Przybłęda Boży/Czas Przełomu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Witold Hulewicz
Tytuł Przybłęda Boży
Podtytuł Beethoven: czyn i człowiek
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




CZAS PRZEŁOMU




Pochmurne niebo listopadowe roku Pańskiego 1792 nisko wisiało nad Wiedniem, kiedy z zabłoconego dyliżansu wysiadał „mały, szczupły, niepozorny człowiek o ciemnej jak murzyn twarzy, czarnych włosach i szerokim płaskim nosie, od którego uderzająco odbijało potężne, prawie jak kula sklepione czoło“.
Zrealizowane marzenia postawiły go na bruku pośrodku morza kamienic, sklepów, pałaców i ogrodów. Cudny sen spłynął narazie w nędznej izdebce pod dachem na przedmieściu Alservorstadt, za siedem guldenów miesięcznie. Urzeczywistnienie, które kazało znowu wyrzec się wielkiej części fantazji, co zdawna odmalowała szczegółowy obraz, ale w zbyt pastelowych barwach, a symfonję marzeń powlokła zbyt pajęczą harmonizacją. Na miejsce stonowanego, nęcącego obrazu wsunął się oto gwałtem trzeźwy, nadto bliski i realny kształt.
Poco się tu jechało? Czego się tu szuka? Ach, sławy... Niezrozumienia. Grosza? serc? piękna? Więcej było w Bonn. Te drogi, ta treść nie wywalczą zachwytów. I znowu będzie pasowanie się z formą, bolesne przedzieranie się przez skąpość wyrazów muzycznych, niesmak ciągły na widok dysproporcji między zamierzeniem a osiągnięciem. I w tem wszystkiem pierś od bólu i od woli twórczej nabrzmiała, pękająca, niezdolna dłużej wstrzymać naporu, pomieścić szaleństw. Mózg w stałem oblężeniu tłumnych zjaw — a jednak, mimo wszystko, co? Co się to tak wielkiego stworzyło? Trzy sonaty elektorskie, rondo, trzy preludja, kilkanaście aryj, Balet Rycerski, trochę kameralnych prób, strzępy i szkice — i garść warjacyj nic nie wartych. Jest też z czego być dumnym... Wstyd nawet tych otrąbionych warjacyj Righini’ego, tego nieźle zdanego technicznego egzaminu, ale tak pełnych wymuszonego silenia się na przełamanie starzyzny, tak chcących za wszelką cenę przynieść nowość, rewolucję. — Jakie to wszystko małe i godne schowania na dnie tłumoka podróżnego, skoro się przyjechało do Wiednia! Pierwszy lepszy poprzednik, już dzisiaj prawie zapomniany, po dwudziestu latach życia tworzył rzeczy godniejsze uwagi; nie wspominać wcale o niepojętym, olśniewającym, krystalicznym Mozarcie. A tu? Próby, próby, próby... Niepewne błąkanie się po omacku i ciągłe zagryzanie warg w złości, że to jeszcze nie to... Mozolne dłubanie, poprawki, kreślenia, aż się wreszcie coś wyłuska — i nagłe zamyślenie nad tem, czy się wogóle ma talent — olbrzymie podróże napowietrzne, a potem z ołówkiem w ręku przerażenie, że tego się przyoblec nie potrafi. Wieczna walka, wieczny strach, opór nadmierny, niezadowolenie.
I takie to są poważne spowiedzi, takie najpoufniejsze zwierzenia, poto zrodzone z przekrwionych żył, aby je do oceny przedkładać mistrzom, albo naoślep ciskać na szalę publicznych wartościowań? —
Któregoś dnia wczesnej zimy starannie wygolony i ogarnięty jak można młodzieniec zapukał do bramy domu przy ulicy Wasserkunstbastei Nr. 992 i przedstawił się sześćdziesięcioletniemu laureatowi z Wiednia i Londynu. Rozpoczęła się nauka u Haydna, a lekcja każda kosztowała osiem groszy. Rozpoczęła się z nabożeństwem ze strony ucznia, z żywą ochotą ze strony nauczyciela. Uczono się pracowicie według Fuxa Gradus ad Parnassum. Ale mistrza wkrótce poczęły zaprzątać plany nowej ekskursji do Londynu, milszy mu był wygodny spokój nad korekturę kontrapunktycznych ćwiczeń, a zmierzwiona czupryna niespokojnego ucznia, co nigdy karbom zasad pokornie nagiąć się nie umie, wprowadzała w cichy dom niepokój. Serdeczność nigdy nie spłynęła na ich stosunek, a w miarę upływu czasu malało zainteresowanie. Haydn już nie miał humoru poprawiać skrupulatnie błędów w ćwiczeniach, a uczeń zniechęcał się coraz wyraźniej do takiej nauki, widząc uwagę preceptora pochłoniętą innemi zupełnie sprawami. Uczucie szacunku dla czcigodnej głowy powstrzymywało go od gwałtownego zerwania, lecz nauka trwała przy wyraźnie tłumionej pasji w duszy ucznia, który później streścił ją w lapidarnem zdaniu: „Nauki u Haydna zaznałem nieco, ale nic się od niego nie nauczyłem“. Neefe, to co innego...

Wieść o śmierci ojca nadchodzi z Bonn. Przyjmuje się ją z zamyślonem kiwnięciem głowy: „No tak“.

Elektor, przez wojska francuskie wygnany i na skutek sekularyzacji pozbawiony panowania, przyrzeczone sumy nadsyła w znikomej części, a wreszcie przesyłać przestaje. Beethoven odtąd figuruje nadal na liście dworu książęcego, ale „bez uposażenia“. A tu w ubiorze spore dziury grożą, a tu bielizna drze się opłakanie, a czynsz zapłacić to niemała sztuka. A bracia Karol i Jan, zaledwie dorastający? Trzeba się bronić jak można i zarabiać gdzie można.
W notatniku takie są zapiski: „Wszystkie potrzeby, np. ubranie i płótno, wszystko się skończyło. Muszę ekwipować się zupełnie od nowa“. I zakupna: „Czarne jedwabne pończochy 1 dukata, para zimowych pończoch jedwabnych 1 gldn. 40 grajcarów, buty 6 gldn., pantofle 1 gldn. 30 grajcarów“. A dalej adres: „Andrzej Lindner, metr tańca, mieszka na Stoss am Himmel nr. 415“. (Nie można żebraczemi łachmanami i niezdarnem zachowaniem niepokoić dostojnego lokajstwa w pałacach. Ale z tańcem niełatwo i mimo starań niesposób się nauczyć. Tańczyć w takcie — och, jak to trudno!)
Niewdzięczne i już pozbawione reszty uroku lekcje harmonji u Haydna potajemnie a bezpłatnie uzupełnia Beethoven u Jana Schenka, ubogiego kompozytora symfonji, koncertów, kantat, mszy i operetek. Znajomość ta owiana była wzajemną, szczerą i trwałą sympatją. Wśród nowych figur jeszcze był Karol Czerny i ksiądz Gelinek, ów, który się zawziął na pobicie Beethovena w turnieju fortepianowym, a klęskę swoją w tych słowach przyznał: „To nie jest człowiek, to djabeł; on mnie i nas wszystkich na śmierć zagra!“
Nareszcie Haydn wyjeżdża do Anglji. Kierownictwo studjów przejmuje po nim kapelmistrz katedry Św. Stefana, Jan Grzegorz Albrechtsberger — i przemiana odrazu jest radykalna. Można się z ślepym zapałem rzucić w zaciekłym uporze prosto w wir tej twardej pracy, która jeszcze pozostała niezgłębiona. Pedantyczne, nieustępliwe kucie zasad kanonu, sekwencji, fugi, kontrapunktu, kadencji.
Albrechtsberger, to wielce szanowny dostojnik w świecie muzycznym ówczesnego Wiednia, teoretyk nieporównany, autor cennego podręcznika kompozycji. Ale też pedant do obrzydzenia, bezwzględnie zapatrzony w bożyszcze swej doktryny.
Albrechtsberger o Beethovenie: „Nie nauczył się nic i nigdy nic porządnego nie zrobi“. Beethoven o Albrechtsbergerze: „Sztukę stwarzania muzycznych kościotrupów doprowadził do szczytu“. Wymiana dwu tych zdań wystarcza.
Więc uczeń w młynek pojedyńczego, podwójnego i potrójnego kontrapunktu i pięciogłosowej nawet fugi duszy nie wkłada — ale w nim sobie narzędzie misterne a mocne wypracowuje, narzędzie-potęgę na łatwe ujarzmianie szorstkiej formy. Wszelkie stare i nowsze kształty chłonie wrażliwym organizmem i tak tworzy w uciążliwym wysiłku kamienne podwaliny nowej, nowej treści, co się już przelewa, już kipi, srodze na łańcuchu trzymana jak ryczący zwierz.
Tymczasem włada w nim Reguła, wola zawładnięcia przeszłością i całym dniem dzisiejszym — a mądrość nakazuje oczy wybałuszać na stężały martwo szablon, na rejestrację minionych zdobyczy, na suche klasyfikacje i bezduszne przepisy. Tamto jest takie, że nie wyzionie ducha pod chwilowym naporem.
A później nadworny kapelmistrz Salieri udziela wskazówek w opanowaniu języka włoskiego, uczy kunsztu wokalizacji. Jedno imię A-de-la-i-da trzeba opracować w szesnastu odmianach tonacyjnych.
Przez całe trzy lata ciągnie się ta przekorna, nieustająca praca — a obok tworzy się pierwsze arcydzieła (trzy tria opus 1[1]) i w tym czasie, ale i jeszcze wiele później, bo po siedmnastu latach, mówi się „uczeń“ o sobie, o czem świadczą kartki zostawiane w domu kapelmistrza Salieri w jego nieobecności:
„Uczeń Beethoven przyszedł“.

Najbliższe lata zastają go w zmienionych najzupełniej warunkach. Z wizyty u księcia Esterhazego w Eisenstadt nie wraca już do skromnej izdebki, gdzie spędził półtora roku pobytu w Wiedniu, lecz do salonów księcia Lichnowskiego, w których mieszka odtąd i tworzy i czuje się jak w rodzinie. Sława jego w najwytworniejszych domach rośnie. Stosunki przyjaciela Waldsteina torują drogę. Zaproszenia na wieczorne koncerty prywatnych zespołów mnożą się. Niezrównane improwizacje, technika, dziki temperament, imponująca gra a prima vista budzą powszechny zachwyt. Prywatne turnieje koncertowe z najgłośniejszymi wirtuozami Wiednia przysparzają świetnych wawrzynów. Gwiazda nabiera jasnych, łatwych blasków. Lichnowski płaci stałą pensję. Własny, z osobistej kieszeni kupiony wierzchowiec nadaje wysokiego tonu. Życie robi się gładkie, letnie, miłe. „Maluczko, a księżna klosz nade mną szklany zrobić każe, iżby nikt nie dotknął mię niegodny albo nie dmuchnął na mnie“.
Wówczas zjawiają się niekiedy chwile zastanowienia, samotne artystycznego sumienia rachunki: — Sława — jest i kusi; bogactwo — brać je na każdym kroku; karjera — ściele się nie mirażem ponętnym, ale realna, już zaczęta i już szeroki gościniec; możność pracy twórczej? — Czy właściwie to wszystko tę pracę ułatwia? Czy do niej przybliża? Czy właśnie, właśnie tej pracy nie ukazuje w mgławych konturach złudy, by do niej podejść i... nawet nie spostrzec, jak lekko z rąk się wymknęła?
W miljonowem, hucznem, rozdygotanem, swarliwem mieście, co w białą noc jaśminową nad parkiem szumi jak zbolałe nerwy, a za dnia wlewa się poprzez szyby skomplikowanym stukiem, dysharmonją pragnień, złości, gwizdów, tętentów, przekleństw, niepokojów — w mieście, gdzie przechodnie siebie nie widzą, gdzie czas ucieka, gdzie pośpiech jest pierwszym nakazem a miłość ostatnim — w mieście takiem tworzyć! Gdzie całe piękno, poezja, umiłowania szlachetne, dostojność tradycji i kult ducha, gdzie to wszystko stłoczyło się panicznie, przed zalewem cywilizacji, w kilkunastu pałacach wkoło posmutniałych fortepianów i eleganckich linij skrzypcowych i zamglonych złotych blach — w mieście takiem być swoim, prostym człowiekiem. Rękami zgarnia się to wszystko, co ciche, pierwsze, bliskie, nie-ludzkie, co się na czole osadziło i w kącikach ust i pod powiekami nieufnemi — i czemprędzej zazdrośnie pcha się to do środka, z oczu ludzkich, pod skórę, gdzie jest jeszcze kąt nietknięty, a co się napisało, tego broń Boże nie pokazywać, nie znieważać podsuwaniem pod te oczy natrętne, nieszczere — fachowe! — Takie to są rachunki sumienia.
W salonach Lichnowskich, Browne’ów, Swietenów, Schwarzenbergów, Liechtensteinów — Beethoven-pianista porywa, Beethoven-twórca budzi kiwanie głowami, Beethoven-człowiek sieje rozczarowanie, szepty, zgorszenie, a potem albo niechętną tolerancję, albo (rzadziej) życzliwość głębszą. Co za brzydota, co za maniery..., jaka zarozumiała wyniosłość, dumne milczenie..., mieszczek czupurny skądś z prowincji przybyły... Lecz sztuka jednoczy, zbliża, rozgrzewa. Niech gra, niech fantazjuje (byle nie komponował tak trudnych, niezrozumiałych nowości).
Sława jest lodowata. Bogactwo boleśnie razi. A w Bonn, wchodząc przez rodzicielski próg, trzeba się było pochylać. Zacne te książątka i sztukę kochają jak mogą, ale przyjaciół niema. Karol Amenda (ubożuchny, a zacny, że aż nie Wiedeńczyk), to jeszcze człowiek. Cicha, dobra dusza, do zadań duchownych przygotowująca się z pokornem oddaniem i siłą wiary. A przytem skrzypek. (Kiedy raz na skrzypcach zagrać mi kazał i posłuchał przez chwilę tego skrzypienia, trzasnął mnie w plecy: „Zlituj się, przestań!!“) W liście do niego: „...pośród dwóch ludzi, co moją całą miłość posiadali, ty jesteś trzeci“. Więc jeden on. A cała ta znakomita Lichnowszczyzna, wszystko to jednak: wychowane bardziej niż gorące, wykształcone bardziej niż głębokie; a etykietalne, a dyplomatyczne, a sztywne...!
Kochana dusza Wegeler przyjechał, niech mu bogi dadzą zdrowie! Poskarżyć mu się odrazu na te obiady:
— „No i mam codziennie o pół do czwartej być w domu, ubrać się nieco lepiej, o zarost dbać i tak dalej — tego ja nie wytrzymam!“
Więc się w gospodzie najbliższej cichaczem jada, bez przymusów, bez uprzejmostek.
To są najjaśniejsze chwile. Potem podróże do Berlina, Norymbergi, Pragi. W Berlinie przyjęcie pełne zapału i łez zachwytu. W Norymberdze spotkanie obu złotych bonnońskich chłopaków, Breuningów. Wspólny powrót. Zjawia się Reicha. Zjeżdżają obaj bracia: mały, rudy Karol i rosły, piękny, elegancki Jan. Nieodrodni spadkobiercy walorów ojcowskich, znakomici reprezentanci miłej rodzinki.
Po podróżach nowa praca, nowe studja i kompozycje. Dokuczają lekcje, ale cóż robić? Wymyślono też właśnie dla tej natury zajęcie szczególnie tępe, ciasne, pedantyczne. Uczniowie garną się z wszystkich domów arystokratycznych. Twardego trzeba przełamywania własnego uporu, by po sto razy jeden takt kazać mękolić uczniowi i rączkę wypieszczoną poprawiać i palce dyktować i wołać i prosić i cierpliwie pokazywać. Cóż dziwnego, że się w liście do doktora Wegelera (Eleonory teraz małżonka) pisze pod adresem smutnej pani:
— „Dobrej pani radczyni powiedz, że nawiedza mnie jeszcze niekiedy mój „raptus“...“
Wreszcie taka osóbka za lekcje płacąca gotowa nagle zapytać niewinnie przez ramię:
— Jak to się gra?
— Co takiego? Jak? No to się gra i na tem koniec!

„W[2] niedzielę, dnia 29 oraz w poniedziałek, dnia 30 marca roku 1795 tutejsze zrzeszenie artystów muzyków w cesarsko-królewskim Narodowym Teatrze Nadwornym będzie miało zaszczyt urządzić na rzecz swoich wdów i sierot Wielką Akademję Muzyczną w dwóch częściach“.
A w pierwszej części numer drugi:
„Nowy koncert na klawikordzie, grany przez mistrza pana Ludwika van Beethovena i jelgo wymysłu“.
Mistrza.
Gdy grano pierwszy numer programu, „mistrz“ w zgoła niesamowitym nastroju sterczał w kurzu płacht kulisowych, wdychał drgającemi nozdrzami stęchliznę sceny i czekał. Cartellieri, którego dzieła wypełniały resztę programu, nie był groźnym rywalem. Rozumowo wszystko składało się korzystnie: powodzenie zapewnione, koncert będzie się podobał, Salieri dyryguje, grać umiem, znają mnie. Ale co tam rozum. Ktoś dogaduje, zagrzewa, wierny Wegeler; jeszcze gorzej.
Gdy kończył się pierwszy numer, „mistrz“ ukradkiem przez szparę spojrzał na pulpity, smyczki, trąby i ciemniejący wdali fortepian.
Jak to ten Koncert c-dur powstał! Przyrzekło się publicznie grać nowy koncert, a on dopiero niejasno w głowie majaczył. Jeszcze ani takt jeden nie był napisany. Przewlekłe, dokuczliwe cierpienie fizyczne utrudniało robotę. W ostatniej chwili dokonała się cała olbrzymia praca; w ostatniej chwili czterech kopistów wypisywało głosy orkiestrowe z partycji. I wreszcie to przerażenie, kiedy na próbie okazało się, że blacha orkiestry nastrojona jest o pół tonu wyżej niż fortepian; i bez namysłu trzeba było grać partję fortepianową w cis-dur, a w nutach była tonacja c—dur...
Gdy dano znak, by wyszedł, nieprzytomny powlókł się w sztywnym stroju naprzód, kulisy zostały za nim — i drżący zanurzył się w morze głów, złośliwych ludzi, wrogiego tłumu.
Gdy orkiestra zaczęła grać koncert, jego koncert (pierwszy raz!) — wszystko zniknęło, przepadło, a został on i klawjatura.
Gdy wszystko się skończyło, ocierał zimny pot i zmarszczony gniewnie dziękował za szum oklasków, kłaniał się niezgrabnie.
I bez wniebowziętego uniesienia, z goryczą na języku wracał za kulisowe płachty.
Krytyka o koncercie nie wspomniała nawet.

Ciężka walka z duchem opinji.
Opinja pcha się ze wszystkiemi uśmiechami, coraz szczodrzej sypie kwiaty, zachwyty, pieniądze, coraz głośniej chwali, kusi, obiecuje, do zdrady namawia. Mając lat dwadzieścia trzy (biograf prostuje: 25 — bo wciąż jeszcze świeży pogromca Wiednia nie zna roku swego narodzenia...), mając te lata, można brać to życie, które nachalnie się nadstawia, i żyć i szaleć i kochać i używać. Maleńkie kompromisy, jak napisanie tańców na bal towarzystwa sztuk pięknych, jak skomponowanie na kolanie sześciu warjacyj dla pięknej damy z loży, męczą trochę, ale utwierdzają w odgradzaniu się od kompromisów prawdziwych. Zresztą istotne, własne, bliskie życie płynie w ciszy tworzenia, w przechadzkach samotnych, w zamyśleniach nocnych, w surowych, poważnych nabożeństwach, jakie na cześć Sebastjana Bacha urządza van Swieten. Wszystko, co jest poza tem, może być haszyszem, podnietą, osłodą, niczem więcej — ale też goryczy niesie i złości niemało. Siła, siła jest wszystkiem i ona pomaga w przedzieraniu się. Byle powłoka cielesna wytrzymała napór. Niewszystko jest bowiem w porządku ze zdrowiem, przyczepiły się słabostki fizyczne po nieszczęsnym ojcu i suchotniczej, drogiej matce.
Obok admiracji, obok rosnącej rzeszy uczniów i pochlebców, obok faworów salonowych piętrzy się zawiść i wściekłość w cień odsuniętych kolegów. („On nie ma szkoły, nie można go nazywać pianistą“.) Więc niekiedy gorycz wzbiera w piersi, przelewa się w nagłem grzmotnięciu pięścią w stół i plunięciu wzgardą na głowy co podlejsze.
(Jest nadęta kreatura Steibelt, trochę popularny, bardzo w siebie zapatrzony, jednający słuchaczów sprytnemi sztuczkami. Pochlebca, oszust, blagier na zapomnienie skazany. Dwa razy gra, a Beethoven wzdraga się grać przy nim; wreszcie, zmuszony, siada przy fortepianie i natchnioną improwizacją kruszy mizerną osóbkę tak sromotnie, że pan Daniel Steibelt w czasie fantazji czmycha jak zmyty i do śmierci z Beethovenem razem grać nie chce. Tak się daje krótką odprawę.)
Robi się to i owo; pracuje się ciężko; napisało się „Adelaidę“ do słów Matthissona, że aż autor pisał później: „Nikt tekstu nie odsunął w głębszy cień muzyką, jak genjalny Ludwik van Beethoven w Wiedniu“; pisze się nową, czwartą sonatę i serenadę opus 8; ale znowu inne myśli zaprzątają głowę.
Z odmętów rozgorączkowanej Francji wychyliła się twarda, ostra, młoda głowa. Poruszyła kraj, że drgnął w posadach i ławą ruszył za nią na wschód. Wojska francuskie szły na Wiedeń. W świecie coś się źle dzieje, zgrzyta — czy idzie odnowiciel Europy? Czy tętent hufców pod sztandarami nowej Republiki niesie to, o czem śpiewa wszetecznem gardłem? Nie — zagładę niesie, mór, głód, pohańbienie. Łapę kładzie w pogodne ognisko i na środek cichej izby wiejskiej sypie żar popiołów. Wiedeń w poruszeniu. Trwoga targa dzwonami nad Dunajem. Bataljony ochotnicze wyrastają z pod ziemi. Cichy przestwór przeszywają krzyki, echa, echa dalekiej, ciągnącej burzy. Trwoga dzwoni. Naprędce Beethoven komponuje dwie pieśni patrjotyczne; mają porwać, cisnąć żagiew, rozpłomienić!
Pokój w Leoben. — Krótka nawałnica cichnie, nastrój przemija, dwie pieśni patrjotyczne nie wskórały nic. Później pod jedną z nich sam kompozytor podkłada tekst piosenki hulaszczej. Jedna i druga, dniem podyktowane, z dniem razem zaszły.

Sonaty i symfonje są milowemi kamieniami jego drogi. Po pierwszy trzech sonatach, korzeniami naiwnie tkwiących jeszcze w dzieciństwie bonnońskiem, wyłania się pierwszy, zarysowany zdecydowanie, brzemienny, mocny, pierwszy odruchowy, nie z chęci, lecz z musu wewnętrznego wywalczony — kontur Sonaty Czwartej (es-dur op. 7).
Zrodzona w pogodzie młodości, w rozpierającym hymnie na cześć życia, pędu, wesela, przyjacielstwa i dobrej woli. Słońce, wiosna, śpiew, dytyramb. Potem Largo, pierwszy ton w tym szerokim patosie adagiów beethovenowskich — prostotą wielkie, pokorą maluczkie. I znów skok butny w rozswawolonem Allegro, by zaraz utonąć w sobie, zamknąć się na pięćdziesiąt taktów, nie być w świecie, zginąć w gadaninie najgórniejszych konarów dębowych w szumny wieczór jesienny — i słyszeć w niej miarowy rytm bałwanów morskich, kiedy w przerwie między falami dwiema słychać szloch wiekuisty, kiedy grzywą każdej korony drzewnej trzęsie ciężki spazm rozterki, między sękami tłucze ciężkie skrzydła duch pokutniczy, co ptaszę liche wypłoszył i z gniazda w bagno rzucił, a potem cicho płacze i znów ból rozgłośny ciska czujnym echom leśnym prosto w twarz. Wielka, przebogata monotonja natury. Odwieczny nawrót wszechrzeczy w ubarwieniach coraz to nowych. Boski nakaz konieczności w małem kolisku powtarzanych sylab modlitewnych. Ekstatyczne zapamiętanie na jedną szczytną godzinę.
Ostatnia zaduma wieczystego szeptu zachłysnęła się nową chmarą junackich, bachicznych okrzyków. Pogoda mozartowska rozjaśnia mroki podszycia leśnego. Wesołe Rondo ulewą śmiechu zasypuje natrętne obrazy patetyczne. Krwista, tętniąca wizja przebrzmiewa w dalekich szmerach.
Pierwszy krok. Pierwsze szarpnięcie w środku piersi i przeczutej rany prorocze, nieświadome rozprucie.

Cały ten wielki Wiedeń nie jest tem, czego się szuka. U księcia Lobkowitza znakomita orkiestra, piątkowe koncerty u Lichnowskiego, wrażenia muzyczna gonią się; cała falanga kulturalnych domów; Browne’ów, Kinskich, Liechtensteinów, Odeschalchi’ch — ale to nie zastąpi jednej godziny wietrznej jesieni daleko na bezludziu. Ażeby nie widzieć twarzy, trzeba iść daleko godzinami, aż się wyjdzie z więzienia zadymionych murów. Tęsknota za przestrzennym światem, podróżami, za boską ciszą Włoch. W tym świecie roztrzepotanym wiecznie czuje się fizyczną, dławiącą duszność. Uśmiech należy zrobić wtedy, gdy się jest wściekłym, powiedzieć parę słów, kiedy się chce milczeć. Wieczne gwałcenie wewnętrznej samodzielności.
Więc szuka człowiek, szuka kurczowo chwilowych odurzeń. Czuje nienasyconą żądzę utonięcia na kilka chwil w krótkim, niesfornym, żywiołowym gwarze. Szuka ludzi — niech to nawet nie będą muzycy, artyści — ale zgruba ciosani, poczciwi, prostolinijni ludzie — bo w tłumnej sali jest się jak kołek samotny i tylko się wargi zagryza i złorzeczy nieprzystojnie. Precz z purytańską cnotą i ponurem dłubaniem w duszy własnej! Szukanie takie nieraz w ramionach przejściowej miłości, co na jeden błysk duszę rozpłomienia, durzy, kołysze w krótkiej rozkoszy, a potem wlecze brzydki ogon wstrętu, niechęci, zaniku sił i woli. „Tylko miłość — tak, tylko ona zdolna dać życie szczęśliwsze; o Boże, daj mi ją wreszcie znaleźć — która mi będzie przyzwolona, moja...“
Tłuczenie się w mroku, szukanie dróg, bramy potężnej prosto do Boga, nie ciasnej byle-furtki, męczarnia łapania tchu, kiedy się gardło ma ściśnięte — najcięższe te zmagania niech na mgnienie utoną w pijackiej kompanji, w pieśni studenckiej. Są chwile, kiedy się niczego więcej nie pragnie, jak wywrócenia koziołka; byle nikt nie stał na uboczu, nikt bardziej trzeźwy, godny, gotów popsuć całą zabawę. Wówczas w nocy staje się w otwartem ciemnem oknie, krzyknie się rozdzierająco i pęka ze śmiechu, gdy nadbiega z latarką ważny stróż nocny; wówczas na złość sonatom i kontrapunktowi daje się sobie szczutka w nos i przez jeden moment wyzwierza się na roześmianych kompanów i robi się meduzyjski, okropny grymas, jak sto pociech.
Do takich wyśmienitych breweryj najlepszy jest mój baron Mikołaj Zmeskall von Domanowecz: wiolonczelista, w rzadkich przystępach powagi uniżonego szacunku pełen, ale humor jakich mało, „przeklęty nabity Domanowecz, nie muzyczny hrabia, lecz hrabia od żarcia“, taki „Graf“, do którego rym najodpowiedniejszy: „Schaf, liebstes Schaf“! Czasem kazania moralne ośmiela się prawić, wówczas zmywa mu się głowę stekiem potwornych, czułych wyzwisk. Zacności człowiek, do posług wszelakiego rodzaju nadaje się wybornie.
Drugi: Schuppanzigh, grubas wyzywający ludzki dowcip — pisze się o nim przy winie swawolny fragment „na sola i chór“. Tytuł: „Pochwała grubasa“. I śpiewy takie: „Schuppanzigh to gałgan, gałgan, gałgan... Śpiewamy razem wszyscy, ty jesteś osłów król“. Mówi się do tego pana per „on“.
Po chwili znowu się człowiek otrząsa z tych dziecinnych głupstw i milknie i jest smutny.

„Odwagi! Przy wszystkich słabościach ciała jednak panować ma duch. Dwadzieścia pięć lat — oto już są. Ten rok rozstrzygnąć musi pełnego człowieka“[3]).

Jak jest smutny, o tem mówi w Adagio Sonaty Patetycznej, prosto rzewnem i szukającem wyjścia; sonaty, która jest patetyczną tylko w introdukcji Grave a namiętnie rozlewną w całej pierwszej części (o swoim twórcy rzekła dopiero kilka słów zapowiedzi).

„Ten rok rozstrzygnąć musi pełnego człowieka“. Rozstrzygnął. Rozstrzygnął ślepem, strasznem uderzeniem prosto między oczy.
Z dolegliwości rozlicznych, nękających ciało już w zaraniu młodości, z mizernych, dokuczliwych niedomagań powoli wysuwa się maska o bezgranicznej ohydzie. Niewidomy płaz długie, ostro śpiczaste kolce wysuwa i z uciesznym chichotem, powoli, z perwersją zawziętego przeznaczenia, szuka miejsca, gdzieby ugodzić najcelniej. Jak Zygfryd u źródła nachylony nagość swą odsłonił oszczepowi śmierci — tak Beethoven, niewinny, nieopatrzny, staje bezradny przed zagadką nowego ciosu — i ufnie oczy zamyka. Już ugodził, oszczep, już ból śmiertelny ostrą, igłą przeszył tajnie mózgu i czerwia osadził w narządzie sztuki, narządzie życia, narządzie nieba. W uchu.
Co tam: ból. Co tam: tragedja. To są zabawne słowa. Widzieliście piękne, zdrowe dzieciątko utopione w gnojówce? Uszy tępieją. Przyjdźcie się śmiać. Krew mi ciecze z rozgryzionej wargi.
Przyjdźcie pod moje okno, ja wam ucho jedno i drugie położę na misie czarnej i podam z uśmiechem, a wy powiecie: biedaku miły, — chciałeś być muzykiem. Jeszcze kilka lat, a będę jak pień.
I potem będę kom-po-no-wał.
Tylko, że będę musiał pokazać wam kartę, moją kompozycję ostatnią, a ta karla będzie biała, bielusieńka, jak moja twarz w tej chwili, nic na niej nie będzie — nic!! — a wy powiecie: zajmij się, kochanie, czem innem... Pies szczeknie: biedny Beethoven.
I ja śmieszny, nieforemny karzeł myślałem, wyobraziłem sobie, żem nato, nato właśnie stworzony. Kto mnie stworzył? — Kto? — — — To fałsz!!! — pijak mnie stworzył i dał dziedzictwo nielada. Dalszych moich słów nie słychać, bo po pierwsze jestem podobno głuchy, a powtóre coś za mną bełkoce. To ja szlocham? (— A co będzie z symfonją zaczętą, z sonatami naszkicowanemi, z septetem słonecznym...? —)
Śmiejmy się, owszem! Zmeskall, wina! Drogi Amenda, wyjechałeś, śmiałbym ci się w oczy teraz z twoim kościołem. Muszę głośno mówić, bo nie słyszelibyście mnie. Cały świat jest głuchy, a ja jednak lepiej słyszę od was!! Lepiej.
Ten rok.
Ten rok jak Odysowi zalepił mi uszy.
Ten rok wymierzył mi wielki, na cały świat donośny, brutalny policzek.
Ten rok rozstrzygnął pełnego człowieka.

Kiedy Beethoven w początkach roku 1798, po wielu niepewnościach, po sprzecznych opinjach lekarskich i bolesnem łudzeniu się uzyskał pewność, że traci słuch i że rozwoju kalectwa nic powstrzymać nie może — wówczas był moment, w którym cała jego jaźń, cała osobistość twórcza i ludzka, obciążona słodkiem brzemieniem chęci, tęsknot i nadziei — przez krótką, rozdzierającą chwilę, niezdecydowanie, wolno zakołysała się na ostrej, bezwzględnie stromej krawędzi urwiska. Obłąkane oczy w tej sekundzie ujrzały bezdno tak głębokie, że ginęło w zgniłej, niewiarogodnej przepaści. Życie minione i przyszłe błyskawicznie skupiło się w twardy, nasienny, groźny węzeł, a w tym węźle były losy stuleci.
Z dalekich szlaków zbiegły się zdyszane twarze, w szumie skrzydlisk opuściły się chmury, stworzenie wszelkie do jedynego przed topielą ratunku, do Arki zleciało się w ostatecznem przerażeniu i w tłumach nieobjętych okiem w tej jednej chwili zrobiła się okrutna, pusta, trupia cisza, jak przed wybuchem wulkanu. Światy widziały ten węzeł streszczonych dwóch żywotów — widziały, jak się w tej porze nieziemskiego podniesienia genjusz pochylił wstecz — naprzód — wstecz — i potężnie drgnął — jak w oklaskach rozpasanych zgromadzonego stworzenia począł iść — zawisł — w powietrzu zawisł — i przez powietrze, przez powietrze przejrzyste począł iść — iść — iść — — —

Siada się w samotnym fotelu i teraz można mówić głosem, w którym już niema łez. Ani jednej łzy. Teraz można widzieć siebie, widzieć jako człowieka; — spokój — spokój — ucięto rzeźbiarzowi ręce prosto, równiutko w przegubach — teraz można pięści złośliwie zacisnąć — prawicę groźnie podnieść i wrzasnąć: „Przeznaczeniu w paszczę sięgnę!!“ Można w zamyśleniu już spokojnem, chociaż smętnem, odchrząknąć i być szerokim, smutnym jak dusza:[4]) Przyszedł do mnie ból — znajomy stary — ale się zdobył na siłę szatańską — nie pytał — z całą pompą orszaku pogrzebnego chciał nade mną trumnę zawrzeć — ale mu się nie udało — postokroć nie! — I teraz przykucnął za mną i to on, on żali się skomleniem smutnem, że mnie pokonać nie zdołał; — pod oczami zamkniętemi dzieją się rzeczy niesamowite — węzeł skupienia dwóch żywotów osadza się basowo w moich oczach — oczy pod powiekami rozwierają się szeroko — ból w mózgu — już teraz wiem! — rozkołysała się w rytmie wielkim dzika wichura włosów — to nie dzicz, to najświętszy spokój, to nieporównane milczenie, jakie jest w tchnieniu Boga w naturze święcie utajonem; — z mojego spazmatycznego smutku rodzi się już czysto, już bez bólu — poprzez kurcz zawartych ogromnie warg — rodzi się muzyka — to dopiero jest muzyka — od szczęśliwości aż ból piersi tłoczy potężnie — takie wizje tylko czasem w chwilach jasnowidzenia przez krótkie mgnienie oglądali: Platon może w rydwanie uskrzydlonych koni, Michał Anioł archanielski w geście prawicy mojżeszowej, ale nikt inny, nikt... Ja to mam wcielić, ja zapłodnić świat ziarnkiem, które pośrodku mego czoła złożył wielki, dobry Bóg.
Słuchajcie: jestem smutny i jestem szczęśliwy. Mam w sobie ból najwyższy i sumę rozkoszy, stokroć nad wasze większej. To jeszcze przyjdzie — pokażę — nie schowam zazdrośnie — pokażę, jak Bóg, nie zniżając się, z człowiekiem jest prostym, jak człowiek, ten codzienny, najmizerniejszy człowiek, ciszę pomazania Boskiego na sobie nosi w cuchnącej szmacie żebraczej.
To wszystko w tej pokornej bez złorzeczeń pieśni Largo e mesto, szerokiej i smutnej, spoczywa na dnie w przeczuciu bolesnem — ale teraz mam pewność, teraz nie wątpię, teraz otwieram drzwi waszego, waszego świata i w spokojnem namaszczeniu obwieszczam:
— „SIŁA JEST MORALNOŚCIĄ CZŁOWIEKA WZBIJAJĄCEGO SIĘ PONAD INNYCH — I ONA JEST MORALNOŚCIĄ MOJĄ“.
Zapamiętajcie te słowa. One powrócą w mojem orędziu, powrócą w stokrotnych do drzwi losu pukaniach, w każdym dźwięku, w każdej drzazdze w walce odrąbanej i w powtarzaniach stokrotnych:
„Kraft ist die Moral des Menschen“.
Ja wam pokażę rytm życia, bogactwa wnętrza ziemi, poezję przestworów, tragedję człowieka. Ja w sobie przełamałem ołtarz ziemski, ołtarz zrobiony, a teraz na inny głazy znoszę straszliwe. Ja w gruzie zagubionej ideologji odszukałem ciężką pracą, uszu moich, uszu poświęceniem, odszukałem nić wyjścia, idę dalej i ciągnę was za sobą, opornych, ociężałych, bałamutnych, tragicznych. Czy to nie jest radosne, czy to nie jest boskie? Czy to nie radość, upojenie, spokój wieczny?
Weź teraz brudną owrzodziałą, chorą dziecinę i z dobrocią słodką przyciśnij do piersi — potrafisz? Nie potrafisz.
Moją pracą — modlitwa. Moją modlitwą — czyn. Moim czynem — Ja.
Ja cały. Wielki. Nagi. Jak ten, co pościł na pustyni.




  1. Fakt, że Beethoven pierwsze w Wiedniu wydane kompozycje określił sam jako „opus 1“, dowodzi, iż uważał je za właściwy początek swej twórczości, a cały młodzieńczy dorobek z czasów bonnońskich przekreślił bezwzględnie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta na podstawie wydania Polskiego Wydawnictwa Muzycznego z 1970 r.
  3. W notatniku.
  4. Largo e mesto Sonaty siódmej (op. 10 nr. 3).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Witold Hulewicz.