Przez pustynię/Część I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
MIĘDZY ŻYCIEM A ŚMIERCIĄ.

Czy to prawda, zihdi, że chcesz nadal pozostać giaurem niewiernym, który podlejszy jest od psa, wstrętniejszy od szczura, pożerającego zgniłe odpadki?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— Effendi, nienawidzę niewiernych i nie żal mi, że po śmierci pójdą do dżehenny, gdzie mieszka szatan; ale ciebie chciałbym wybawić od wiecznego potępienia, którego nie unikniesz, jeśli nie uznasz świętego świadectwa, ikrar bil lizan. Jesteś dobrym, tak zupełnie różnym od innych zihdich, jakim dotychczas służyłem; to też muszę cię nawrócić, bez względu na to, czy chcesz, czy nie chcesz.
Tak rzekł Halef, mój służący i przewodnik, z którym włóczyłem się po wąwozach i kotlinach gór Dżebel Aures, a potem zeszedłem ku Dra el Hauna, aby przez Dżebel Tarfaui dojść do Seddady, Kris i Dgasze, skąd wiedzie droga przez osławiony Szott Dżerid do Fetnassy i Kbilli.
Halef był dziwnym okazem ludzkim. Był tak mały, że sięgał mi ledwo pod ramię, a zarazem tak cienki i chudy, że miało się wrażenie, jak gdyby dopiero co wyszedł z zielnika, który co najmniej dziesięć lat znajdował się pod prasą. Twarzyczka jego zakryta była prawie zupełnie turbanem, który miał pięć stóp średnicy: burnus, który zapewne był kiedyś biały, ale teraz lśnił się od wszelkich barwnych odcieni tłuszczu i kurzu — był widocznie zrobiony dla męża znacznie okazalszego niż Halef; więc gdy zsiadłszy z konia, chciał iść pieszo, zmuszony był nieco unieść szaty — jak amazonka.
Ale mimo tego niepokaźnego wyglądu Halef zasługiwał ze wszech miar na szacunek. Odznaczał się bowiem wielką bystrością, odwagą i zręcznością, a wytrwałość jego pokonywała największe trudy. Nadto władał

Ja jechałem na małym, nawpół dzikim ogierze berberyjskim, a stopy moje dotykały prawie ziemi

wszystkiemi narzeczami, jakiemi tylko rozbrzmiewały siedliska ludzkie w Uelad Bu Zeba i między ujściami Nilu. Nic dziwnego przeto, że byłem z niego zupełnie zadowolony i obchodziłem się z nim jak z przyjacielem. Miał Halef jednak pewną właściwość, która była dla mnie czasami wielce niewygodna. Był zagorzałym muzułmaninem, i z przywiązania do mnie postanowił nawrócić mnie na Islam. Teraz właśnie — nie wiem już po raz który — jął znowu przemawiać mi do przekonania, przyczem wydawał mi się niewymownie śmiesznym.
Ja jechałem na małym, nawpół dzikim ogierze berberyjskim, a stopy moje dotykały prawie ziemi. Halef zaś wybrał sobie starą, wychudłą, ale wysoką klacz z gatunku hassi-ferdżan, aby dopomóc swej niepokaźnej postaci i z wyżyn swej klaczy spoglądał ku mnie. Rozmawiał ze mną z nadzwyczajnem ożywieniem. Wywijając nogami, których nie krępowały strzemiona, gestykulował ustawicznie wychudłemi, brunatnemi ramionami jakby starał się żywością gestów dać należytą wagę swym wywodom.
Widząc to, musiałem sobie zadać wiele trudu, a zachować pozorną powagę. Gdym nic nie odpowiedział na ostatnie jego słowa, mówił dalej:
— Czy wiesz, zihdi, co się stanie z giaurami po ich śmierci?
— Co takiego? — zapytałem.
— Po śmierci idą wszyscy ludzie do barcakhu bez względu na to, czy są muzułmanami, chrześcijanami, żydami, czy czem innem.
— Jest to zapewne stan, w którym przebywamy między śmiercią a zmartwychwstaniem?
— Tak jest, zihdi. Obudzi nas zeń głos trąb, gdy nadejdzie dzień sądu, el jaum el aakhar, i ostateczny koniec, el akhiret. Wówczas wszystko przeminie, prócz tronu boskiego, el kuhrs, świętego ducha, el ruhh, el lauhel mafuz el kalami, tablicy i pióra, kreślącego boskie przeznaczenie.
— Prócz tego nic się nie ostanie?
— Nic.
— A raj i piekło?
— Mądry jesteś i roztropny zihdi; spostrzegłeś natychmiast, o czem zapomniałem wspomnieć. Żal mi bardzo, że chcesz pozostać przeklętym giaurem, ale przysięgam na moją brodę, że cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
To mówiąc, marszczył Halef groźnie czoło, chwytał palcami wszystkie siedem ździebeł, mieszczących się w pobliżu gardła, a potem rwał zawzięcie wszystkie osiem włókien, cienkich jak pajęczyna, po lewej, a dziewięć włosków po prawej stronie swego nosa — co wszystko razem stanowiło tak zwaną jego brodę.
Przytem podrzucał nogi z ogromnym rozmachem do góry, a jedną ręką grzmotnął z taką siłą w grzywę klaczy, jak gdyby to nie była klacz, ale sam szatan, z mocy którego pragnął mnie wyzwolić.
Biedne konisko, zbudzone tak niemiłosiernie z głębokiego zamyślenia, próbowało nieśmiało stanąć dęba, ale widocznie przypomniawszy sobie powagę swego wieku, odzyskało natychmiast zwykłą postawę, tchnącą niezmąconym spokojem i stateczną dumą. Halef zaś podjął znowu przerwany tok rozmowy:
— Tak, raj, dżennet i piekło; dżehenna, muszą się również ostać, bo gdzieżby się podziały dusze zbawione i potępione. Wprzód jednak zmartwychwstali przejść muszą most Sireth nad jeziorem Handh — a most ten jest tak wąski i cienki, jak ostrze miecza.
— Zapomniałeś o jednej jeszcze rzeczy — dodałem.
— O czem — zapytał.
— O zjawieniu się Deddżela.
— Zaprawdę! Zihdi, znasz Koran i wszystkie księgi święte, a nie chcesz przyjąć wiary prawdziwej! Ale niema obawy, zrobię jeszcze z ciebie wierzącego muzułmanina! A więc: przed sądem jeszcze zjawi się Deddżel, którego giaurowie nazywają antychrystem, nieprawdaż effendi?
— Tak.
— Potem nad każdym zosobna rozewrze się księga Kitab, w której zapisane są jego dobre i złe uczynki i odbędzie się hizab, przegląd jego czynów. Będzie to trwało pięćdziesiąt tysięcy lat. Czas ten przeminie dobrym jak chwila, a złym wydawać się będzie wiecznością.
— A co potem?
— Potem nastąpi wyrok. Wszyscy, u których przeważały uczynki dobre, wejdą do nieba, niewierni grzesznicy pójdą do piekła, a grzeszni mahometanie znosić będą karę tylko czas krótki. Widzisz więc, zihdi, co ciebie czeka, choćbyś nawet więcej dobrych uczynków spełnił niż złych. Ale powinieneś stanowczo ocaleć, powinieneś ze mną wejść do raju, do dżennetu, tak, bo ja cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
I znowu zaczął po tych zapewnieniach wywijać nogami tak energicznie, że stara jego klacz strzygła ze zdziwienia uszami i starała się swemi wielkiemi ślepiami zerknąć ku niemu.
— A co się dziać będzie w piekle? — zapytałem.
— W dżehennie gore nar, wieczny ogień; tam płyną strumienie, wydzielające woń tak nieznośną, iż potępiony, mimo wprost palącego pragnienia, nie może z nich pić; są tam też okropne drzewa, a między niemi najstraszniejsze drzewo Cakum, z którego gałęzi wyrastają głowy szatańskie.
— Brrr!
— Tak, tak, zihdi, to są rzeczy okropne. Władcą dżehenny jest anioł-mściciel, Tabek. Dżehenna składa się z siedmiu części, do których prowadzi siedem bram. W pierwszym okręgu, pokutować muszą grzeszni muzułmanie, i to tak długo, dopóki nie oczyszczą się z grzechów. Ladha, okręg drugi, przeznaczony jest dla chrześcijan; hotama, okręg trzeci, dla żydów; sair, okręg czwarty, dla sabeistów; sakar, okręg piąty, dla magów i czcicieli ognia; a gehim, szósty, dla wszystkich bałwochwalców i czcicieli fetyszów. Caoviat zaś, okręg siódmy, który się zwie także derk asfal — jest najgłębszy i najstraszniejszy. Pochłonie on wszystkich obłudników. We wszystkich tych okręgach złe duchy włóczyć będą potępionych przez rzeki ogniste, a nadomiar tych mąk potępieni będą musieli zjadać głowy szatańskie, wyrosłe na drzewie Cakum, a głowy te będą im szarpały i rozdzierały wnętrzności. O, effendi, uwierz w proroka, a będziesz tylko krótki czas cierpiał w dżehennie.
Potrząsnąłem głową i odpowiedziałem:
— W takim razie dusza moja pójdzie do piekła naszego, które jest tak samo okropne, jak wasze.
— Nie wierz w to, zihdi! Zapewniam cię na proroka, na wszystkich kalifów, że wejdziesz do raju. Czy opisać ci go?
— Owszem.
— Dżennet znajduje się nad siedmioma niebami i ma osiem bram. Najprzód stajesz nad wielkim zdrojem, hawus kewzer, z którego setki tysięcy wniebowziętych pić mogą równocześnie. Woda jego bielsza jest od mleka, a woń milsza nad zapach myrrhy i moschusu; na brzegu stoją miljony złotych puharów, wyłożonych diamentami i innemi drogiemi kamieniami. Potem wstępujesz w okolicę, w której zbawieni spoczywają na kobiercach, przetykanych złotem. Nieśmiertelni młodzieńcy i wiecznie młode huryski podają im wykwintne potrawy i napoje. Przysłuchują się w nieustannem zachwyceniu pieśniom anioła Israfila i cudnej harmonji drzew, obwieszonych dzwonami, które w ruch wprawia wiatr, wiejący wprost od tronu boskiego. Każdy mieszkaniec dżennetu jest wysoki na sześćdziesiąt łokci i nigdy nie przekracza trzydziestego roku życia. Nad wszystkiemi drzewami raju góruje Tuba, drzewo wiecznej szczęśliwości, którego pień tkwi w pałacu wielkiego proroka, a gałęzie sięgają do mieszkań wszystkich zbawionych dusz. Na gałęziach tego drzewa znaleźć można wszystko, co do życia błogosławionego i szczęścia jest potrzebne. Z jego korzeni biorą początek wszystkie rzeki raju, które zamiast wody toczą fale mleka, wina, kawy i miodu.
Wyobrażenia te, mimo swej bardzo zmysłowej szaty, wskazują na to, że Mahomet czerpał natchnienie ze źródeł chrześcijańskich i niektórym chrześcijańskim pojęciom nadał taki kształt, jaki mu się wydawał najbardziej przystępnym dla koczowniczych szczepów Arabji.
Halef przyjrzał mi się teraz bardzo uważnie, a na twarzy jego uwydatniał się wyraz napiętego oczekiwania. Ciekawy był, jaki wpływ na mnie wywarł ten porywający opis raju.
— No, co sądzisz teraz? — zapytał, widząc, że milczę.
— Muszę ci otwarcie wyznać, iż nie chciałbym być długi na sześćdziesiąt łokci; również nie chciałbym nic mieć do czynienia z huryskami, jestem bowiem wrogiem kobiet.
— A to dlaczego? — zapytał zdziwiony.
— Albowiem rzekł prorok: „Głos kobiety jest słodki, jak śpiew bilbil[1], ale język jej jest pełen jadu jak język żmii.“ Czy nie czytałeś tego jeszcze?
— Czytałem.
Opuścił głowę. Pobiłem go słowami jego własnego proroka. Potem odezwał się Halef z mniejszą już cokolwiek pewnością siebie:
— Czy mimo to nie jest piękne zbawienie, które nas czeka? Możesz przecie nie patrzeć na huryski.
— Pozostanę chrześcijaninem.
— Czy to tak trudno powiedzieć: La Illa illa Allah, we Muhammed Rezul Allah!
— A czyż to trudniej pomodlić się: Ja abana Iledsi, fi ’s — semavati, jata — haddeso ’smoka?
Spojrzał na mnie z wyrazem gniewu na twarzy.
— Wiem, że Iza ben Marrjam, którego nazywacie Jezusem, nauczył was tej modlitwy; po waszemu nazywa się ona: „Ojcze nasz“. Wciąż usiłujesz mnie skłonić do swej wiary, ale nie sądź, że zrobisz ze mnie odszczepieńca, odstępcę od tauhid, wiary w Allaha.
Gorliwym jego próbom nawrócenia mnie już niejednokrotnie przeciwstawiałem ze swej strony usiłowania na korzyść mej własnej wiary. Byłem wprawdzie przekonany, że go słowa moje nie wzruszą, ale zawsze udawało mi się tym sposobem na pewien czas ostudzić jego misjonarski zapał.
— A więc pozostaw mnie przy mojej wierze, tak, jak ja ciebie pozostawiam przy twojej.
Na to Halef odpowiedział mrukliwie:
— A jednak nawrócę cię, czy chcesz, czy nie chcesz! Czego raz zechcę, tego się trzymam, bo jestem hadżi[2] Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Więc jesteś synem Abul Abbasa, syna Dawuda al Gossarah.
— Tak.
— I obaj byliście pielgrzymami, hadżami?
— Tak.
— I ty jesteś hadżim?
— Tak.
— Byliście więc wszyscy trzej w Mekce i widzieliście świętą Kaabę.
— Dawud al Gossarah nie widział jej.
— A tak! I mimo to nazywasz go hadżim?
— Tak, bo był nim. Mieszkał przy Dżebel Szur-Szum i w młodzieńczych latach udał się w pielgrzymkę. Przebył szczęśliwie el Dżuf, które nazywają ciałem pustyni. Potem jednak osłabł i musiał zostać nad zdrojem Trazah. Tam połączył się z niewiastą i zmarł, ale jeszcze przed śmiercią danem mu było widzieć syna, Abul Abbasa. Czy nie należy go nazwać pielgrzymem?
— Hm! Ale Abul Abbas był w Mekce?
— Nie.
— I on też jest hadżim?
— Tak. Zaczął on pobożną wędrówkę i przyszedł aż na równinę Admar, skąd nie mógł już dalej wyruszyć.
— Dlaczego?
— Ujrzał on tu Amareh, perłę Dżunetu, i pokochał ją. Amareh została jego żoną i obdarzyła go Halefem Omarem, którego tu obok siebie widzisz. Potem umarł. Czy nie był on hadżim?
— Hm! Ale ty sam byłeś w Mekce?
— Nie.
— A jednak masz się za pielgrzyma!
— Tak. Po śmierci matki i ja udałem się w pielgrzymkę. Dążyłem ku wschodowi i zachodowi słońca; odbywałem wędrówkę w stronę południa i ku północy: poznałem wszystkie oazy pustyni i wszystkie miejscowości Egiptu; a jednak nie byłem jeszcze w Mekce. Ale kiedyś zajdę tam napewno. Czyż nie jestem hadżim?
— Hm! Sądzę, że hadżim może się nazwać ten tylko, kto był w Mekce.
— Właściwie tak. Ale ja właśnie znajduję się w drodze do Mekki.
— Być może! Ale i ty gdzieś ujrzysz piękną dziewicę i zostaniesz przy niej. Twemu synowi również coś podobnego się zdarzy, bo to wasz kismet[3]. Po stu latach powie twój prawnuk: Jestem hadżi Mustafa ben hadżi Ali Assabeth ibn hadżi Said al Hamca ben hadżi Szehab Tofail ibn hadżi Halef Omar ibn hadżi Abdul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. A że żaden z tych siedmiu pielgrzymów nie widział Mekki, więc żaden z nich nie będzie prawdziwym hadżim. Czyż nie tak?
Mimo swej zwykłej powagi, Halef nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu, usłyszawszy mój wywód, cokolwiek zaprawiony niewinną złośliwością. Między mahometanami jest bardzo wielu takich, co szczególnie wobec cudzoziemców mianują się hadżami, a jednak nie widzieli Kaaby, nie wykonali biegu od Safy do Merweh, nie byli w Arafah i nie byli strzyżeni i goleni w Minah.
Mój Halef czuł, że jest pobity, ale starał się nie okazać tego po sobie.
— Zihdi — zapytał nieśmiało — i ty każdemu powiesz, że nie byłem w Mekce?
— Wówczas tylko to uczynię, gdy nadal będziesz mnie nawracał na Islam. W przeciwnym razie nie pisnę o tem nikomu ani słowa. Ale spojrzyj, czy to nie są ślady w piasku?
Jechaliśmy już przez dłuższy czas przez Wadi[4] Tarfaui, a teraz znaleźliśmy się w miejscu, w którem piasek, naniesiony wiatrem pustyni, pokrywał na znaczną wysokość skaliste brzegi kotliny. Na piasku znać było wyraźne ślady.
— Tędy przejeżdżali ludzie — zauważył Halef obojętnie.
— Trzeba więc zsiąść z koni i zbadać ślady.
Halef popatrzał na mnie tak, jak gdyby chciał zapytać, o co mi właściwie chodzi.
— Ależ, zihdi, to zbyteczne. Dość, że wiemy, iż tędy przejeżdżali jacyś ludzie. Dlaczego chcesz zbadać ślady kopyt?
— Zawsze dobrze jest wiedzieć, jakich się ludzi ma przed sobą.
— Jeśli chcesz badać wszystkie ślady, jakie się znajdą na naszej drodze, to i za dwa miesiące nie przybędziesz do Seddady. Cóż obchodzą ciebie ludzie, którzy są przed nami?
— Byłem w krajach bardzo dalekich, gdzie jest wiele puszcz niedostępnych. Tam bardzo często życie od tego zawisło, czy się całkiem dokładnie zbadało wszelki darb i ethar, czyli wszelki trop i ślad, albowiem tylko tym sposobem można się upewnić, czy przyjaciel, czy wróg jest wpobliżu.
— Tu nie spotkasz żadnego wroga, effendi.
— Tego napewno wiedzieć nie można.
Zsiadłem z konia. Można było rozpoznać ślady trzech zwierząt, a to: jednego wielbłąda i dwu koni. Że wielbłąd nie był jucznym, ale służył pod wierzch, poznałem po kształcie śladów, delikatnie na piasku wyciśniętych. Gdym się jeszcze dokładniej przypatrzył śladom, zauważyłem pewną ich właściwość, która naprowadziła mnie na domysł, iż jeden z koni cierpiał na szpat. Zdziwiło mnie to niezmiernie, znajdowałem się bowiem w kraju, w którym, spowodu wielkiej obfitości koni, nie jeździ się nigdy prawie na koniu, obciążonym tą chorobą. Stąd wniosek, że jeździec albo nie był wcale Arabem, albo bardzo biednym.
Halef uśmiechnął się, widząc, z jaką uwagą wpatruję się w piasek. Gdym podniósł głowę do góry, zapytał mnie:
— Cóżeś zobaczył, zihdi?
— To były dwa konie i jeden wielbłąd.
— Dwa konie i jeden djemmel. Niech Allah błogosławi twym oczom. Widziałem zupełnie to samo już przedtem, nie zsiadając z konia. Chcesz być uczonym, taleb, a jednak robisz rzeczy, z których śmiałby się nawet hamahr, poganiacz osłów. Na co więc zdadzą ci się skarby wiedzy, które tu zdobyłeś?
— Teraz wiem przedewszystkiem, że mniej więcej przed czterema godzinami trzej jeźdźcy tędy przejeżdżali.
— Kto ci da co za tę mądrość? Ach, jacy wy dziwni jesteście, wy, mężowie z Belad er Rumi, z Europy.
Twarz jego skrzywiła się przy tych słowach grymasem, który wyrażał najgłębszą litość dla mojej osoby; nie zważając jednak na to, wolałem odbyć dalszą drogę w zupełnem milczeniu. Tak jechaliśmy z godzinę w kierunku napotykanych śladów, aż nagle, prawie mimowoli, zatrzymaliśmy konie u zakrętu kotliny. Niedaleko ujrzeliśmy przed sobą trzy sępy, które siedziały za wydmą piaszczystą. Przerażone naszym widokiem podleciały w górę, kracząc ochryple.
— El bydji, sęp brodaty — zauważył Halef. — Gdzie on jest, tam musi być wpobliżu jakaś padlina.
— Zapewne leży tam zdechłe zwierzę — odpowiedziałem, podążając za nim.
Mój towarzysz popędzał swego konia tak, iż pozostałem trochę w tyle. Ledwo dojechaliśmy do wydmy, gdy on, jednem szarpnięciem, zatrzymał nagle konia na miejscu i wydał okrzyk przerażenia.
— Masz Allah, przebóg! Cóż to? Zihdi, to chyba człowiek, co tu leży?
Musiałem to potwierdzić. Niedaleko leżał rzeczywiście trup mężczyzny; nad jego ciałem sępy odprawiały przed chwilą wstrętną ucztę. Wmig zeskoczyłem z konia i ukląkłem przy trupie. Szaty jego podarte były szponami sępiemi.
Dotknąwszy się go, stwierdziłem, że śmierć nastąpiła prawdopodobnie niedawno.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw! Zihdi, czy mąż ten zmarł naturalną śmiercią? — zapytał Halef.
— Nie. Czyż nie widzisz rany na szyi i dziury w tyle głowy? Zabito go.
— Allah, zgładź tego, co tę zbrodnię popełnił. A może zmarły padł w uczciwej walce?
— Co nazywasz uczciwą walką? Może to ofiara krwawej zemsty. Trzeba obejrzeć jego szaty.
Halef pomagał mi przy oględzinach. Nie znaleźliśmy przy trupie nic; dopiero, gdy spojrzałem przypadkowo na jego rękę, zauważyłem złotą obrączkę, kształtem nie różniącą się niczem od zwykłych t. z. małżeńskich pierścionków.
Po stronie wewnętrznej wyryte było drobnemi, ale wyraźnemi literami:

E. P. 15 juillet 1830.

— Co to znaczy? — zapytał Halef.
— Mąż ten nie był ibn Arab[5].
— A więc, co za jeden?
— Francuz.
— Frank, chrześcijanin? Po czem to poznałeś?
— Gdy chrześcijanie się pobierają, zamieniają przyszli małżonkowie obrączki, na których wyryte jest nazwisko i dzień, w którym oboje weszli ze sobą w związek małżeński.
— Ta obrączka jest właśnie taka?
— Tak.
— A poczem poznajesz, że zmarły należał do narodu Francezli? Mógłby przecież tak samo pochodzić od Inglisów[6], albo od Nemzów[7].
— Czytałem na obrączce litery francuskie.
— On może mimo to należy do innego narodu. Czy sądzisz, że nie można pierścienia ukraść lub znaleźć.
— Prawda. Ale popatrz na jego koszulę. To jest koszula Europejczyka.
— Kto go zabił?
— Jego dwaj towarzysze. W tem miejscu ziemia jest poryta. To widoczny ślad walki, jaka się tu rozegrała. Czy nie widzisz, że…
Nie dokończyłem zdania. Powstałem z klęczek, aby się rozglądnąć po ziemi i spotrzegłem opodal kilka śladów krwi, które coraz liczniejsze były dalej między skałami, wznoszącemi się wpobliżu. Postępowałem za temi śladami ze strzelbą, gotową do strzału, gdyż zabójca mógł się niedaleko znajdować. Niedługą przebyłem drogę, gdy tuż przedemną sęp zerwał się z hałaśliwym trzepotem skrzydeł, a w miejscu, z którego się wzniósł,leżał rozciągnięty wielbłąd. Był nieżywy; na piersi miał głęboką ranę. Halef załamał ręce.
— Siwy hedjihn, siwy tuareghedjihn! Mordercy, łotry, psy, zabiły go!
Widocznie miał dla wspaniałego wielbłąda głębsze współczucie, niż dla zamordowanego Francuza. Umiejąc, jako prawdziwe dziecko pustyni, ocenić wartość nawet najdrobniejszego przedmiotu, pochylił się Halef zaraz nad wielbłądem i przeszukał starannie siodło. Nie znalazł nic; kieszenie u siodła były puste.
— Mordercy zabrali wszystko, zihdi. Bodaj ich pochłonął wieczny żar dżehenny. Nic nie zostawili, tylko wielbłąda i papiery, które tam leżą na piasku.
Istotnie, teraz dopiero pod wpływem tych słów, zauważyłem w pewnem oddaleniu od nas kilka kawałków papieru, które tak wyglądały, jak gdyby je ktoś był zmiął w garści, a potem rzucił precz. Podszedłem, bo kartki te mogły zawierać ważne wskazówki. Były to jakieś kawałki gazet. Podniósłszy je, wygładziłem, uporządkowałem i zestawiłem z sobą. Okazało się, że miałem w ręku po dwie strony „Vigie algerienne“, „L’Indépendant“ i „Mahouna“.
Pierwsze z tych pism wychodzi w Algierze, drugie w Constantine, a trzecie w Guelma. Te trzy luźne kartki tak rozmaitych gazet zawierały prawie tę samą treść, mianowicie opis morderstwa, dokonanego na bogatym francuskim kupcu w Blidah. O to morderstwo podejrzewano bardzo pewnego kupca armeńskiego, który zbiegł i był ścigany listami gończemi. Wszystkie trzy pisma zgadzały się dosłownie co do opisu jego osoby.
Natychmiast nasunęło mi się pytanie, dlaczego zmarły, do którego należał wielbłąd, miał przy sobie te pisma. Czyżby go ta sprawa osobiście obchodziła? Czy był krewnym kupca, zamordowanego w Blidah, czy mordercą, czy może nawet urzędnikiem policji, ścigającym zbrodniarza?
Schowałem papiery tak samo, jak wprzód, zatrzymałem obrączkę przy sobie, włożywszy ją na palec, i wróciłem z Halefem do zwłok zamordowanego. Nad nim ustawicznie krążyły sępy, które spuściły się na wielbłąda, gdyśmy się od niego oddalili.
— Zihdi, co zamierzasz zrobić?
— Nie pozostaje nic innego, jak pogrzebać zabitego człowieka.
— Chcesz go zakopać w ziemi?
— Nie; na to nie mamy narzędzi; usypiemy nad nim kopiec z kamieni i piasku. Tak zabezpieczymy go przed zwierzętami pustyni.
— Czy wiesz naprawdę, że to giaur?
— On jest chrześcijaninem.
— Zihdi, może się mylisz, może on był wiernym, muzułmaninem. Pozwól więc, że cię o coś poproszę.
— O co?
— Połóżmy go tak, aby twarz jego była zwrócona ku Mekce.
— Nie mam i nic przeciwko temu, albowiem wówczas twarz jego będzie skierowana ku Jerozolimie, gdzie cierpiał i umarł Zbawiciel świata!
— A więc do dzieła! Zabraliśmy się do smutnego obrzędu, wśród głębokiej, uroczystej ciszy. Gdy kopiec wzrósł już tak wysoko, iż żadne zwierzę pustyni nie mogłoby dotrzeć do trupa, postarałem się jeszcze odpowiednim doborem i układem kamieni zrobić nad kopcem krzyż. Potem, złożywszy ręce, pomodliłem się. Gdy skończyłem modlitwę, Halef skierował wzrok ku wschodowi i wypowiedział słowa, zawarte w sto dwunastej surze[8] Koranu: „W imię Boga Najmiłosierniejszego! Powiedz: Bóg jest Bogiem jedynym i wiecznym. Nie rodził i nie jest zrodzony; niema istoty jemu równej. Człowiek kocha życie przemijające, a nie zważa na życie przyszłe. Nadszedł dzień powrotu, i powołał cię Pan Twój, który cię zbudzi do nowego życia. Oby się okazało, że grzechy twe nieliczne, a dobre uczynki niezliczone, jak piasek, na którym usnąłeś w pustyni“.
Po tych słowach pochylił się, aby ręce zanieczyszczone dotknięciem trupa, obmyć w piasku.
— Teraz, zihdi, jestem znowu tahir, albo kauszer, jak mówi potomstwo Izraela, i wolno mi znowu dotknąć się wszystkiego, co czyste i święte. Co poczniemy teraz?
— Puścimy się w pogoń za mordercami.
— Czy chcesz ich zabić?
— Nie jestem ich sędzią. Pomówię z nimi i dowiem się, dlaczego go zabili. Wówczas będę wiedział, co mam uczynić.
— Nie są to na pewno ludzie mądrzy, bo nie zabiliby wielbłąda, hedjihn, który więcej jest wart, niż ich konie.
— Obawiali się może, że hedjihn ich zdradzi. Tu oto są ich ślady. Naprzód! Są o pięć godzin drogi przed nami. Może dopędzimy ich jutro, zanim jeszcze dopadną Seddady.
Rwaliśmy naprzód, co koń wyskoczy, nie zważając na straszny upał i na nierówną skalistą drogę. Nie starczyło tchu na rozmowę. Pędziliśmy bowiem tak, jakgdybyśmy chcieli dogonić gazelę. Milczenie, do którego przez pewien czas byliśmy zmuszeni, odczuwał poczciwy Halef jako męczarnię. Nie mógł wytrzymać i krzyknął styłu:
— Zihdi, zihdi, chcesz mnie opuścić?
Odwróciłem się ku niemu.
— Opuścić?
— A jakże! Moja klacz ma starsze nogi od twego berberyjskiego ogiera.
Z klaczy Halefa spływał pot obfitymi strugami, a z pyska spadała piana wielkiemi płatami.
— Niestety, nie możemy dziś, jak zwykle, wypocząć w porze największego upału, lecz musimy jechać aż do zmroku; inaczej nie dopędzimy tych dwóch, których mamy przed sobą.
— Kto zbyt się śpieszy, nie dojdzie do celu rychlej od tego, co zdąża powoli, effeni, bo… Allah akbar! spojrzyj tam wdół!
W tem miejscu był urwisty zrąb, a kotlina, wadi, zapadała głębiej. W dole, na odległość kwadransu drogi, widać było dwóch mężczyzn, siedzących nad małą zobhą[9], w której zachowało się trochę stęchłej wody. Konie ich obskubywały suche, kolczaste mimozy, rosnące w tem miejscu!
— Ach, to oni!
— Tak jest, zihdi, to oni. Było im za gorąco, dlatego postanowili zaczekać, aż przeminie największy upał.
— Albo zatrzymali się, aby podzielić się łupem. Cofnijmy się, Halefie, bo mogą nas zobaczyć. Opuścimy kotlinę i skierujemy się na zachód, będą wówczas przypuszczali, że przybywamy od strony Szott Rharza.
— Dlaczego, effendi?
— Niech się nie domyślą, że widzieliśmy zwłoki zamordowanego.
Konie nasze wspięły się na brzeg kotliny. Popędziliśmy cwałem prosto na zachód w głąb pustyni. Potem zatoczyliśmy w drodze koło i skierowaliśmy się do miejsca, gdzie byli owi dwaj ludzie. Nie mogli nas zdaleka zobaczyć, bo znajdowali się w głębi wadi, ale musieli słyszeć coraz głośniejszy tętent kopyt końskich, gdyśmy się do nich zbliżali. To też zerwali się raptownie i chwycili za broń, skorośmy się tylko ukazali na skraju kotliny. Udałem naturalnie, że jestem również zaniepokojony niespodzianym widokiem ludzi w głuchej pustyni, ale nie uważałem za stosowne chwycić za strzelbę.
— Salam aaleikum! — zawołałem, zatrzymując konia.
— Aaleikum! — odpowiedział starszy z mężów. — Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy spokojnymi podróżnikami.
— Skąd przybywacie?
— Z zachodu.
— Dokąd zdążacie?
— Do Seddady.
— Z jakiego jesteście szczepu?
Wskazałem na Halefa i odpowiedziałem:
— Ten mąż pochodzi z równiny Admar, ja zaś należę do Beni-Saksa. A co wy za jedni?
— My jesteśmy ze sławnego szczepu Uelad Hamalek.
Uelad Hamalekowie są dobrymi jeźdźcami i walecznymi wojownikami.
— Skąd przybywacie?
— Z Gafzy.
— Odbyliście więc długą podróż. Dokąd jedziecie?
— Do Bir[10] Zauidi, tam mamy przyjaciół.
Choć wiedziałem, że kłamią, oświadczając, iż przybywają z Gafzy, a chcą się dostać do zdroju Zauidi — udałem, iż wierzę im i zapytałem:
— Czy pozwolicie, że spoczniemy przy was?
— Zatrzymujemy się tu aż do wczesnego rana, brzmiała ich odpowiedź, która ani nie potwierdzała, ani nie zaprzeczała mego pytania.
— I my zamierzamy tu wypocząć aż do wschodu słońca. Widzę, że macie tu dość wody dla nas wszystkich i dla naszych koni. Czy możemy zostać?
— Pustynia należy do wszystkich. Marhaba, witamy cię i jesteśmy ci radzi!
Mimo tego powitania, coprawda zwyczajem nakazanego, znać było po ich minach, że chętnieby się nas pozbyli. My zaś, nie dbając o to, zjechaliśmy po łagodnym stoku skalistym wdół; tu, zsiadłszy z koni, rozłożyliśmy się swobodnie nad wodą, tuż przy nich.
Teraz mogłem się im zbliska przypatrzeć; wygląd ich nie wzbudzał zaufania. Starszy z nich, który odpowiadał na poprzednie moje pytania, był wysokiego wzrostu i bardzo chudy. Burnus nie przylegał mu należycie do ciała, ale zwisał tak, jak łachman u straszydła na ptaki. Spod niebieskiego i brudnego już turbanu wyglądała para oczu małych, świdrujących, z jakimś tajemniczym wyrazem; wąskie i bezkrwiste usta okolone były rzadkim zarostem; brodę miał śpiczastą, z końcem cokolwiek do góry zadartym, a nos przypominał owe sępy, które widziałem niedawno nad trupem zamordowanego człowieka; nie był więc ani orlim, ani jastrzębim, lecz miał rzeczywiście kształt sępiego dzióba.
Jego towarzysz był młodzieńcem nadzwyczaj pięknym; ale snać żądze przymgliły mu oczy, wyczerpały nerwy i pomarszczyły oblicze przedwcześnie. I jemu niepodobna było zaufać. Starszy mężczyzna mówił po arabsku, takim akcentem, jaki się słyszy nad Eufratem, po młodszym można było poznać, że nie był wcale pochodzenia wschodniego, ale Europejczykiem. Konie ich stojące wpobliżu, były liche i bardzo wycieńczone. Mieli ci ludzie na sobie odzież zupełnie zniszczoną, ale za to broń ich była wyborna. W miejscu, na którem przedtem siedzieli, leżały na piasku rozmaite przedmioty, które się nader rzadko spotyka na pustyni; nie zdołali widocznie ukryć ich przed naszem przybyciem. Były to: jedwabna chustka do nosa, złoty zegarek z łańcuszkiem, kompas, wspaniały rewolwer i notesik, oprawiony w marokin. Udawałem, że nie widzę tych przedmiotów i wyjąwszy z kieszeni siodła trochę daktyli, zacząłem spożywać z miną człowieka obojętnego i zadowolonego.
— Co zamierzacie robić w Seddadzie? — zagadnął mnie starszy mężczyzna.
— Nic. Jedziemy potem dalej.
— Dokąd?
— Przez Szott Dżerid do Fetnassy i Kbilli.
Spojrzenie, które nieostrożnie skierował ku towarzyszowi, kazało mi się domyślić, że i oni chcą się udać w tę samą stronę. Potem zapytał mnie znowu:
— Czy masz jakie interesy w Fetnassie lub Kbilli?
— Tak.
— Chcesz tam sprzedać swe stada?
— Nie.
— Może niewolników?
— Nie.
— Może towary, sprowadzone z Sudanu?
— Nie.
— Więc co?
— Nic. Nikt z mego szczepu nie prowadzi handlu z Fetnessą.
— Chyba wybierasz się tam po żonę?
Zaimprowizowałem gniew i oburzenie.
— Jakże to, czy nie wiesz, że popełniasz obrazę mówiąc do mężczyzny o jego żonie? Jesteś chyba giaurem, skoro się jeszcze o tem nie dowiedziałeś?
Słowa moje bardzo go przeraziły, mogłem więc przypuścić, że to, co mimowoli wyrzekłem, było prawdą. Nie wyglądał istotnie na Beduina. Miał twarz, spotykaną bardzo często u ludzi ormiańskiego pochodzenia i — — ach, czy nie był to przypadkiem ten Ormianin, który zamordował kupca w Blidah, Ormianin, którego opis miałem właśnie w kieszeni. Nie miałem przedtem tyle czasu, aby uważnie przeczytać list gończy lub przynajmniej opis domniemanego mordercy. Gdy tego rodzaju myśli błyskawicznie powstawały mi w głowie, wzrok mój padł przypadkowo raz jeszcze na rewolwer, leżący na ziemi. Zauważyłem na jego rączce małą, srebrną płytkę; na płytce wyryte było jakieś nazwisko.
— Pozwolisz!
To rzekłszy, sięgnąłem nagle po rewolwer i przeczytałem: „Paul Galingré Marseille“. Byłem pewny, że to nie firma fabryki, ale nazwisko właściciela rewolweru. Nie zdradzając jednak zaciekawienia, zapytałem, jakby od niechcenia.
— Co to za broń?
— To jest — no — to jest taka strzelba, co się sama obraca w koło.
— Pokaż mi, proszę, jak się z niej strzela.
Wytłumaczył mi wszystko; przysłuchiwałem się uważnie, a potem rzekłem:
— Nie jesteś Uelad Hamalekiem, ale giaurem.
— A to dlaczego?
— Ot, widzisz, żem zgadł. Gdybyś był potomkiem proroka, zastrzeliłbyś mnie z miejsca za to, że nazwałem cię giaurem. Strzelby obracające się mają jedynie tylko giaurowie. Skądby się ona mogła dostać do rąk Uelad Hamaleka. Czy ci to podarowano?
— Nie.
— A więc kupiłeś?
— Nie.
— To chyba zdobycz?
— Tak.
— Na kim zdobyłeś tę broń?
— Na pewnym Franku.
— Z którym się biłeś?
— Tak.
— Gdzie?
— Na polu walki.
— Na jakiem polu?
— Koło El Guerara.
— Kłamiesz.
Teraz stracił wreszcie cierpliwość. Zerwał się i chwycił za rewolwer.
— Powiedziałeś, że kłamię? Powinienem zastrzelić cię, jak…
Wtrąciłem w tej chwili:
— Jak tego Franka w Wadi Tarfaui!
Ręka z rewolwerem opadła mu, twarz jego zbladła. Opamiętał się wszakże i zapytał groźnie:
— Co znaczą twoje słowa?
Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem gazety i rzuciłem na nie okiem, by znaleźć nazwisko mordercy.
— Sądzę napewno, że nie jesteś Uelad Hamalekiem; nazwisko twoje jest mi dobrze znane; nazywasz się Iamd el Amazat.
Ormianin cofnął się i wyciągnął ręce przed siebie jakby dla odwrócenia ciosu.
— Skąd znasz mnie?
— Znam cię; to wystarczy.
— Nie, ty mnie nie znasz. Nie nazywam się tak, jak powiedziałeś. Jestem Uelad Hamalek i zastrzelę każdego, kto temu nie wierzy.
— Czyje to rzeczy?
— Moje.
Pochwyciłem chustkę. Była znaczona literami P. O. Otworzyłem zegarek: na wewnętrznej stronie kopert wyryte były te same litery.
— Skąd masz zegarek?
— Cóż to ciebie obchodzi? Połóż go!
Zamiast usłuchać, otworzyłem jeszcze notesik. Zaraz na pierwszej stronie przeczytałem nazwisko: Paweł Galingré; na dalszych kartkach były zapiski stenograficzne, których nie umiałem przeczytać.
— Powiadam ci, rzuć precz tę książeczkę! Krzyknąwszy to, wytrącił mi ją z rąk, tak silnie, że upadła do kałuży. Podniosłem się, aby wyłowić notesik z wody, ale natrafiłem teraz na podwójny opór, albowiem młodszy mężczyzna podbiegł i stanął między mną a kałużą.
Halef przysłuchiwał się naszej rozmowie z pozorną obojętnością, ale widziałem, że trzymał wciąż palec na cynglu swej strzelby. Czekał tylko na znak z mej strony.Jedno mrugnięcie mego oka, a strzeliłby bez wahania. Schyliłem się, aby jeszcze podnieść kompas.
— Stój; to moje! Oddaj te rzeczy! — zawołał mój przeciwnik.
Chwycił mnie za rękę, jakby chciał rozkazowi swemu dać należyty nacisk; ale ja odpowiedziałem najspokojniej:
— Usiądź tu, chcę z tobą pomówić.
— Nie chcę nic z tobą mieć do czynienia.
— Ale za to ja z tobą. Usiądź, jeśli nie chcesz być na miejscu zastrzelonym.
Groźba ta snać trochę poskutkowała.
Siadł znowu na ziemi, a ja naprzeciwko niego. Potem wyjąłem rewolwer i zacząłem temi słowy:
— Widzisz, że mam także taką obracającą się strzelbę! Odłóż swoją, bo inaczej moja natychmiast wypali.
Położył broń powoli obok siebie, ale tak, aby każdej chwili móc ją chwycić. — Ty nie jesteś Uelad Hamalek?
— Jestem nim.
— I nie przybywasz z Gafzy?
— Właśnie stamtąd przyjechałem.
— Jak długo już znajdujesz się w Wadi Tarfaui?
— Co to ciebie obchodzi?
— Bardzo mnie to obchodzi. Tam na górze leżą zwłoki człowieka, którego zamordowałeś.
Twarz jego drgnęła, oczy zabłysły szatańskim wyrazem.
— A gdybym to nawet uczynił, cóż miałbyś o tem do powiedzenia?
— Niewiele, jeno kilka słów.
— Które?
— Kim był ten człowiek?
— Nie znałem go.
— Dlaczego zabiłeś go wraz z jego wielbłądem?
— Bo mi się tak podobało.
— Czy był prawowiernym?
— Nie. Był giaurem.
— Zabrałeś, co miał przy sobie?
— Czy miałem zostawić przy nim?
— Nie, bo powinieneś to był dla mnie przechować
— Dla ciebie…?
— Tak.
— Nie rozumiem tego.
— Powinieneś mnie zrozumieć. Nieboszczyk był giaurem, ja jestem również giaurem i będę jego mścicielem.
— Przelejesz krew za krew?
— Nie. Gdyby się tak rzecz miała, nie żyłbyś już. Jesteśmy na pustyni; tu panuje prawo mocniejszego. Nie chcę spróbować, kto z nas jest silniejszy. Niechaj cię dosięgnie ręka Wszechmocnego, który wszystko widzi i sądzi każdy czyn ludzki. Ale jedno ci powiem: oddasz mi wszystko, coś zabrał nieboszczykowi.
Na te słowa odpowiedział on szyderczym uśmiechem.
— Czy sądzisz naprawdę, że uczynię to?
— Sądzę.
— Więc zabierz sobie!
W tej chwili chwycił za rewolwer, ale równocześnie i ja skierowałem lufę swojego rewolweru ku niemu.
— Ani się rusz, bo strzelę!
Sytuacja, w której się znalazłem, była dość niezwykła. Ale na szczęście przeciwnik mój miał więcej chytrości niż odwagi. Cofnął rękę i wydawał się przez chwilę cokolwiek niezdecydowanym.
— Co chcesz zrobić z rzeczami?
— Oddam je krewnym nieboszczyka.
Teraz spojrzał na mnie z wyrazem pewnego politowania.
— Kłamiesz. Chcesz je sobie przywłaszczyć.
— Nie kłamię.
— A jakże ze mną się załatwisz?
— Teraz ci nic nie zrobię; ale strzeż się, byś się kiedy ze mną nie spotkał.
— Czy ty napewno pojedziesz stąd do Seddady?
— Tak.
— A jeśli ci wydam rzeczy, to pozwolisz mnie i memu towarzyszowi bez przeszkody udać się do Bir Zauidi?
— Tak.
— Przyrzekasz to?
— Tak.
— Przysięgnij!
— Giaur nigdy nie przysięga; mówi prawdę i bez przysięgi.
— Oto weź tę obracającą się strzelbę, zegarek, kompas i chustkę.
— A co on miał prócz tego przy sobie?
— Nic.
— Miał pieniądze.
— Zatrzymam je sobie.
— Nie mam nic przeciwko temu; oddaj mi tylko woreczek lub torebkę, w której się znajdowały.
— Dam ci ją.
Sięgnął do pasa i wyciągnął torebkę, obszytą perłami; potem wyjął z niej pieniądze, a mnie oddał próżną.
— Prócz tego nic nie miał przy sobie?
— Nie. Chcesz mnie przeszukać?
— Nie.
— Więc możemy pójść?
— Tak.
Teraz mu było jeszcze lżej na sercu, niż przedtem; towarzysz jego, widocznie wielki tchórz, nie posiadał się z radości, że sprawa poszła im tak gładko. Zgarnęli więc pospiesznie swoje rzeczy i usadowili się na koniach.
— Salam aaleikum, pokój z wami!
Nie odpowiedziałem im, ale widocznie niegrzeczność moja zbyt ich nie zasmuciła. Niebawem znikli nam zupełnie z oczu u skrętu kotliny.
Halef nie odezwał się ani słowem aż do tej pory. Teraz przerwał milczenie.
— Zihdi!
— Co takiego?
— Czy wolno mi coś powiedzieć?
— Pozwalam.
— Czy widziałeś strusia?
— Widziałem.
— Wiesz, co to za ptak?
— Nie.
— Głupi, bardzo głupi ptak.
— Cóż z tego?
— Wybacz, effendi, ale ty mi się wydajesz jeszcze głupszym od strusia.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś tych łotrów wypuścił z rąk.
— Nie mogłem ich zatrzymać i prowadzić z sobą, ale również nie mogłem ich zabić.
— A to dlaczego? Gdyby oni zabili prawowiernego, to zapewniam cię, że wysłałbym ich do szajtana, do djabła. Ponieważ jednak zabity był giaurem, więc mi to obojętne, czy będą ukarani, czy nie. Ty jesteś jednakże chrześcijanin, a mimo to dałeś ujść cało mordercom chrześcijanina.
— Któż ci powiedział, że ujdą?
— Ależ oni już uszli, już są daleko. Dotrą do Bir Zauidi, potem popędzą ku Debila i El Ued i znikną gdzieś w Areg[11].
— To się im nie uda.
— Dlaczego nie? Powiedzieli przecież, że udają się do Bir Zauidi.
— Skłamali; pojadą napewno do Seddady.
— Kto ci to powiedział?
— Oczy moje.
— Niech Allah błogosławi twym oczom, któremi badasz ślady w piasku. Tylko niewierny może tak sobie postąpić jak ty. Ale ja cię nawrócę na prawdziwą wiarę, zapewniam cię, czy chcesz, czy nie chcesz!
— Wówczas nazwę cię pielgrzymem, który nigdy nie był w Mekce.
— Zihdi…! Przyrzekłeś mi, że tego nie będziesz mówił.
— Tak, ale pod warunkiem, że nie będziesz usiłował mnie nawrócić.
— Jesteś mym panem, a więc muszę ci być posłusznym. Ale cóż poczniemy teraz?
— Przedewszystkiem pomyślmy o naszem bezpieczeństwie. Tu każdej chwili kula może do nas zabłądzić. Musimy się przekonać naocznie, gdzie się te dwa łotry obecnie znajdują.
Wstąpiłem na brzeg kotliny i ujrzałem w bardzo wielkiej odległości od nas dwóch jeźdźców, zdążających w kierunku południowo-zachodnim. Po chwili nadszedł Halef i stanął obok mnie.
— To są oni — zauważył — mają się ku Bir Zauidi.
— Gdy będą już tak daleko, że nie zdołamy ich dojrzeć, zwrócą się znowu na wschód.
— Zihdi, zdaje mi się, że rozum twój osłabł. Gdyby to uczynili, wpadliby nam znowu w ręce.
— Oni są przekonani, że udamy się dopiero jutro w drogę, sądzą więc, że nie dopędzimy ich.
— Zgadujesz wciąż, a jednak twe przypuszczenia się nie ziszczą.
— Tak ci się zdaje? Czy nie powiedziałem ci na górze, że jeden z ich koni ma szpat?
— Tak, sam to widziałem, kiedy odjeżdżali.
— Więc i teraz sprawdzi się to, co powiedziałem: nie zmierzają do Seddady.
— Dlaczego więc nie puszczamy się co rychło w pogoń za nimi?
— Moglibyśmy ich wyprzedzić, ponieważ jedziemy prostą drogą. Oni zaś, natrafiwszy na nasze ślady, unikaliby zetknięcia się z nami.
— Wróćmy więc nad wodę i spocznijmy tam, aż nadejdzie czas do dalszej drogi.
Zstąpiliśmy napowrót w dół kotliny. Tu ułożyłem się wygodnie, podścieliwszy sobie pled; ściągnąłem koniec mego turbanu, czyniąc z niego liszam[12] i zamknąłem oczy; nie miałem zamiaru zasnąć, ale chciałem pomyśleć o naszej ostatniej przygodzie. Któż jednak zdoła w piekielnym skwarze Sahary skupić na dłuższy czas myśl około jednej i do tego niejasnej sprawy. Wkrótce też zasnąłem i przebudziłem się dopiero po dwóch godzinach. Ruszyliśmy natychmiast dalej.
Wadi Tarfaui kończy się przy Szott Rharza. Chcąc dostać się do Seddady, położonej w stronie wschodniej, musieliśmy pozostawić poza sobą kotlinę Tarfaui. Po godzinie jazdy natrafiliśmy na ślady dwu koni, ciągnące się od strony zachodniej ku wschodowi.
— Halefie, czy poznajesz ten ethar, ten trop?
— Masz Allah, miałeś słuszność, zihdi. Te ślady wiodą ku Seddadzie.
Zeskoczyłem z konia, aby dokładnie zbadać wyciski na piasku.
— Dopiero pół godziny temu przejeżdżali tędy. Jedźmy pomału, aby nas nie spostrzegli za sobą.
Minęliśmy ostatnie wzgórza Dżebel Tarfaui, a gdy słońce zaszło, a potem księżyc wypłynął na niebo, ujrzeliśmy u stóp naszych Seddadę.
— Czy zjeżdżamy? — zapytał Halef.
— Nie. Przenocujemy pod drzewem oliwnem na stoku tamtego wzgórza.
Zboczyliśmy cokolwiek z naszej drogi; pod drzewami oliwnemi znaleźliśmy wspaniałe miejsce na nocleg. Byliśmy obydwaj oswojeni z groźnemi głosami pustyni w nocy. Ani straszliwe wycie szakala, ani szczekanie fenneka[13], ani głębokie wstrząsające wołania ostrożnie skradającej się hieny, nie zdołałyby nas obudzić z głębokiego snu.
Po przebudzeniu rozglądałem się przedewszystkiem, czy nie znajdę gdzie śladu naszych jeźdźców. Byłem przekonany, że wpobliżu zamieszkanej miejscowości nie przyda mi się ten ślad. Ku memu zdziwieniu jednak spostrzegłem, że ślad nie prowadził do Seddady, ale skręcił wbok na południe.
— Dlaczego oni nie zeszli do Seddady? — zapytał Halef.
— Aby się nikomu nie pokazać. Ścigany morderca musi być ostrożnym.
— Dokąd oni jadą?
— W każdym razie do Kris, aby przebyć Dżerid. Potem, mając Algier poza sobą, będą jako tako bezpieczni.
— Jesteśmy już przecież w Tunisie. Granica ciągnie się od Bir el Khalla aż do Bir el Tam, poprzez Szott Rharza.
— Takim jegomościom to nie wystarcza. Założyłbym się, że zdążają przez Feccan do Kufarah, gdyż dopiero tam będą się czuli zupełnie spokojni.
— I tu nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, jeżeli mają budjeruldu sułtana[14].
— Nie wiele im ten paszport pomoże, gdy będą mieli do czynienia z jakimś konsulem lub ajentem policji.
— Tak ci się zdaje? Nie radziłbym nikomu wejść w zatarg z potężnem Gielgeda padishanyn[15].
— Mówisz tak, a chcesz być wolnym Arabem?
— Tak jest. Widziałem w Egipcie potęgę wielkiego władcy. Ale się go w pustyni nie boję. Czy wjeżdżamy teraz do Seddady?
— Tak, aby kupić daktyli i raz wreszcie napić się dobrej wody. Ale potem ruszymy dalej.
— Do Kris?
— Do Kris.
Za kwadrans byliśmy już pokrzepieni i znajdowaliśmy się na drodze, wiodącej z Seddady do Kris. Po lewej stronie roztaczała się błyszcząca płaszczyzna Szott Dżeridu. Cudny to był widok; utonąłem w nim całą duszą, rozkoszowałem się nim dowoli.
Sahara jest wielką, wciąż jeszcze nierozwiązaną zagadką. Już od roku 1845, kiedy to Virbet d’Aoust podniósł po raz pierwszy kwestję Sahary, istnieje projekt, aby część pustyni zamienić w morze, użyźnić w ten sposób okoliczne obszary i mieszkańcom tych okolic otworzyć wrota nowoczesnej cywilizacji. Czy projekt da się wykonać i czy w razie urzeczywistnienia da pożądane wyniki, o tem spory długo jeszcze toczyć się będą.
U podnóża południowych stoków Dżebel Auresu, jakoteż wschodniego przedłużenia tego pasma górskiego, a więc na południu od Dra el Haua Dżebel Tarfaui, Dżebel Zituna i Dżebel Hadifa, rozciąga się jednostajna nieprzejrzana, miejscami cokolwiek falista płaszczyzna. W miejscach, w których poziom jej jest najniższy, pokrywa ją sól jużto jako zbita skorupa, jużto jako zwietrzały osad. Skorupa ta świadczy o rozległych wodach śródlądowych, jakie w tych okolicach ongiś istniały. Tego rodzaju niziny, pokryte warstwą soli, nazywają w Algierze szottami, w Tunisie zaś zobhami, lub zebhami. Granice tego, nadzwyczaj zajmującego, odrębnego obszaru, stanowią po stronie zachodniej kończyny płaskowyża Beni-Mcab, na wschodzie międzymorze Gabes, na południu wydmy piaszczyste Suf i Nifcaua i daleko ciągnące się Dżebel Tebaga. Być może, że Herodot, ojciec dziejopisarstwa, wspominając o zatoce Trytona, miał na myśli właśnie to zagłębienie poziomu pustyni.
Na obszar ten składają się prócz licznych pomniejszych trzęsawisk, które latem zazwyczaj wysychają, także trzy większe jeziora słone, a mianowicie w kierunku od zachodu ku wschodowi Szott Melrir, Rharza i Dżerid, zwany także El Kebir. Te trzy jeziora stanowią strefę, której zachodnia połowa znajduje się poniżej poziomu Morza Śródziemnego, w okolicy Gabes, w czasie odpływu.
Zagłębienie krainy szottów pokryte jest przeważnie piaskiem, tylko na dnie poszczególnych kotlin zachowała się dość znaczna ilość wody, której wygląd dawał arabskim pisarzom i podróżnikom sposobność do czynienia porównań. To też przyrównywano ją do dywanów, bądź do szyb z kryształu, do płyt srebrnych lub do powierzchni roztopionego metalu. Szotty nabierają takiego wyglądu spowodu warstwy soli, która je pokrywa. Grubość tej warstwy wynosi od dziesięciu do dwudziestu centymetrów. W niektórych tylko miejscach można po tej warstwie chodzić bez narażenia życia. Ale biada temu, kto zboczy z tej wąskiej ścieżki choćby na szerokość dłoni. Wtedy pęka skorupa solna i w jednej chwili nieszczęśnik tonie w otchłani. Ledwie zniknie, a już skorupa szottu zwiera się napowrót i wygładza nie do poznania. Wąskie dróżki, prowadzące przez solną pokrywę szottów, stają się bardzo niebezpieczne, szczególnie w porze deszczowej, bo deszcz zmywa lotny piasek, nagromadzony na skorupie, ją samą zaś zmiękcza i stapia. Woda tych szottów jest barwy zielonej, gęsta i zawiera znacznie więcej soli, niż woda morska. Ze względu na teren próba wymierzenia głębokości szottów nie doprowadziłaby do dodatnich wyników, można jednak przypuścić, że żadne z tych solnych grzęzawisk nie ma więcej nad pięćdziesiąt metrów głębokości. Niebezpieczeństwo przy załamaniu się skorupy solnej jest dlatego tak wielkie, że pod warstwą zielonkawej wody, która wynosi nie więcej jak pięćdziesiąt do osiemdziesięciu centymetrów, pływają masy ruchliwego, prawie płynnego piasku. Piasek ten nagromadziła tu tysiącletnia praca samumu, który z gwałtowną siłą podmuchu wpędzał go z pustyni do wody. Najstarsi geografowie arabscy, jak Ebn Dżobeir, Ebn Batuta, Obetdah el Bekri, El Istakhri i Omar Ebn el Wardi, twierdzą zgodnie, że szotty są dla podróżnych bardzo niebezpieczne. W Szott Dżerid zniknęło już bez śladu tysiące ludzi i wielbłądów. W roku 1826 musiała przeprawić się przez ten szott karawana, licząca przeszło tysiąc jucznych wielbłądów. Przypadkowo wielbłąd-przodownik, kroczący na czele karawany, oddalił się nieznacznie od wąskiej ścieżyny. Skorupa załamała się, a wielbłąd wpadł w głąb szottu.Wszystkie inne wielbłądy, idące krok w krok za nim, spotkał ten sam los: utonęły na zawsze w grząskiej, lepkiej masie piasku. Po zniknięciu karawany skorupa natychmiast się zwarła, wygładziła i wyglądała tak, jak przedtem; najmniejsza zmiana, najdrobniejszy ślad nie wskazywał na to, że w tem miejscu dopiero co zdarzyło się tak okropne nieszczęście. Aby zrozumieć ten wprost nieprawdopodobny wypadek, należy sobie uprzytomnić, że wielbłądy najczęściej związane z sobą postronkami, kroczą ślepo, bez względu na nic, jeden za drugim; nadto ścieżynki, wiodące przez szotty, są często tak wąskie, że ani karawana, ani nawet jeden wielbłąd nie mógłby z drogi zawrócić.
Zdradzieckie te płaszczyzny, pod któremi czyha śmierć, przypominają miejscami błękitnawą, połyskliwą powierzchnię roztopionego ołowiu. Wierzchnia ich skorupa jest czasem twarda i przezroczysta jak szkło i wydaje, jeśli się po niej stąpa, taki sam dźwięk, jak ziemia Solfatary w Neapolu. Najczęściej jednak tworzy ona miękką, papkowatą masę, która mimo pozornej spoistości zdoła tylko na sobie utrzymać lekki nalot piasku, a usuwa się pod każdym innym ciężarem, aby się potem równie szybko nad nim zawrzeć.
Małe, w znacznem od siebie oddaleniu ułożone kamienie, służą tu przewodnikom za drogowskazy. Dawniej posługiwano się na Szott El Kebir także gałęziami palmowemi, powtykanemi w skorupę solną. Gałąź drzewa daktylowego nazywa się dżerid i stąd druga nazwa szottu. Kupki kamieni ułożone dla oznaczenia drogi, nazywaja tu „gmair“; ale nawet takich „gmairów“ brak w miejscach, w których na kilka metrów przestrzeni skorupa zalana jest kałużą, sięgającą koniom po piersi.
Skorupa szottów nie tworzy płaszczyzny równej i jednolitej, przeciwnie jest bardzo falista. Miejscami fale dochodzą do trzydziestu metrów wysokości. Karawany przewijają się zazwyczaj przez szotty grzbietami tych fal, każdy bowiem krok poniżej grzbietu naraża na niechybną śmierć. Czasem skorupa szottu za lekkim powiewem wiatru zadrga falistym ruchem, a wtedy tworzą się w niej liczne szczeliny, z których woda wytryska jak ze źródła.
Otóż taka płaszczyzna, błyszcząca a zdradziecka, rozpościerała się obok nas po lewej stronie, gdyśmy byli na drodze do Kris, skąd wiodła ścieżynka przez szott do Fettnassy na przeciwległym półwyspie Nifcauy. Halef wyciągnął rękę i pokazał wdół.
— Czy widzisz tam szott, zihdi?
— Widzę.
— Czy przeprawiałeś się kiedy przez szott?
— Nigdy jeszcze.
— Dziękuj więc Allahowi, bo może przebywałbyś już teraz wśród swoich ojców na tamtym świecie.
— Czy mamy naprawdę przeprawić się przez szott?
— Koniecznie, Bismillah, w imię Boże. Mój przyjaciel Sadek zapewne jeszcze żyje.
— Cóż to za jeden?
— Brat mój Sadek jest najsławniejszym przewodnikiem przez Szott Dżerid; nigdy jeszcze nie zmylił drogi ani na krok; pochodzi ze szczepu Merazig, urodził się w Mui Hamed, a teraz mieszka ze swym synem, dzielnym wojownikiem, w Kris. Nikt nie zna szottu tak dobrze, jak on. Jemu tylko mógłbym cię powierzyć z całem zaufaniem, zihdi. Czy jedziemy wprost do Kris?
— Daleko jeszcze do tej miejscowości?
— Cokolwiek więcej, niż godzina drogi.
— Skierujemy się teraz ku zachodowi. Musimy zobaczyć, czy nie spotkamy gdzie śladu morderców.
— Sądzisz naprawdę, że i oni udali się do Kris?
— I oni zapewne przenocowali na pustyni; teraz są przed nami i zamierzają przeprawić się przez szott.
Opuściliśmy naszą dotychczasową drogę i skierowaliśmy się na zachód; zrazu spotykaliśmy liczne ślady, potem widzieliśmy ich coraz mniej, aż wreszcie ustały zupełnie. Po pewnym czasie jednak ujrzałem na ścieżce, wiodącej do El Hamma, ślady kopyt końskich. Po gruntownem ich zbadaniu przekonałem się, iż jestem znowu na tropie morderców. Ślady te zaprowadziły nas aż w pobliże Kris i tu zgubiliśmy je na szerokiej drodze. Byłem już teraz pewny, że mordercy tutaj się znajdują.
Halef zamyślił się.
— Zihdi, pozwolisz sobie coś powiedzieć?
— Pozwalam!
— Dobrze jest, gdy się umie czytać w piasku.
— Cieszy mnie, że to przyznajesz. Ot, jesteśmy w Kris. Gdzie mieszka twój przyjaciel Sadek?
— Jedź za mną.
Okrążyliśmy tę miejscowość, a właściwie kilka namiotów i chat, ocienionych palmami, i znaleźliśmy się obok grupy drzew migdałowych. Ocieniały one szeroką niską chatę, z której na nasz widok wyszedł jakiś Arab i podbiegł rozradowany do Halefa.
— Sadeku, bracie mój, ulubieńcze kalifów.
— Halefie, mój przyjacielu, błogosławiony przez proroka!
Rzucili się sobie w ramiona i pieścili się nawzajem jak para kochanków.
Arab zwrócił się potem ku mnie:
— Wybacz, że o tobie zapomniałem. Wstąpcie w mój dom, bo jest wasz.
Uczyniliśmy zadość jego życzeniu. Był sam; poczęstował nas rozmaitemi rzeźwiącemi smakołykami, my zaś nie żałowaliśmy sobie. Teraz dopiero Halef uznał za stosowne przedstawić mnie swemu przyjacielowi.
— Oto Kara ben Nemzi, wielki taleb Zachodu, który rozmawia z ptakami i umie czytać w piasku. Dokonaliśmy już wielu wielkich czynów; jestem jego przyjacielem i służącym i mam go nawrócić na prawdziwą wiarę.
Poczciwina zapytał mnie raz o moje imię i zapamiętał sobie wyraz: Karol. Ponieważ nie mógł tego słowa wymówić, zrobił więc z niego na poczekaniu: Kara i dodał ben Nemzi. Gdzie i kiedy rozmawiałem z ptakami, tego sobie niestety w żaden sposób nie mogłem przypomnieć; bądź co bądź Halef twierdzeniem tem postawił mnie w jednym rzędzie z mądrym Salomonem, który podobno również umiał rozmawiać ze zwierzętami. Co zaś do czynów, których mieliśmy razem dokonać, to również nic o nich nie wiedziałem, chyba, że raz zaczepiłem się o krzaki i zsunąłem z mego berberyjskiego konika, który skorzystał z tej sposobności, aby się trochę pobawić w łapankę. Ale szczytem dyplomacji Halefowej było twierdzenie, jakobym się chciał nawrócić przez niego. Należało go więc skarcić na miejscu; to też zapytałem Sadeka:
— Czy wiesz dokładnie, jak się nazywa twój przyjaciel Halef?
— Wiem.
— A więc jak?
— Hadżi Halef Omar.
— To nie wystarczy. Nazwisko jego brzmi: Hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Pochodzi, jak widzisz, z pobożnej, zasłużonej rodziny, której wszyscy członkowie byli hadżami, jakkolwiek — — —
— Zihdi — przerwał mi Halef z miną niezmiernie przerażoną — nie mów o zasługach swego sługi. Wiesz, że będę ci bardzo posłuszny.
— Spodziewam się, Halefie. Nie opowiadaj ani o sobie, ani o mnie, zapytaj raczej twego przyjaciela Sadeka, gdzie jest jego syn, o którym mi wspomniałeś.
— Czy naprawdę wspomniał o nim, effendi? — zapytał Arab. — Niech ci Allah błogosławi, Halefie, za to, że pamiętasz o tych, którzy kochają ciebie! Syn mój, Omar ibn Sadek, poszedł przez szott do Seftimi i dziś jeszcze wróci.
— I my chcemy przejść przez szott, a ty masz nas przeprowadzić.
— Wy? Kiedy?
— Jeszcze dziś.
— Dokąd, zihdi?
— Do Fettnassy. Jakżeż tam droga wygląda?
— Bardzo, bardzo niebezpieczna. Są tylko dwie całkiem pewne drogi, wiodące ku drugiemu brzegowi, mianowicie El Tozerija między Tozer a Fetnassą i Es Zuida między Neftą a Zarzin. Droga stąd do Fetnassy jest najgorsza; są tylko dwaj ludzie, którzy dobrze ją znają, mianowicie ja i Arfan Rakedihm, zamieszkały tu, w Kris.
— Czy syn twój nie zna drogi?
— Zna, ale nigdy jeszcze nią sam nie szedł. Zna zato doskonale drogę przez szott ku Seftimi.
— Ale ta droga jest, o ile mi wiadomo, aż do pewnego miejsca zarazem drogą do Fetnassy.
— Zbacza się po przebyciu dwóch trzecich drogi, zihdi.
— Kiedy będziemy w Fetnassie, jeśli odjedziemy stąd w południe?
— Przed świtem, jeżeli masz dobre konie.
— Czy ty i w nocy prowadzisz przez szott?
— Tak jest; gdy księżyc świeci. Jeśli zaś ciemno, nocuje się na szocie, naturalnie w takiem miejscu, w którem sól jest tak gruba, że nie ugnie się pod ciężarem.
— Czy chcesz być naszym przewodnikiem?
— Owszem, effendi.
— Więc oglądnijmy wprzód szott.
— Czyś nigdy się nie przeprawiał przez szott?
— Nigdy.
— Pójdźmy więc. Ujrzysz bagno śmierci, miejsce zatracenia, topiel milczenia, przez które przeprowadzę cię pewnym krokiem.
Wyszliśmy z chaty i poszliśmy na wschód. Przebywszy szeroki szmat ziemi bagnistej, dostaliśmy się do właściwego brzegu szottu. Wody nie było widać, zakrywała ją bowiem skorupa solna. Wwierciłem nóż w skorupę i przekonałem się, że jest gruba na czternaście centymetrów. Nadto była tak twarda, że mogła na sobie unieść człowieka średniej wagi. Pokrywała ją cienka warstwa lotnego piasku. Miejsca, z których wiatr zwiał piasek, lśniły się bladoniebieskim połyskiem.
Byłem jeszcze zajęty oglądaniem powierzchni szottu, gdy nagle ktoś za nami się odezwał:
— Salam aaleikum, pokój wam!
Odwróciłem się. Przed nami stał wysoki Beduin z wykrzywionemi nogami, którego choroba albo postrzał pozbawił nosa.
— Aaleikum! — odpowiedział Sadek. — Co robi brat mój, Arfan Rakedihm, tu na szocie? Ubrany jest jak do podróży. Czy chce obcych podróżnych przeprowadzić przez zobhę?
— Tak jest — odpowiedział. — Są to dwaj mężowie, którzy wnet nadejdą.
— Dokąd się wybierają?
— Do Fetnassy.
Człowiek ten nazywał się Arfan Radekihm, był zatem owym przewodnikiem, o którym Sadek wspomniał. Teraz wskazał na mnie i na Halefa i zapytał:
— Czy ci ludzie obcy przeprawiają się też przez jezioro?
— Tak.
— Dokąd.
— Również do Fetnassy.
— A ty masz ich prowadzić?
— Zgadłeś.
— Mogą pójść ze mną; zaoszczędzisz sobie trudu.
— Są to moi przyjaciele, którzy nie sprawią mi wcale trudu.
— Wiem już: jesteś skąpy i nie chcesz, żebym co zarobił. Czyż nie zabierałeś mi zawsze sprzed nosa najbogatszych podróżnych?
— Nie zabierałem tobie nikogo; prowadzę tylko tych, co sami do mnie przychodzą.
— Dlaczego syn twój, Omar, został przewodnikiem na drodze do Seftimi? Gwałtem zabieracie mi chleb, abym zginął z głodu; Allah ukarze was i pokieruje waszemi krokami tak, iż szott was pochłonie.
Możliwe, że konkurencja wzbudziła w sercu tego przewodnika uczucie nienawiści względem Sadeka; ale ja w każdym razie nie zaufałbym Arfanowi Rakedihmowi, coś mu bowiem źle patrzyło z oczu. Odwrócił się wnet od nas i poszedł zwolna brzegiem; w pewnem oddaleniu ukazali się dwaj jeźdźcy, którym miał służyć za przewodnika. Byli to ci sami ludzie, których ścigaliśmy.
— Zihdi, — zawołał Halef — czy poznajesz ich?
— Poznaję.
— Czy pozwolimy im swobodnie odjechać?
Mówiąc to, podniósł strzelbę, aby wymierzyć. Chwyciłem go za rękę.
— Daj spokój! Oni i tak nam nie ujdą.
— Co to za ludzie? — zapytał nasz przewodnik.
— Mordercy.
— Czy zamordowali kogo z twej rodziny lub z twego szczepu?

— Nie.
— Chwyć za rzemień!
— Czy ciąży na tobie obowiązek krwawego sądu nad nimi?

— Nie.
— Zostaw ich w spokoju. Nie warto się mieszać w cudze sprawy.
Mówił, jak prawdziwy Beduin. Nie uznał nawet za potrzebne popatrzeć się przez mgnienie oka na ludzi, których nazwano mordercami. Oni zaś zauważyli i poznali nas. Widziałem, że spieszno im było dostać się na skorupę solną. Uskuteczniwszy to, wybuchnęli głośnym szyderczym śmiechem.
Wróciliśmy napowrót do chaty, aby wypocząć do południa. Potem, zaopatrzywszy się w niezbędne zapasy żywności, rozpoczęliśmy tę wielce niebezpieczną podróż.
Często zimą przebiegałem dalekie, milami ciągnące się przestrzenie i to po rzekach, zupełnie mi nieznanych; byłem wówczas zawsze przygotowany na to, iż lada chwila lód się podemną załamie. Nigdy jednak nie doznałem takiego uczucia, jak obecnie, gdym wstąpił na zdradliwy szott. Ani mnie nie opanowała trwoga, ani mnie strach nie zdjął, miałem raczej uczucie linoskoczka, który nie wie napewno, czy lina, po której kroczy, jest dobrze przymocowana. Było dla mnie coś niepokojącego w tem, że mam pod sobą zamiast lodu skorupę z soli. Dziwny jej dźwięk, barwa niezwykła i układ cząstek — wszystko to było mi tak obce, że czułem się na niej, jakby nie swój. Za każdym krokiem badałem, czy stoję na mocnym gruncie. Miejscami skorupa była twarda i gładka tak, że można było ślizgać się po niej, gdzieindziej znów miała spoistość śniegu i tak luźna, że nie zdołała udźwignąć najmniejszego ciężaru.
Skorom się jako tako oswoił z tą niezwykłą sytuacją, usadowiłem się na koniu, powierzając niejako los swój nietylko przewodnikowi, ale także instynktowi zwierzęcia. Mój koń znalazł się widocznie nie po raz pierwszy w życiu na tak niepewnym gruncie. Zrazu biegł sobie swobodnie, w najlepszem usposobieniu, potem jednak, gdy uczuł pod sobą żywioł niepewny, okazywał wybitne zamiłowanie do najtwardszych miejsc wąziutkiej ścieżynki. Przytem zdawał się szmer każdy łowić uszyma, obwąchiwał teren, parskał, jakby tym sposobem chciał wyrazić wahanie się i wątpliwość, a często ostrożność swą posuwał do tego stopnia, że kopytem przedniej nogi stukał zlekka o skorupę, by się przekonać o pewności gruntu. Przewodnik szedł przodem, za nim ja, a na końcu Halef. Sytuacja nasza wymagała takiego napięcia uwagi, że ledwo kilka słów zamieniliśmy ze sobą. Byliśmy już ze trzy godziny w drodze, kiedy Sadek odezwał się do mnie:
— Miej się na baczności, zihdi! Wnet znajdziemy się w najniebezpieczniejszem miejscu.
— Dlaczego miejsce to tak niebezpieczne?
— Ścieżka jest tam tak wąziutka, że można ją dwiema rękami zakryć, a po obu jej stronach zieje straszliwa głąb wody.
— Czy grunt jest mocny na tej ścieżce?
— Napewno nie wiem tego. Rozmaicie się dzieje. Siła skorupy jest zmienna.
— Zsiądę z konia, aby rozdzielić ciężar na dwie części.
— Zihdi, nie czyń tego. Koń twój stąpa pewniej niż ty.
Tu był przewodnik moim panem i mistrzem; byłem mu więc posłuszny i zostałem na koniu. Dziś jeszcze przechodzi mnie mrowie, gdy przypomnę sobie sytuację, w jakiej znaleźliśmy się bezpośrednio po tej rozmowie.
Trwało to zaledwie dziesięć minut, ale w takich okolicznościach chwila wydaje się wiecznością. Doszliśmy do okolicy falistej, gdzie powłoka szottu to wznosiła się, to zniżała. W wyżej położonych miejscach stąpało się po twardej, wytrzymałej soli; zagłębienia terenu zapełniała gęsta, lepka masa, w której tylko gdzieniegdzie można było natrafić na suchszą piędź gruntu, wytrzymującą napór konia wraz z jeźdźcem. Pod grozą śmierci niechybnej musieliśmy wytężać uwagę do najwyższego stopnia. Mimo, iż byłem na koniu, woda zielonkawa sięgała mi powyżej kolan; trzeba było z niestrudzoną cierpliwością szukać w wodzie oparcia dla każdego kroku. Najgorzej było z tem, że przewodnik i każdy z naszych koni zosobna, znalazłszy oparcie pod wodą, musieli je naprzód wypróbować, zanim wstąpili na nie całym ciężarem ciała. Te miejsca, niby względnie pewne, stanowiły jednak w gruncie rzeczy tak nikłą podstawę, że opierając się na nich o mgnienie oka za długo, można było natychmiast zapaść się wgłąb. Były to chwile okropne!
Teraz doszliśmy do miejsca, w którem na długość dwudziestu metrów skazani byliśmy na ścieżkę zaledwo dziesięć cali szeroką, a do tego bardzo niepewną.
— Zihdi, uważnie! Weszliśmy w sam środek śmierci — zawołał przewodnik.
Próbując powoli pod nogami gruntu, obrócił się twarzą na wschód i zaczął odmawiać głośno świętą fatchę:
„W imię Boga Wszechmiłosiernego! Chwała i pokłon Bogu, Władcy wszechświata, Wszechmiłosiernemu, który dzierży rząd w dniu sądu. Sługami twymi być chcemy i błagamy Cię, abyś nas wiódł po drodze prostej, po drodze tych, którzy cieszą się Twą łaską, a nie drogą tych, którzy...“
Tuż za mną odmawiał Halef tę samą modlitwę.
Nagle obydwaj równocześnie zamilkli. Z pomiędzy dwóch najbliższych wzgórz falowych padł strzał. Przewodnik, podrzuciwszy do góry ramiona, wydał krzyk przeraźliwy, zachwiał się i znikł w mgnieniu oka pod solną skorupą, która się natychmiast za nim zawarła.
W takich chwilach umysł ludzki zdobywa się na tak nadzwyczajną siłę, iż całe szeregi myśli i wniosków, wymagające zazwyczaj kilkugodzinnego skupienia, zdoła sobie uświadomić z błyskawiczną szybkością i największą dokładnością.
Echo strzału jeszcze nie przebrzmiało, przewodnik jeszcze się chwiał nad głębią — a ja pojąłem już wszystko. Mordercy chcieli zgładzić swych przyszłych oskarżycieli; pozyskanie przewodnika poszło im tem łatwiej, że ten żywił namiętną zazdrość ku Sadekowi. Na nas nastawać było zbyteczne; zabijając naszego przewodnika, gotowali i nam śmierć niezawodną. Przyczaili się więc w najniebezpieczniejszem miejscu i zastrzelili Sadeka. Teraz mogli już patrzeć zdaleka na tonących swych wrogów.
Mimo szybkości, z jaką wszystko to się stało, dostrzegłem, że kula trafiła Sadeka w głowę. Czy kula, przelatując, otarła się o mego konia, czy strzał go przeraził — dość, że mój konik berberyski zadrżał gwałtownie, stracił równowagę i wpadł w wodę.
— Zihdi! — ryknął Halef za mną w okropnem przerażeniu. Byłem już prawie zgubiony. Tylko nadzwyczajna zręczność mogła mnie ocalić: zachowałem tyle jeszcze przytomności umysłu, że, gdy koń już zapadał, oparłem się mocno o przednią część siodła; równocześnie podbiwszy nogi wtył do góry, wykonałem skok ponad głowę konia, który niestety, z powodu wywartego przezemnie nacisku, znikł w jednej chwili pod powierzchnią szottu. Podczas tego skoku poleciłem duszę Bogu.Była to najżarliwsza modlitwa mego życia. Taka modlitwa nie wymaga wielu słów, ani długiego czasu. Gdy się wisi między życiem a śmiercią, nie mierzy się ani czasu, ani słów. Stanąłem na twardym gruncie; ale wnet usunął mi się on z pod nóg; już zapadając, oparłem się raz jeszcze, potem znowu się zachwiałem, ugrzązłem i wydobyłem się powtórnie; tak grzęznąc ustawicznie, postąpiłem przecież cokolwiek naprzód; nie słyszałem, nie czułem, nie widziałem nic po za tem, że tam na solnej górce oczekiwało mnie trzech ludzi, z których dwaj mierzyli we mnie strzelbami.
Wreszcie stanąłem na twardej, wytrzymałej powłoce szottu; czułem, że stoję już mocno. Wtem gruchnęły dwa strzały, — Bóg chciał, bym został jeszcze przy życiu; potknąłem się przypadkowo i upadłem; temu zawdzięczam to, że kule przeleciały obok mnie. Miałem jeszcze strzelbę, zawieszoną na plecach; istny to cud był żem jeszcze jej nie zgubił. Wówczas nie przyszło mi nawet na myśl strzelać do tych łotrów; rzuciłem się na nich z zaciśniętemi pięściami. Nie czekali jednak na mnie. Przewodnik ich uciekł, a starszy widząc, że bez przewodnika czeka go zguba, pobiegł za nim. Chwyciłem młodszego. Wyrwał się z moich rąk i uciekł. Pobiegłem tuż za nim. Jego oślepił strach, a mnie gniew, nie uważaliśmy, dokąd się zapędzamy. Nagle wydarł mu się z gardła ochrypły, przeraźliwy krzyk, a ja rzuciłem się wstecz. W tej chwili znikł on pod powierzchnią, a nad jego głową zapieniła się tylko woda. Byłem oddalony o trzydzieści cali od jego grobu.
Wnet jednak usłyszałem za sobą wołanie w najwyższej trwodze.
— Zihdi, ratunku! ratunku!
Odwróciłem się. W tem miejscu właśnie, gdzie przed kilkoma chwilami czułem pod sobą twardy grunt, Halefowi groziła śmierć. Zapadł się już wprawdzie, ale trzymał się jeszcze z całej siły, wielkiej, mocno stwardniałej skiby solnej. Przybiegłem do niego, zerwałem strzelbę z pleców i podałem mu ją, kładąc się równo na skorupie.
— Chwyć za rzemień!
— Mam go, zihdi! O, Allah illa Allah!
— Podrzuć nogi do góry; nie mogę się dostać aż do ciebie. Ale trzymaj się mocno!
Teraz wytężył Halef całą swą siłę, aby się wspiąć do góry, ja zaś ciągnąłem gwałtownie strzelbę i — wreszcie udało się: Halef wybrnął z grzęzawiska i leżał obok mnie na twardej, pewnej skorupie. Oprzytomniawszy, odetchnął głęboko, podniósł się na kolana i modlił się słowami sześćdziesiątej czwartej sury:
„Wszystko, cokolwiek jest w niebie i na ziemi, wielbi Boga. Wszelkie panowanie dzierży On w swej dłoni; chwała Mu, bo wszelka rzecz jest w Jego mocy“.
On, muzułmanin, modlił się; ja zaś chrześcijanin, nie mogłem się modlić, przyznaję, że nie zdołałem sobie przypomnieć ani jednego słowa. Za mną rozpościerała się straszna powierzchnia szottu, spokojna, nieruchoma, błyszcząca; a jednak pochłonęła ona naszego przewodnika, nasze obydwa konie; przed sobą widziałem uciekającego zbrodniarza, który w tem wszystkiem zawinił. Każdy nerw drgał we mnie; długo nie mogłem się uspokoić.
— Zihdi, czy jesteś zraniony?
— Nie. Ale człowieku, jakżeś ty ocalał?
— Skoczyłem z konia tak, jak ty, effendi. Dalej nic nie wiem. Oprzytomniałem dopiero, gdym zawisł tam u brzegu grzęzawiska. Ale jesteśmy mimo to zgubieni.
— Dlaczego?
— Nie mamy przewodnika. O, Sadeku, przyjacielu mej duszy, duch twój wybaczy mi, że stałem się przyczyną twej śmierci. Ale ja cię pomszczę, przysięgam na brodę proroka; pomszczę cię, jeśli sam tu nie zginę.
— Nie zginiesz, Halefie.
— Zginiemy z głodu i pragnienia.
— Będziemy mieli przewodnika.
— Kogo?
— Omara, syna Sadeka.
— Jakżeż on nas tu znajdzie?
— Czy nie słyszałeś, że poszedł do Seftimi i dziś jeszcze ma wrócić?
— Ale mimo to nie znajdzie nas.
— Znajdzie. Czy Sadek nie powiedział, że aż do pewnego miejsca droga do Seftimi jest zarazem drogą do Fetnassy.
— Effendi, podsycasz we mnie nową nadzieję i nowe życie. Dobrze, zaczekamy, aż nadejdzie Omar.
— Jeśli nas znajdzie, będzie to szczęście dla niego. Ścieżka, którąśmy szli, zapadła się. Zginąłby, gdyby się o tem od nas nie dowiedział.
Położyliśmy się obok siebie; słońce prażyło nas tak mocno, że zmoczona nasza odzież wyschła po kilku minutach i pokryła się warstewką soli.





  1. Słowik.
  2. Tak nazywa się pielgrzym, który był w Mekce.
  3. Przeznaczenie.
  4. Dolina, kotlina.
  5. Arab.
  6. Anglików.
  7. Niemców.
  8. Sura - rozdział, których Koran ma 114.
  9. Kałużą.
  10. Studnia, zdrój.
  11. Okolica wydm piaszczystych.
  12. Zasłona na twarz.
  13. Najmniejszy z lisów, charakterystyczny dla pustyni.
  14. Legitymacja, paszport.
  15. Dosłownie: w cieniu padyszacha.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.