwer.
Drucki wyjął broń, podrzucił do góry, złapał za lufę w powietrzu i schował do kieszeni.
Dziewczyna klęczała skulona na ziemi z głową ukrytą między ramionami, a szloch wstrząsnął tym bezradnym kłębkiem ciała.
Drucki stał i milczał.
Wyjął papierosa i zapalił, nie śpiesząc się rozerwał kopertę i rozwinął duży arkusz papieru.
Pod śmiesznym, naiwnym nagłówkiem: „Wielmożny Sądzie Okręgowy“ zaczynało się:
„O śmierć moją proszę nikogo nie winić. Odbieram sobie...”
Nie czytał dalej. Złożył arkusz i szarpnął. Przez pół i jeszcze raz przez pół i jeszcze raz.
Posypały się na dywan małe skrawki papieru. Jedne padały tuż przy jego nogach, inne odlatywały dalej.
Strzepnął ręce, zgasił papierosa, pochylił się nad Kazią, wziął ją za ramiona, bez wysiłku uniósł i posadził na stole. Trzęsła się, jak w febrze, twarz miała mokrą od łez.
— I cóż ty sobie myślałaś, smarkata, — zaczął drwiąco — że takie szczenię, jak ty, ma jechać na tamten świat, bo takiemu słoniowi, jak ja, ktoś czemś grozi? Patrzcie-no! Ofiarę mi tu robi! Poświęcenie!...
Roześmiał się, a ona wciąż płakała, spoglądając nań od czasu do czasu załzawionemi oczyma.
Tłumaczył, strofował, żartował, gniewał się, wymyślał, groził, upokarzał, aż przestała szlochać i uspokoiła się.
— No, sama widzisz, że byłaś głupia?
— Nie, potrząsnęła głową.
— Ale dasz mi słowo, że będziesz mnie słuchała?
— Będę.
— Więc teraz zapudruj nos i marsz do domu. Coś dla ciebie wymyślę. Ale, jeżeli zrobisz to, jeżeli swojem głupiem samobójstwem obciążysz moje sumienie, to ci nigdy nie przebaczę. Zrobiłaś mi krzywdę, chcąc, czy mimowoli, ale zrobiłaś. Prawda?
— Wielką krzywdę — szepnęła.
— No, widzisz i chcesz ją naprawić?
— Chcę.
— Zatem pozwól mi, bym ja sobie wybrał satysfakcję. A ty chciałaś mi jeszcze jedną krzywdę zrobić.
— A jak pana zasądzą?
— Nie bój się, nie zasądzą. A jeżeli nawet, to już nie twoja rzecz. Masz słuchać i tyle. Buzię na kłódkę i rób tymczasem swoje. A ja coś dla ciebie...
Zapukano do drzwi i Kazia drgnęła.
Drucki otworzył. Za drzwiami stał chłopiec z portjerni:
— Tam jeden pan do panny Kazi.
— Kto taki? — zapytał Drucki.
— Taki łysy jeden.
— To on — spochmurniała Kazia — Cierżawski.
— Czekaj — kazał chłopcu Drucki i, zamknąwszy mu drzwi pod nosem, zwrócił się do niej — czego ten łotr chce od ciebie?
— Wiadomo, — wzruszyła ramionami — chce, żebym morfinę wręczała odbiorcom. Ale ja za żadne skarby... Dość mam tego...
— Więc słuchaj, — wziął ją za rękę Drucki — idź do swojej garderoby i za dziesięć minut masz iść do domu. A nie przyjdź jutro! To ci nic nie powiem!
Chciała go znowu pocałować w rękę, lecz ofuknął ją:
— Dajże spokój, głupia. Jeszcze nie jestem biskupem.
Cmoknął ją w policzek i mocno poklepawszy po plecach, wypuścił na korytarz.
— Słuchaj, chłopcze, i uważaj: pójdziesz do tego łysego i powiesz, że panna Kazia nie może do niego wyjść, ale że czeka na niego...
— W garderobie — pojętnie zakończył chłopak.
— Nie w garderobie, a tu, w gabinecie. Powiedz, że jest sama i czeka, żeby koniecznie przyszedł. Rozumiesz?
Czekał długo. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Cierżyński, wysoki, tęgi, prawie czterdziestoletni drab z łysą, czaszką i z grubym fałdzistym karkiem. Zrobił ruch, jakby się chciał cofnąć, lecz opanowawszy się, zawołał z uśmiechem na błyszczącej, obleśnej twarzy:
— A, kogo widzę, kochany pan dyrektor Winkler.
— Cieszę się, że pana widzę, panie Cierżawski.
— Ja właściwie nie do kochanego dyrektora, ale chłopiec mi tu wskazał. Skoro jednak...
Urwał, bo Drucki podszedł do drzwi i zamknął je na klucz.
— Zamykam, — wyjaśnił — bo chcę, by nam nie przeszkodzono. A ja mam z panem do pomówienia, panie Cierżawski.
— Zawsze do usług — bąknął ten niepewnie.
— Wie pan, że jestem oskarżony o handel morfiną?
— Właśnie! Co za nieszczęście — jęknął żałośnie Cierżawski. — To napewno jakieś nieporozumienie, a tyle przykrości!
Drucki systematycznie zdjął marynarkę i powiesił ją na poręczy krzesła. Cierżawski natychmiast zorjentował się w sytuacji i zrobił krok ku drzwiom.
— Czekaj! — warknął Drucki, nie ruszając się z miejsca.
— Czego pan chce odemnie, panie Winkler?
— Chcę ci podziękować osobiście za uprzejmość, zanim poczęstują cię kryminałem.
— Niby za co? — bezczelnie podniósł głowę Cierżawski.
— Nie bój się, draniu! Już mam wszystko. Twoja Kazia powędrowała na posiedzenie, a i tobie kilka lat odpoczynku się należy.
— Niech mnie pan wypuści!
— Nie, braciszku, niema tak dobrze.
Szedł ku niemu wolno, uśmiechnięty, spokojny, jak nigdy. Nie mógł go wprawdzie oddać policji, gdyż równałoby się to wydaniu i Kazi, ale ten musi mu zapłacić za wszystko.
Cierżawski cofał się krok za krokiem. Z małych zatłuszczonych powiek, strzelały szybkie, niespokojne spojrzenia, szukające drogi ratunku, na lśniącej twarzy wystąpiły grube krople potu.
Znalazł się już w kącie i jego grube ręce o palcach przypominających serdelki, podniosły się obronnym ruchem.
O sekundę, o ułamek sekundy zapóźno.
Zwarty węzeł pięści mignął błyskawicznym łukiem i ze straszliwą siłą spadł na szeroki nos Cierżawskiego. Niemal jednocześnie druga pięść sztychowem uderzeniem w ogromny brzuch skurczyła jego ciało w wielki kłąb, który pod nieustającemi ciosami zwijał się, falował, przewalał w sobie, zmieniając swój kształt.
— Aaaaa... — charczał Cierżawski.
To, że nie próbował obrony, zwiększyło jeszcze bardziej pasję Druckiego. Olbrzymie chłopisko, zdrowe, niczem wół, a takie niemrawe.
Silnem pchnięciem wyrzucił go na środek pokoju i zaaplikował kilkanaście nowych ciosów, niezwykle bolesnych. Drab wydobył z siebie głuchy ryk i zaczął bezładnie machać rękami.
— Licz zęby! — krzyknął Drucki i potężny cios spadł na szczękę z prawej strony. Cierżawski zatoczył się, lecz nie upadł, gdyż z lewej otrzymał jeszcze silniejsze uderzenie i znowu z prawej, a wreszcie sprawne pod brodę.
Teraz runął na podłogę, jak piorunem rażony, całym ciężarem swoich niemal stu kilogramów. Musiał jednak być niesłychanie wytrzymały, gdyż nie stracił przytomności. Jego oczy żarzyły się wściekłością, z grubych ust język wypychał krwawą pianę z wybitemi zębami.
— Dentysta policzyłby ci za to ładnych parę złotych — powiedział Drucki, lekko dysząc.
Cierżawski nagłym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni, lecz zanim zdołał wydobyć broń, otrzymał tak błyskawiczne kopnięcie w łokieć, że zawył z bólu i poderwał się na równe nogi.
— A widzisz, wróbelku, — zaśmiał się Drucki i natychmiast odskoczył, gdyż Cierżawski pochylił się całym tułowiem. Było jasne, że chce atakować tak zwanym „bykiem”, czyli uderzeniem głowy w dołek przeciwnika.
Drucki dobrze to znał. Kiedyś, gdy jeszcze był niedoświadczonym młodzieńcem, został zwalony takim ciosem na tydzień do szpitala i w dodatku połamał sobie kości trzech palców o twardy łeb irlandzkiego bosmana. Wiedział, jak się ma bronić. Są tylko dwa sposoby: uskoczyć i wyrżnąć pięścią w odsłoniętą nasadę czaszki — to znaczy zabić na miejscu, i drugi, odparować uderzeniem kolana.
Nie ruszył się z miejsca i gdy lśniąca czaszka rozmachem całego tułowia zamierzyła się do ataku, w samą porę poderwał kolano. Trafił w pochyloną twarz między oczy i głowa Cierżawskiego, opisawszy wielki łuk, pociągnęła za sobą tułów i grzmotnęła ciemieniem o podłogę.
Leżała teraz bezwładna nawznak ta góra mięsa i sadła z twarzą, przypominającą opuchłą i niezbyt świeżą wątrobę.
Drucki z pewnym wysiłkiem przewrócił go plecami do góry, wyjął rewolwer z tylnej kieszeni i schował do swojej, poczem podciągnął Cierżawskiego i posadził go na ziemi, oparłszy o ścianę.
Sam stanął naprzeciw i z satysfakcją przyglądał się swemu dziełu. Lubił solidną robotę.
Wyładował furję i teraz był w doskonałym humorze. Cierżawski jęczał, zwolna odzyskując przytomność.
— No — zaczął Drucki — tym razem, wróbelku, pomacałem cię lekko. Ale nie życzę twojej siwej prababce, byś się kiedyś na oczy mi nawinął. Wówczas, robaczku, obawiam się, że dla djabłów na pieczyste mało z ciebie zostanie i do trumny cię przez lejek wleje twoja nieutulona w żalu rodzina...
— Wody!... — chrapliwym głosem odezwał się Cierżawski.
— Przyjemności na później, gołąbku. Teraz gadaj: masz dosyć?
Stęknięcie było jedyną odpowiedzią.
— Więc zbieraj twoje gnaty i niech cię djabli porwą. Na ten raz daruję ci. Idź na zbity łeb.
Cierżawski spojrzał nań nieufnie z pod straszliwie opuchniętych powiek:
— To znaczy — zapytał — że pan nie wezwie policji?
— Nie. Pal cię licho.
Z trudem, jęcząc i krzywiąc się, podniósł się z ziemi i, zataczając się, padł na krzesło. Wsadził gruby palec w usta.
— Prawie wszystkie zęby — skarżył się żałośnie.
— Uważaj na resztę! — ostrzegł Drucki. — Najlepszym sposobem konserwacji pozostałego uzębienia jest unikanie spotkania ze mną. A teraz uważaj. Puszczę cię i zmiataj na cztery wiatry. Nie radzę ci zaglądać do domu, bo tam już na ciebie czeka pewno policja. Twoje mieszkanie i mieszkanie twojej wspólniczki jest obstawione. Wal na dworzec kolejowy i korzystaj z tego, że teraz cię rodzona matka nie pozna. Masz pieniądze?
— Mam... Ile pan chce?...
— Idźże do djabła ze swemi pieniędzmi. Nic nie chcę — nacisnął dzwonek i otworzył drzwi.
— A tu na ulicy niema szpiclów? — nieufnie zapytał Cierżawski.
— Myślę, że są, ale pewno pilnują frontu.
— Dlaczego pan mnie puszcza?
— Taka moja pańska fantazja.
Do drzwi zapukał chłopiec. Wszedł i, rzuciwszy okiem na Cierżawskiego, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Uważaj, smarkaczu, — ofuknął Drucki — ten oto pan hrabia czuje się cokolwiek niedysponowany.
Usta chłopca rozciągnęły się od ucha do ucha.
— Jest niedysponowany, bo ma jakieś zmartwienia familijne. Odprowadzisz go do kuchennych drzwi i powiesz dozorcy, by go wypuścił przez bramę. Rozumiesz?
— Tak jest, panie dyrektorze
— Marsz! Uszanowanie panu hrabiemu!
Cierżawski chwiejnym krokiem wyszedł za chłopcem, który po drodze wziął z krzesła jego kapelusz.
Drucki nałożył marynarkę.
Sala była już pusta. Służba sprzątała. Huk wentylatorów i brzęk naczyń, pośpieszanie zbieranych, głuszył rozmowy.
Znowu obszedł cały lokal, zrobił kasę z Justkiem, wydał dyspozycje i pojechał do hotelu.
Pierwsze promienie słońca zalewały ulicę jasnem przezroczystem, jakby świeżo wymytem światłem.
— W gruncie rzeczy warjat ze mnie — pomyślał Drucki, konstatując, że samochcąc wziął na siebie cudzą winę — warjat nieuleczalny!
Dodał gazu i świeży wiatr uderzył w zmęczone oczy.
— Ale dobrze jest być warjatem! — zaśmiał się, a motor mu odpowiedział cichym pomrukiem aprobaty.
W powietrzu pachniało bzem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.