Przebudzenie. Do wynajęcia/Przebudzenie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przebudzenie. Do wynajęcia |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | To Let |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce lipcowe, wdzierając się do hallu w Robin Hill poprzez grube, „górne okno“, usłało swój blask akurat w tem miejscu, gdzie zaczynał się skręt szerokiej klatki schodowej. Pośrodku tej smugi świetlnej stał mały Jon Forsyte w błękitnem ubranku płóciennem. Włoski gorzały mu w tem oświetleniu; gorzały mu i ślepki pod brwią poważnie zmarszczoną, bo oto malec — jak to już czynił wpierw niezliczone razy, w oczekiwaniu na przyjazd ojca i matki — zastanawiał się nad tem, jak dostać się po schodach nadół. Czy przebyć cztery schody jednym skokiem, a pięć dalszych... na siedzeniu? To już przestarzałe! Po poręczy? Ale w jaki sposób? Na buzi, nogami wprzód? To już bardzo przestarzałe! Na brzuszku, boczkiem? Marny widok! Na plecach, rozkrzyżowawszy ramiona w dwie strony? Nie wolno! A może na buzi, głową wprzód, w sposób nieznany dotąd nikomu, jak tylko samemu chłopcu?... Taki był powód zmarszczki na osłonecznionem czole małego Jona.
W owym czasie — t. j. w lecie 1909 r. — różne prostoduszne istoty, noszące się właśnie z myślą uproszczenia mowy angielskiej, nie wiedziały nic, rzecz prosta, o małym Jonie, w przeciwnym bowiem razie dawnoby się doń przyznały, jako do swego ucznia. Jednakże na tym świecie można wszystko aż nadto uprościć — bo oto prawdziwe imię chłopca brzmiało Jolyon, a jego żyjący ojciec i zmarły brat przyrodni zdawna już zagarnęli dla siebie dwa inne skróty: Jo i Jolly. Trzeba nadmienić, że mały Jon czynił co było w jego mocy, by przełamać umowę, wymawiając swe imię najpierw Jhon, później zaś John; brzmienie Jon przyswoił sobie dopiero wówczas, gdy ojciec wytłumaczył mu niezbędną tego konieczność.
Ojciec ten dotąd posiadał tylko część jego serca — część niezajętą jeszcze przez lokajczyka Boba, co grywał na harmonji, i przez niańkę, zwaną „Da“, co w niedzielę i święta nosiła fioletową suknię, a w życiu prywatnem, jakie dopadkami prowadzą i słudzy domowi, nosiła dostojne nazwisko Spraggins. Matka ukazywała się chłopakowi jedynie na podobieństwo zjawy sennej — owiewając go rozkosznym zapachem, gładząc mu główkę przed samem zaśnięciem, a czasami przycinając mu włoski o złoto-bronzowym kolorze. Gdy sobie rozbił czoło o piec w dziecinnym pokoju, przyszła zatamować krew płynącą; gdy dręczyły go zmory, siadała na jego łóżku i przytulała jego główkę do swej szyi. Była bardzo miła, ale daleka — ponieważ „Da“ była tak bliska, a w sercu mężczyzny trudno naraz pomieścić więcej niż jedną kobietę. Z ojcem, trzeba przyznać, łączyły go też węzły szczególnej wspólnoty — mianowicie mały Jon roił sobie, że, gdy podrośnie, zostanie również malarzem, z tą tylko maleńką różnicą, iż nie będzie malował obrazów, jak ojciec, ale ściany i sufity, stojąc na desce pomiędzy dwiema drabinami, przepasany zapaćkanym fartuchem i owiany miłym zapachem świeżego bielidła... Poza tem ojciec brał go z sobą do Richmond Park’u, gdzie chłopak mógł jeździć na kucyku, zwanym — dla swej maści — Myszką.
Mały Jon urodził się, jak to mówią w Anglji, z „srebrną łyżką w buzi“ — może trochę za wielką i zbyt wygiętą. Nie zdarzyło mu się słyszeć, by ojciec lub matka odzywali się tonem gniewnym wzajem do siebie, do siebie samych lub do osób innych; lokaj Bob, kucharz, Jane, Bella i inne służące, a nawet „Da“ — jedyna osoba, utrzymująca w ryzach tryb życia chłopaka — mieli szczególny ton głosu, gdy przemawiali do niego. Był przeto święcie przekonany, że świat jest siedliskiem doskonałej a nieustającej grzeczności i swobody.
Jako dziecko r. 1901, do świadomości zaczął przychodzić naówczas, gdy jego kraina, akurat po owym przykrym ataku szkarlatyny, jakim była wojna z Burami, przygotowywała się do liberalnego odrodzenia, przypadającego na rok 1906. Surowość nie była w modzie, a rodzice byli rozegzaltowani na punkcie dawania zupełnej, niczem nieskrępowanej swobody swemu potomstwu. Poniszczyli przeto rózgi, oszczędzali dzieci i zgóry już entuzjastycznie przewidywali wspaniale rezultaty tej metody. Poza tem mały Jon postąpił dobrze i rozsądnie, wybierając sobie za ojca miłego mężczyznę lat pięćdziesięciu dwóch, który poprzednio stracił jedynego syna, a za matkę kobietę lat 38, której był synem pierworodnym i jedynym. Jeżeli nie został czemś pośredniem pomiędzy pinczerkiem domowym a małym mądralą, zawdzięczał to uwielbieniu, jakie ojciec okazywał jego matce — albowiem nawet mały Jon mógł zauważyć, że była ona nie samą tylko jego matką, oraz, że wobec niej on sam grał tylko drugie skrzypce w sercu ojca. Jaką odgrywał rolę w sercu matki, tego jeszcze nie mógł się dorozumieć. Co się tyczy „cioci“ June — przyrodnej siostry, tak jednakże już dorosłej, iż przerastała wszelkie pokrewieństwo — ta, trzeba jej to przyznać, kochała go, atoli była zbyt obcesowa. Także i ukochana „Da“ miała gusta spartańskie: kąpiel przyrządzano mu chłodną, kolanka miewał odsłonięte, a nigdy nie pobudzano go do roztkliwiania się nad sobą. Gdy szło o utrapioną kwestję wychowania, mały Jon podzielał zdanie tych, którzy uważali, że dzieci nie należy do niczego przymuszać. Czuł znaczną sympatję do mademoiselle, która codziennie przez dwie godziny uczyła go języka francuskiego, historji, geografji i czterech działań. Nie przejmowały go wstrętem i lekcje gry na fortepianie, udzielane mu przez matkę, ta bowiem umiała powabnie zachęcić go do coraz nowych melodyjek, nigdy nie każąc mu ćwiczyć się w takiej, która nie sprawiała mu przyjemności — tak iż chłopak wciąż był żądny nabierania coraz to większej wprawy w niezgrabnych wpierw paluszkach. Pod okiem ojca uczył się rysować świnki i inne zwierzątka. Nie był wspaniale edukowanem chłopięciem. Jednakże — ogółem rzecz biorąc — srebrna łyżka[1] tkwiła nadal nieuszkodzona w jego buzi, chociaż „Da“ niekiedy wyrażała się, że inne dzieci „dobrze mu się jeszcze przysłużą“.
Jakież to było rozczarowanie, gdy pewnego razu — a było to bodajże w siódmym roku jego życia — naparł się czegoś takiego, co się jej nie podobało, ona zaś, krusząc jego opór, położyła go na obie łopatki! Ten pierwszy hamulec, nałożony nieskrępowanej indywidualności Forsyte’a, pobudził chłopca niemal do wściekłości. W nieopisanej bezradności położenia, oraz niepewności, na czem się to jeszcze wszystko skończy, było coś przerażającego. A gdyby tak ona nigdy już nie dala mu powstać! Przez pięćdziesiąt sekund głos chłopca, dochodzący najwyższego napięcia wysokości, świadczył o ogromie doznawanej męczarni. Najgorszą jednakże rzeczą było przekonanie, że „Da“ przez cały czas uświadamia sobie udrękę strachu, jaką on ponosi... aż tu — o okropności! — unaocznił mu się niepojęty brak wyobraźni w jestestwie człowieczem! Gdy dano mu powstać, był nadal przekonany, że „Da“ popełniła rzecz straszną. Chociaż nie pragnął uskarżać się na nią, jednakże obawa, iż coś podobnego może się jeszcze powtórzyć, kazała mu szukać matki i oznajmić jej:
— Mamusiu, nie pozwól, żeby „Da“ miała jeszcze kiedy tak mnie przyciskać!
Matka, wznosząc nad głową ręce, w których trzymała dwa sploty włosów — couleur de feuille morte, jak mały Jon nie nauczył się jeszcze ich nazywać — spojrzała nań oczyma, podobnemi do skraweczków jego brunatnej sukienki welwetowej, i odrzekła:
— Nie, syneczku, nie pozwolę.
Z tego jej wystąpienia w charakterze bóstwa opiekuńczego mały Jon wielce był zadowolony i uspokoił się na duchu, zwłaszcza gdy w czasie śniadania posłyszał z pod jadalnego stołu — gdzie właśnie oczekiwał obiecanego mu grzybka — jak przemawiała do ojca:
— A więc czy ty powiesz „Da“, mój drogi, czy też ja mam to uczynić? Ona jest tak do niego przywiązana...
Na to zaś odpowiedział ojciec:
— Rzeczywiście, nie powinna postępować w ten sposób. Wiem doskonale, jakie to uczucie, gdy się komuś przyciśnie plecy. Żaden z Forsytów nie zniesie tego ani przez minutę.
Zdając sobie sprawę, że rodzice nie wiedzą o jego bytności pod stołem, mały Jon wpadł w nowe zakłopotanie i nie ruszył się z miejsca, pomimo iż miał wielką oskomę na skosztowanie grzybka.
Takie było pierwsze jego zanurzenie się w czarnej otchłani istnienia. Od tego czasu nie miewał już żadnych rewelacyj — aż dopiero pewnego dnia, gdy poszedłszy do obory, by napić się mleka wprost od krowy, udojonego właśnie przez Garratta, ujrzał cielątko Krasuli... nieżywe! Dając folgę nieutulonej żałości, udał się w towarzystwie zaniepokojonego Garratta na poszukiwanie „Da“; naraz jednak spostrzegłszy, że nie była ona osobą, jakiej mu było potrzeba, pomknął co tchu, szukać ojca — i wpadł w rozwarte ramiona matki.
— Cielątko Krasuli zdechło! Och! och! Takie było miękkie!
Uścisk matki i jej słowa:
— Ależ, dziecko, uspokój się, uspokój! — utuliły go w płaczu. Lecz jeżeli cielątko Krasuli mogło zdechnąć... tedy mogło się to samo przydarzyć każdemu stworzeniu... nietylko pszczołom, muchom, chrząszczom i kurczątkom... i każde mogło stać się również miękkie! Jakaż to była rzecz straszna... i jak rychło poszła w niepamięć!...
Następną przygodą i to bardzo bolesną — którą matka pojęła znacznie lepiej niż „Da“ — było przygniecenie czy raczej „przysiedzenie“ wielkiego trzmiela. Potem już przez cały rok nie było ważniejszych zdarzeń aż do czasu, gdy, po dniu okropnego przygnębienia, chłopak zakosztował choroby, na którą złożyły się: wysypka, łóżko, łyżka z miodem i mnóstwo mandarynek. Było to wtedy, gdy cały świat nagle rozkwitł przed oczyma chłopaka. Stało się to za sprawą ciotki June; albowiem ledwo Jon stał się „kulawem kaczątkiem“, ona w te pędy przybyła z Londynu, przywożąc z sobą różne książki, które w dzieciństwie karmiły jej wikingowską duszę, urodzoną w pamiętnym roku 1869. Książki te, sędziwe i wielobarwne, były przeładowane przeokropnemi zdarzeniami. Ciotka czytała je małemu Jonowi, póki wkońcu nie pozwolono i samemu ich czytać; wtedy zwiała zpowrotem do Londynu, pozostawiając mu cały stos tej lektury. Ta strawa wywoływała stopniowy ferment w jego wyobraźni, aż wkońcu nie myślał już i nie śnił o niczem, jak tylko o miczmanach, okrętach arabskich, piratach, tratwach, handlarzach drzewa sandałowego, maszynach parowych, rekinach, bitwach, Tatarach, czerwonoskórych Indjanach, balonach, biegunach północnych i innych szaleńczych rozkoszach. Gdy pozwolono mu wstać, natychmiast olinował i omasztował swoje łóżko — od kasztelu przedniego aż po rufę — poczem odbił od okrętu i płynął w wąskiej wanience po zielonych przestworach dywanu, aż dotarł do pewnej skały, na którą wdarł się przy pomocy antabek wystających z jej mahoniowych szuflad, aby, przytknąwszy do oka szklankę do picia wody, rozejrzeć się po widnokręgu, azali gdzie nie widać zbawczych żagli. Później sporządził — na dzień tylko jeden, niestety — tratwę z wieszaka na ręcznik, tacki od herbaty, oraz z kilku poduszek. Gdy przyniesiono mu kompot ze śliwek francuskich, nie wypił soku, ale zlał go do próżnej butelki od lekarstwa i otrzymanym stąd rumem zaopatrzył tratwę, postarawszy się też i o konserwy mięsne, sporządzone z niedojedzonych ogryzków kurczęcia, utłuczonych i wysuszonych nad ogniem, oraz o kwas cytrynowy przeciwko szkorbutowi, powstały z wywaru skórek pomarańczowych oraz z odrobiny zaoszczędzonego soku pomarańczowego. Innego dnia zrobił biegun północny ze wszystkich swych betów i pościeli, z wyjątkiem materacyka, i dotarł do niego na łódce z kory brzozowej (w codziennem życiu była to krata od kominka) po krwawem starciu z białym niedźwiedziem, utworzonym z materacyka i czterech kręgli przybranych w szlafrok „Da“. Wkrótce potem ojciec, pragnąc ustatkować wyobraźnię chłopca, przyniósł mu „Ivanhoe“, „Bevis“, książkę o królu Arturze i „Lata szkolne Tomka Browna“. Jon wziął się do pierwszej z nich, poczem przez trzy dni budował, bronił i zdobywał zamek Front de Boeuf’a, grając w tem widowisku kolejno każdą rolę z wyjątkiem Rebeki i Roweny; nie brakło i przeraźliwych okrzyków: En avant, de Bracy! — i innych podobnych odgłosów. Po przeczytaniu książki o królu Arturze stał się niemal wyłącznie Jmć panem Lamorac de Galis, bo choć tam o nim w książce było niewiele, jednakże miano jego bardziej się chłopakowi podobało od imion innych rycerzy; uzbrojony w długą tykę bambusową, rycerz ów na śmierć zajeździł swego starego konia na biegunach. „Bevis“ wydał mu się mazgajowaty; zresztą potrzebne tam były lasy i zwierzyna, tej zaś w pokoju dziecinnym nie było, pominąwszy dwa koty, Fitza i Pucka Forsyte, które nie dopuszczały się żadnych wybryków. Na „Tomka Browna“ był jeszcze za młody. Zbrakło więc chłopcu rozrywek w domu, gdy po czterech tygodniach pozwolono mu chodzić po dworze.
W owym miesiącu — a był to marzec — drzewa szczególnie były podobne do masztów okrętowych. Była to wiosna czarowna dla małego Jona, natomiast wielce przykra dla jego kolan, ubranek, nadewszystko zaś dla anielsko cierpliwej „Da“, zmuszonej prać, cerować i latać jego przyodziewek. Codziennie — ledwo skończyło się śniadanie — rodzice, których okna wychodziły w ową stronę, mogli widzieć rezolutną twarzyczkę i jasne włoski swego syna, wybiegającego z salki naukowej, przebiegającego taras i wdrapującego się na pień starego dębu. W ten sposób rozpoczynał on swe zajęcie dzienne, ponieważ przed lekcjami nie było czasu na dalsze wyprawy. Urozmaicony powab starego drzewa nigdy mu nie spowszedniał; miało ono maszt główny, maszt przedni i przymasztek, i zawsze można było z niego schodzić po drabinkach sznurowych — czyli po sznurach huśtawki. Po lekcjach, kończących się o jedenastej, udawał się do kuchni po cienki plasterek sera, biszkopcik i dwie śliwki francuskie (zapas żywności dostateczny co najmniej na zaopatrzenie 4-wiosłowej łodzi) i niby to wszystko spożywał, poczem uzbrojony w strzelbę, pałasz i pistolety wyruszał na prawdziwą wyprawę przedobiednią, spotykając po drodze nieprzeliczone mnóstwo karawan z niewolnikami, Indjan, korsarzy, lampartów i niedźwiedzi. O tej porze dnia rzadko widywano go inaczej, jak z kordelasem w rękach (wyglądał niby Dick Needham), wśród hucznej palby blaszanych kapiszonów. Niejednego ogrodnika ustrzelił ziarnkiem fasoli ze swej rusznicy. Wiódł życie czynne, pełne mocnych wrażeń.
— Jon staje się okropny — mówił pod dębem ojciec do matki. — Boję się, iż gotów się wykierować na marynarza lub inne ladaco. Czyś zauważyła u niego choćby ślad kultu dla piękna?
— Ani śladu...
— No, niebu niech będą dzięki, że go jeszcze nie ciągnie do kół i maszyn! Wszystko znieść mogę, tylko nie to. Pragnąłbym jednak, żeby trochę więcej interesował się przyrodą.
— On kieruje się wyobraźnią, Jolyonie.
— Tak... w sposób sangwiniczny. Czy okazuje komu miłość?
— Nie... nikomu specjalnie... tylko wszystkim wogóle. Nie narodziło się jeszcze dziecko tak kochające i kochane, jak Jon.
— Bo to twój chłopak, Ireno.
W tejże chwili mały Jon, przyczajony na gałęzi wysoko ponad głowami rodziców, ustrzelił ich oboje dwoma ziarnkami fasoli, jednakże ten urywek dosłyszanej rozmowy utknął, niby niestrawna jakaś gęstwa, w jego małym ptasim żołądeczku. Kochający, kochany, kierujący się fantazją, sangwiniczny!...
Liście obecnie zaczęły również tworzyć gęstwę — i oto nadchodził już dzień Jonowych urodzin, przypadający corocznie na 12 maja, a pamiętny zawsze obiadem złożonym z najulubieńszych frykasów i ciastek, grzybków, makaronów i polewki imbirowej.
Wszakoż pomiędzy owym dniem ósmych urodzin a między godziną popołudniową, kiedy to Jon w poświetli lipcowego słońca stał na zakręcie klatki schodowej, zdarzyło się kilka ważnych wypadków.
„Da“, snąć utrudzona ustawicznem obmywaniem kolan chłopca, a może posłuszna owemu tajemniczemu; instynktowi, który nawet niańki zmusza do rozstania się z wychowankami, zaraz nazajutrz po urodzinach Jona pożegnała się z nim wśród strumieni łez, by „wyjść“ — całkowicie i zupełnie — „za jednego kawalera“. Mały Jon, przed którym rzecz tę zatajono, był niepocieszony przez całe pół dnia... Nie powinni byli przed nim tego trzymać w tajemnicy!... Dwa wielkie pudełka żołnierzy wraz z baterją armatek, tudzież „Młodzi trębacze“, którzy znaleźli się pomiędzy prezentami urodzinowemi — wszystko to, wespół z świeżem strapieniem, przyczyniło się do pewnego rodzaju zmiany w jego charakterze: zamiast osobiście szukać przygód i narażać własne życie, zaczął urządzać pomysłowe zabawy, w których wystawiał na szwank życie nieprzeliczonych zastępów żołnierzy cynowych, kamyków, kulek szklanych i ziarnek bobu. Z tych różnych postaci „żeru armatniego“ czynił cale kolekcjo i posługując się naprzemian raz jednemi, raz drugiemi, prowadził to wojnę siedmioletnią, to hiszpańską, to trzydziestoletnią, to jeszcze inne krwawe boje, o których czytywał w wielkiej „Historji Europy“, stanowiącej niegdyś własność dziadka. Wojny te — których przebieg, uzależniony od genjuszu chłopca, mijał się niekiedy z prawdą dziejową — rozgrywały się na podłodze dziecinnego pokoju, do którego przez dzień nikt nie mógł wchodzić z obawy, żeby nie pomieszać szyków królowi szwedzkiemu Gustawowi Adolfowi, lub nie rozdeptać całej armji austrjackiej. Do Austrjaków — ze względu na dźwięczność ich nazwy — był namiętnie przywiązany, to też widząc, że w dziejach tak mało bitew zaznaczyło się ich zwycięstwem, wymyślał przynajmniej w zabawie coraz to nowe dla nich triumfy. Ulubionymi jego jenerałami byli: Eugenjusz Sabaudzki, arcyksiążę Karol i Wallenstein; Tillego i Macka, choć byli Austrjakami, oczywiście trudno było darzyć sympatją; Jon słyszał pewnego razu z ust ojca, że były to „figury operetkowe“, jednakże niebardzo zrozumiał, coby to mogło znaczyć. Przepadał i za Turenjuszem, również ze względów eufonicznych.
Opisany okres — przyczyniający wiele zmartwień rodzicom, gdyż chłopak, zamiast biegać po dworze, bawił się w domu — trwał przez cały maj i połowę czerwca, póki temu stanowi rzeczy kresu nie położył ojciec, przynosząc „Tomka Sawyera“ i „Huckleberry FinnKa“. Przeczytawszy te książki, malec odczuł w sobie nowy jakiś pęd i wyruszył znów poza bramę domu, by rozpocząć zawzięte poszukiwania jakiejś rzeki. Ponieważ w Robin Hill z przyległościami nie było takowej, przeto zastąpić ją musiał staw, który na szczęście miał lilje wodne, jętki, komary, sitowie i trzy krzaki łoziny. Po tym stawie — gdy ojciec i Garratt stwierdzili z pomocą sondowania, że dno jest pewne a woda w najgłębszych miejscach dochodzi do dwóch stóp głębokości — pozwolono chłopcu jeździć w małej wywrotnej łódce; spędzał w niej wiele godzin dziennie, to wiosłując, to znów czatując, niepostrzeżony przez Indjanina Joe i innych nieprzyjaciół. Ponadto na brzegu stawu zbudował sobie ze starych pudelek od biszkoptów wigwam, zajmujący powierzchnię bezmała czterech stóp kwadratowych, a kryty gałęźmi. W szałasie tym zakładał małe ogniska i piekł na nich ptaki, których nie ustrzelił ze swej flinty polując wśród pól i wyrębu, albo ryby, których nie ułowił w stawie, ponieważ ich tam wogóle nie było. To mu zajęło resztę czerwca i ów lipiec, gdy ojciec i matka bawili w Irlandji. Przez te pięć letnich pogodnych tygodni, zostawiony sam sobie, wiódł życie odludne, za całe towarzystwo mając strzelbę, wigwam, łódkę i wodę; a chociaż mały, ruchliwy jego umysł uporczywie oddalał od siebie poczucie piękna, jednakże ono chwilami dawało mu znać o sobie, to przysiadając na skrzydełku jętki, to skrząc się migotnym blaskiem na pąkach lilij wodnych, to błękitem swym ocierając się o jego oczy — ilekroć kładł się na — wznak, czatując w zasadzce.
„Ciocia“ June, której zlecono opiekę nad nim, w samym domu miała jakiegoś „dorosłego człowieka“, pokaszliwującego oraz lepiącego z kitu szklarskiego jakąś twarz ludzką, to też nie kwapiła się nad staw, by zobaczyć co porabia chłopiec. Pewnego razu jednakże przyprowadziła z sobą dwoje innych osób „dorosłych“. Mały Jon, który właśnie pomalował sobie gołe ciałko w pasy żółte i jasnoniebieskie, posługując się farbami wodnemi z pudelka ojcowskiego, a we włosy zatknął sobie parę piór kaczych — dostrzegł przybyszów i natychmiast zaczaił się w wiklinie. Tak jak przewidywał, podeszli odrazu do jego wigwamu i uklękli, by zajrzeć do środka; to też, wydawszy okrzyk ścinający krew w żyłach, zdołał niemal doszczętnie oskalpować „ciocię“ June i „dorosłą“ panią, zanim te zdążyły go pocałować. Dwie osoby dorosłe zwały się „ciocia“ Holly i „wujaszek“ Val; ten miał twarz ogorzałą, utykał nieco na jedną nogę i okrutnie śmiał się z chłopaka. Jon nabrał sympatji do „cioci“ Holly, która również wyglądała na siostrę; jednakowoż oboje wujostwo wyjechali tego samego dnia popołudniu i już nie zdarzyło mu się ich obaczyć. Na trzy dni przed spodziewanym przyjazdem ojca i matki, wyjechała również — i to z wielkim pośpiechem — „ciocia“ June, zabierając pokaszliwującego „dorosłego“ pana, wraz z jego bryłą gliny. Mademoiselle obwieściła:
— Biedny szlowjek, była bahdzo khory; zabhaniam czi, Jonie, wkhodzicz do jego pokoju.
Jon, który rzadko czynił coś takiego, co mu zabraniano, powstrzymał się od pójścia w zakazane progi, mimo że był znudzony i osamotniony. Prawdę powiedziawszy, powaby stawu już przeminęły, a chłopak — po brzegi duszy przejęty niepokojem — pragnął czegoś nowego: już nie drzewa ni strzelby, ale jakiejś rzeczy bardziej powabnej, pieściwej. Owe dwa dni ostatnie wydały mu się jakby miesiącami, pomimo „Rozbitków morskich“, gdzie czytał o matce Lee i jej strasznym fajerwerku ze szczątków okrętowych. W ciągu tego czasu przeszedł się ze sto razy tam i napowrót po schodach; z dziecinnego pokoju, gdzie sypiał obecnie, niejednokrotnie zakradał się do pokoju matki, przyglądał się wszystkiem, niczego nie ruszając, poczem sunął dalej do gotowalni, a stanąwszy na jednej nodze, jak Slingby, kolo łazienki, szeptał tajemniczo, by przynieść szczęście:
— Huś! huś! huś! szukaj kota! kota! kota!
Potem, przekradając się zpowrotem, otwierał szafę z sukniami matki, wciągał głębokim wdechem woń jakąś, która zdawała się go zbliżać... sam nie wiedział, ku czemu.
Uczynił to był bezpośrednio przed ową chwilą, gdy stał pośrodku świetlnej smugi, głowiąc się nad tem, w jaki z kilka znanych sposobów ześliznąć się z poręczy. Wszystkie wydały mu się niedorzecznemi — i w nagłem znużeniu jął iść zwolna po schodach, stopień za stopniem. W czasie tego schodzenia zdołał sobie całkiem wyraźnie uprzytomnić w myśli twarz ojca: krótką siwą bródkę, mrugające głębokie oczy, bruzdę pomiędzy niemi, żartobliwy uśmiech oraz smukłą figurę, która małemu Jonowi wydawała się tak wysoką; matki natomiast nie mógł sobie przypomnieć. Istnienie jej uświadomiała jedynie woń sukni kobiecych, tudzież jakaś nikła zjawa wodząca za nim dwojgiem ciemnych oczu.
W hallu była Bella — rozsuwała wielkie portjery i otwierała drzwi frontowe. Jon ozwał się głosem przypochlebnym:
— Bella!
— Słucham panicza.
— Gdy oni przyjadą, podaj nam herbatę pod dębem; wiem, że im się to najwięcej spodoba.
— Panicz chciał powiedzieć, że się paniczowi najwięcej spodoba...?
Jon zamyślił się.
— Nie, im się to spodoba, żeby mnie zrobić przyjemność.
Bella uśmiechnęła się.
— Dobrze, dobrze, zrobię to, jeżeli panicz będzie tu siedział spokojnie i nic nie spsoci, zanim państwo przyjadą.
Mały Jon usiadł na najniższym stopniu schodów i kiwnął głową. Bella podeszła bliżej i obejrzała go zgóry.
— Niech panicz wstanie! — rzekła.
Jon powstał. Obejrzała go ztyłu. Nie pozielenił się od trawy, a kolana wydawały się czyste.
— Wszystko w porządku! — zawyrokowała. — Dobre dziecko! A co, nie opalił się? Daj mi buzi!
I cmoknęła Jona we włoski.
— Jakie konfitury? — zapytał. — Tak jestem zmęczony czekaniem.
— Agrestowe i poziomkowe.
Brawo! toż ulubione smakołyki!
Po jej odejściu Jon przez minutę siedział spokojnie. Cisza panowała w wielkim hallu; wschodnia jego połać była otwarta, dzięki czemu widać było jedno z ulubionych drzew Jona, mianowicie wielki bryg, żeglujący wolniutko poprzez górny trawnik. Na werandzie słały się zukosa cienie filarów. Jon wstał, przeskoczył jeden z tych cieni i obszedł wokoło klomb kosaćców, obrastający sadzawkę z szarawego marmuru. Kwiaty były bardzo ładne, jednakże słaby miały zapach. Stanął w otwartej bramie i wyjrzał na zewnątrz.
A jeżeli!... jeżeli nie przyjadą!
Czekał już tak długo, iż dalsze czekanie wydało mu się rzeczą nie do zniesienia — i naraz uwaga prześliznęła się z tej ostateczności na drobne pyłki kurzu, wibrujące w nadpływającej fali modrawego blasku słonecznego. Wyciągnąwszy rękę, starał się kilka z nich pochwycić. Bella powinna była odkurzyć ten skrawek powietrza! Ale może to nie był kurz — ale to, z czego jest zrobiona światłość słoneczna? I chłopak poszedł zobaczyć, czy światłość słoneczna na dworze jest taka sama. Okazało się, iż była inna...
Chłopak obiecał był, że będzie spokojnie siedział w hall’u; jednakże przyrzeczenie to okazało się na dłuższą metę wprost niewykonalne. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, przekroczył wysypaną żwirem drogę jezdną i położył się na murawie. Zerwawszy sześć stokrotek, ponazywał je starannie: Sir Lamorac, Sir Tristram, Sir Lancelot, Sir Palimedes, Sir Bors, Sir Gawain — i kazał im kolejno staczać pojedynki, aż wkońcu sam tylko Sir Lamorac, wyróżniony szczególnie hardą łodygą, miał jeszcze na karku głowę, choć nawet i on po trzech spotkaniach miał wygląd zdechlaka i obszarpańca. W trawie, która niemal prosiła się o kośbę, gramolił się zwolna jakiś chrząszczyk. Każde źdźbło trawy było małem drzewem, którego pień okrążać musiało drobne stworzonko. Mały Jon nadstawił Sir Lamoraca nogami wdół i pomógł chrząszczykowi wydostać się wzwyż; nieborak puścił się w dyrdy, oszołomiony boleśnie swą przygodą. Jon zaśmiał się: potem przestało go to ciekawić i westchnął. W sercu czuł pustkę.
Odwrócił się i leżał nawznak. Kwitnące lipy pachniały miodem; na niebie był cudny błękit przystrojony kilkoma białemi obłoczkami, które wyglądały — a może i smakowały — jak lody cytrynowe. Słychać było, jak Bob grał na harmonji; melodja pieśni przejmowała duszę chłopca jednocześnie lubością i smutkiem. Znów się obrócił i przyłożył ucho do ziemi (Indjanie umieją pochwycić uchem nawet zdaleka ciągnące odgłosy), jednakże nie słyszał nic — co najwyżej dźwięk harmonji! Ale niemal w tejże chwili istotnie posłyszał słaby turkot, podobny do pomruku żaren. Tak!... to powóz... nadjeżdża!... nadjeżdża!
Zerwał się na równe nogi. Czy miał czekać na ganku, czy też wbiec na schody, na górę, a w chwili, gdy będą wchodzili, zawołać „Uwaga!“ i zjechać powoli po poręczy, głową wprzód? Czy miał...? Powóz skręcił w dróżkę ogrodową. Było już zapóźno! Nie zostało mu nic innego, jak tylko czekać i podskakiwać z niecierpliwości. Powóz nadjechał żwawo, zaturkotał i zatrzymał się. Ojciec wyszedł zeń, jakby życie z ucichłego ciała. Schylił się — w tejże chwili mały Jon podskoczył wgórę — i zderzyli się z sobą. Ojciec odezwał się zwykłym swym obyczajem:
— Jak Boga kocham! Aleś ty się opalił, mój chłopcze! Uczucie wyczekiwania — czegoś upragnionego — biło niesłabnącym zdrojem w duszy małego Jona... Powłóczystem, nieśmiałem spojrzeniem dostrzegł matkę, uśmiechniętą, w niebieskiej sukni oraz z błękitną woalką na czapce i włosach. Podskoczył jak tylko mógł najwyżej, nogami oplótł jej kibić i wtulił się w jej objęcie. Posłyszał jej westchnienie i uczuł jej uścisk wzajemny. Oczy jego, jeszcze wówczas ciemnoniebieskie, długo wpatrywały się w jej ciemnobrunatne tęczówki, aż nakoniec jej wargi przycisnęły się do jego powiek, a wtedy, przytulając się do niej ze wszystkich sił, posłyszał, jak śmiejąc się i niby piszcząc zcicha, mówiła:
— Aleś ty silny, Jonie!
Wówczas zsunął się z jej objęć i ciągnąc ją za rękę, szurnął wgłąb hallu.
Gdy siedział pod dębem, zajadając konfitury, uderzały go w matce różne rysy i szczegóły, których wpierw zdawał się nie dostrzegać: tak naprzykład, policzki jej były śmietankowego koloru, w ciemnozłotych jej włosach snuły się srebrzyste nitki, na grdyce nie miała, jak Bella, żadnego guza, a chód jej odznaczał się cichością i spokojem. Zauważył też parę drobnych kreseczek, biegnących od kącików jej oczu, pod niemi zaś jakiś cień miły i ujmujący. Była piękna jak zawsze, piękniejsza niż „Da“, lub Mademoiselle, lub „ciocia“ June, lub nawet „ciocia“ Holly, do której nabrał wielkiej sympatji ostatniemi czasy; ba, piękniejsza nawet niż Bella, która miała hoże policzki i czasami była nazbyt gwałtowna w swych wystąpieniach. Ta nowa uroda matki była szczegółem wielkiej wagi, to też chłopak jadł tego dnia mniej, niż się po nim spodziewano.
Po podwieczorku ojciec wyraził ochotę przespacerowania się z nim po ogrodzie. Wszczął więc chłopak długą rozmowę na tematy ogólne, omijając sprawy tak osobiste, jak przygody Jmć Lamorac’a, zwycięskie wojny Austrjaków oraz pustkę, jaką odczuwał w ciągu trzech dni ostatnich i która oto nagle została zapełniona. Ojciec opowiadał mu o miejscowości, zwanej Glensofantrim, gdzie bawił niedawno z matką, i o krasnoludkach, które tam wychodzą z ziemi, gdy na świecie wszystko ucichnie. Mały Jon stanął, rozkraczywszy nogi.
— Czy ty naprawdę temu wierzysz, tatusiu?
— Nie, Jonie, ale myślałem, że ty uwierzysz.
— A czemu?
— Bo jesteś młodszy ode mnie... a to są postacie czarnoksięskie.
Małemu Jonowi wyciągnął się podbródek.
— Nie wierzę w zjawy czarnoksięskie. Nigdy ich nie widywałem.
— Hm! — ozwał się ojciec.
— A mamusia? Ojciec uśmiechnął się żartobliwie.
— Nie, widuje tylko Pana.
— Cóż to za Pan?
— Taki koźlaty bożek, co hasa w dzikich i pięknych ustroniach.
— Czy był w Glensofantrim?
— Mamusia mówi, że był.
Mały Jon wspiął się na palce i rozpoczął dalsze indagacje:
— A tyś go widział, tatusiu?
— Nie; widziałem tylko Wenus Anadyomenc.
Mały Jon zamyślił się; wszak Wenus była wspomniana w jego książce o Grekach i Trojanach. Zatem Anna było jej imię chrzestne, a Dyomene przydomkiem? Gdy o to zapytał, okazało się jednali, że było to jedno tylko słowo, oznaczające „wynurzającą się z morskiej piany“.
— Czy ona wynurzała się z piany w Glensofantrim?
— Tak... codziennie.
— Jak ona wygląda, tatusiu?
— Jest podobna do mamusi.
— O! w takim razie musi być... — lecz w tem miejscu urwał, przyskoczył do muru, wdrapał się na niego i zręcznie zsunął się zpowrotem na dół. Odkrycie, że matka jest piękną, było tego rodzaju, iż czuł, że musi je bezwzględnie zatrzymać przy sobie. Jednakże cygaro ojcowskie zaczęło tak jakoś długo się palić, iż chłopak zmuszony był nakoniec zagadnąć:
— Chciałbym zobaczyć, co mamusia przywiozła. Co myślisz, tatusiu?
Zdanie to wypowiedział niskim tonem, żeby snadź nie być poczytanym za niewieściucha, i był nieco stropiony, gdy ojciec spojrzał nań przenikliwie, westchnął z powagą i odrzekł:
— Dobrze, idź ją ukochać, mój chłopcze.
Poszedł zrazu niby to powolnym krokiem, potem jednak pomknął jak strzała, by dostać się na górę. Drzwi matczynej sypialni były otwarte, więc wszedł bez pytania. Matka klęczała jeszcze pochylona nad walizą. Stał przez chwilę cichutko tuż przy niej.
Podniosła się na klęczkach i zagadnęła:
— No i cóż, Jonie?
— Chciałem tylko przyjść i popatrzeć.
Zwarłszy się z nią na chwilę w powtórnym uścisku, wgramolił się na parapet okna i podkuliwszy nogi pod siebie, przyglądał się rozpakowywaniu walizy. Czynność ta napawała go niedoznawaną dotąd nigdy rozkoszą, nietylko dlatego, że matka wydobywała różne przedmioty o podejrzanym wyglądzie, ale i dlatego, że poprostu miło mu było przyglądać się jej samej. Poruszała się zgoła odmiennie od innych osób, zwłaszcza od Belli; była niezawodnie najwytworniejszą osobą, jaką zdarzyło mu się spotkać.
Wkońcu uporała się z walizą i uklękła tuż przed nim.
— Smutno ci było bez nas, Jonie?
Mały Jon kiwnął głową i, dawszy w ten sposób upust swym uczuciom, kiwał nią jeszcze przez czas jakiś.
— Przecież miałeś tu ciocię June?
— Och! Ona tu miała jakiegoś pana, co wciąż kaszlał.
Twarz matki zmieniła się i przybrała wyraz niemal gniewny. Widząc to, chłopiec dodał pośpiesznie:
— Był to biedny człowiek, mamusiu... tak kaszlał okropnie!... Ja... ja go lubiłem...
Matka objęła go w pasie rękoma.
— Ty wszystkich lubisz, Jonie.
Mały Jon zamyślił się.
— Akurat tak!... — odpowiedział. — Ciocia Juna wzięła mnie jednej niedzieli do kościoła.
— Do kościoła? Oo!
— Chciała zobaczyć, jak mnie to nastroi.
— I nastroiło cię?
— Tak. Jakoś tak mi się dziwnie zrobiło, więc ciocia zabrała mnie czem prędzej do domu. Nie chorowałem wcale potem. Położyłem się do łóżka, dostałem gorącej wódki z wodą i czytałem „Chłopców z Beechwood“. Była to rzecz pyszna!
Matka zagryzła wargi.
— Kiedy to było?
— O, jakie... już bardzo dawno... Prosiłem, by mnie wzięła raz jeszcze, ale ona nie chciała. Czy ty i tatuś nigdy nie chodzicie do kościoła?
— Nie, nie chodzimy.
— A czemu?
Matka uśmiechnęła się.
— No, widzisz, mój drogi, chodziliśmy jeszcze, gdyś — my oboje byli mali... może nawet za mali...
— Tak, wiem — oświadczył mały Jon — to rzecz niebezpieczna.
— O tych rzeczach będziesz sądził sam, gdy podrośniesz.
Mały Jon odpowiedział, jakby coś ważąc w sobie:
— Wcale nie pragnę być dorosłym... nie chcę chodzić do szkoły.
Nagła, przemożna chęć powiedzenia czegoś więcej — wypowiedzenie tego, co czuł naprawdę — oblała mu twarz rumieńcem:
— Ja... ja chcę pozostać z tobą, mamusiu, i być twoim kochankiem.
Poczem, zdając sobie sprawę, iż należy ugruntować sytuację, dodał:
— Ale dziś w nocy nie chcę iść do łóżka. Nuży mnie to chodzenie do łóżka noc po nocy.
— Czy znów miałeś zmory?
— Może raz tylko. Czy dziś w nocy mogę zostawić otwarte drzwi do twego pokoju?
— Dobrze, ale tylko troszeczkę.
Mały Jon westchnął z zadowoleniem.
— A co widziałaś w Glensofantrim?
— Same piękne rzeczy, mój drogi.
— Co to właściwie jest piękno?
— Co to właściwie... Ach, Jonie, to trudne zagadnienie.
— Czy naprzykład mógłbym to zobaczyć?
Matka powstała i usiadła obok niego.
— Możesz, i to codzień nawet. Piękne jest niebo, gwiazdy, noce księżycowe, następnie ptaki, kwiaty, drzewa... wszystko to jest piękne. Wyjrzyj za okno... a będziesz miał piękno, mój Jonie.
— O, tak, to jest widok... Czy to już wszystko?
— Wszystko?... Nie! Cudownie pięknie jest morze i fale z pomykającemi na nich kłębuszkami piany.
— Czyś ty się z nich wynurzała codziennie, mamusiu?
Matka zaśmiała się.
— A jakże! Przecieżeśmy się kąpali.
Mały Jon nagle wyciągnął ręce i objął jej szyję.
— Ja wiem — ozwał się tajemniczo — to ty jesteś naprawdę, a wszystko inne jest tylko „niby“.
Matka westchnęła, zaśmiała się i rzekła:
— Ach, Jonie!
Mały Jon zagadnął ją tonem krytycznym:
— Czy sądzisz, że taka naprzykład Bella jest piękna? Ja innego o niej jestem zdania.
— Bella jest młoda... i to coś znaczy.
— Ale ty młodziej wyglądasz, mamusiu. Jeżeli szturchnąć Bellę, ona się obraża. Nie wierzę, żeby „Da“ była piękna... kiedy sobie o tem pomyślę... A Mademoiselle jest prawie że brzydka.
— Mademoiselle ma twarz bardzo miłą.
— O, tak, miłą. Lubię twoje promyczki, mamusiu.
— Promyczki?
Mały Jon przytknął paluszek do jednego z kącików jej oczu.
— Ach, te zmarszczki? Ależ one są oznaką starości.
— One się ukazują, gdy ty się śmiejesz.
— Ale mnie nie upiększają bynajmniej.
— Owszem, mnie się bardzo podobają. Czy ty mnie kochasz, mamusiu?
— Tak, kocham cię... kocham, mój drogi.
— I zawsze tak samo?
— Zawsze tak samo.
— Czy bardziej, niż myślałem?
— Bardziej... o wiele bardziej.
— No, to i ja tak samo cię kocham... więc wet za wet...
Uświadamiając sobie, że nigdy dotąd w całem swem życiu nie wywnętrzył się w tej mierze co dzisiaj, odczuł znów nagły zwrot ku męskości Jmci Lamoraca, Dicka Needhama, Hucka Finna i innych zuchów.
— Czy mogę ci pokazać parę sztuk? — zapytał, i nie czekając odpowiedzi, ześliznął się z jej ramion i stanął na głowie. Następnie, podniecony jej nietajonym podziwem, wszedł na łóżko i rzuciwszy się głową wdół, wywinął koziołka, nie dotykając się niczego rękami. Sztukę tę powtórzył parokrotnie.
Tego wieczora, obejrzawszy wszystko, co rodzice przywieźli, pozostał dłużej na kolacji, siedząc pomiędzy nimi przy okrągłym stoliku, którego zwykli używać, gdy jadali we dwójkę. Był do ostateczności podniecony. Matka miała na sobie suknię popielatą z kremowym szlaczkiem, z małych koronkowych różyczek, a okalającym smaglejszą od niego szyję. Jon wpatrywał się w nią uporczywie, póki figlarny uśmiech ojca nie zwrócił nagle jego uwagi na leżący przed nim płatek ananasa. Była to pora późniejsza od tej, o której zazwyczaj kładł się do łóżka. Matka poszła wraz z nim na górę, a on rozbierał się powoli, ażeby zatrzymać dłużej ją przy sobie. Gdy nie miał już na sobie nic prócz koszulki nocnej, odezwał się:
— Obiecaj mi, że nie odejdziesz, póki nie skończę pacierza!
— Obiecuję.
Klęcząc na łóżku i co chwila nurkując twarzą w pościeli, mały Jon trzepał prędko pod nosem modlitwę i co chwila odmykał to jedno oko, to drugie, aby przyjrzeć się matce stojącej cichuteńko, z uśmiechem na twarzy.
— Ojcze nasz — brzmiały końcowe słowa pacierzu — który jesteś w niebie... święć się... mamusiu... przyjdź Królestwo... mamusiu... jako w niebie tak i na ziemi... chleba naszego... mamusiu... daj nam dzisiaj... i odpuść nam nasze winy... jako w niebie tak i na ziemi... naszym winowajcom... i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen!... Baczność!
Skoczył i przez długą chwilę pozostał w jej objęciach. Ułożywszy się już do spania, nie wypuszczał jej ręki ze swego uścisku.
— Nie będziesz przymykała drzwi? prawda, że nie? Czy chcesz na dłużej odejść, mamusiu?
— Zejdę na dół i będę przygrywała tatusiowi.
— O, to dobrze! Będę się przysłuchiwał.
— Ej, chyba nie! Musisz przecie zasnąć.
— Mogę spać każdej nocy.
— Otóż właśnie, dziś jest taka sama noc, jak każda inna.
— O nie! jest całkiem niezwyczajna!
— W takie właśnie noce sypia się najlepiej.
— Ale jeżeli ja zasnę, mamusiu, nie posłyszę twojego nadejścia.
— No dobrze, więc przyjdę cię pocałować... Jeżeli się obudzisz, będziesz o tem wiedział, a jeżelibyś się nie obudził, to i tak odczujesz, żem cię pocałowała.
Mały Jon westchnął:
— Niech tak będzie! — odrzekł. — Widzę, że będę musiał się z tem zgodzić. Mamusiu!
— Co, synku?
— Jakie było to nazwisko tej, w którą tatuś wierzy? Wenus Anna Diomenes?
— Och, mój aniołku! Anadyomene!
— Tak, ale imię, jakie ja tobie nadałem, o wiele bardziej mi się podoba.
— I jak to mnie nazwałeś, Jonie?
Mały Jon odparł nieśmiałe:
— Genowefa! to wzięte z „Okrągłego Stołu“... właśnie teraz mi to przyszło na myśl... tylko jej włosy, coprawda, były rozpuszczone.
Oczy matczyne, spoglądające za nim, zdały się płynąć falującym ruchem.
— Nie zapomnisz przyjść, mamusiu?
— Nie zapomnę, o ile położysz się i zaśniesz.
— Aha, więc zawieramy układ! — i mały Jon przymknął powieki.
Poczuł jej wargi na swem czole, i natychmiast potem posłyszał jej kroki. Otwarł na chwilę powieki, by dostrzec cień matki przemykający się wśród odrzwi, i westchnąwszy, zamknął je znowu.
Wówczas nadszedł czas oczekiwania.
Przez jakie dziesięć minut chłopak, wierny przyrzeczeniu, usiłował zasnąć, przerachowując kolejno w myśli wielką liczbę ostów w szeregu co było starą receptą „Da“, na sprowadzenie snu. Zdawało mu się, że na tem liczeniu zbiegły mu chyba całe godziny; uważał, że już lada chwila matka powinna powrócić. Zrzucił z siebie wszystkie okrycia.
— O, jak mi gorąco! — odezwał się, a głos jego dziwnie jakoś rozbrzmią! w ciemności, jakgdyby nie jego własny. — Czemu mama nie nadchodzi?
Usiadł na łóżku. Trzeba przecie się rozejrzeć! Wstał z łóżka, podszedł do okna i odsunął nieco wbok roletę. Na dworze nie było ciemno; Jon nie wiedział, czy przypisać to światłości dziennej czy też księżycowi, który był ogromny. Miał on pocieszną, wykrzywioną twarz, jakgdyby się wyśmiewał z chłopca, to też Jon nie miał ochoty nań patrzeć. Później dopiero, przypomniawszy sobie słowa matki, że noce księżycowe są piękne, jął w ciągu dalszym wpatrywać się we wszystko co było przed nim. Od drzew słały się grube cienie, łąka wyglądała jak kałuża rozlanego mleka, a oczom otwierały się dalekie, dalekie przestrzenie. Widać było rzeczy — hen — niezmiernie odległe, kędyś bodaj za krawędzią świata, a wszystko wydawało się jakoś odmienne i rozlewne. Jakaś woń miła, upojna, płynęła przez okno odemknięte.
— Chciałbym mieć gołębicę, jak Noe! — pomyślał.
Świeci i świeci jasnością ciągłą...“ —
Po przebrzmieniu tego wiersza, który ni stąd ni zowąd pojawił mu się w głowie, chłopak posłyszał muzykę... cichuśką... a tak miłą! To grała mamusia!
Przypomniał sobie o przeznaczconem dlań ciasteczku, spoczywającem w wiadomej przegródce komody. Wydobywszy je, podszedł zpowrotem do okna. Wychylił się, to gryząc ciastko, to znów zatrzymując szczęki, ażeby lepiej słyszeć muzykę. „Da“ nieraz opowiadała, że aniołowie w niebie grają na harfach; jednakże pewno nie była to rzecz ani w połowie tak miła, jak przysłuchiwanie się grze mamusi, połączone z zajadaniem ciastka. Jakiś chrząszcz bzyknął mu koło ucha, jakaś ćma musnęła go po twarzy. Muzyka ucichła, przeto mały Jon wsunął główkę zpowrotem do pokoju. Mamusia już z pewnością nadchodzi! Nie życzył sobie, by zobaczono, że nie śpi. Wrócił do łóżka i naciągnął sobie wszystkie koce niemal na głowę. Jednakże zapomniał zasunąć roletę, wobec czego do pokoju wdzierała się smuga światłości księżycowej: widział, że upadła na podłogę, tuż koło nogi łóżka i posuwała się ku niemu ustawicznie a powoli, niby jakaś rzecz żywa. Muzyka zabrzmiała znowu, lecz ledwie że słyszalna — senna muzyka — piękna — senna — muzyka — senna — sen — sen — —
Czas upływał, muzyka to wzmagała się, to słabła, to cichła. Światłość księżycowa przypełzła ku twarzyczce małego Jona. Chłopak przewrócił się przez sen i leżał nawznak, brunatną piąstką ściskając jeszcze mocno kołderkę. Kąciki oczu ściągnęły mu się zlekka — zaczął śnić. Śniło mu się, że pił mleko z miseczki, która była księżycem, a z przeciwka przyglądało mu się wielkie czarne kocisko, uśmiechając się pociesznie, niby ojciec Jona, i szepcąc zcicha: „Nie pij za wiele!“ Mleko to przeznaczone było właściwie dla kota, to też chłopak wyciągnął rękę przyjaźnie, by pogłaskać zwierzątko — jednakże ono w tejże chwili znikło bez śladu. Miska stała się łóżkiem, w którem spoczywał, a gdy próbował z niego się wydostać, nie mógł odnaleźć krawędzi — — nie mógł jej odnaleźć — nie mógł — nie mógł — nie mógł się wydostać!... To było okropne!... o — krop — ne!...
Zajęczał cicho przez sen... Na dobitkę, łóżko naraz poczęło kręcić się wkółko — było poza nim i w nim samym — wirowało wciąż uparcie i zawzięcie, rozogniając się do czerwoności, a matka Lee z „Rozbitków morskich“ wprawiała je w ruch ustawiczny! Och! jakże okropnie ona wyglądała!... Coraz to prędzej i prędzej!... Wkońcu on sam i łóżko i matka Lee, i księżyc i kot — wszystko to razem stało się jednem kołem, kręcącem się bez przerwy i coraz to wyżej i wyżej — — okropność! — okropność! — okropność!
Krzyknął przeraźliwie...
Przez kręgi koła przebił się czyjś głos:
— Kochanie! kochanie!
Chłopak zbudził się — i zerwał się z pościeli, otwierając oczy szeroko.
Przy nim stała matka, z włosami przypominającemi Genowefę. W włosach tych, wpiwszy się mocno w jej ramię, ukrył twarz swoją:
— Och! och!
— No, no, już wszystko w porządku, mój skarbie. Jużeś się obudził. Cichajże, cichaj! Nic się nie stało!
Ale mały Jon wciąż powtarzał:
— Och! och!
Głos matki, taki jedwabisty, mówił mu w ucho:
— To tylko księżyc świecił ci prosto w twarzyczkę, serdeńko!
Mały Jon chlipnął wprost w fałdy jej szlafroka:
— A mówiłaś, że on jest piękny. Och!
— Ale spać przy nim nie można, Jonie. I kto go tu wpuścił? Czy podciągałeś roletę?
— Chciałem zobaczyć, która godzina — — wyjrzałem — — wyjrzałem na dwór — — słyszą — — słyszałem jak ty grałaś, mamusiu — — i — — i zjadłem ciastko — —
Jednakże zwolna pocieszał się i uspokajał, a w duszy podświadomie zbudziła się chęć wytłumaczenia się ze swej trwogi.
— Matka Lee kręciła mnie wkółko, rozżarzając wszystko do czerwoności — wymamrotał.
— Ej, Jonie, czegóż innego można się spodziewać, gdy ktoś zajada ciastka, położywszy się do łóżka?
— Tylko jedno, mamusiu — — to czyniło muzykę o wiele piękniejszą. Czekałem ciebie bardzo długo — myślałem, że już chyba jest jutro.
— Moje kaczątko! toć dopiero jedenasta!
Mały Jon milczał przez chwilę, ocierając się noskiem o jej szyję.
— Mamusiu, czy tatuś jest w twoim pokoju?
— Nie, dziś go niema.
— Czy mogę przyjść?
— Jeżeli tylko masz ochotę, mój pieszczochu.
Mały Jon, ledwo posiadając się z radości, cofnął się nieco:
— Jakoś inaczej teraz wyglądasz, mamusiu... o wiele młodziej.
— To sprawiły moje włosy, kochanie.
Mały Jon wziął w rękę ich cały pęk, gruby, ciemnozłoty, przetkany gdzie niegdzie srebrnemi nitkami.
— Podobają mi się — rzekł — a ty mi się podobasz najwięcej ze wszystkich osób, jakie znam.
I wziąwszy ją za rękę, począł ją ciągnąć ku drzwiom. Gdy przeszli, zamknął je z westchnieniem ulgi.
— Którą stronę łóżka wolisz, mamusiu?
— Lewą.
— Doskonale.
I nie tracąc czasu, nie zostawiając jej najmniejszej sposobności do zmiany postanowienia, wszedł do jej łóżka. Wydało mu się znacznie miększe i wygodniejsze, niż jego własne. Westchnął raz jeszcze, przycisnął głowę do poduszki i leżąc przyglądał się skłębionej walce rydwanów, dzid i mieczy, jaka zawsze jawiła się na powierzchni koców, ilekroć na ich włoski spojrzał pod światło.
— Więc to nic nie było? naprawdę nic nie było? — zapytał.
Matka, siedząc przed lustrem, odpowiedziała:
— Nic, oprócz księżyca i twej rozgorączkowanej wyobraźni! Nie powinieneś tak się gorączkować, Jonie.
Atoli mały Jon, jeszcze niezupełnie panując nad nerwami, odpowiedział hardo:
— Ja się nie bałem nic a nic! Doprawdy nic a nic!
I zaczął znów przyglądać się włóczniom i rydwanom. Wszystko mu się tak dłużyło.
— Ach, mamusiu, pośpiesz się!
— Ależ, kochanie, muszę sobie zapleść włosy.
— O nie! nie rób tego dzisiaj! Jutro tylko będziesz miała robotę z ich rozplataniem. Teraz chce mi się już spać; jeżeli nie przyjdziesz, to wnet odechce mi się spania.
Matka — biała i kwiecista — podniosła się i stanęła przed potrójnem lustrem toaletowem. Mógł teraz widzieć trojakie jej odbicie: jej odwrócony kark, jej włosy połyskujące pod światło i jej roześmiane czarne oczy. Uznał to za niepotrzebne, więc ozwał się:
— Chodź, chodź, mamusiu. Ja czekam.
— Dobrze, dobrze, mój kochany, zaraz przyjdę!
Mały Jon zamknął oczy. Wszystko przybrało obrót w najwyższym stopniu zadowalający — — żeby tylko ona się pośpieszyła!
Poczuł, że łóżko się zatrzęsło: to ona wchodziła! Mając wciąż oczy zamknięte, zapytał sennie:
Czy tak nie miło?
Posłyszał głos jej, mówiący coś do niego, poczuł jej wargi dotykające jego noska — — i przytuliwszy się do niej zapadł w sen bez widziadeł, tworzący zamknięcie dotychczasowej jego przeszłości. Matka czuwała leżąc i pieściła go w myślach całą mocą swej miłości.
- ↑ Born with silver spoon in mouth — urodzony ze srebrną łyżką w ustach — wyrażenie angielskie, oznaczające wróżbę przyszłych dostatków, oczekujących niemowlę (jak u nas „urodzony u czepku“). Jedna z książek Galsworthy’ego nosi tytuł „The silver spoon“ (Srebrna łyżka). — Przyp. tłum.