Przez pustynię/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ II.
PRZED SĄDEM.

Choć żywiłem to przekonanie, że syn zabitego przewodnika nadejdzie, to jednak mógł on zamiast pójść przez szott, obrać drogę, wiodącą naokoło niego. Czekaliśmy więc w wielkiem, wprost trwożnem napięciu. Południe minęło; było już tylko dwie godziny do wieczora; wtem ukazała się wdali postać, zbliżająca się powoli ku nam od strony wschodniej. Zbliżała się coraz więcej i wreszcie dostrzegła także nas.
— To on — rzekł Halef, zwinął rękę w trąbkę i zawołał jak przez tubę: — Omar ben Sadek, przyjdź tu szybko.
Zawołany podwoił kroki i stanął wnet przed nami. Poznał przyjaciela swego ojca.
— Bądź pozdrowiony, Halefie Omarze!
— Hadżi Halef Omar! — poprawił go Halef.
— Wybacz! Radość z tego, że cię widzę, winna temu, żem się pomylił. Byłeś w Kris, u ojca?
— Tak — odpowiedział Halef.
— Gdzie jest ojciec? Jeśli jesteś na szocie, to musi on być gdzieś niedaleko.
— Jest wpobliżu — odpowiedział Halef uroczyście.
— Gdzie?
— Omarowi ibn Sadekowi przystoi przyjąć spokojnie kismet.
— Mów, Halefie, mów! Czy stało się nieszczęście?
— Tak jest.
— Co takiego?
— Allah powołał ojca twego do siebie.
Młodzieniec stał przed nami, niezdolny wymówić słowa. Wpatrzył się w Halefa wytrzeszczonemi oczyma, a twarz miał strasznie bladą. Wreszcie odzyskał mowę, aby skorzystać z niej w innym celu, niż przypuszczałem.
— Kim jest ten zihdi? — zapytał.
— Jest to Kara ben Nemzi, którego przyprowadziłem do ojca twego. Ścigaliśmy dwóch morderców, którzy przeprawiali się przez szott.
— Ojciec mój miał was prowadzić?
— Tak jest: prowadził nas. Mordercy przekupili Arfana Rakedihma i czatowali tu na nas; ojca twego i konie połknął szott — a nas Allah ocalił.
— Gdzie są mordercy?
— Jeden zginął w grzęzawisku, drugi zaś z chabirem[1] zemknął do Fetnassy.
— Czy ścieżka tu zerwana?
— Tak jest. Nie możesz już wejść na nią.
— Gdzie wpadł mój ojciec?
— Tam, o trzydzieści kroków stąd.
Omar poszedł jak najbliżej tego miejsca, zapatrzył się przez chwilę przed siebie, potem zwrócił się na wschód.
— Allah, Boże wszechmocny i sprawiedliwy, wysłuchaj mnie! Mahomecie, proroku Najwyższego, wysłuchaj mnie! Kalifowie i męczennicy wiary, wysłuchajcie mnie. Ja, Omar ben Sadek, nie zaśmieję się, nie postrzygę brody, nie wejdę do meczetu tak długo, dopóki mordercy mego ojca nie znajdą się w dżehennie! Przysięgam to.
Byłem głęboko wzruszony tą przysięgą, nie śmiałem jednak odezwać się nawet słowem. Teraz usiadł przy nas i prosił z nienaturalnym prawie spokojem: „Opowiedzcie!“
Halef uczynił zadość tej prośbie. Gdy skończył, młodzieniec zerwał się.
— Chodźcie!
Nie wyrzekłszy nic więcej nad to jedno słowo, przed nami, wracając w tę samą stronę, skąd przybył.
Najzdradliwsze miejsca mieliśmy już teraz za sobą; nie obawialiśmy się już żadnego niebezpieczeństwa, choć trzeba było jeszcze iść przez całą noc. Nadedniem wstąpiliśmy na brzeg półwyspu Nifcaua: przed nami była Fetnassa.
— Cóż teraz? — zapytał Halef.
— Chodźcie za mną! — odpowiedział Omar.
Było to pierwsze słowo, jakie usłyszeliśmy z ust jego od wczoraj. Poszedł natychmiast ku chatce, stojącej niedaleko brzegu. Przed chatą siedział jakiś starzec.
— Salam aaleikum — powitał go Omar.
— Aaleikum — odpowiedział starzec.
— Czy jesteś Abdullah el Hamis, co waży sól?
— Tak jest.
— Czy widziałeś chabira, Arfana Rakedihma z Kris?
— Widziałem, jak wstąpił przed świtem z jakimś obcym człowiekiem na ląd.
— A co potem zrobili?
— Chabir odpoczął u mnie, a potem udał się do Bir Rekeb, aby stamtąd wrócić do Kris. Cudzoziemiec zaś kupił sobie u mego syna konia i spytał się o drogę do Kbilli.
— Dziękuję ci, Abu el malah[2].
Potem poszedł, wciąż milcząc, dalej i zaprowadził nas do chaty, gdzie pożywiliśmy się daktylami i wypili filiżankę lagmi. Później pośpieszyliśmy do Beszni, stąd do Negua i Manzurah, gdzie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na tropie mordercy. Niedaleko Manzurah leży wielka oaza Kbilli. Wówczas miał tam swą siedzibę turecki wekil[3], który pod nadzorem wielkorządcy Tunisu zawiadywał półwyspem Nifcaua. Miał on straż przyboczną złożoną z dziesięciu żołnierzy.
Naprzód udaliśmy się do kawiarni; ale Omar nie mógł tam długo wytrzymać. Wyszedł, aby zasięgnąć języka i wrócił dopiero za godzinę.
— Widziałem go.
— Gdzie? — zapytałem.
— U wekila.
— U namiestnika?
— Tak. Jest jego gościem i ma na sobie wspaniale szaty. Jeśli chcecie z nim mówić, to musimy pójść, bo teraz jest pora audjencji.
Byłem w najwyższym stopniu zaciekawiony. Zbrodniarz, ścigany listami gończemi, był gościem u zastępcy wielkorządcy!
Omar zaprowadził nas przez wolny plac ku kamiennemu, niskiemu domowi, otoczonemu murem. Na dziedzińcu przed bramą odbywali nefery[4] jakieś ćwiczenia pod komendą onbasziego[5], podczas gdy zaka[6] stał, oparty o bramę, przypatrując się żołnierzom. Wpuszczono nas natychmiast, a jakiś murzyn zapytał, czego sobie życzymy. Potem zaprowadził nas do selamliku, do pokoju, którego jedynym sprzętem był stary dywan, rozpostarty w jednym kącie. Na dywanie siedział, z podwiniętemi pod siebie nogami, mężczyzna o nieruchomym, zobojętniałym wyrazie twarzy i palił tytoń z odwiecznego perskiego hukah.
— Czego chcecie?
Ton i akcent głosu, jakim te słowa wypowiedział, nie podobały mi się. Odpowiedziałem więc na pytanie również pytaniem:
— Kim jesteś?....
Popatrzył na mnie z najwyższem zdziwieniem i odpowiedział?
— Jestem wekil!
— Chcemy pomówić z gościem twoim, który dziś albo wczoraj przybył do ciebie.
— Kim jesteś?
— Oto mój paszport.
Podałem mu dokument. Rzuciwszy nań okiem, złożył go i wsunął do kieszeni swych szerokich spodni.
— A kto jest ten człowiek? — zapytał potem, wskazując na Halefa.
— Mój służący.
— Jak się nazywa?
— Nazywa się hadżi Halef Omar.
— Kto jest ten drugi?
— To jest przewodnik, Omar ben Sadek.
— A kim jesteś ty sam?
— Przeczytałeś przecie!
— Nie czytałem.
— Jest napisane w paszporcie.
— Napisane pismem niewiernych. Od kogo go masz?
— Od francuskiego namiestnika w Algierze.
— Namiestnictwo w Algierze nie znaczy tu nic. Paszport twój nie ma tu żadnego znaczenia. A więc, kim jesteś?
— Nazywam się Kara ben Nemzi.
— W jakiego Boga wierzą Nemzowie?
— Wierzą w Boga jedynego, ale nie nazywają go Allahem, lecz Ojcem.
— Więc oni nie są Sunnitami lecz Sziitami?
— Są chrześcijanami.
— Allah iharkilik. Niech cię Bóg spali. Więc i ty jesteś chrześcijaninem?
— Tak jest.
— Giaurem? I ty ważysz się rozmawiać z wekilem z Kbilli. Każę cię oćwiczyć, jeśli natychmiast nie znikniesz mi z przed oczu!
— Czy uczyniłem coś, co sprzeciwia się prawu lub ciebie obraża?
— Tak jest. Giaurowi nie wolno nigdy stanąć przed mem obliczem. Jak się nazywa twój przewodnik?
— Omar ben Sadek.
— Dobrze. Omarze ben Sadek, jak dawno służysz już temu Nemzi?
— Od wczoraj.
— To niedawno. Będę więc łaskaw dla ciebie, każę ci wymierzyć na stopę jeno dwadzieścia razów. — A potem, zwracając się do mnie, ciągnął dalej:
— Jak się nazywa ten oto twój służący?
— Allah akbar, Bóg jest wielki, ale niestety osłabił on pamięć twą do tego stopnia, że nie możesz sobie zapamiętać naraz dwóch nazwisk. Służący mój nazywa się, jak już raz powiedziałem, hadżi Halef Omar.
— Chcesz mi ubliżyć, giaurze? Wydam potem wyrok na ciebie! A zatem, Halefie Omar, jesteś hadżim i służysz u niewiernego? Zasługujesz za to na podwójną karę. Jak długo jesteś już u niego?
— Pięć tygodni.
— Otrzymasz zatem sześćdziesiąt razów na stopę i przez pięć dni nie będzie ci wolno ani jeść ani pić.
— A teraz ty, jak się nazywasz?
— Kara ben Nemzi.
— Dobrze, Kara ben Nemzi, dopuściłeś się trzech wielkich zbrodni.
— Jakich to, zihdi?
— Nie jestem zihdim; masz mnie nazywać: dżenabin-ic albo hacretin-ic, wasza mość lub wasza wysokość. Zbrodnie twe są następujące: Przedewszystkiem namówiłeś dwóch wiernych, aby ci służyli, co równa się piętnastu uderzeniom kijem; następnie odważyłeś się przerwać mi kef, co znaczy: jeszcze piętnaście uderzeń kijem; wreszcie wątpiłeś o mej pamięci, dodać więc należy jeszcze dwadzieścia kijów; wszystko razem wynosi pięćdziesiąt razów, wymierzonych na stopę. Ponieważ nadto mam prawo pobierać wergi, podatek, od każdego wyroku, więc wszystko, co masz przy sobie, wszystko, co jest twoje — należy odtąd do mnie, konfiskuję ci to.
— O, wielki dżenabin-ic, podziwiam cię; sprawiedliwość twa jest wzniosła, mądrość twa jest już całkiem wzniosła, wznioślejszą jeszcze twa łaska, a najwznioślejsze są spryt twój i przebiegłość. Ale o jedno proszę cię, szlachetny beju Kbilli, pozwól nam zobaczyć swego gościa, zanim wymierzą nam karę.
— Czego chcesz od niego?
— Przypuszczam, że jest to mój znajomy, chciałbym się rozkoszować jego widokiem.
— On nie jest twoim znajomym. Jest to bowiem wielki wojownik, dostojny syn sułtana i surowy wyznawca Koranu. Nie mógł więc nigdy być znajomym niewiernego. Ale każę go zawołać, aby zobaczył, jak wekil z Kbilli zwykł karać za popełnione zbrodnie. Nie ty będziesz się rozkoszował jego widokiem, ale on będzie się z lubością przypatrywał, jak wam wymierzać będą cięgi. On wiedział, że przyjdziecie.
— Tak! Skąd się o tem dowiedział?
— Niedawno przeszliście obok niego, nie widząc go, a on mi natychmiast doniósł o was. Gdybyście byli sami nie przyszli, byłbym po was posłał.
— A więc zrobił na nas doniesienie? A to z jakiego powodu?
— O tem jeszcze usłyszycie. Wtedy otrzymacie drugą karę, znacznie większą, niż ta, którą wam przedtem podyktowałem.
Audjencja nasza u tego urzędnika miała w istocie przebieg dziwny i osobliwy. Wekil z dziesięcioma żołnierzami w takiej wysuniętej w głąb pustyni, zapomnianej, oazie — był w każdym razie dawniej co najwyżej czauszem[7] lub milazimem[8], a wiadomo przecie, co należy sądzić o tureckim podporuczniku. Ci subalterni czyścili z pewnością buty lub nakładali fajki wyższym oficerom. Otóż naszego poczciwinę osadzono w Kbilli, aby mu dać sposobność do utrzymania się, potem zupełnie o nim zapomniano. Bej Tunisu bowiem wypędził był wojsko tureckie z kraju; plemiona Beduinów były pod zwierzchnictwem wielkorządcy o tyle, że ten przysyłał ich naczelnikom corocznie zastrzeżone układami paradne burnusy, za co oni okazywali mu w ten sposób swą wdzięczność, iż wcale o nim nie myśleli. Ten dzielny wekil czerpał środki do życia z wszelkiego rodzaju wymuszeń; ponieważ jednak z krajowcami sprawa nie była ani łatwą, ani bezpieczną, więc taki cudzoziemiec, jak ja, był dla niego bardzo pożądany. Nie miał pojęcia o Europie; nie znał znaczenia konsulatów; mieszkał wśród rozbójniczych koczowników, myślał, że jestem zupełnie bezbronny, że może bezkarnie zrobić ze mną, co mu się żywnie podoba.
Nie mogłem tu istotnie liczyć na nikogo, prócz na siebie samego, mimo to na myśl mi nie przyszło bać się „Jego wysokości“, przeciwnie, bawiło mnie to, że tak bezczelnie chciał mię uszczęśliwić bastonadą. Nadto byłem ciekaw, czy gość jego był naprawdę zbrodniarzem, przez nas ściganym. Omar mógł się przecież pomylić; wydawało mi się to jednak nieprawdopodobnem, gdy uwzględniłem to, że gość ten zrobił na nas doniesienie.Domyśliłem się, o jaką zbrodnię on nas oskarżył. W każdym razie był to dawny znajomy wekila i starał się z tego skorzystać, aby jakimkolwiek sposobem uczynić nas nieszkodliwymi.
Namiestnik klasnął w dłonie i w tej chwili zjawił się służący, murzyn, który padł przed nim na ziemię, jak przed sułtanem. Wekil szepnął mu kilka słów, poczem ten się oddalił. Po pewnym czasie drzwi się otworzyły i weszło dziesięciu żołnierzy z swoim onbaszim. Odziani w burnusy, pozszywane z rozmaitych gałganów, niczem nie przypominające wojskowego stroju, przedstawiali nędzny widok; większość była bosa, a wszyscy mieli karabiny tego rodzaju, że można ich było używać do wszystkiego, tylko nie do strzelania. Rzucili się odrazu przed wekilem na ziemię, bez porządku i składu; wekil zmierzył ich naprzód możliwie marsowym wzrokiem, a potem zakomenderował:
— Kalkyn — wstać!
Podnieśli się, onbaszi zaś wyjął swój potężny sarras z pochwy.
— Kylin zyraji — utwórzcie szereg! — ryknął stentorowym głosem.
Stanęli obok siebie rzędem, trzymając karabiny w swych brunatnych rękach, jak który chciał.
— Has-dur — broń na ramię! — zakomenderował teraz.
Strzelby podleciały w górę, zderzając się z sobą, uderzając o mur lub o głowy tych okazałych bohaterów; wreszcie po długich wędrówkach znalazły się szczęśliwie na ramionach swych właścicieli.
— Izalam-dur — prezentuj broń!
Znowu strzelby utworzyły kłębiącą się gmatwaninę, przyczem nic dziwnego, że u jednej strzelby odpadła lufa. Żołnierz schylił się powoli do ziemi, podniósł lufę, obejrzał ją ze wszystkich stron, potrzymał przez chwilę do światła, aby się przekonać, czy jest jeszcze dziura, z której się strzela, wreszcie wyjąwszy z kieszeni sznurek z palmowego włókna, przywiązał ostrożnie zbiegłą lufę w odpowiedniem miejscu, mianowicie do kolby. Potem z miną ogromnie zadowoloną, nadał naprawionej broni położenie, nakazane ostatnią komendą.
— Zessic, zyjle — me nic — cicho stać — nie gadać!
Po tym rozkazie zacisnęli żołnierze usta z widoczną siłą i energją, a surowo-poważnem mruganiem oczu chcieli dać do poznania, że ich niewzruszoną wolą jest: milczeć. Zauważyli bowiem, że ich tu sprowadzono do strzeżenia trzech zbrodniarzy, chodziło więc o to, aby nam zaimponować.
Musiałem sobie naprawdę zadać dość trudu, aby przy tych osobliwych ćwiczeniach, niby wojskowych, zachować powagę, ale dobry mój humor miał, jak zauważyłem, ten zbawienny skutek, iż dodał odwagi moim towarzyszom.
Drzwi się znowu otworzyły. Wszedł oczekiwany. Był to naprawdę on. Nie racząc na nas spojrzeć, podszedł do dywanu, usiadł w kuczki obok wekila, wziął fajkę z rąk murzyna, który wszedł za nim, a teraz mu ją zapalał. Potem podniósł wzrok i przypatrywał się nam z pogardą, którą trudno sobie wyobrazić.
Teraz zabrał głos namiestnik, zapytując mnie:
— Oto jest mąż, którego chcieliście zobaczyć. Czy jest on twoim znajomym?
— Tak jest.
— Słusznie powiedziałeś; jest twoim znajomym, to znaczy, że ty go znasz. Nie jest jednak twoim przyjacielem.
— Podziękowałbym też bardzo za jego przyjaźń. Jak on siebie nazywa? —
— Nazywa się Abu en Nassr.
— Nieprawda! Nazwisko jego brzmi: Hamd el Amazat.
— Giaurze, nie poważ się zarzucać mi kłamstwa, bo dostaniesz o dwadzieścia razów więcej! Mój przyjaciel nazywa się rzeczywiście Hamd el Amazat; ale wiedz o tem, ty psie niewierny, że, gdy służyłem jeszcze jako miralai w Stambule, a napadli raz na mnie w nocy greccy bandyci, wówczas to nadszedł Hamd el Amazat, pomówił z nimi i ocalił mi życie. Od owej nocy nazywa się on Abu en Nassr, ojciec zwycięstwa, albowiem nikt mu się oprzeć nie zdoła, nawet grecki bandyta.
Nie mogłem już nad sobą zapanować. Zacząłem się śmiać, kiwać głową, wreszcie zapytałem:
— Utrzymujesz, żeś był w Stambule miralai, a więc pułkownikiem? W jakim pułku?
— W gwardji, synu szakala.
Postąpiłem o krok ku niemu i podniosłem prawą rękę.
— Ośmiel się jeszcze raz mi ubliżyć, a wymierzę ci taką ssillę, taki policzek, że do jutra zmieni ci się nos w minaret. W sam raz wyglądasz mi na takiego, co był kiedyś pułkownikiem! Możesz te brednie pleść swoim rycerzom na oazie, a nie mnie; zrozumiałeś?
Podskoczył z nadzwyczajną szybkością. Coś podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło; to przechodziło jego pojęcie. Wytrzeszczył na mnie oczy, jak gdybym był upiorem, i nie wiem, czy wściekłością, czy nagłem onieśmieleniem dławiony, zdołał zaledwie wykrztusić:
— Człowieku, mogłem zostać nawet liwa-paszą, a więc jenerał-majorem, gdyby mi stanowisko w Kbilli nie było milsze.
— Jesteś wzorem odwagi i waleczności. Walczyłeś z bandytami, których przyjaciel twój zwyciężył jednem słowem. Słyszysz? Był zatem co najmniej ich dobrym znajomym, albo nawet członkiem ich bandy. Tu w Algierze popełnił morderstwo dla rabunku; zabił człowieka w Wadi Tarfani; na Szott Dżerid zastrzelił mego przewodnika, ojca tego oto młodzieńca, chcąc mnie w ten sposób zgubić. Ścigałem go aż do Kbilli; a teraz zastaję tego zbrodniarza przyjacielem męża, który twierdzi, że był pułkownikiem w służbie wielkorządcy. Oskarżam go przed tobą o mord i żądam, abyś go uwięził!
Teraz wstał także Abu en Nassr i zawołał:
— Człowiek ten jest giaurem. Napił się wina i nie wie, co mówi. Niech się wyśpi, a potem będzie odpowiadał przed twoim sądem.
Tego było mi już za wiele. W jednej chwili chwyciłem go, podniosłem do góry i rzuciłem nim o ziemię. On się zerwał i wyjął nóż do mnie.
— Psie, targnąłeś się na wiernego, teraz musisz zginąć!
Rzucił się na mnie tak gwałtownie, jak tylko mógł, ale ja uderzyłem go pięścią tak silnie, że padł na ziemię i legł bez ruchu.
— Chwycić go! — rozkazał wekil swym żołnierzom, wskazując na mnie.
Sądziłem, że pochwycą mnie natychmiast, ale ku memu zdziwieniu stało się inaczej. Podoficer stanął przed swoimi żołnierzami i wydał gromki rozkaz:
— Komyn zilahlari — odłożyć broń!
Wszyscy pochylili się, położyli karabiny na ziemi i zajęli napowrót poprzednią postawę.
— Dyndirmek zagha — w prawo zwrot.
Wykonawszy pół obrotu w prawo, stali teraz rzędem jeden za drugim.
— Gityn erkek czewrezinde, koszyn — ic — tego człowieka wziąć w środek, marsz!
Każdy podniósł lewą nogę jak na placu ćwiczeń, żołnierz zaś, znajdujący się na jednem ze skrzydeł, powtarzał do taktu: zol-zagha, zol-zagha — lewa-prawa, lewa-prawa; w ten sposób maszerowali naokoło mnie; gdy utworzyli już zamknięte koło, stanęli na rozkaz podoficera.
— Onu tutmyn — wziąć go!
Dwadzieścia rąk wyciągnęło się ku mnie ze stu brunatnemi, brudnemi palcami, styłu i sprzodu, z lewej i z prawej strony i porwało za mój burnus. Było to tak śmieszne, że nie uczyniłem nic, aby się od tych rąk obronić.
— Dżenabin-ic, bicim-war herifu — Wasza wysokość, mamy tego łajdaka — odezwał się naczelny dowódzca tego dzielnego wojska.
— Brakyn-jok onu tekrar acad — trzymajcie go i nie puszczajcie na wolność! — rozkazał namiestnik z miną nadzwyczaj surową.
Sto palców wpiło się jeszcze mocniej w mój burnus, a wszystko to działo się z taką sztywną orjentalną powagą, tyle było w tem wszystkiem cudackich ruchów, przypominających marjonetki, że omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem. Abu en Nassr podniósł się był tym czasem. Oczy jego pałały wściekłością i żądzą zemsty, kiedy mówił do wekila:
— Każesz go zastrzelić!
— Tak, będzie zastrzelony; wprzód jednak przesłucham go, jestem bowiem sprawiedliwym sędzią i nie mogę wydać wyroku na nikogo bez poprzedniego przesłuchania. A teraz podaj swoją skargę!
— Ten giaur — zaczął morderca — szedł z przewodnikiem i ze swym służącym przez szott; natrafiwszy na nas, wtrącił mego towarzysza do wody, przez co spowodował jego śmierć.
— Dlaczego to uczynił?
— Z zemsty.
— Za co chciał się mścić?
— Giaur zamordował człowieka w Wadi Tarfaui; myśmy nadeszli i chcieliśmy go ująć, ale on umknął nam.
— Czy możesz przysiąc, że to prawda?
— Na brodę proroka!
— To wystarczy! Czy słyszałeś te słowa? — zapytał potem mnie.
— Tak.
— Co powiesz na to?
— Że jest łotr. On zamordował, a teraz pozamieniał tylko osoby w swem oskarżeniu.
— On przysiągł, a ty jesteś giaurem. Nie wierzę tobie, lecz jemu.
— Zapytaj mego służącego, on jest moim świadkiem.
— Służy u niewiernego; dlatego słowa jego nie mają znaczenia. Zwołam wielką radę oazy, która wysłucha moich słów i rozstrzygnie o tobie.
— Nie chcesz mi wierzyć dlatego, że jestem chrześcijaninem, a jednak obdarzasz giaura swem zaufaniem. Człowiek ten jest Ormianinem, a więc nie wyznaje wiary muzułmańskiej, jest także chrześcijaninem.
— On przysiągł na proroka.
— To jest podłość i grzech, za który go Bóg skarze. Jeżeli nie chcesz mnie wysłuchać, oskarżę go przed radą oazy.
— Giaur nie może oskarżać wiernego, a rada oazy nie może wyrządzić mojemu przyjacielowi najmniejszej krzywdy, bo on ma bu-djeruldu, jest więc gielgeda padiszahnin, czyli takim, co stoi w cieniu wielkorządcy.
— Ja zaś jestem gielgeda zenin kyralin, takim, co chadza w cieniu swego króla. I ja mam bu-djeruldu; schowałeś je do kieszeni.
— Jest ułożone w języku giaurów; splamiłbym się, gdybym je czytał. Sprawę twą dziś jeszcze zbadam; tymczasem dostaniecie bastonadę: ty pięćdziesiąt, twój służący sześćdziesiąt, a przewodnik dwadzieścia uderzeń na stopę. Wyprowadźcie ich na podwórze; ja wnet nadejdę.
— Alykomin elleri — cofnijcie ręce! — zakomenderował podoficer.
Sto palców cofnęło się odemnie.
— Alyn-ic tifenkleri — podnieść broń!
Bohaterowie rzucili się do swych strzelb i podjęli je z ziemi.
— Wirmyn hep-icz — okrążyć wszystkich trzech!
W mgnieniu oka otoczyli mnie, Halefa i Omara. Wyprowadzono nas na podwórze, na środku którego znajdowała się kłoda w rodzaju ławki. Z kształtu tego pnia można było wnioskować, że przeznaczony był dla tych, którzy mieli otrzymać bastonadę.
Moi towarzysze nie stawiali również oporu, widząc, że znoszę wszystko spokojnie, ale poznać było po wyrazie ich oczu, że czekali tylko na mój przykład, aby wreszcie skończyć z tą farsą.
Właśnie staliśmy przez chwilę koło pnia, gdy zjawił się wekil wraz z Abu en Nassrem. Murzyn niósł przed nimi dywan, rozpostarł go, a gdy usiedli, podał im ognia do fajek. Teraz wekil wskazał na mnie.
— Wermyn ona elli — dajcie mu pięćdziesiąt.
Teraz wybiła dla nas chwila stanowcza.
— Czy masz jeszcze moje bu-djeruldu w kieszeni? — zapytałem go.
— Tak jest.
— Oddaj mi je!
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Aby się żaden wierny niem nie splamił!
— Chcesz mnie naprawdę obić?
— Tak.
— Pokażę ci, co robię, jeśli sam sobie muszę wymierzyć sprawiedliwość.
Małe podwórze było z trzech stron otoczone wysokim murem, a z czwartej zamknięte zabudowaniem; można było wyjść stąd tylko tą samą drogą, którą weszliśmy. Widzów nie było; stało więc nas trzech przeciw trzynastu. Pozwolono nam zatrzymać broń przy sobie, bo wymagał tego rycerski zwyczaj pustyni; wekil był zupełnie nieszkodliwy, żołnierze jego również; niebezpiecznym stać się mógł tylko Abu en Nassr. Jego musiałem w pierwszym rzędzie uczynić niezdolnym do walki.
— Czy masz sznur? — zapytałem Omara pocichu.
— Mam sznur z mego burnusa.
— Odwiąż go! — Halefowi zaś szepnąłem: — Skoczysz do wyjścia i nie wypuścisz nikogo!
— Wymierz sobie sprawiedliwość! — odpowiedział tymczasem wekil.
— Zaraz.
Rzekłszy to, skoczyłem nagle, roztrącając żołnierzy, wprost ku Abu en Nassrowi, ściągnąłem mu z błyskawiczną szybkością ręce na plecy i przygniotłem kolanem tak silnie jego kark, że nie mógł się ruszyć z siedzącej postawy.
— Zwiąż go! — rozkazałem Omarowi.
Rozkaz ten był właściwie zbyteczny, gdyż Omar zrozumiał mnie wlot i już jął obwiązywać sznurem ramiona Ormianina. Zanim żołnierze zdołali ruszyć się z miejsca, był już związany. Tak wekil, jak i jego straż przyboczna byli tym nagłym zamachem nadzwyczajnie zmieszani i przez chwilę patrzyli na mnie z przerażeniem i zdziwieniem. Tymczasem wyjąłem prawą ręką swój nóż, a lewą chwyciłem wekila za kark. Wskutek przerażenia wyciągnął on ręce i nogi przed siebie, jak gdyby był już zupełnie nieżywy; tem więcej życia wstąpiło teraz w żołnierzy.
— Haczyn, aramin imdad — uciekajcie, przyprowadźcie pomoc — ryknął onbaszi, który najpierw odzyskał mowę.
Szabla byłaby mu tamowała ruchy, więc odrzucił ją precz i pobiegł ku wyjściu, inni pospieszyli za nim. Tam jednak stał waleczny Halef ze strzelbą gotową do strzału.
— Geri; durar-zic bunda — wrócić! zostaniecie tu! — zawołał do nich.
Stanęli na chwilę, potem zawrócili i rozbiegli się na wszystkie strony, aby szukać schronienia po kątach między murami. Omar wyciągnął również swój nóż i stanął, gotów utopić go w sercu Abu en Nassra.
— Czyś już nieżyw? — zapytałem wekila.
— Nie, czy chcesz mnie zabić?
— To zależy od ciebie, o ty, uosobienie wszelkiej sprawiedliwości i odwagi. Ale zapewniam cię, że życie twe wisi na cienkim włosku.
— Czego żądasz odemnie, zihdi?
Zanim jeszcze odpowiedziałem, odezwał się jakiś trwożny głos kobiecy. Patrzę, a tu zbliża się, a raczej toczy się z największem wysiłkiem ku nam od wejścia jakaś mała, otyła postać kobieca.
— Tut — stój! — wrzasnęła do mnie. — Eldirme onu; dir benim kodża — nie zabijaj go; to mój mąż!
Ta otyła, okrąglutka jejmość, okutana w suknie i zasłony, która zmierzała do mnie, wymachując rękami, jak gdyby pływała, była zatem wielmożną panią namiestnikową. Widocznie chciała się przypatrywać spod drewnianych krat niewieściego apartamentu zajmującej egzekucji, ale niestety musiała spostrzec ku swemu przerażeniu, że egzekucja miała właśnie być przeprowadzona na jej małżonku. Zapytałem ją spokojnie:
— Kto ty jesteś?
— Im kary wekilin, jestem żona wekila — odpowiedziała.
— Ewet, dir benim awret, gil Kbillinin — tak, to moja żona, róża z Kbilli — potwierdził namiestnik, stękając.
— Jak się ona nazywa?
— Demar-im Merzinah — nazywam się Merzinah — oznajmiła jejmość.
— He, Demar Merzinah — tak, nazywa się Merzinah — ozwało się echem z ust wekila.
Była to zatem „róża oazy Kbilli“ i nazywała się Merzinah, czyli mirt. Wobec tak delikatnej istoty musiałem być uprzejmy.
— Jeśli zabłyśniesz zorzą swego oblicza, o kwiecie oazy, to ręka moja nie tknie go — powiedziałem.
W tej chwili jaszmak, welon, zleciał z jej twarzy. Ponieważ długi czas przebywała wśród Arabów, u których kobiety nie osłaniają twarzy, więc nie przestrzegała tak ściśle obyczaju kobiet tureckich, żyjących wśród innych warunków. Zresztą pomyślała zapewne, że cenne życie jej małżonka wymagało koniecznie tej ofiary. Ukazała się twarz bezbarwna, znużona i tak nalana, że ledwo można było rozeznać w niej oczy, a zadarty nosek gubił się w tłuszczu. Pani wekilowa liczyła może około czterdziestu lat, ale usiłowała oznaki zbliżającej się starości zatrzeć, czerniąc brwi i barwiąc usta. Na obu policzkach umieściła zapomocą węgla po jednym punkciku, co twarzy jej nadawało wyraz bardzo malowniczy. Gdy nadto przypadkiem wysunęła ręce z pod gęstych zasłon, zauważyłem, że miała nietylko paznokcie, ale i ręce zabarwione na czerwono.
— Dziękuję ci, słońce Dżeridu — schlebiałem jej.
— Jeśli mi przyrzekniesz, że wekil zostanie spokojnie na swem miejscu, to włos mu z głowy nie spadnie.
— Kaladżak-dir — zostanie na miejscu; przyrzekam ci.
— Twej piękności zawdzięcza, że nie zgniotłem go, jak indżir, jak figę, którą się zgniata, aby wyschła. Głos twój jako ton fletu; oko twe jaśnieje jak słońce; postać twa przypomina Szeherezadę. Dla ciebie jedynie czynię tę ofiarę, iż pozostawiam go przy życiu.
Odjąłem rękę od niego; wyprostował się, wzdychając z ulgą, ale nie ruszył się z miejsca, posłuszny memu nakazowi. Jejmość zmierzyła mnie od stóp do głów i zapytała uprzejmie:
— Kto ty jesteś?
— Jestem cudzoziemiec, a ojczyzna moja daleko za morzem.
— Czy wasze kobiety są piękne?
— Piękne są, ale nie dorównują kobietom nad Szott el Kebihr.
Dygnęła i uśmiechnęła się z zadowoleniem, poznałem po niej, że znalazłem łaskę w jej oczach.
— Nemzowie są bardzo mądrzy, waleczni i uprzejmi ludzie, słyszałam o tem nieraz — zawyrokowała. — Pozdrawiamy cię i witamy! Lecz dlaczegoś związał mego męża? Dlaczego żołnierze nasi uciekają przed tobą i dlaczego chciałeś zabić potężnego namiestnika?
— Tamtego człowieka skrępowałem, bo jest mordercą; twoi żołnierze uciekli przedemną, bo widzieli, że ich napewno zwyciężę, a wekila związałem, bo chciał mnie bić, a potem skazać na śmierć, nie kierując się przytem sprawiedliwością.
— Otrzymasz sprawiedliwość!
Przekonałem się przy tej sposobności, że pantofel ma taką samą czarodziejską siłę na Wschodzie, co u nas na Zachodzie. Wekil, widząc zagrożony swój autorytet, próbował go wzmocnić:
— Jestem sprawiedliwym sędzią i będę — — — —
— Zus-olmar-zen — będziesz ty cicho! — przerwała mu głosem rozkazującym. — Wiesz, że znam tego człowieka, który zwie się Abu en Nassr, ojciec zwycięzców; powinien się raczej nazywać Abu el Jalani, ojciec kłamców. On był temu winien, że wysłano cię do Algieru właśnie wtedy, gdy mogłeś zostać milazim; on zawinił, że znalazłeś się potem aż w Tunisie i że jesteś zagrzebany tutaj w tej samotności; kiedykolwiek przyszedł tu do ciebie, musiałeś zawsze zrobić coś, co ci przyniosło szkodę. Nienawidzę go, nienawidzę, i nie mam nic przeciwko temu, jeśli go ten cudzoziemiec zabije. Zasłużył sobie na to!
— Nie wolno go zabić; on jest gielgeda padiszahnin!
— Tut aghyci, milcz! On jest gielgeda padiszahnin, to znaczy: stoi w cieniu padyszacha; ten cudzoziemiec jest gielgeda wekilanin, to znaczy: stoi w cieniu namiestnikowej, pod moją opieką, słyszysz? Kto zaś znajduje się w moim cieniu, tego twój żar nie spali. Wstań i pójdź za mną!
Powstał, aby odejść z żoną. Ale to sprzeciwiało się moim zamiarom.
— Stój! — zawołałem, chwytając go raz jeszcze za kark. — Zostań tu!
— Jejmość odwróciła się.
— Czy nie powiedziałeś, że nie zrobisz mu nic złego? — zapytała.
— Tak jest, ale pod warunkiem, że zostanie na miejscu.
— Przecie nie może tu siedzieć po wieczne czasy!
— Masz słuszność, o perło z Kbilli; ale w każdym razie może on tak długo tu zostać, aż sprawa moja bedzie załatwiona.
— Już jest załatwiona.
— O ile?
— Czy nie powiedziałam ci, że pozdrawiamy cię i witamy?…
— To prawda.
— Jesteś więc naszym gościem i zamieszkaj wraz ze swymi ludźmi u nas tak długo, dopóki nie zechcesz z nami się rozstać.
— A Abu en Nassr, którego nazwałaś Abu el Jalani?
— Należy do ciebie, możesz z nim zrobić, co ci się podoba.
— Czy to prawda, wekilu?
Wekil zwlekał z odpowiedzią, ale jedno surowe spojrzenie władczyni zmusiło go do wyrzeczenia słowa:
— Tak.
— Przysięgasz mi?
— Przysięgam.
— Na Allaha i jego proroka?
— Czy muszę? — zapytał panią, różę z Kbilli.
— Musisz! — odpowiedziała stanowczo.
— Przysięgam ci to na Allaha i proroka.
— A teraz wolno mu pójść ze mną? — zapytała mnie.
— Wolno — odpowiedziałem.
— Przyjdź potem do nas, zjesz z nami baraniny z kuskussu.
— Czy masz miejsce, gdzie możnaby zamknąć Abu en Nassra?
— Nie. Przywiąż go do pnia palmy, tam obok muru. Nie umknie, bo nakażę naszej straży pilnować go.
— Sam będę go pilnował — odpowiedział zamiast mnie Omar.— Nie ucieknie mi on, lecz zapłaci swą śmiercią za życie mego ojca. Nóż mój będzie zarówno ostry, jak bystre będzie moje oko.
Morderca milczał zawzięcie od chwili, gdy, go związano, ale oczy jego patrzały na nas chytrze i tajemniczo, gdyśmy poprowadzili go do palmy i przywiązali do niej. Nie miałem istotnie zamiaru pozbawić go życia; ale zemsta za krew przelaną nie mogła go minąć; wiedziałem, że nigdybym Omara nie zdołał skłonić, aby darował życie mordercy. Ed d’em b’ed d’em, czyli jak Turek się wyraża: kan kani edemar, krwią płaci się za krew. Co do mnie, wolałbym był wcale nie natrafić na ślad zbrodniarza; ale skoro już byłem na jego tropie i miałem go w swych rękach, musiałem widzieć w nim wroga i mordercę i odpowiednio do tego postąpić. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że on nie oszczędziłby mnie wcale, gdybym nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności jemu wpadł w ręce.
Zostawiłem go pod strażą Omara i udałem się z Halefem do selamliku. W drodze zapytał mnie mój mały służący:
— Powiedziałeś, że człowiek ten nie jest muzułmaninem. Czy to prawda?
— Prawda. Jest ormiańskim chrześcijaninem, a jeśli trzeba, podaje się bez wahania za muzułmanina.
— A ty masz go za człowieka złego?
— Bardzo złego.
— Widzisz więc, effendi, że chrześcijanie są złymi ludźmi. Powinieneś przyjąć prawdziwą wiarę, jeśli nie chcesz na wieki piec się w ogniu dżehenny.
— Ty sam będziesz tam wiecznie się prażył!
— Dlaczego?
— Czy nie opowiadałeś mi, że w Derk Asfal, w siódmem i najgłębszem piekle, smażyć się będą wszyscy kłamcy i obłudnicy, a jeść będą szatanie głowy z drzewa Cakum.
— Tak, ale cóż ja mam z tem wszystkiem wspólnego?
— Jesteś kłamcą i obłudnikiem!
— Ja? Usta moje mówią prawdę, a w sercu mem niema fałszu. Tego, ktoby mnie tak nazwał jak ty, dosięgłaby moja kula.
— Kłamiesz, udając, że byłeś w Mekce, i podajesz się obłudnie za hadżiego. Czy mam to powiedzieć wekilowi?
— Aman, aman, przebacz! Ty nie możesz tak postąpić z Halefem, ze swym sługą najwierniejszym ze wszystkich, jakich kiedykolwiek znajdziesz.
— Nie, nie uczynię tego, ale przypomnij sobie warunek, pod którym zobowiązałem się do milczenia.
— Przypominam go sobie i będę się miał na baczności; ale ty będziesz mimo to kiedyś prawdziwym wiernym, czy chcesz, czy nie chcesz, zihdi!
Wstąpiliśmy do domu, gdzie wekil nas już oczekiwał. Przyjął mnie z miną niebardzo uprzejmą.
— Usiądź! — rzekł.
Uczyniłem zadość jego zaproszeniu i usiadłem tuż obok niego, podczas gdy Halef zajął się naszemi fajkami.
— Dlaczego chciałeś zobaczyć oblicze mojej żony? — rozpoczął rozmowę.
— Jako Europejczyk jestem przyzwyczajony patrzeć w oblicze tego, z którym mówię.
— Wy macie złe zwyczaje. Nasze kobiety zakrywają się, a wasze pozwalają patrzeć na siebie. Nasze kobiety noszą suknie u góry długie, u dołu krótkie; wasze, szaty u góry krótkie, a długie u dołu, czasem zaś krótkie w górze zarazem i na dole. Czy widzieliście kiedy u siebie choć jedną z naszych kobiet? Dziewczęta wasze zaś przychodzą do nas i dlaczego? O, jacik, o biada!
— Wekil, to jest wasza gościnność, którąście mi ofiarowali? Od kiedy stało się to zwyczajem witać gościa obelgami? Nie potrzebuję ani twej baraniny, ani kuskussu i pójdę sobie na podwórze. Pójdź za mną!
— Effendi, wybacz! Chciałem ci tylko powiedzieć, co myślę, ale nie chciałem ciebie wcale obrazić.
— Kto nie chce obrażać, niech nie mówi zawsze wszystkiego, co myśli. Człowiek gadatliwy podobny jest do rozbitego garnka, którego nie można użyć, bo nie zdoła w sobie nic zatrzymać.
— Siądź tu i opowiedz mi, gdzieś się spotkał z Abu en Nassrem?
Opowiedziałem mu dokładnie o naszej przygodzie. Przysłuchiwał się w milczeniu, a potem potrząsnął głową.
— Ty sądzisz, że on zamordował kupca z Blidah?
— Tak jest.
— Nie byłeś przy tem.
— Wywnioskowałem to!
— Allahowi wolno tylko wnioskować. On jest wszechwiedzący, myśl zaś człowieka jest jak jeździec, którego nieposłuszny rumak tam unosi, dokąd się on wcale nie chciał dostać.
— Więc tylko Allahowi wolno wnioskować, bo jest wszechwiedzący? O wekilu, umysł twój zmęczony jest baraniną z kuskussu, którą zjadłeś. Otóż właśnie Allah, jako wszechwiedzący, może się obyć bez wnioskowania; kto wnioskuje, szuka wyniku swych rozumowań, który mu jednak zgóry nie jest wiadomy.
— Słyszałem, że jesteś talebem, uczonym, uczęszczałeś do wielu szkół, przemawiasz bowiem słowami, których nikt nie rozumie. I ty sądzisz naprawdę, że on zabił owego człowieka w Wadi Tarfani?
— Tak jest.
— Byłeś przy tem?
— Nie.
— Więc nieboszczyk ci to powiedział?
— Wekil, barany, które zjadłeś, wiedziałyby, że nieboszczyk nie może mówić.
— Effendi, teraz sam jesteś niegrzeczny! A więc nie byłeś przy tem i nieboszczyk nie mógł ci tego powiedzieć; skąd zatem wiesz, że on jest mordercą?
— Wnioskuję.
— Powiedziałem ci już, że tylko Allah może wnioskować!
— Widziałem jego ślad, ścigałem go, a gdym go spotkał, przyznał mi się, że popełnił mord.
— Jeśli natrafiłeś na jego ślad, to wcale z tego nie wynika, że on jest mordercą; śladem swoim bowiem nikt jeszcze nie zabił człowieka. Nie zmyli mnie również i to, że przyznał się do zbrodni; on jest figlarz, kuszszakanin, chciał sobie zapewne zażartować z ciebie.
— Z morderstwem niema żartów!
— Ale z takim człowiekiem, jak ty! Nie sądzisz chyba także, że on zastrzelił Sadeka, przewodnika.
— Tak jest.
— A byłeś przy tem?
— Naturalnie.
— A widziałeś?
— Jak najdokładniej. Hadżi Halef Omar jest świadkiem.
— A zatem dobrze, zastrzelił go; czy chcesz rzeczywiście twierdzić dlatego, że on jest mordercą?
— Naturalnie.
— Zihdi, niech Allah oświeci twój umysł, a wnet pojmiesz, że człowiek nie powinien wnioskować!
— A więc?
— Widziałeś, że on zastrzelił przewodnika, więc wnioskujesz z tego, że on jest mordercą?
— To rozumie się samo przez się.
— Mylisz się! A może to była zemsta za przelanie krwi? Czy w kraju twoim niema zemsty za krew?
— Nie.
— Więc mówię ci, że kto się mści za czyjąś krew, nie jest nigdy mordercą. Niema sędziego, coby go potępił; tylko ci, do których należał nieboszczyk, mają prawo ścigać zabójcę.
— Ale Sadek nie obraził go!
— To być może, że szczep go obraził, do którego Sadek należał.
— I to nieprawda. Mówię ci, wekilu, że co do mnie, nie chciałbym nic mieć do czynienia z tym Abu en Nassrem, który właściwie nazywa się Hamd el Amazat, a przedtem miał zapewne nazwisko armeńskie, jeśli pozostawi mnie w spokoju. Ale on zabił przewodnika Sadeka, którego synem jest Omar ben Sadek, a jemu, jakeś mi to sam przed chwilą wytłumaczył, wolno godzić na życie mordercy. Masz więc z nim sprawę, ale postaraj się, aby ten „ojciec zwycięzców“ nie właził mi już nigdy w drogę, bo inaczej załatwię z nim rachunki raz na zawsze!
— Zihdi, teraz mówisz mądrze. Pomówię z Omarem, aby się zrzekł zemsty; ty zaś bądź moim gościem tak długo, jak długo ci się podoba.
Powstał i poszedł na podwórze.
Wiedziałem zgóry, że nic nie wskóra u Omara. Po pewnym czasie wrócił z miną ponurą i milczał nawet wtedy, gdy wniesiono usmażoną na rożnie baraninę, przyprawioną milutkiemi paluszkami „Róży z Kbilli“. Ja i Halef zajadaliśmy dzielnie smaczną pieczeń. Ledwie mi wekil powiedział, że Omarowi wyniosą jadło na podwórze, bo żadną miarą nie można go skłonić do opuszczenia więźnia — gdy nagle rozległ się na dworze głośny krzyk i wołanie:
— Breh, effendina, na pomoc!
Wołano mnie. Zerwałem się i wybiegłem na podwórze. Omar, powalony na ziemię, szamotał się zaciekle z żołnierzami; więźnia już nie było. Przy wyjściu zaś stał murzyn i śmiał się do mnie złośliwie, wyszczerzając zęby.
— Już daleko, zihdi… tam jedzie!
W trzech susach stanąłem przed domem i ujrzałem Abu en Nassra, znikającego wśród palm. Jechał na wielbłądzie, który miał widocznie tęgi krok. Domyśliłem się wszystkiego. Wekil nadarmo chodził na podwórze do Omara; chciał jednak ocalić Abu en Nassra; polecił więc murzynowi, aby miał wielbłąda w pogotowiu; żołnierzom rozkazał Omara potrzymać, a więźnia uwolnić. Otóż tych jedenastu dzielnych bohaterów odważyło się wreszcie pójść na jednego i zamach się udał.
Powodzenie to przypłacili oni jednak drogo. Omar nie szczędził noża, a gdy rozrzuciłem kupę szamocących się ciał, spostrzegłem, że kilku żołnierzy ociekało krwią.
— Uciekł, zihdi! — wykrztusił młody przewodnik, odchodząc prawie od zmysłów z wyczerpania i wściekłości.
— Widziałem.
— Gdzie?
— Tam.
Wskazałem kierunek ręką.
— Ukarz tych tutaj, effendi, a ja popędzę za zbiegiem.
— Siedział na wierzchowym wielbłądzie.
— A ja go jednak doścignę.
— Nie masz przecież zwierzęcia.
— Zihdi, mam tu przyjaciół, oni dadzą mi dobrego wierzchowca, daktyle i wory z wodą. Zanim zniknie z widoku, będę już na jego tropie. I ty znajdziesz mój trop, jeśli zechcesz za mną podążyć.
Po chwili już go nie było.
Halef widział wszystko i pomagał mi przy uwolnieniu Omara z rąk żołnierzy. I on nie posiadał się z gniewu i oburzenia.
— Dlaczegoście uwolnili tego człowieka, wy psy, potomkowie myszy i szczurów…
Nierychło byłby zakończył tę perorę, gdyby się wekilowa nie była zjawiła na placu. Miała znowu gęstą zasłonę na twarzy.
— Co się stało? — zapytała mnie.
— Twoje wojsko napadło na mego przewodnika.
— A wy, łotry, nicponie! — krzyknęła, tupiąc nogą i wyciągając z osłon pięści, ubarwione na czerwono.
— I uwolnili jeńca…
— A rzezimieszki, oszuści — syczała i zdawało się, iż lada chwila rzuci się na nich.
— Uczynili to na rozkaz wekila — dodałem.
— Wekila?… A to poczwara, nicpoń, uparta sztuka! Poczuje on mą rękę… i to zaraz, w tej chwili!
Obróciła się i potoczyła rozgniewana i zaperzona do selamliku.
O błogie władztwo pantofla, berło twoje jest zarówno potężne na Północy, jak na Południu, na Zachodzie, jak i na Wschodzie!
Halef miał teraz minę bardzo zadowoloną i rzekł:
— Ona jest wekilem, a on wekilową. Lepiej nam tu jest pod gielgeda wekilanin, w cieniu namiestnikowej, niż gdybyśmy mieli bu-djeruldu i znajdowali się pod gielgeda padiszahnin, w cieniu, czyli pod ochroną wielkorządcy. Hamduillah, cześć Allahowi, że nie mam szczęścia być wekilem tej namiestnikowej…





  1. Przewodnik.
  2. Ojciec soli.
  3. Namiestnik.
  4. Żołnierze.
  5. Kapral.
  6. Dobosz.
  7. Czausz — feldfebel.
  8. Milazim — podporucznik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.