Przybłęda Boży/Czas Burzy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Witold Hulewicz
Tytuł Przybłęda Boży
Podtytuł Beethoven: czyn i człowiek
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




CZAS BURZY




Rozmyślam nad nieprzejrzanemi obszarami, które nazwy nie mają żadnej, a tylko dla naszych uszu i naszych pojęć noszą nazwę złożoną z dziewięciu głosek jego imienia, i lęk przeze mnie idzie jak dreszcz.
Pniemy się z mozołem pod górę. Każdy krok jest chwiejny, a lada kamyk wytrąca nas z tej drobiny równowagi. Wchodzimy w pierzyniastą gęstwę chmury, która jest jak świat i szczyty przesłania. Czujemy jej mokry oddech na rękach i w nozdrzach, smak jej mamy na języku. Otuliła nas, i widzialny świat skurczył się nam do wymiaru wyciągniętego ramienia. Idziemy wyżej, kierując się tętnem krwi, blademi głosami tych, co wyszli wcześniej, i rozumem, który nas teraz opuszcza zupełnie.
Cóż on nam powie? Co nam pomoże, jeśli w tak jedynej chwili odezwie się przemądrzale, że ta góra nazywa się tak, a owa chmura ma owakie składniki! Cóż to wszystko, gdy za nami cicho rośnie przepaść? Co to znaczy, kiedy potrącony kamień gruchnie o skały echem kilkakrotnem, w słabnących dudnieniach zamrze, ale tam leci dalej, prędzej, bez końca i zawsze? Cóż my wiemy o ukrytych w tej chmurze gniazdach gromów, na które natknąć się nagle możemy w cztery oczy, a cofnąć się niema jak, ni dokąd... I po pierwszych buńczucznie zdobytych turniach, jakie my pojęcie mamy o dalszych, dziesiątych i setnych, ile ich jest w przestrzeni i czy w ich sferze jeszcze się oddycha.
Naszą własnością są tylko sprzeczności, rozterki, walki skłóconych sił, krzyki dążenia i przekleństwa nieosiągnięcia. Oto czem rozporządzać umiemy w rozumie. A gdy nagle jest jeden, który sprzeczności unicestwia, z rozterek tworzy doskonałość, a z walk stawia pełnię, już go nie rozumiemy. Bo on w istocie tam rządzi, dokąd my nie sięgamy. Kto stara się wzrok skierować w jego stronę, ten nieraz tak stromo napinać musi spojrzenia, że pada nagle rażony.
Któż z nas mógłby ujrzeć, jak zniża się gęstwa chmury nad czoło Adama takiego i dobrotliwie palcem trąca jego rękę, wzniesioną z niemocy, i daje pomazanie elektrycznej iskry ducha. W takiej chwili milczenie zaślubia samotność. Ziemia w najświętszej unji wzbiera falą ekstazy. Pod skromną postacią ludzką i śmiertelną przyjęła żywą iskrę Bożą, przybłąkaną jak wędrowna gwiazda.
Poczęła się jedna wysoka twórczość. Zrodził się człowiek boski. Wstrzymały się na jedno mgnienie wszystkich gwiazd obroty w kornem wszechklęknięciu, wsłuchane w szmer zapłodnienia swojej myśli na nowe wieki.
Śluby milczenia z samotnością.

Samotny był prawdziwie. A miał duszę taką, która umie i chce gładzić ludziom włosy, patrzeć im w oczy z dobrocią, która pokoju pragnie i pokój czyni. Tylko przyszedł, jak każdy wielki, nie w porę. I dlatego był konieczny.
A samotność tę stworzyła, jak mniemał, zawiść losów, któremi był smagany, umocnił ją cień trwałej choroby, który murem przegrodził mu ziemię — na szczęście jego ducha. Bo ten duch musiał być samotny, tak przerastał nietylko swój czas, ale dotąd w cieniu pogrąża epokę między nami a czasem jego życia. Oto nieubłagana konieczność, zagadka wiecznych tarć. Oto potężne mądre prawo stwarzające równowagę twórczej woli z tutejszą niemożnością.

Przyszedł daleką drogą, przez Bacha i Haydna. Ale już w pierwszym etapie drogi wyzbył się wszelkich rodowodów. Miłość i boska tęsknota łączy go z nimi; ale tam gdzie Haydn niewyraźnie przeczuwał i w pierwotnej sile swej muzyki szukał i pytał i nieśmiało się buntował, tam gdzie wielki Bach w potędze rytualnej modlitwy widział Boga na grzmiących tumanach organowych unoszącego się gdzieś w górze — on od zagadki wyszedł, gestem tytana rozwalił bramę, siebie cisnął, przełamał — i twarzą w twarz, w samym sobie, stanął wobec Najwyższej Tajemnicy. Starego Zakonu Muzyki nie zburzył, ale wywyższył go nowem przymierzem. I oto staje się Wielkim Błogosławiącym, dobrym bogaczem, co w szeroko rozlanem milczeniu rozdaje i rozdaje przez wieki.
Imię jego — to nic, tylko kształt dla naszych wyobrażeń. On sam stoi bez imienia, płonącą żywą rzeźbą wryty w ton każdej zasłuchanej duszy. Anegdota jego życia — zwodnicza bajka, pokrywająca wielkie misterja. Tajemnica jego, wielka tajemnica — to niebywałe spięcie dwóch biegunów życia — Bólu i Radości — czyn jego: napięcia dwóch tych biegunów kosmiczne wyładowanie w sile zwartego pioruna.

Poczęło się to życie pośrodku bólu, mroku i duszności. Zjawiło się tak nieprzygotowanie, tak blado, że on sam chwili swego przyjścia oznaczyć nie umiał, a pytany, mylił się o dwa lata.

Dziad Ludwik van Beethoven, emigrant holenderski, dostojna postać patrjarchalna i duchowy ojciec swego wnuka-imiennika, któremu przekazał wielką część przymiotów duszy i charakteru, umierając (1773) zostawił niegodnego syna Jana i godnego wnuka Ludwika, naówczas trzyletniego. Dziad, jak i liczne grono jego przodków, zaprzedał duszę sztuce. Bo i malarzy znajdziesz w poprzednich generacjach i rzeźbiarza i muzyka. A liczne małżeństwa z córami malarskiej Holandji przyczyniły się znacznie do zamiłowań artystycznych tej rodziny, która dopiero w roku 1733 znalazła stałe siedlisko w nadreńskiem mieście Bonn. Próba atawistycznych dedukcyj mogłaby wykazać w największym Beethovenie i największym muzyku niejeden pierwiastek o krwi pokrewnej z niderlandzką płaszczyzną, jej czarnemi mokradłami, jej morskim bezmiarem i niesłychaną sztuką.
Syn zatem Ludwika, osiadłego w Bonn w charakterze nadwornego „muzykanta“ elektora księcia Klemensa Augusta z roczną pensją czterystu reńskich guldenów, niegodnym był synem. Słaby talent miał ów rozleniwiony trzpiot, który wolał wycieczki w wesołej kompanji od żmudnej pracy szkolnej i śpiewów w mrocznej kaplicy. W dwudziestym czwartym roku życia tego syna ojciec napisał petycję do księcia z prośbą o przyznanie synowi stałej pensji, „jako że przez lat trzynaście bez wynagrodzenia głosem swoim prześpiewał sopran, kontralt i tenor, a i do skrzypiec pojętnym się okazuje“ — wskutek czego Janowi przyznano sto talarów rocznie. Z takim dochodem stwarza ognisko rodzinne, poślubiając Marję Magdalenę Laym (z domu Keverich), młodą wdowę po kamerdynerze elektora trewirskiego, córkę naczelnego kuchmistrza na zamku Ehrenbreitstein.
Niewiasta o cichej, ofiarnej duszy, jedna z tych, które są stworzone do długich, bolesnych dni ciężkiego żywota, do dławionych, przez nikogo niewidzianych łez, do ciężkiego obowiązku rodzenia nowych żywotów i wiecznego ich żegnania. U boku zwierzęcego opoja nabiera wszelkich znamion męczennicy. I taką ją widzi syn: z głęboką zmarszczką wiecznego smutku na czole, co nie śmiało się nigdy, z duszą jasną i cichą. Mówi jej nieraz syn, że tylko w niej ma zwierciadło swoje, że cichy jej profil poniesie z sobą na zawsze przez życie całe, całe...
A Jan tymczasem, kurcząc dochody, na trunek wydaje skąpe talary i u księcia-łaskawcy żebrze faworu i grosza.
W tej atmosferze przychodzi na świat Ludwik van Beethoven.

Pierwszych kroków uczyły go brutalność i człowiecze zwierzęctwo. Wśród ciosów krzepnie nazewnątrz już w chłopięcych latach i opiekunem staje się ojca własnego. Do bezwzględności życia przywyka wcześnie i wczas uczy się odzewnętrzniać punkt ciężkości, wszelką chyżość mijających fal sprowadzać do wnętrza, do odśrodkowego sensu. Oto sztandar przyszłych wielkich bitew. Tylko tak niesłychana potencjalność przedrzeć się mogła bez szwanku przez zgniły opar rodzicielskiego pijactwa, przez powabną błyskotliwość laurów „cudownego dziecka“, przez ordynarność fałszywych metod pedagogicznych. Od wczesnych lat zwrócony ku nieznanym głębiom, przeocza nieznaczne szczegóły życiowe i niekiedy przytem skronią uderza o wystające stwardniałości zwyczajów. Stąd za roztargnione, nieokrzesane dziecko poczytywany bywa. Ale się w nim wcześnie grube oczy ludzkie dopatrują przebłyskujących ogni i mówią: „talent!“ Na akademjach grać, o przychylność książąt żebrać, kiesy przysporzyć wagi — droga obliczona nieźle na zasypanie popiołem krynicy u samego początku.
Od czwartego roku życia niezwykły talent dziecka wyzyskuje ojciec w kierunku obiecującego źródła dochodowego, przewrotnie zapatrzony w karjerę cudownego dziecka Mozarta. Wiele opowiadano o tem wśród znajomych, jak widzieli nieraz Ludwika, „małe chłopię na ławeczce stojące przed fortepianem, nieubłaganą surowością ojcowską tak wcześnie do niego przykute“.
To wszystko nie skoszlawia. To sobie tam którąś drogą mizernie się toczy, a chłopię tu jest i w siebie wpatrywać się poczyna z rozkoszną ciekawością. Już pierwszy zjawia się pedagog i podnieca pierwsze gorączkowo w duszy wibrujące struny.. „Rzadko Pfeiffer na flecie grał... Kiedy wszelako grał, a Ludwik na klawikordzie mu przygrywał, to na ulicy ludzie przysłuchiwali się z uwagą i chwalili piękną muzykę“.
Ów Pfeiffer jednak, śpiewak i zdolny pianista, zaszczycony w historji muzyki tytułem pierwszego nauczyciela Beethovena, przez ucznia swego w późniejszej nędzy wspomagany pieniężnie, w świetle prawdy nie okazuje się godnym tego miana. Raczej był dzielnym towarzyszem pijackim ojca — i dowiadujemy się, że kiedy nieraz po nocnej hulance wracali obaj do domu, wyciągali chłopca z łóżka i do rana znęcali się nad dzieckiem, każąc mu grać na fortepianie.

Staje więc dziecko najzupełniej bezradne, zamknięte, brwi marszczy i zaciśnięte piąstki kładzie na klawjaturze, którą mu znienawidzić każe ojciec, każe nauczyciel. A z klawjaturą duszyczka związana raz na zawsze. Wściekłe łzy grożą z oczu rozwartych w przerażeniu. W duszy rwie i ściska, w duszy do czegoś tęskni, a niema ręki, niema pieszczoty, niema rady. Pierwsze odruchy życia zatruwa gorycz rozterki, trzymająca się zawsze zdala od dzieci, przetapiająca boleśnie tego już-człowieka.
Jakżeż mu teraz dzieckiem być, za motylkami hasać i w mirażach radości się nurzać! Radość zachowają mu losy na kres życia. Teraz krzepnie, odgradza się od ludzi i wesołych żartów dzieciństwa. Zbyt wcześnie życie na jego karku położyło ciężką łapę. A nie był takim z natury. Dzieckiem umiał być przecie i niejeden dziki płatał figiel. Teraz już stroni od gonitw i krzyków, a kiedy wątłe ciałko drży przed głosem ojca i katowską ręką, wzrok poprzez okno utkwiony zatapia się w przestrzeń, smutna myśl trzepoce wkoło skroni, a kiedy go ktoś zawoła, nie słyszy. Tak ciężkie a tak cudowne go zaprzątają obrazy! Powiedzieć tego nie można, bo i wogóle ludzie nie chcą, by do nich mówić. Ale obrazy gwałtowne zaczynają stukać i walczyć o swój wyraz. Więc mówić — poco? Matce chyba — jej cichemu profilowi, który jest dobry i męczeński. Oto lepiej w oknie zabrudzonem siąść w śpichlerzu (nie zaraz wróci ojciec) i hen w dół patrzeć na spokojny, dobry Ren i na dalekie, sine szczyty Siedmiogórza. Jaki dobry, głaszczący, zawsze równy, nigdy zły, nigdy pijany — Ren. Mówi ojciec-Ren: o zapomnij, zapomnij! Nie myśl o nocach zgiełkliwych i pijanym wrzasku tych, co pędzą cię do sztuki. O poduszce-powiernicy zapomnij, która tyle skrytych, słonych łez wchłonęła. Patrz, jak płynę beztroskliwie, potężnie, łagodnie i wiecznie. Patrz, jak się w mojej fali załamuje grom i brud i piana i łoskot. Jak w niej cicho przegląda się księżyc i zrąb milczących gór, a gładka Loreley włos czesze złocisty na skale i nuci odwieczną pieśń żywota twego.
I chmurne góry Siedmiogórza oddzwaniają do wtóru.
Wysłany w dale wzrok wchłania obrazy i myśli pchają się tłumnie, bezładnie i ból rozsadza i rozkosz przenika wszystko — i żadnej rady niema i niewiadomo, co jest, co być może, co ma być i co będzie. Przyjdzie ojciec okrutny i znowu będzie twardy, ciemny dzień — mój dzień. A potem — jednak coś, jednak inny świt, inna dola i los więcej bolesny, ale wielki, ale mój!
W takich momentach zapatrzenia się w Ren, gadania poufnego ze szczytami Siedmiogórza, w takich momentach czasu naprędce wtłoczonego między dwie z obmierzłymi nauczycielami lekcje — jest się nie dzieckiem bitem, ale człowiekiem, nie głupiem popychadłem, ale — na wszystkich piorunów błysk!! — czemś małem jeszcze, ale czemś, ale potworkiem godnym uwagi, u-wa-gi!!!
Tak rodzi się duma, ta straszna, cierpliwa, zacięta, nieustępliwa i długa, wściekła duma ducha gniecionego z zakneblowanemi jeszcze ustami! To dobrze, to ma tak być, że się materjał wybuchowy więzi w ciasnym lochu — bo czasu potrzeba i dojrzenia, bo to jeszcze przyjść nie może, bo na Boga! wszystkie żyły świata pęknąćby mogły — gdyby przedwcześnie, gdyby...
Cicho — cicho...

Mimo pozory i mimo złe zakusy otoczenia jednak dobre duchy oszczędziły mu karjery „dziecka cudownego“, by go nie uśmiertelnić, a nie zmącić gotowania się w sobie. Wcześniej niż mowa, wcześniej niż pierwsze majaczenia zmysłowej świadomości, jest w nim ton. W domu Beethovenów od czasów dziada muzyki zawsze wiele było. Współczesne rękopisy bonnońskie barwnie opowiadają o tem: „Corocznie w święto Magdaleny dzień imienia i urodzin pani Beethoven obchodzony bywał świetnie. Z chóru kościelnego pulpity znoszono i baldachim w komnacie budowano, kędy dziada Ludwika wisiał konterfekt, i przyozdabiano liściem i kwiatami. Poprzedniego wieczora „Madam van Beethoven“ zawczasu położyć się musiała, do godziny dziesiątej wszystko było zgotowane w ciszy największej. Oto strojenie instrumentów rozpoczęło się, zbudzono panią i pod baldachimem usadowiono na fotelu pięknie przybranym. I rozpoczęła się muzyka cudowna, rozbrzmiewająca w całej okolicy; a kto się do snu ułożył, wraz trzeźwiał i weselił się. Kiedy kończyła się muzyka, nakrywano, a potem jadło się i piło i skoro wreszcie rozweseliły się głowy i tańczyć im się zachciało, buty zdejmowano, iżby w domu łoskotu nie czynić, i w pończochach tańczono — i tak się wszystko w weselu kończyło“.
Więc były w jego dzieciństwie aksamitne chwile, więc nie mogła mu być obcą dłoń matki. Tylko że wcześnie matka odchodzi i młody „wikarjusz“ przy organach nadwornych staje się ojca swego opiekunem.
Skołatana, szamocząca się w niewiadomych mrokach dusza dziecka, zupełnie pozbawiona silnej, ciepłej, dobrej dłoni, któraby ją chciała prowadzić i umiała. Po śmierci matki cały ten byt zdany jest na pijaną łaskę głupiego ojca, łotra, który nie zaniedbał niczego, aby zgnębić ciało, okaleczyć duszę i wykoszlawić talent. Więc nauki mu skąpi, bo tylko najelementarniejszych początków uczy się Ludwik w szkole, a wykształcenia nie otrzymuje żadnego. Za to wysila się ojciec, aby w najmłodszych latach przymusem i surowością bez miłosierdzia z wątłego dziecka wycisnąć takie umiejętności techniczne, któreby zadziwiły świat i wzbogaciły kieszeń pijaka. Ojciec Jan Beethoven stoi w szeregu najciemniejszych postaci dziejów ducha ludzkiego; jest jednem z tych brudnych narzędzi, które z kryształu obciosują szorstkie powłoki, a żelazo przepalają na stal.
Niepodatnem, opornem tworzywem był młody Ludwik. Małe rokował nadzieje na młodocianego wirtuoza. Występ ośmioletniego pianisty pod kierunkiem ojca w Kolonji nie pozostawił po sobie wspomnień. Nie pomaga systematyczne pomniejszanie wieku dziecka. Nie pomagają tortury stosowane przez ojca w nauce na skrzypcach i na fortepianie. Ojciec poznaje, że jego wiedzy nie wystarcza na dalsze kształcenie Ludwika — i zaczyna nowym systemem: bezplanowem rzucaniem chłopca w metody coraz to nowych nauczycieli, którzy to tylko mają wspólnego, że zgodnie w sponiewieranym organizmie artystycznym szerzą najstraszniejsze spustoszenie. Wycieczka Ludwika do Holandji w jedenastym roku życia również zawiodła, przynajmniej materjalnie.
W tym chaotycznym, bezlitosnym lesie błędów, uprzedzeń, ciosów i sprzeczności mogła zaiste najbardziej gorzka rozterka szarpać skłócone myśli, skręcać uczucia w piekielny wir zatracenia wszelkiej orjentacji i na usta wywołać tragiczne przekleństwo: Dość! Zginąć, byle bez muzyki!
Ale w chwili najcięższego zwątpienia pojawia się mądry, pełen zrozumienia i miłości nauczyciel. Krystjan G. Neefe. I kto wie, czy ten właśnie Neefe nie ma w obliczu tworu Beethovena głównej zasługi osłonięcia skatowanego dziecka przed ostatecznem zgorzknieniem.
(W roku 1782 ukazała się, sztychowana w Mannheimie z inicjatywy Neefego, pierwsza kompozycja dwunastoletniego artysty, dziewięć warjacyj na temat marsza Dresslera, skomponowanych „par un jeune amateur Louis van Beethoven âgé de dix (!) ans“, robota banalna, szablonowa, zdradzająca niezgrabną rękę adepta.)
Neefe, to pierwszy nauczyciel. Neefe pierwszy przynosi dziecku dostojne objawienie ewangelji Bacha. Neefe to pierwszy człowiek, który rozumnym wzrokiem i subtelną intuicją ogarnął cały ogrom tkwiących w małym chłopcu, ukrytych, zdeptanych pierwiastków genjuszu. W nim zjawia się uczniowi ta moc dająca nadzieję, której nie dawał mu nikt, ta mądra i świadomie kierowana dobroć, o której zwątpił, że jest na świecie — ta zdolność nakierowania męskiego, której się poddać nie mógł nigdy przedtem, ta niezaznana nigdy radość nieskrępowania. Umysł więc w nauczycielu był nieprzeciętny, polot szeroki, odczucie twórczych pędów głębokie, niewyuczone, przeżyte, samodzielne i wyzwolone. Pierwszy rozumiejący przyjaciel, po ojcu Renie pierwszy powiernik gadający głosem zrozumiałym.
Sam po dwunastu latach pisał do Neefe’go: „Dzięki panu za radę, jakiej tak często zaznawałem przy postępach w mojej boskiej sztuce. Jeśli kiedyś będę wielki, to i pana w tem będzie udział“.
A Neefe tak się wyraził o swoim uczniu: ...„chłopiec jedenastoletni o wielce obiecującym talencie. Gra bardzo biegle i z siłą na fortepianie, doskonale czyta nuty i chcąc rzec wszystko w jednem słowie: gra przeważnie „Das wohltemperierte Klavier“ Sebastjana Bacha, które mu do rąk dał pan Neefe. Kto zna ten zbiór preludjów i fug we wszystkich tonacjach (który nazwać można prawie naszem non plus ultra), ten wie, co to znaczy. — Młody ów genjusz zasługuje na poparcie, aby mógł podróżować. Stałby się niewątpliwie drugim Mozartem, jeżeli tak będzie postępował, jak zaczął“.
„Drugi Mozart“ tymczasem jeszcze nie znał pierwszego. Pod kierownictwem nauczyciela pracuje ciężko, twardo i radośnie.
Wielkiemi latarniami w mrokach pierwszej drogi są mu Händel, Haydn, Mozart, marmurowym, nieskalanym pod stopami gruntem: Jan Sebastjan Bach. Beethoven, Paraklet nowego testamentu Muzyki, w którego wedle słów muzyka nowoczesnego wierzyć trzeba tak samo, jak w jej Mojżesza — Bacha — korną czcią otacza tę wielką puściznę, z okiem natężonem i skupioną brwią, jak się ogląda nieśmiertelność zjawy, której śmiertelna część odeszła. Bardziej młodzieńcza, krucha ciekawość pchała go do Wiednia, a tam jeden był cel: największego ujrzeć i usłyszeć muzyka epoki, spojrzeć mu w oczy i na palce z lękliwym podziwem i może tej ręki dotknąć ustami. W siedemnastym roku życia jedzie do Wiednia, by ujrzeć Mozarta. Grą Ludwika sławny mistrz jest zachwycony i palcem nań wskazuje:
„Na tego mi zważajcie, o nim kiedyś w świecie głośno będzie“.
Jak ostrzeżenie brzmi to słowo, przestroga, bo to mocarz i bramy wywalić potrafi i murami zatrzęsie. Przestroga przedziwnie prorocza.

Salonowa politura wychowania bezskutecznie usiłuje przylgnąć do cierpkiej skóry młodego Ludwika, choć już podrastał zastraszająco. Szkolne wysiłki obywają się bez laurów. Walka z ortografją nawet i tabliczką mnożenia przeciąga się poza ławę uczniowską daleko w ciężkie, chmurne życie. Dzieckiem rokokowej epoki nie był — nie epoka go tworzyła, ale się pod nim gięła i ustępowała. Epoki wykuwać miał on.
Sztuka wybujałego, rozleniwionego estetyzmu, bliska prawdzie tej epoki, obłudnie zabijająca prawdę życia, sztuka romansów berżeretowych i pasteli Watteau, wypieszczona paluszkami metres Króla-Słońca, prześliczna i gładka, niemocna i anemiczna, płaska, zewnętrzna, lepko łasząca się wkoło herbów i brylantów. Epoka bogatego tłumu, co utonął w krwi rewolucyjnej. Ów natomiast niósł epokę drugą.
Najzupełniej komicznie działa na nas opis kostjumu, w jakim Beethoven przedstawić się musiał na dworze książęcym: „zielony frak, biała jedwabna kamizelka w kwiaty, zielone krótkie spodnie ze spinkami, jedwabne pończochy, pantofle o czarnych kokardach, kapelusz składany pod lewą pachą, szpada u boku i włosy ufryzowane w harcap otoczony lokami“. Tak pociesznie wystrychnięto tę postać młodzieńca, krępą, o szerokich barach, ciemnośniadej cerze, pochyloną naprzód, z głębią szukających źrenic, o czuprynie z natury dziko zwichrzonej i z jasnem, spadzistem, burzami otoczonem czołem. Obraz taki to symbol herosa romantyzmu, co nieopatrznem stąpnięciem zgniótł i strącił za siebie stulecie szminki, pudrowanych peruk i beztroskiego ślizgania się po miłej powierzchni pachnącego życia.
Nauka u Mozarta trwała krótko, przerwana niespodzianie wiadomością o ciężkiej chorobie matki i powrotem Ludwika do Bonn, gdzie najbliższą na świecie istotę zastał na łożu śmierci. W liście do doktora Schadena tak opisuje te chwile: „Matkę jeszcze zastałem przy życiu, ale w najgorszych warunkach; miała suchoty i umarła wreszcie, mniej więcej siedm tygodni temu, po licznych przebytych bólach i cierpieniach. Była mi dobrą, miłości godną matką, moją przyjaciółką najlepszą; o! któż był szczęśliwszy nade mnie, kiedym jeszcze wymawiać mógł słodkie imię „matka“, a ono słyszane było — i komuż teraz mogę je wołać? Czy niemym tym, jej podobnym obrazom, które mi moja imaginacja gromadzi?“
Stanął u zwłok matki i w tej samej chwili uczuł, że ten pierwszy mizerny skrawek ziemi, który zdobył w krwawym trudzie, usuwa mu się z pod wątłych stóp. Ciemna opona rzuciła się w jednej chwili na jego horyzont. Zakopał w ziemi pierwszą droga istotę i został sam. Z duchem rozpętanym pierwszemi burzami szerokiego świata. Z krwią w żyłach po raz pierwszy wzburzoną, kipiącą twórczym wrzątkiem, pobudzoną na dalekiej arenie i rwącą się w chmury. Tam, tam w Wiedniu, gdzie jest wielka sztuka, gdzie mitry i korony gną się u stóp fortepianu, gdzie jest mocarny gest i gdzie nie trony rządzą, ale tony, nie herby pierwszy mają głos, ale symfonje!
Pod młodą czupryną, w rozchełstanem kotłowisku kipiącej fantazji, roją się zawrotne obrazy nieprawdopodobnych czynów, szalonych orgij muzycznych, majaczy w pierwszem przeczuciu dopowiedzenie tego wielkiego słowa, na które czeka wielki Wiedeń, czeka armja zdumionych książąt, markizów, hrabiąt i cesarzy, czeka ten szeroki, nieznajomy, nieświadomy, a piękny, boski, bohaterski i ogromny świat! Grać i pełnemi garściami szarpać strzępy najgórniejszych niebios i mizernym ludziom pokornie je pod nogi kłaść i mówić i krzyczeć spazmem najszczytniejszej radości: Bierzcie, wy spadkobiercy niewidomi kapłanów, królów i proroków! Mam tego kruszcu jeszcze miljardy garści, jeszcze oceany całe, bierzcie chciwemi rękami, nie żałuję wam, starczy na kilkanaście tysiącleci!!
Ooo! I staję przed cichą, małomieszczańską, żółtą, prostokątną i tak przeraźliwie trzeźwą mogiłką matki — rodzonej, mojej, własnej matki, i jakby mnie kto kamieniem ciężkim w mój łeb kwadratowy zdzielił. Stoję cicho nad tą mogiłką, a obok mnie podchmielony ojczyna w odświętnym surducie — i — wybaczcie! — na jedną chwilę zrzekam się odpowiedzialności za wszystko, co mi się pod czupryną wylęgło — i na jedną chwilę nie chcę tworzyć, nie chcę pędzić, nie chcę piorunów wykradać, nie chcę grzmieć, nie chcę — nie chcę...!
Jestem mizerny, brudny, rozczochrany, głupi, zapomniany, okradziony z wysokich haseł — Ludwik Beethoven, który nic nie umie, nic nie wie, przypadkowo był w Wiedniu, mimowolnie słyszał mistrza Mozarta — i coś mu się w tej śmiesznej łepetynie uroiło — a sam jest głupi, kanciasty i nic nie wart. Wybaczcie — w tej chwili stoję nad tą pocieszną mogiłką i płaczę na chwilę, na chwilę ryczę od płaczu — bo to moja matka — rodzoniuteńka — więcej — bo to matka-brat — matka-przyjaciel — matka-łza — matka-symbol — matka-miłość...
Opieram się o surdut podchmielonego ojca, który z handlarzem targuje cenę matczynej garderoby — i na ten surdut szanowny padają moje pierwsze, twarde łzy. A te łzy są słone, są brutalne, to są ostatnie, zawzięte łzy bardzo dorosłego smarkacza, to są łzy podnieconej bestji, która oto losowi mówi: Koniec! Łez mi więcej nie wyciśniesz!! Na całe życie zamykam się i ani łzy więcej nie uronię. Że życie będzie kamienne, wiem; że życie będzie długie, wiem; że życie będzie nieraz blednąć od bólu, wiem — i że ja mniej twardy od życia i od ciebie, losie, nie będę — też wiem.
Tymczasem ostatni raz, głośno, publicznie, bez wstydu płaczę i opar moich łez ostatnich miesza się z bezecnym wyziewem ojcowskiej wódki.

Ostał sam.
W ogromnem, pustem sklepieniu jego piersi jeszcze się gruz osypywał głucho, poszarpane wichurą drzewa nad głową sterczały nieruchomie. Zaległo milczenie nic nie mówiące, pustka ciszy. Rozpoczęty śpiew bohaterski urwał się nagle, boleśnie. Zwisały krwawe ścięgna potarganych węzłów, brutalne i brzydkie. Otwarła się w całej nagości wyszczerzona nicość, własna małość i w oświetleniu prawdy odsłoniła przeraźliwą odległość tamtych dni, tamtych wzlotów, tamtych mistrzów.
Człowiek robi się mały. Człowiek wtłacza w siebie gwałtem niesforne chęci szybowania, człowiek sam siebie za rękaw ciągnie i pchać się nie pozwala natrętnie między mistrzów. Człowiek mówi sobie w oczy gryzącą prawdę: precz z niegodnemi rękami! Świadomość niedorośnięcia bierz na siebie kornie i podźwigaj się z nią jeszcze przez lat kilka, a może kiedyś godnym się staniesz rozwiązania rzemyka — tamtym — w Wiedniu...
Żal jątrzący chwycił go za gardło. Nawiedziła go ciężka choroba duszy. I w piersi osadził się pierwszy kieł choroby fizycznej.
„Los tutaj w Bonn nie jest mi łaskawy“.

W tym czasie Ludwik jeszcze nie ukończył siedmnastu lat życia.

Powoli z mroku wyłania się nowa, blada zorza światła.
Serce, które ze śmiercią matki dla niego bić przestało, odnajduje w przyjacielskim domu Breuningów w Bonn. Rodzinę tę, skupioną w serdecznem kole najszlachetniejszej tradycji, poznał jeszcze za życia matki przez przyjaciela swego, studenta medycyny Franciszka Wegelera. Tu młoda wdowa z czworgiem dzieci młodszych od Ludwika przyjęła go jak syna, tu dopełniał zaniedbanego wychowania. W dorobku kompozytorskim miał podówczas już szereg utworów, między innemi trzy sonaty fortepianowe.
W domu Breuningów bywa zrazu tylko jako nauczyciel muzyki panny Eleonory i dziesięcioletniego jej braciszka. Płatne swoje powinności spełnia wzorowo, jak zawsze nachmurzony i małomówny.
W owych czasach były jeszcze pałace, w których szlachectwo duchowe dorównywało barwie krwi. Atmosfera przepychu, nieskazitelnie wypieszczonych rączek i wytwornego rozleniwienia, która łączy się w dzisiaj dla nas już nieprawdopodobny akord z najżywszą ruchliwością umysłów, przestrzennością zainteresowań kulturalnych i ambitnem kultywowaniem sztuk pięknych. A wskroś komnat tchnąca ciepła, powiewna dobroć, uosobiona w łagodnej sylwetce pani tego domu, smutnej pani, serce we własnej osobie, słodycz chodząca. Takie przed wiekami były, dziś w kamień zaklęte, o rozpłyniętych włosach jasnookie święte, na żer bestji idące z uśmiechem i atletyczne bary zbirów zginające w korny lęk. Szczodrze rozsypywany czar najbardziej anielskiej kobiecości.
W domu tym, z zapartym oddechem, w ciasnem, aksamitnem kolisku wieczornej lampy, gdy przez otwarte wiosennie okno blade ćmy wnoszą ciężką woń obwisłych kiści bzu, czytuje się na głos poezje Lessinga i Klopstocka, tu się w pochmurne, słotne dni nad nieśmiertelnym, stokrotnie umierającym Wertherem rzewne, kochane łzy roni, tu w cieniutkiej porcelanie zapijanej kawy barwami tęczy załamują się krystaliczne, słodkie rymy liryki Mathissona i Ossjanowe fantazje, tu wielki Plutarch szerokim gestem dłoni odsłania misterja wielkich żywotów, tu Szekspir przemożnym głosem skanduje samą, szczerozłotą treść bytu — w poszmerach oceanów, bijących wieczystym rytmem o flanki tułaczej nawy odysejskiej.
Czy musi być kornet zakonny, aby w nas wywołać pojęcie niewieściej dobroci, miłosiernego poświęcenia? Czy potrzeba czarnej sukni i oczu cierpieniem podkrążonych, chudych wymownych palców i trenu boleśnie za dostojnym krokiem sunącego — kiedy myśl krąży w granicach liljowego zadumania, lekko zagryzionych malinowych warg, pełnych przeczucia objawień i ciężkich wspomnień? Czyli nie starczy jeden zarys słodkiej postaci pani Heleny Breuning, młodej wdowy o zmierzchającym dniu przez taflę okna zapatrzonej w rozłogi topniejących śniegów, co cierpko odcinają się od mięknącej grudy czarnej, zakrzepłej ziemi. „Plutarch zaprowadził mnie do rezygnacji“ — to słowo o Plutarchu, o wiele, wiele lat później skreślone ręką Beethovena, jest pomnikiem dla pani Breuning.
Owóż w jej to domu znalazł ciepło, pogodę i miłość, jaka z dniem śmierci matki doszczętnie wygasła dlań w rodzicielskiem ognisku. Ale znalazł jeszcze więcej, więcej.
Były to czasy, kiedy wszelakiego autoramentu artystów często traktowano wśród możnych jak uświęconych dostawców wzruszeń górnolotnych, jak wysokiej rasy lejbmedyków, których zadaniem zastrzykiwanie poetycznych dawek i artystycznych uniesień, a których miejsce przy drugim stole czeladzi pałacowej, na łaskawym prawie chlebie wśród subtelnie klasyfikowanej hierarchji, poniżej kamerdynerów, powyżej gminu kuchennego. Mozart sam tej osobliwej delikatności pewnych domów magnackich niemile doświadczył na swej ambicji. Beethoven z krnąbrną swoją szorstką naturą, deptaną bezustannemi upokorzeniami w domu jego i w przedpokojach książęcych — w rodzinnem gronie pani radczyni poczuł się otulony nieznaną słodyczą i czemś, co mimo jego lat chłopięcych nazwę chodzeniem na palcach dokoła jego sztuki. A poza tem wszystkiem pani domu, rada przyjaźni, jaka zacieśniać się poczęła między młodym muzykantem a jej dziećmi, umiała w sprytny a kochany sposób wygładzać obyczaje i przytępiać ostrości „narowistego, nieuprzejmego chłopaka“.
Tak uświadamia się w nim stopniowo, bardzo powoli, zdawna potencjonalnie na dnie spoczywające, poczucie nieustępliwej, szlachetnej, pierwiastkowej godności ludzkiej, odnajduje się pierwsza nić spólnoty z tem obcem stadem ludzi, co mu jeno krzywdę czynili. Powoli, mgławicowo, tworzą się lekkie zarysy zaufania, umiejętności przemówienia do człowieka bez wstępu, patrzenia na bliźniego nie zpodełba, wyciągania ręki — zarysy szczerości, otwartego serca prostoty.
Wyhuczały się te czasy trwożliwego tulenia głowy w barki. Nie będzie już lada kiep brał w obleśne ręce moich zalęknionych manuskryptów. Teraz nad wieczorem otworzy się niecierpliwie fortepian, w najciemniejszym rogu czerwonego salonu z chłopcem u kolan zasiądzie smutna pani Breuning, a bliżej o ciemną taflę fortepianu wsparta Eleonora. I zacznę grać, co mi z pod pióra wyszło ostatniej nocy przy drganiu nerwowych świec. I gram serdecznie, bez ochrypłych spółdźwięków przepitego gardła, bez zazdrosnego poszmeru mizerniejszych rywali, bez szelestu jedwabiu i najjaśniejszych żabotów. I w trakcie przerywam, mówię, tłumaczę — a czerwień sączy się oknem na jasny warkocz dziewczyny — i gram znowu — a w tej chwili widzę, że wcale nie umiałem wczoraj skomponować tego co chciałem — usnął u kolan benjaminek i na dywan pochylił rudawą główkę.
Potem chcę wyłożyć smutnej pani, jak mało ta triolami podcieniowana kantylena powtarza z tego, com wczoraj widział w rozżarzonym koniuszku czarnego knota świecy — i trzymając pedał na basowej fermacie, pochylam się ku błyszczącym z głębi czarnej groty źrenicom smutnej pani.
A ona poruszyła się zwiewnym szeptem:
— To jest takie dziwne, Ludwiku, takie dziwne...

Smutny zewłok ojcowski w biały dzień wysypia ostatnie pijactwo. Cisza jest, a o mętne szyby tłucze się wielka niebieska mucha, której śpieszno na rozbrzęczony świat.
Łoskoty na schodach w domu tym są najzupełniej niezwykłe. Wychodzimy w sień, na zakręcie ciasnej klatki schodowej widać troje, czworo pleców zgiętych w tragarskich sznurach. Dźwigają ze stękiem ciężar niemały, o ciemnych konturach. Nagła myśl kojarzy się z dotkliwą reminiscencją trumny matczynej. Oczy się mrużą... tak ją tu wynosili... ale w dół — a teraz: pod górę.
Już są.
Boże wielki!
Gdzie? Dokąd? Z trumny robi się fortepian. Prawdziwy, ciemnozłoty jak z bronzu, nowiuteńki.
Od kogo? (Fortepian...!)
Pan jeden młody kupił, a mówił, że od księcia elektora... Dla nadwornego muzykanta pana Ludwika van Beethovena... Hrabiowski miał na palcu herb...
Odchodzą.
Stare, żółte, kochane pudło dziada Ludwika w dalszy poszło kąt — nowiuteńki łaskawca rozpanoszył się aż miło. — — —
Waldstein!
Ten złoty łotr fortepian mi przysłał!! —
A gdy się go spotkało:
— Słuchaj! Skąd to?
Miesza się tak wyraźnie, że już wiem.
— Co? Fortepian? Nic... nie wiem. Nie ściskaj mnie tak!
I odchodzę zbolały, szczęśliwy, zły. I pędzę do nowiutkiego tronu mego.
Jak tu się gniewać na tego Ferdynanda?
Czy te dziwne ostatnie łaski elektora, te nieprzewidziane gratyfikacje, te honorarja dodatkowe — czy to... czy to...?
Takiż miałby to być łgarz wierutny?
Tego samego wieczora, gdy ojciec w szynku był, na nieskalanej, anielskiej drabinie Jakóbowej przeczystych klawiszów przez dobre dwie godziny wyczyniałem tak dzikie szaleństwa, że mi się zbiegowisko pod oknami zleciało i byłem potem zły sam na siebie.
Smutna pani na pewnoby się gniewała, te znowu jestem narowisty.

A ten Waldstein...
Przyjechał do Bonn na odbycie nowicjatu Zakonu Rycerskiego. Gra na fortepianie znakomicie, komponuje też — pożal się Boże coprawda, — serdeczna dusza, serce jakich mało. W ciąż improwizować mi każe i, jak posiwiały mistrz, tematy zadaje. Na Wiedeń ustawicznie namawia. Entuzjasta muzyki, szczery przyjaciel. I fortepian — to na pewno on mi przysłał... Przyznać się nie chciał — a kiedy groziłem napisaniem skryptu dziękczynnego do księcia elektora, to mi Ferdynand „odradzał“, to mi tłumaczył, że „nie lubi“ elektor tego rodzaju manifestacyj, że to już „on sam zrobi“ na najbliższej audjencji. Do Wiednia codziennie namawia, abym jechał. Mówi, że się guldeny znajdą, że się on sam o to na posłuchaniu postara. Twierdzi, że „dopiero w Wiedniu“ — gdzie jest wielki Mozart, gdzie jest muzyka nie taka jak w naszej zagrodzie — że tam dopiero „zabłysnę“, pokażę, co to znaczy grać. Nie wierzę...
Chyba już pojadę. Bo to jednak — Wiedeń...

Ferdynand hrabia Waldstein w kilkanaście lat później zaszczycony został monarszym rewanżem, dedykacją na czele jednego z największych dzieł Beethovena, Sonaty c-dur op. 53, do której na zawsze przylgnęło miano waldsteinowskiej.

Przyjaźń z Wegelerem, Breuningami, a później i z Waldsteinem przypada na czas rozpoczęcia poważnych studjów muzycznych. Neefe, którego wpływy i zakres pracy na dworze elektorskim rozszerzają się znacznie, coraz częściej powierza Ludwikowi zastępstwo swoich czynności przy organach, a nawet na próbach w teatrze nadwornym. Już młodocianego adepta wpisano na listę dworskich muzyków. Aż zmieniły się nagle stosunki w stołecznem Bonn, kiedy w roku 1784 umarł elektor Maksymiljan Fryderyk. Trupę teatralną zwolniono, całą rzeszę artystyczną opanowała trwoga na myśl o niepewnej przyszłości, a nad losami Beethovena zawisł znak zapytania.
Panowanie objął Marji Teresy najmłodszy syn Maksymiljan Franciszek — i wnet rozproszył obawy swoich poddanych. Zyskali w nowym władcy jednostkę o szerokim widnokręgu i wysokich aspiracjach kulturalnych: podniósł naukę, zreformował oświatę, stał się potężnym i mądrym protektorem sztuki, nadewszystko muzyki orkiestralnej, której kult szybko rozprzestrzenił się wśród szerokich warstw mieszczaństwa. Dwór nadał ton subtelnej, estetycznej wytworności. Rozkwitający wiek złoty pięknego nadreńskiego miasta.
Z tych czasów znany jest żart muzyczny, na jaki pozwoliło sobie chłopię przy organach w czasie wielkopostnych śpiewów. Wykonywano ustępy Lamentacyj Jeremjasza, oparte w partji głosowej bez przerwy prawie na jednej nucie, urozmaicanej warjacjami akompanjamentu organowego. Beethoven filuternie zapytał solisty, czy pozwoli, że on grą organową zbije go z tropu, że „wyrzuci go z siodła“. Ów, pełen pewności siebie, przystał, na co nasz organista rozpoczął tak niezwykłe fantazje, że śpiewak stracił kontenans i zdezorjentował się zupełnie, a dowcipny improwizator oberwał naganę książęcą.

Ojciec Jan Beethoven z roku na rok głębiej zapada w trzęsawisko spodlonego żywota. Mętnemi oczyma już nie widzi rodziny, już byt jego streszcza się w ideałach szynku i kieliszka. Młodsi synowie, Karol, zgóry przez ojca na muzyka predestynowany, i Jan, praktykujący w aptece, nieraz ojca pijanego cichaczem ciągną do domu. Ludwik jest głową rodziny, zarabia na jej utrzymanie, któregoś dnia rodzica odbija z rąk policjanta. Wreszcie, nie mając innej rady, wyjednał u elektora, że część ojcowskiej pensji odtąd wypłacano jemu. Urzędowa kuratela dziewiętnastoletniego chłopca nad zezwierzęconym ojcem; nad tą karykaturą ojca, który nigdy nie umiał ani chciał przybliżyć się do rzeczy jego dzieciom bliskich. Pijaka zwolniono ze służby, wypłacając mu odtąd połowę pensji 200 talarów, podczas gdy reszta osobliwej tej „emerytury“ przekazywana była Ludwikowi na utrzymywanie rodzeństwa. I dogorywała owa mizerna szmata ludzka, bez woli, bez przebaczenia.
Dziw, że tenże Ludwik mógł lata swego życia, podkrążone tak niesamowitym cieniem życia domowego, w dojrzałych, późnych czasach nazywać latami promiennego wesela i niepowrotnej pogody...

A jednak nie zaznał przez całe życie tylu barw jasnych i uśmiechów, co w tych ostatnich dwu latach pobytu w Bonn, które najintensywniej wpłynęły na ukształtowanie dorastającej umysłowości i już szeroko buchających płomieni twórczych.
Gdy nowy elektor po czteroletnich oszczędnościach otworzył nowy teatr nadworny (z wysunięciem opery na plan pierwszy), Beethovena zaangażowano z altówką do książęcej orkiestry. Tej okoliczności zawdzięcza on wszechstronne wniknięcie w tajemnice techniki orkiestralnej, opanowanie kunsztu instrumentacyjnego i poznanie całej ówczesnej literatury symfonicznej, melodramatycznej i operowej. Orkiestra, którą wytrawnie kierował Józef Reicha, skupiła szereg wybitnych artystów, a wśród nich jednym z najmniej głośnych był rozczochrany alcista. Serdeczniej zbliżył się do Ludwika flecista zdolny, wysoce na filozofji Kanta wykształcony młodzieniec, od swego stryja dyrygenta znacznie bardziej utalentowany Antoni Reicha; a obcowanie z nim i wspólne studja filozoficzne na bonnońskim uniwersytecie musiały w młodym Beethovenie pozostawić niestarte ślady zetknięcia się z wielkim twórcą Krytyki Czystego Rozumu, musiały się przyczynić do skierowania twórczości muzycznej na tory, z tamtemi drogami Myśli równoległe, a jednak przeciwne, dopełniające, a mimo to antypodyczne.
Nie brakło i zawistnych karłów, jak skrzypek Andrzej Romberg, kompozytor banalnej i dlatego przez długi czas w małomieszczańskich chórach amatorskich popularnej ilustracji muzycznej do schillerowskiej „Pieśni o Dzwonie“; ów, wrogi wszelakiemu nowatorstwu, nigdy do dzieł swego „kolegi od altówki“ przybliżyć się nie mogąc, czuł do nich przez całe życie wyraźną niechęć. Był jeszcze staruszek Ries, Breuningów częsty gość, i Mikołaj Simrock, późniejszy założyciel słynnej muzycznej firmy wydawniczej i nakładca kompozycyj Beethovena.

W tych samych latach, w ciasnych, cichych ścianach, niesamowity w swym uporze pracy Immanuel Kant pisał „Religję w granicach Czystego Rozumu“. Z odległych zakątków Europy dyliżanse zwoziły do stóp katedry królewieckiej magnatów i filozofów, żądnych słuchania wykładów tego człowieczka o niebieskich oczach i czaszce murzyńskiej, co przez życie całe nie ruszając się z murów Królewca, żyjąc w ubóstwie i zazdrośnie strzegąc swej izolacji, rewolucję uczynił większą od Wielkiej.
Dziwny ów odludek, nie podróżując, znał ziemię lepiej od podróżników i wykładał geografję fizyczną. Dwanaście tomów spekulatywnej filozofji rzucił na łono idącym stuleciom — a po dzień dzisiejszy nie przeszedł do historji, bo wciąż stoi w żywym ogniu krzyżowym sporów: ataków i obrony, entuzjastów i wrogów. Wyrosły na tradycyjnym gruncie dogmatyczno-metafizycznej szkoły Wolffa, przeszedł do empiryzmu, który w Dawidzie Hume objawił się w kształcie sceptycznym, by w konsekwencji tej ścieżki znaleźć swoją własną, przestrzenną drogę: krytycyzmu — w wędrówce ku swojemu celowi, który sam temi słowami określił: „rozum ludzki w tem, co zajmowało jego żądzę wiedzy zawsze, acz dotąd daremnie, doprowadzić do pełnego zaspokojenia“. On, który stworzył nową estetykę, ufundował swoiste dowody istnienia Boga i nieśmiertelności duszy, stworzył własny gmach nowej etyki, a granice człowieka poszerzył i rylcem pracowitym wyrył w duchu ludzkim — ten tytan myśli krytycznej miał prawo dumnie porównać dokonanie swoje z przełomem kopernikowskim. Skupił w swej głowie, mozolnie wypracowując zasadę subjektywnego idealizmu, tak nieprawdopodobną energję myślenia i nadał rozumowym dociekaniom ludzkim rozpędu na taką metę, że impet ów trwa niesłabnący i ciągnie za sobą tysiące umysłów, setki tomów literatury filozoficznej; że przetrwał upadek filozofji romantycznej i reakcję materjalistyczną XIX wieku, a w dzisiejszym dniu nabiera nowych znaczeń.
Myśli swojej nie rzucił Kant światu w chwili jasnowidzenia, ale ją w niezmordowanym znoju wypracował do ostatniego szczegółu i cały gmach ciężki, granitowy, kolosalny w krwawym trudzie zbudował — a głaz każdy znosił na własnych, głęboko przygarbionych plecach — i potomności skromnie przekazał.
Z tą lawiną potężnie rozpędzonej myśli ludzkiej spotkał się w ostatnich latach bonnońskich Beethoven. Spotkać się musiał. Bo to zbyt huczne było i za daleko sięgające, aby nie miało na jedną chwilę stanąć oko w oko z idącym w świat największym duchem muzyki. Historycy i biografowie tego w brzemiennych chmurach groźnego spotkania nie doceniają. Kant u Beethovena więcej znaczy, niż mówią pozory i daty archiwalne. Nie mogą dwie nawałnice, jednocześnie wśród błyskawic przewalające się po niebie, wzajem siebie nie słyszeć.
Kant, klasyfikujący kategorje czystego rozumu i kładący kamień węgielny swego nieuchwytnego „Ding an sich“; rozgraniczający istotę od ułudy, poznawalne od niepoznawalnego. Beethoven, ponad rozumem i ponad kategorjami gospodarzący, wśród zgroźnego milczenia światów zuchwale sięga po niepoznawalną, nieuchwytną istotę — a kantowski Imperatyw Kategoryczny w niebywały sposób realizuje w ogromie swego dzieła...
Wbrew spodziewanym uśmiechom można i trzeba stwierdzić łączność, a przytem biegunową diametralność artystycznej treści Appassionaty i Symfonji Dziewiątej z zewnętrznie suchym, a spiżowym, nieludzkim już, zabójczo logicznym systematem koncepcji kantowskiej.

Można rozkoszować się na wspólnych wycieczkach majestatem przyrody nadreńskiej w rozrzutnym przepychu rozścielonej szeroko na zboczach Godesbergu i Bonn. Ale bliżej się jest natury i wyraźniej słychać jej głosy, kiedy się jest samotnym. Niech drwią z dziwaka, niech smutna pani nazwie go znów „raptusem“ — idę sobie teraz prosto w górę, otulony gęstym granatem tajemniczej świerczyny. Za mną bogata mapa w łagodnym opadzie zieleni się aż do sinej wstęgi Renu, mego przyjaciela. I po jego drugiej stronie ucieka wdal i coraz ciszej błękitnieje i hen, hen znika w niebieskiej taśmie niedosiężnych borów.
Na polance drzewa rozstąpiły się i wdzięcznym gestem wskazują mi siedem drogich, poufałych szczytów, od wielu lat pocieszycieli w najgorszych godzinach.
Staję na stromym, zwietrzałym, zielono brodatym głazie, przykładam muszlę obu dłoni do ust i ponad urwiskiem wołam przeciągle:
— Ohej! Smocza Skało! Ohe-ej...!
Starowina leciutko zakolebała się, powiała szmerem wiatru po ciemnej grzywie leśnej i dała znak, że jest.
Wołam drugiego towarzysza.
Hemmerich sędziwy z koroną zwalonego zamku na skroni mruga ku mnie dobrotliwie.
— Lwia Góro!
Drgnęła, aż z baszty zmurszałej cisnęło się w chmury stado ptactwa.
I odzywa się Nonnenstromberg i Góra Oliwna, a potem głowę zadzieram wyżej i czuję z wysoka płynący oddech ciepły podniebnej Wolkenburg, a na samym końcu dzwonek drga srebrnie od strony maleńkiej kapliczki na Górze Piotrowej.
Są. Są wszystkie. Siedm — liczba rzeczy starych, mądrych i świętych: siedmiu było mędrców, siedm dni stworzenia i siedm od prawieków moich szczytów Siedmiogórza.
Legenda się tu panoszy na każdym listeczku, mit niepamiętny okala gęstą aurą zręby skaliste. Uderz sercem w głaz, a miej w niem wiarę i pokorę: zaraz ci tłum smutnych brodaczy osobliwą bajkę wyszumi o cudnej, alabastrowej Agnieszce z Mansfeld i księciu Gebhardzie — a nieco dalej ktoś powie półgłosem: Melanchthon — a na siedm łokci pod skałą we śnie poruszy się jasna, złocista apoteoza pratypu germańskiego, na łusce smoka od niewielu tysięcy lat drzemiący — Zygfryd!
Już wyżej. Więcej w piersi miejsca, chłodniej i ciszej nad czołem. Moc i młodość idzie od tych starych gór. Tak można przez chwilę nic nie myśleć, zamknąć oczy, słuchać... A potem patrzeć i słuchać. Dobre trzeba mieć ucho, ten najbardziej nerwowy zmysł ludzki. Że to, co inni mają w ustach, ja potrójnie mam w uchu, więc krzywo się patrzy na mnie i dzikim nazywa, odpychającym. Tylko smutna pani wie, w jakiej to ciszy szukać trzeba klucza wewnętrznych światów i jak to boli, że go znaleźć nie można. (Wy kochani, biedni moi towarzysze: czemu młodość dla was musi być rozpustą dusz, fantazja musi o brud się ocierać, a wolność młodzieńcza brzydoty ominąć nie umie?) Ucho, to cudowna, misterna rzecz.
Jeszcze wyżej. Nie myśleć. A teraz oczy szeroko!
Wolno, przeciągle nad przeciwległem wybrzeżem Renu powstają gorące opary lipcowego południa. Liljowa atmosfera tętnić zaczyna żywym, skwarnym rytmem tańca. O dziewięć stąd mil, na południu, ojciec Ren zamyślił się błękitnym, regularnym znakiem zapytania. Potem schował się na dobre dwie, trzy mile i z wyniosłego koryta już tu bliżej wysuwa się nieporównany, majestatyczny, niewypowiedziany — i już inny, już szeroki do mnie płynie, już poważny, już wiedzący....
Powiedzże, ojcze Renie, no powiedz...
Krzewy nadbrzeżne przytulnie w rzędzie pochylają się nad nim. Domek czasami podsunie się bliżej i ciekawie nadstawi dach czerwony, ale nic nie usłyszy, bo to mowa tylko dla drzew i kamieni, a człowiek rozumie bardzo rzadko, ale wyjść musi z domu — daleko — wyjść zupełnie — i być sam.
Powiedzże, ojcze Renie, no powiedz...
Płynie, płynie dalej, mija śliczny, ubogi Godesberg najobojętniej i teraz jest po prawej ręce — ktoś po nim pływa w łodzi i ryby łowi, więc on się zaciął, stare dziwadło — ale zaraz jest znów samotny.
Jesteś chłopię obarczone ciężkiem brzemieniem. Zawiązano ci oczy i powiedziano: patrz! W uszy napchano wiele i powiedziano: słuchaj! Pośrodku targowiska tłumnego postawiono cię i powiedziano: napawaj się ciszą! Ty brzemię z ramion ciśniesz, ty słyszeć będziesz nawet w ciżbie, a poprzez przepaskę widzieć.
Cisza.
Powiedzże, ojcze Renie...
Ale Ren lekko się zakręca, chyli trwożnie głowę, nagle zwęża bieg w strome kamienne omurowania — i z zaciśniętemi wargami, bacznie, pogardliwie a dumnie wtacza się w zgiełkliwe mury miasta Bonn. Raz i drugi kurczy się pod mostami dudniącemi, coraz to się otrząsa od fetoru dopływów miejskich, raźniej płynie i gniewniej.
Teraz to już nic nie powie.

Dom pani Breuning na rynku bonnońskim, fortepian w domu i okolice miasta — oto trzy punkty, między któremi upływają miesiące. A wszystko wśród nauki, wśród ciężkiej pracy, opromienianej słonecznym blaskiem młodych ekstaz i zapędów. Między jednem a drugiem skupieniem, między altówką a organami, zaplącze się tam niekiedy mieszczka urodziwa, lub złotokosa z lustrzanych posadzek panienka zadurzy głowę na chwilę, rozmarzy serce, poszemrze nad uchem, powieje gorętszym oddechem i w obłoczku woni, ciepła i kochania przeminie, pofrunie... Potem się, trochę jak po pijanemu, siada i pisze arję „Żyć w zgodzie z dziewczętami“, albo się wzdycha „Do Minny“. Kilka dni szczęśliwości, tydzień weltszmercu, miesiące pracy z wielu samotnemi godzinami.
A co to za szczęście, z całą czeredą kolegów z teatru i orkiestry wybrać się w górę Renu i dalej pod Menu prąd okrętem, powoli mijać znajome wsi i urwiska, skały i miasta, a potem już zgoła nieznajome, nowe a wspaniałe, jesienne. Na pokładzie istne piekiełko rozbisurmanionej braci artystycznej, aktor Lux groźnie, jako zgodnie obrany król, przewodzi, a samemu trzeba z zapałem dźwigać godność kuchcika.
Falom wbrew jedzie się wolno pod górę, u stóp Niderwaldu przybija do brzegu i cały tłum drapie się na szczyt lesistej kopuły. A w Aschaffenburgu trzeba być u sławnego pianisty: ksiądz Stärkel gra przepięknie, że za nic przy nim nie chce się tknąć klawisza. Ale potem jednak się gra, gdyż opat twierdzi, że warjacje Righini’ego skomponowałem z tylu trudnościami, że ich sam chyba nie zagram, więc trzeba mu pokazać. Jest potem wielkie zdziwienie i gratulacje są i opat jest w siódmem niebie i jedziemy dalej, do Mergentheimu.
Jasna, bogata, wesoła podróż.

Nad Francją rozpętał się huragan Wielkiej Rewolucji.
Rozjuszony sankiulot z krwawym nożem w zębach szalał po ulicach Paryża. Na lipcowem rumowisku Bastylji, widomym symbolu wyzwolonej pięści ludu, gilotyna niezmordowana nizała różańce głów magnackich. Z bestjalskiej mordy strumień kału i plwocin rzygał na prawo, na tradycję, na świętość, na organizację. Motłoch plugawił kościelne ołtarze. Wolterjański posiew wybujał w dziwny kwiat. Zdławiony bunt w zbyt długo kneblowanem gardle przerodził się w rechot plugawy. Czerwona fontanna szyderstw, przedajności, zbrodni, bluźnierstwa, ostatniej nędzy i oślepiającego przepychu gorącą ulewą bluznęła po walącej się starej Francji. W bryzgach pożogi majaczy idąca nowa moc, wyłania się rozkuty groźny kontur zbudzonej potęgi: motłochu. Kordeljer gra rolę kapłańską, sprawiedliwość oddana w ręce oligarchji od krwi pordzewiałego triumwiratu. Gody republikańskie rozhasały się w ochrypłym tańcu.
Jourdan na lancy niesie godło nowego porządku, głowę ludzką:
W górę, sztandarze krwawy! Czy na polach słyszycie ryk żołdactwa, co dusić idzie syny wasze i dziewki? Wolności, wolności złota! Pod nasze przyjdź chorągwie i walcz i patrz, jak sczeźnie wrogów tłuszcza.

Obywatele, do broni!
Bataljon idzie w rzeź!
Sława przed tobą, sława cię goni,
A ziemia twoja pieśń krwawą dzwoni:
Wysoko sztandar nieś!

W niesamowitej kolejności padają głowy Ludwika Capet, Marata, Charlotty Corday, Marji Antoniny, Dantona, Robespierra. Z nikczemnych oparów powoli wznosi się Świat Nowy.
Ta orgja sztyletów i żądz, ta nawałnica wyładowująca napięcie nagromadzone w Europie przez wieki — na chwilę przesłoniła cel, sens, ideę. Ideę poczętą w tworze Jana Jakóba Rousseau. Ona szybko głos odzyskała w radosnem zawołaniu wolności, równości, braterstwa. Ona ponad dymiącym krwią Paryżem — cicha, zadumana, wielka — stała, by przeczekać dzikie pioruny i z cuchnącej flegmy, z odrażających wymiotów łożyska jasno się narodzić, na chwilę dłoń w ukojeniu złożyć na skroni znękanej gromady ludzkiej.
Tak przyszła na świat, w niewielkiem oddaleniu od cichego, rozmuzykowanego Bonn, idea nowożytnej Demokracji.

A pod Tulonem grzmiały działa oblężnicze młodego Korsykańczyka, co niebawem wmieszać się miał w dialog dwóch epok.
Na drodze jego stanie Beethoven.

W Bonn robi się zbyt ciasno. Przyjacielskie rady Waldsteina przybierają w myślach coraz wyraźniejsze kształty. Wiedeń nęci. W mieście nadreńskiem można błyszczeć, lecz źródła nauki płyną coraz skąpiej. Haydn, sam Haydn, wracając z Londynu, wstąpił do Bonn, przyjmowany z czcią, kantatę Ludwika na śmierć cesarza Józefa II widział, z uznaniem pochwalił i do studjów na szerszym świecie namawiał. I Haydn, Józef Haydn przyrzekł podjąć się dalszej edukacji, ale w Wiedniu. Odjechał, żegnany błogosławiącą tęsknotą adepta — a zaraz po jego wyjeździe marzenie stało się planem nieustępliwym. Niebywałej tej sposobności ominąć nie wolno.
W pamiętniku wpisują się znajomi liczni, z oczętami zamglonemi kładzie swój podpis „szczera przyjaciółka Eleonora Breuning“, a nieoceniony Waldstein, główny sprawca tego wyjazdu, tak pisze: „...ducha Mozarta przejmujesz z rąk Haydna“.
Armja francuska dosięgła górnego Renu i ława okupacyjnych wojsk zbliża się do Bonn. Beethoven wyjeżdża i dyliżansem swoim wpław przedziera się przez heskie szeregi, ciągnące na zachód. Elektor ucieka, by po niewielu latach smutno zakończyć życie pod Wiedniem.
Z ciężkiej, bolesnej, ale i jasnej, dobrej, rozmachu pełnej młodości — jazda ku obcej, dalekiej, sztywnej stolicy muzyki, ku tysiącznym przynętom — na dalszą naukę — żegnanie na zawsze kochanych przyjaciół, serdecznych gór, dobrotliwego powiernika Renu.
Jest to godzina, kiedy trzeba spojrzeć prosto w górę, w chmury, kilka razy pośpiesznie wciągnąć dech w bolącą pierś (to pomaga), tupnąć lekko nogą i twardym rzutem woli oderwać się od matczynego lądu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Witold Hulewicz.