Przygody czyżyków/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Goście! krzyknęła stara Józefowa, ukazując we drzwiach twarz czerwoną ze wzruszenia i uciechy — goście!
Chłopcy zerwali się z krzeseł; za nimi Kocia wybiegła z pokoju stołowego, gdzie wszyscy się zbierali po parę razy na dzień, a i nas też w klatce na balkonie umieszczono.
Dobrze nam było, tylko gwar ulicy w pierwszych dniach straszył, potem nużył. Rozmawialiśmy bardzo hałaśliwie, nie dlatego, żeby przekrzyczeć tę wrzawę, lecz ponieważ świergocząc zwykłym głosem, nie słyszeliśmy się wcale. Złościło mnie to, a Lilli — Jednonóżka żartowała z mojej niecierpliwości.
— Mów głośniej! darłem się, aż mi huczało w uszach.
— Pogawędzimy — tłomaczyła, później, w pokoju, tymczasem patrz, jakie mnóstwo ludzi, zwierząt, powozów!.. Chłopak ustawił skrzynkę i dobywa z niej głos.
— Czy tam w środku co siedzi? — nie może być, aby skrzynka sama śpiewała.
Na pobliski balkon wybiegło dwoje dzieci.
— Kataryniarzu, wołało starsze, kataryniarzu!
Zaciekawiony, wychyliłem się zobaczyć.
— Kataryniarzu, cyt, cyt... kataryniarzu!
Chłopak ze skrzynką przysunął się bliżej — śpiew zamilkł.
— Grajcie nam, ale ładnie, damy pieniędzy, wołano z balkonu.
Po chwili ukazała się tam jeszcze kobieta z niemowlęciem, a starsi malcy tupali i śpiewali, robiąc tak dużo hałasu, że to, co zwali graniem, ledwie dochodziło do nas. Gdy chłopak przestał, rzucili mu zapłatę, kłaniał się i grał znowu. Niemowlę skakało na rękach niańki, wykrzykując ze starszymi.
Kobieta śpiewała:
Za lasami, za górami,
Biegnie wilczek z pazurami.
Gdzie tak pędzisz, mości panie?
Szukam owcy na śniadanie.
— Oj, wołały dzieci, byle nie spotkał, nianiusiu!
A tam jedna idzie drogą,
Wlecze się noga za nogą....
Dawno już mam ją na oku,
Więc muszę przyspieszyć kroku.
— Nie trzeba, gniewały się dzieci — no, my nie damy!
Ach, uciekajże, owieczko,
Bo już rabuś niedaleczko,
Zdusi, schrupie, nie daruje,
Któż cię wtedy poratuje?
Dzieci powtórzyły straszliwym głosem:
Któż cię wtedy poratuje!
Huśtając niemowlę, niańka ciągnęła dalej:
Owca słucha, głową kręci,
Zrozumiała, co się święci...
I pomyka, że w sto koni,
Już jej teraz nie dogoni.
— Już jej wilczek nie dogoni! wtórowały dzieci. Ile tam było uciechy, że owieczka nie zginęła! — rumiane buziaki jaśniały radością, Jednonóżka nie mogła im się napatrzyć.
Kataryniarz odszedł, dzieci śpiewały dalej — niańka zaczynała coraz inną piosnkę, a wszystkie bardzo ładne. Pierwsza jednak, o wilku, podobała mi się najbardziej i dlatego utkwiła w pamięci.
Gdy balkon opustoszał, zajęliśmy się znów ulicą, która wrzała ciągle. Widziałem dziewczynki z lalkami, mało co mniejszemi od nich samych, pieski jadące w powozach i rozmaite osobliwości. Wreszcie już chciałem zasnąć; — ktoś wpadł na balkon i krzyknął mi nad uchem.
— Trzymają czyże w klatce? pierwszy raz widzę coś podobnego.
— Cicho, Antoś....
— Paradne! paradne!
— Przestań, bardzo cię proszę.
— Że jesteś wesoły, wiem nie od dzisiaj, rzekł Romek, ale wytłomacz, co jest w tem śmiesznego, że trzymamy czyżyki w klatce? Okno otwarte, wyleciałyby na ulicę — kto mógłby ich dopilnować?
Antoś milczał — spojrzałem na niego.
Krępy był, rumiany, wyższy od Tadzia — wesołość biła mu z oczu i z całej twarzy. Za nim stał drugi chłopczyk i patrzył w ziemię, jak gdyby się wstydził.
— Tadzio ma słuszność, rzekł — wytłomacz się, Antosiu — może nas wszystkich rozweselisz.
— Trudno, odparł grubasek, gdyż albo udajecie, albo nie macie wyobrażenia o niczem. Cobyście też powiedzieli, gdybym w tym pokoju chował prosiątko?
— Przestań — upominał Józio, mówmy o czem innem.
— Pozwól mu, niech kończy — ciekawy jestem do czego zmierza, odezwał się Romek.
— I ja, dodał Tadzio.
— Taka wspaniała klatka — w niej czyżyki!.. jeśli to nie zabawne, to już nie wiem.
— No, no, dziwił się Romek.
— Kto tak paradnie czyże utrzymuje? to śmieci!
— Przepraszam, zawołała nasza droga opiekunka, czyżyki śmieciami nie są — dostałam je od braciszków i kocham serdecznie.
— Jeżeli tak, rzekł Antoś — daruj, kochana Kociu...
— Muszę ci jeszcze powiedzieć, że to ptaszki bardzo rozumne; gdy byłam chora i smutna, pocieszały mnie figlami, śpiewem, a umiały wybrać chwilę odpowiednią. Ile razy się zamyśliłam — już, już mam płakać — czyżyk wyśpiewuje, czyżyczka ciągnie za rękaw, to mnie bawi, rozśmiesza i zapominam o płaczu.
— Ty zawsze z czemś się wyrwiesz, karcił Józio brata. Daruj mu, Kociu.
— Bądź spokojny, rzekł Romek — nasza siostrzyczka jest wyrozumiała — dąsać się nie umie.
— Przedewszystkiem trzeba ztąd zabrać ptaki. Antosiu, mój kuzynku, wynieś je do pokoju sypialnego.
Chłopak wypełnił żądanie Koci z taką ostrożnością, jak gdyby lękał się nas uszkodzić i ani jedna kropla wody nie padła na podłogę, chociaż mieliśmy jej pełno w łazience.
— Bo widzisz, tłomaczyła nasza dobra pani — te biedactwa rano wstają, usnęłyby już pewno, lecz na ulicy tyle gwaru...
— Prawda, nie wiem, jak możecie wytrzymać!
— I tobie będzie w pierwszych dniach trudno — cóż dopiero ptaszkom! Nasz dzień jest o wiele krótszy, śpimy i przy słońcu — one budzą się, gdy słońce wstaje, a nawet wcześniej.
— Nic przecież nie robią.
— Nie pracują, odezwał się tatko, wchodząc do pokoju, ale powiedzcie sami, w jakim są ciągłym ruchu! Na wolności ptak szuka sobie pożywienia, buduje gniazdo, prowadzi zatem życie bardzo czynne; uwięziony nie potrafi na miejscu usiedzieć, gdyż z dziada pradziada przywykł mieć jakieś zatrudnienie.
— Ojczulku, rzekł Tadzio, zastanawiałem się nieraz, że gdyby kto umiał obliczyć drogę, jaką ptaszki w klatce przebywają...
— Rachmistrz! żartował Antoś — dopiero ciekawe obliczenie...
— Ciekawie, dodał ojciec. Jestem pewny, że rezultat zdziwiłby cię mocno. Jakeś zdrów i silny, wątpię, czy mógłbyś im dorównać.
— Wujaszek żartuje!
— Bynajmniej, daję ci słowo. Zbierze się bezwątpienia parę mil drogi dziennie, a ponieważ latem śpią bardzo mało, można podziwiać ich wytrwałość.
Józio przyglądał się z zajęciem żwawym ruchom Jednonóżki; — pomimo kalectwa, była ona zgrabna. Ja też skakałem, gdyż nabiegać się lubię; on patrzył i patrzył, jak gdyby zobaczył coś nowego.
Podano samowar, wszyscy siedli do herbaty. Rodzice Józia i Antosia mówili dużo o swojej wiosce, przyjemnościach lata i rozrywkach, jakie dla kochanych krewnych obmyślili.
— Józio powiada, że w tym roku jest moc poziomek, zaczęła Kocia, gdy Antoś, któremu usta się nie zamykały, przerwał na chwilę.
— Tak, potwierdziła mama chłopczyków, ale jeszcze niedojrzałe.
— Ojciec przyrzekł dawać nam konie, ile razy zechcemy wybrać się do lasu.
— Dam, zawsze dam.
— Można przecież i piechotą, dodał Tadzio.
— Ja wolę jechać, odparła Kocia, żebym miała siłę chodzić po lesie.
— A przytem, żartował tatuś, gdy nazbierasz wielki dzban jagód, czyżbyś go uniosła?
— Prawda, tatku, ciężkiego dzbanka nie udźwignę; lepiej na wozie postawić.
— Moja córeczka nie wie, jak trudno uzbierać kwartę, bodaj kwaterkę poziomek; nie ma wyobrażenia, ile trzeba się naschylać i napracować.
— Napracować, tatku?
— Zobaczysz! wszystkie stawy bolą.
— Nie może być!
— No, no, sama kiedyś przyznasz.
— Dzieciom może łatwiej, dodała mama i, w ogóle, osobom niższego wzrostu. Nigdy nie zapomnę, jak strasznie się zmęczyłam podczas pierwszej wyprawy na poziomki. Przez parę dni następnych ledwie mogłam chodzić, a każde schylenie sprawiało mi ból.
— Pewno mamusia bardzo dużo nazbierała?
— Nadzwyczaj dużo.
— Ile?
— Nie chcę się przechwalać, moje dzieci.
— Ile, ile? droga mamusiu! ile, cioteczko?
— Pełną szklankę! prawda, że bardzo dużo.
Wszyscy się śmieli, a tatuś dodał:
— Drugim razem było jednak więcej.
— Znacznie więcej, bo tyś mi pomagał, chcąc mnie uwolnić od żarcików całego towarzystwa. Uzbieraliśmy we dwoje blizko trzy kwarty.
— Chyba mamusia nie zjadła przytem ani jednej jagódki? wypytywała Kocia.
— Nie pamiętam — wiem tylko, że mój postęp zyskał uznanie. Wszyscy go podziwiali, nikt nie żartował.
— Nie wiedzieli o pomocniku?
— Udawali, że nie wiedzą.
— Zobaczy mamusia, ile ja nazbieram.
— Pomożemy — co? dobrze, Kociu? pytali chłopcy.
— Dziękuję — już ja sama... Tylko nie wiem, czy znajdę takie miejsca, gdzie poziomki rosną; — w dużym lesie mogę nie trafić do nich.
— Nauczysz się, upewniali chłopcy; zdaleka się czerwienią, co, zwłaszcza po rosie, prześlicznie wygląda.
— Zupełnie jak koraliki, dodał Tadzio.
— Ładniejsze, bo błyszczące.
— Ja, choć owocu nie ma, chwalił się Antoś, po listkach odróżnię od borówek i czarnych jagód.
— Byłoby dziwne, gdybyś nie odróżniał, rzekła mama. Wychowany na wsi, powinieneś znać wszystko, co się znajduje w polu i w lesie. To twój obowiązek.
— Przyznam się ciotuni, wtrącił Romek, nie byłem nigdy w lesie, w którym jest dużo poziomek.
— Cóż tam za lasy bez poziomek! śmiał się Antoś. U nas wszystkiego pełno — możnaby zostać pustelnikiem i od wiosny do zimy nie znać głodu.
— Do zimy? powtórzył Józio — zimą, pan pustelnik miałby kuropatwy i zające.
— Prawda! tylko musiałby do nich strzelać. Na jesieni nie przejadłby grzybów...
— Znam trochę grzyby, rzekła Kocia. Na letniem mieszkaniu, mamusia uczyła mnie odróżniać grzyby i bedłki jadalne od trujących. Płakać mi się chciało, że takie śliczne, czerwone w białe kropki, są na nic. Mamusia powiada, iż tak samo, gdy kto ładny a niedobry, nic nie wart.
— Pięknie mówisz, Kociu, zawołał wujaszek. Ale tyś bardzo pojętna uczennica, jeżeli rzeczywiście znasz wszystkie odmiany bedłek.
— Znam, wujciu.
— Chyba nie wszystkie, odparł Antoś. Jest ich dużo — gdzieżbyś pamiętała!
— Nie wiem; zresztą, może u was są jeszcze inne. Spytaj mamusi, czy prawdę mówię. Przy końcu lata sama najczęściej grzybki obierałam i krajałam; mamusiu nie przeglądała ich wcale, tak mi już wierzyła.
— A poziomki?
— Były w sąsiednich lasach, za daleko dla mnie. Już wtedy na nogę się skarżyłam; bolała czasem i doktór zabronił dużo chodzić.