Przygody czyżyków/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieprędko jednak nastąpiło wyzdrowienie. Odbywały się opatrunki, sprawiające biednemu dziecku ból dotkliwy. Kocia zaciskała ząbki, aby nie wydać jęku i rodzicom zmartwienia nie powiększać. W obecności mamy strzegła się nawet łez, którym przy tatku pozwalała płynąć, a gdy pytał co to znaczy, odpowiadała z uśmiechem:
— Nic, nic...
Łezki osychały, twarzyczka jednak mieniła się i bladła, nieraz nawet znacznie dłużej, niż trwał opatrunek.
Odmiana ku lepszemu postępowała leniwym krokiem; — nareszcie pozwolono chorej wstać. Straszny to był dzień — wspominam go z przykrością.
Zapowiadał się doskonale. Oczekiwany bardzo długo i kilka razy odkładany, stał się uroczystym; chłopcy myśleli nawet zaprosić kolegów i parę przyjaciółek chorej, lecz tatuś sobie nie życzył.
— Później, później, mówił — gdy nasza panna będzie silniejsza, zrobimy bal.
Uśmiechnięta wesoło, Kocia pozwoliła się ubierać, żartując przy tem, że nianiusia niby małemu dziecku wkłada pończoszki i obuwie, że suknia wisi jak na kołku i jest bardzo krótka.
— Moja pannusia czasu nie traciła, rzekła Józefowa.
— Jakto?
— Leżąc rosła, niby na drożdżach.
Tatko sam podniósł Kocię z łóżka i postawił na ziemi; chora, w ogóle bardzo odważna i cierpliwa, krzyknęła:
— Boję się, boję! ach, upadnę!
— Trzymamy, nie upadniesz — zapewniała mama, podpierając dziewczynkę z jednej strony, gdy ojciec wsparł ją z drugiej. Próżno tłomaczyli i prosili, by stąpnęła śmiało chorą nóżką, Kocia zrobić tego nie mogła, czy też nie chciała. Rozpłakała się rzewnemi łzami, a przykład jej podziałał na braciszków i Józefowę.
— Serduszko ty moje, wyrzekała stara niańka — nie masz władzy w nogach — nie masz, skarbie mój jedyny. Kiedy przyszli z nożem, zaraz wiedziałam, że tak będzie.
Ojciec się rozgniewał.
— Bądźcie cicho! krzyknął na sługę i synów. Józefowa zupełnie tutaj niepotrzebna, a Romek i Tadzio mogą wrócić, gdy im odejdzie chęć do płaczu.
Chłopcy wyszli — w chwilę później, niańka, głośno łkając, opuściła pokój. Tatko i mama zaczęli objaśniać córeczkę, że chorą nóżką tak samo jak zdrową władać powinna.
— Stań, prosił tatko, trzymam cię, nie upadniesz.
— Śmiało, śmiało, zachęcała mama.
Próżne były wszakże usiłowania rodziców: Kocia stała na jednej nóżce, a gdy już miała oprzeć się na drugiej, strach brał górę. Drżała jak w febrze i łzy gradem zalewały twarzyczkę bladą, mizerną. Po kilku daremnych próbach, tatko zaniósł ją do łóżka; — o chodzeniu, przynajmniej na dziś, nie mogło być mowy.
Przeszedł wieczór, który nam tyle obiecywał: Kocia leżała smutna, Tadzio i Romek zajęli się nauką, Józefowa siedziała w kuchni. Doktór wybadał chorą bardzo troskliwie, zmierzył od stopy do ramienia, czego dotąd nie robił i razem z tatusiem wyszedł.
Gawędzili długo w sąsiednim pokoju; mama czytała Koci zajmujące przygody trzech białych myszek. Nazajutrz przyniesiono jakieś narzędzie. Józefowa chwyciła się za głowę i uciekła z krzykiem.
— Patrz, świergotała Lilli — nowe nieszczęście...
— Nie wyrzekaj, wszak nic nie wiemy, pocieszałem, a sam byłem w strachu.
Czy operacja? czy znów ból czeka to biedactwo?..
— Moja córusia ładnie się ubierze i sama wyjdzie do wujaszka, rzekł tatuś.
— Ach, ja się boję!
— Bądź spokojna, wszystko pójdzie jak najlepiej — zobaczysz.
Kocia przestała się opierać, lecz gdy tatko ją uniósł i spuścił na ziemię, wybuchnęła płaczem. Doktór znajdujący się blizko, wsunął jej spiesznie pod ramiona dwie silne podpory.
— Kule? zawołała dziewczynka, wylękła nieco — kule, tatusiu?
Po chwili już się cieszyła z drewnianych nóżek, zakończonych trzewiczkami gumowemi, aby nie stukały o podłogę, i przeszła z ich pomocą do sali, oczekiwać wuja.
— No cóż — bardzo niewygodnie? pytała mamusia, gładząc jasne włosy Koci.
— Nie, mamusiu, owszem — bardzo dobrze. Gdy zczasem więcej się przyzwyczaję....
— Będą mogły pójść do pieca, rzekł doktór.
— Do pieca?
— Czy też na śmietnik, to zależy od twojej woli, kochane dziecko.
— Będą niepotrzebne?
— Ależ tak — idzie nam o parę dni najwyżej.
— Czemuż nie mogę teraz chodzić sama?
— Tylko ze strachu; — gdyby ci się udało go przezwyciężyć, biegłabyś jak zając.
Kocia posmutniała.
— Nie — nie mam odwagi, szepnęła cichutko.
— Mniejsza o nią! zawołał doktór. Przy pomocy stolarza, który nam te patyki wystrugał, jakoś sobie poradzimy. Tatusiowi pewno przykro było, gdym mu wczoraj tę myśl podsunął, ale cóż robić, kiedy córeczka sądzi, że ma nóżkę maślaną, na której oprzeć się nie sposób. Zaczekamy, aż to masełko stwardnieje.
Niedługo potem przyszedł wujaszek i bardzo się ucieszył, że Kocia spełniła jego żądanie. Maszerował z nią po sali, wołając: raz, dwa, raz, dwa! o — tak, równo — nie trzeba prędzej.
Dziewczynka żartowała z wuja, że ma długie nogi, więc w kilku krokach przez pokój skacze, ona zaś, swojemi szczudełkami drepcze, stojąc w miejscu.
— Tak źle nie jest, pocieszał wujaszek — i szczudełka doskonale się zwijają, tylko trzeba odrobinę wprawy.
Wieczorem, Tadzio i Romek zapalili prześliczne ognie różnokolorowe; Lilli zachwycała się niemi, ja ledwie nie wypatrzyłem oczu. Kocia serdecznie dziękowała chłopcom za tę rozrywkę. Na zabawie i śmiechu upłynęło kilka godzin; tylko Józefowa mruczała, spoglądając od czasu do czasu w stronę chorej.
— Do czego też te, panie odpuść, pokraki ma panienka dźwigać? Niechby lepiej chodziła sama.
— Będzie chodziła, upewniali chłopcy, doktór przecież mówił.
— Nie uwierzę, aż zobaczę! fuknęła, machnąwszy ręką.
∗
∗ ∗ |
— Ciziu, Lilli! jak się macie? zaświergotał mi nad uchem głos dobrze znany; — patrzę — ciocia makolągwa.
— To ty? zkąd się wzięłaś tutaj?
— Przyszłam odwiedzić waszą panienkę. Wiem — wiem, chora bardzo, nóżkę jej odjęli.
— Kto mówił? zapytałem oburzony.
— Nie odjęli?.. więc tem lepiej, drogi Ciziu. Ach, moi najdrożsi, przyjechałam tu z panem; nazywa się Lunio, dobry chłopczyk, ale niebardzo mądry.
— Zawsze plotkarka!
— Nie, mówię prawdę. Toć on wierzy bajkom, że jaskółki przepędzają zimę w wodzie. Pocieszny bardzo!
— Szczygieł nam mówił, odparła Lilli, że prości ludzie po wsiach mają to przekonanie; dziecko słyszało od niańki...
— Dowie się zczasem, że tak nie jest, bo ptak nie mógłby wyżyć w wodzie. Jaskółki wraz z innemi ptakami odlatują do ciepłych krajów.
— Mnie uczysz? mnie? Jabym też czego nie wiedziała? oho! wiem ja wszystko.
Makolągwa zmieniła się bardzo: piórka na niej lśniące, utyła, nabrała śmiałości. Bystremi ślepkami ogarnęła cały pokój.
— Ładnie tu, świergotała, lecz u nas jeszcze ładniej; wstyd mi pomyśleć o dawnem mieszkaniu; — była to straszna bieda, a jakie niewygody!.. Na piecu, w kurzu i hałasie ledwo rozmówić się było można. Nie wiem, dokąd trwałaby ta męka, ale traf szczęśliwy....
— Ciotuniu, krzyknęła Lilli, chyba nie pamiętasz, co nas wygnało od Musiałków?
— A — a! przypominam sobie. No, tak, lecz dziś jestem rada ze zmiany losu; żyję pomiędzy państwem, służą mi lokaje — mam piękne lustra, dwie łazienki, siemię tłuczone i przebrane z plewek, jadam biszkopciki, pomarańcze, winogrona, często ananasy; — wczoraj piłam wino. Sami rozumiecie; że w takich wygodach, mam teraz inne wymagania. A dzieci! oho! moje dzieci ani podobne! zmądrzały i wyprzystojniały niesłychanie. Muszę dodać, że jesteśmy na letniem mieszkaniu; — zielono tam, listki już się rozwinęły, a jaka moc wróbli!
— Bardzo lubię wróble.
— Nie ma za co. Żebraki i rabusie, moja kochana, nie pozwalam dzieciom wdawać się z niemi.
— Ciotuniu, to nasi braciszkowie!
Makolągwa ćwierknęła ze złością i chciała coś odpowiedzieć, gdy wszedł chłopczyk, a za nim pies jakiś ogromny wpadł, machając ogonem.
— Medor, wołał chłopczyk — nie znasz czyżyków? chodź, zaraz ci je pokażę.
Lilli, którą już w rękach trzymał, uciekła, Medor dobył głosu, czem nas przeraził. Chowaliśmy się po kątach; — Medor skakał podbudzany przez Lunia, skaczącego również; makolągwa siedziała na dawnem miejscu i podnosiła w górę łebek. Dość, gdyby zawołała:
— Uspokójcie się, nie uciekajcie!
Ocaliłaby nas tem słowem. Przypuszczam, że sama nie wiedziała, co robić. Oprzytomniałem trochę, gdy z drugiego pokoju doleciał mnie głos Tadzia:
— Muszę zobaczyć, co się tam dzieje; Medor szczeka, a Luniek zanadto wesoły.
Jednocześnie ktoś drzwi otworzył. Wpadła w nie obłąkana ze strachu Lilli, ja też ledwie dysząc, rzuciłem się do rąk chłopczyka.
— Luniu, zawołał Tadzio — co wyprawiasz? gdzie jest drugi ptaszek?.. ten biedak strasznie wylękniony, tak mu serce bije!
Tulił mnie do twarzy, głaszcząc i pieszcząc uspokajał. Przymknąłem powieki; — rzeczywiście trzeba mi było chociaż chwilowego odpoczynku; — miałem ochotę zasnąć, gdy w przyległym pokoju zrobiło się zamięszanie, powstał gwar i krzyki:
— Pomóżcie, ach, pomóżcie! ratujcie biedną!
— Prędzej, prędzej!
— Kiedy jest wysoko — nie mogę dosięgnąć!
— Postawcie krzesło, niech wejdzie — inaczej nie sposób.
Tadzio ze mną razem do pokoju się rzucił.
— Co to? zawołał, puszczając mnie z rąk.
— Nieszczęście, wypadek! ach, ratuj, Tadziulku! krzyknęła Kocia i, zapominając o kulach, które z hałasem upadły na ziemię, przybiegła do brata.
— Patrz, ona zginie, ona się zabije!
— Kto? gdzie? pytał chłopczyk.
Zamiast czekać, aż Kocia wyjaśni Tadziowi, co tak wszystkich przeraziło, że biegają, krzyczą, łamią dłonie, a Romek na stole po krzesełku w górę się skrada — frunąłem...
Zaczepiona nóżką o ogniwo łańcucha lampy, szamotała się Lilli. Krew płynęła obficie, moja przyjaciołka świergotała żałosnym głosem:
— Jaki ból, ach, nie wytrzymam!
— Cierpliwości, szepnąłem, pochylając się nad nią — ten dobry chłopczyk cię uwolni. Boże, ach, Boże, byle prędzej, byle mógł ręką dostać.
— O, co za ból! ratunku!
W tejże chwili Romek biedaczkę pochwycił i, ostrożnie, naprzód z krzesełka, potem ze stołu spuścił się na ziemię. Józefowa oblała Lilli zimną wodą — krew przestała płynąć; wówczas dopiero zobaczyli, że nóżka jest złamana przy samem zgięciu. Biedna Lilli trzęsła się i wyrywała, gdy Tadzio chciał złamanie ścisnąć bandażem.
— Zestawię, pytał — może się zrośnie — co, mamusiu?
— Owszem, próbuj.
Bandaże okazały się za szerokie, zmniejszyła je mama; gdy Tadzio, mimo chęci najgorętszych, nie mógł nic zrobić, wzięła się do opatrunku. Lilli nie przeszkadzała już teraz — pojęła o co idzie, lub może straciła przytomność.
— Zamęczy się, biedaczka, wzdychałem rozżalony. Droga Lilli, gdybym mógł ci dopomódz.
— Oj, cierpię strasznie.
— Dajcie ptaszynie pokój, rzekł tatuś, który na tę chwilę wrócił z miasta i przyszedł zobaczyć, co się stało. Złamała nóżkę — na to nie ma rady.
— Ojczuniu, chcemy jej pomódz.
— Zostawcie tę sprawę naturze. Patrz, nóżka ledwie się trzyma, czy możesz sobie wyobrazić, że zrośnięcie jest prawdopodobne?
— A więc cóż? pytały dzieci.
— Mojem zdaniem, najlepiej odciąć ją natychmiast.
— Za nic w świecie, tatku! wołała Kocia.
— Jak chcesz — nie będę nalegał. Po paru tygodniach nóżka uschnie i sama się oderwie, do tego zaś czasu, będzie ptakowi próżnym ciężarem.
— Ach, biedna czyżyczka!
— Nie płacz, Kociu, mówił tatuś — zobaczysz, ona jutro do jedzenia się weźmie i zacznie skakać na jednej nóżce.
— Tatko mnie pociesza.
— Przekonasz się, córusiu.
— Będzie skakała? pytali ze zdumieniem chłopcy.
— Tak, chodzić bowiem na jednej nóżce nie może, lecz dla niej to wszystko jedno.
Uwolnili biedaczkę słabą i drżącą; — zasnęła niedługo w kącie klatki. Nazajutrz nóżka była czerwona i opuchnięta; dzieci pragnęły chorą obejrzeć, lecz ojciec kazał zostawić w spokoju.
— Gdy nie pomożemy, nie szkodźmy przynajmniej, rzekł tonem stanowczym.
Posłuszna woli ojca, Kocia zaglądała do klatki, chorej wszakże do rąk nie brała. Gdy Lilli świergotała ze mną, ucieszyła się niesłychanie.
— Mamusiu, czyżyczka świergocze, tatku, ona już jadła trochę!
— Szkoda tylko, że musi nóżkę za sobą włóczyć, gdyż odciąć nie pozwoliłaś.
— Niech tam! odparła ze łzami. Możeby ją bolało... nie mogę o tem myśleć.
— Więc nie myśl! patrz, jaka wesoła.
Gdy przyszedł wujaszek, serdeczny nasz przyjaciel, obejrzał Lilli; zrobił to z wielką ostrożnością, nawet jej nie uraził.
— Zgoi się, rzekł. Jednonóżka ma, jak widzicie, dobry humor, oczki jej się śmieją, zapalenie w rance ustępuje. Ale uprzedzam, że takie jejmościanki robią się za mało płochliwe, co im szkodzi nieraz. Lepiej niech ptak przed ludźmi ucieka; bezpieczniej mu i zdrowiej gdy sam się pilnuje, niż gdy trzeba ciągle pamiętać o nim.
— Droga Jednonóżka!
Nazwa podobała się wszystkim i, od tej pory, Lilli została Jednonóżką.