Przygody księcia Ottona/Księga druga/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody księcia Ottona |
Wydawca | Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | Prince Otto |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Serafina niewątpliwie należała do kobiet silnych i inteligentnych, do kobiet, które nie drżą przed niebezpieczeństwem, a jednak, zostawszy samą, zmuszoną była szukać mocnego oparcia, by nie upaść na ziemię. Czuła się obezwładnioną i złamaną; grunt zapadał się pod jej stopami; świat jej cały, gmach, który z takim trudem budowała, walił się jej na głowę.
Prawda, że w gruncie rzeczy nie lubiła nigdy Gondremarka i nigdy nie ufała mu zupełnie, — instynktownie bardzo często posądzała go o obłudę, a fałsz w jego uczuciach uważała zawsze za rzecz prawdopodobną i możliwą. Ale to co innego. Niechby mu zostały choć te wielkie zalety prawdziwego męża stanu, które w nim tak ceniła! niechby mogła wierzyć w uczciwość jego dążeń politycznych!.. Ale intrygant, który jej używał za narzędzie dla swoich celów osobistych, szydząc z jej naiwności... O, to oszaleć można! Można dostać zawrotu głowy.
Czuła, że spada z szaloną szybkością w jakąś przepaść bez końca, — otaczał ją chaos, — myśl jasna była dla niej udręczeniem, — gdzież ucieczka? Chwilami ogarniała ją ciemność zupełna, to znowu światła jakieś błyskały w jej mózgu; nie chciała wierzyć i znowu wierzyła... Męczarnia.
Machinalnie wyciągnęła rękę, by raz jeszcze odczytać bilet pani Rosen. Ale nie było już kartki na stole.
Nic dziwnego: hrabina należała zawsze do kobiet doświadczonych i przezornych, to też wzruszenie nawet zaostrzało raczej, nigdy zaś nie tłumiło w niej głosu rozsądku.
Ale ta okoliczność przypomniała księżnie o liście, pozostawionym przez Ottona. Zapragnęła go dostać z taką gwałtownością, że zerwała się z miejsca i nawpół przytomna pobiegła przez korytarz i znane komnaty do zbrojowni, którą odwiedzała tak niedawno.
W bibliotece stary szambelan znajdował się na stanowisku; jego widok obudził w duszy Serafiny gniew i niechęć: oto nowy świadek jej upokorzenia. I krew wzburzona uderzyła jej do głowy.
— Wyjdź pan! — zawołała gniewnie w dziecinnem jakiemś uniesieniu.
Ale gdy starzec skierował się ku drzwiom, odwołała go znowu.
— Zostań pan — przemówiła spokojniej. — Gdy baron Gondremark przyjdzie, wezwać go tu do mnie natychmiast.
— Niezwłocznie wydam rozkaz — rzekł szambelan.
— Był list do mnie... — zaczęła niepewnym głosem Serafina.
— Wasza Książęca Mość znajdzie list w zbrojowni na stole. Tam był pozostawiony. Nie otrzymałem żadnego rozkazu, gdyż inaczej byłbym oszczędził Waszej Książęcej Mości tego trudu.
— Nie, nie! — zawołała Serafina, widząc, iż szambelan chce jej towarzyszyć — sama go znajdę. Chcę być tutaj samą.
I znów doznała ulgi, znalazłszy się samą w pokoju. Pochwyciła list śpiesznie. Ale czy mogła go czytać, rozumieć? Umysł jej pogrążony był jeszcze chwilami w ciemności, którą rozjaśniały tylko krótkie błyski, niby światło księżyca po burzy, na niebie, zasnutem jeszcze ciężkiemi chmurami.
List jednak nie był długi.
„Serafino! Ani jedna litera tego listu nie będzie dla ciebie wyrzutem: widziałem rozkaz twój i odjeżdżam. Cóż mógłbym innego uczynić? Zmarnowałem skarb uczucia i zostałem nędzarzem. Nic nie mam i nic mię nie czeka w przyszłości. Nie potrzebuję pisać, że nie obwiniam cię o to; przebaczam wszystko. Teraz przynajmniej rozłączeni jesteśmy na zawsze. Ty sama zerwałaś więzy, którymi się własnowolnie skrępowałem. Bez oporu pozwalam zamknąć się w więzieniu; oto ostatnie słowo miłości i gniewu, jakie usłyszysz ode mnie. Usuwam się z twego życia. Odetchnij swobodnie: uwolnioną jesteś od małżonka, który pozwolił sobą wzgardzić, od księcia, który złożył władzę w twoje ręce, od męża kochającego, który był dumnym, osłaniając cię swoją osobą przed każdem wrogiem tchnieniem. Czem zapłaciłaś mu za to? Własne serce odpowie ci głośniej, wymowniej, niż słowa moje; przyjdzie dzień, w którym twe złudne marzenia rozproszą się, jak chmury, i zostaniesz samą i uczujesz się smutną i osamotnioną. Wówczas wspomnienia złączą cię znowu z Ottonem.“
Czytała z przerażeniem, z zapartym oddechem: ależ ten dzień już nadszedł! Czyż nie była samą? I jak samotną!
Wyrzuty sumienia obudziły się nagle z siłą niepojętą: czyż nie była okrutną? nieuczciwą? podstępną?
Wtem drgnęła nowa struna: próżność, — miłość własna zdeptana i upokorzona. Być tak oszukaną... zwodzoną!.. O, wstydzie! I gdzież jej moc i władza?.. Zdradzać siebie, usiłując zdradzić męża, — żyć lat tyle pochlebstwem, karmić się niem jak niemowlę, bezkrytycznie, głupio, śmiesznie, — połykać co dzień te pigułki, przyprawiane przez zuchwałego intryganta — i wierzyć — i dać się prowadzić, nie wiedząc dokąd...
Jej bystry, przenikliwy umysł ocknął się nagle i zrozumiał wszystkie nieuniknione a groźne następstwa własnych jej czynów: widziała przed sobą zgubę, niechęć powszechną, nienawiść, pogardę i wstyd i rozgłos tego smutnego upadku, rozbrzmiewający daleko, daleko, po całej Europie. A potwarz, którą gardziła do dzisiaj, stanęła przed nią teraz straszna, wstrętna i groźna. I już nie miała siły zmierzyć się z nią dumnie. Uchodzić w oczach ludzkich za kochankę tego człowieka — to za wiele, doprawdy! A kto wie, czy to właśnie nie będzie przyczyną...
Zamknęła oczy. Nie, nie miała siły, nie mogła patrzeć w przyszłość. Uciec! Dokąd?
Jak myśl szybko, pochwyciła nagle błyszczący sztylet, który pośród broni połyskiwał na ścianie.
Oto jest ucieczka! Jedyne wyjście z okropnego położenia, jedyna niezawodna i pewna ochrona od tych szeptów i śmiechów, tych spojrzeń złośliwych i rąk krwawych, które widziała przeczuciem wyciągnięte ku sobie groźnie i brutalnie. Nie, nie, — nie chce już oglądać nikogo, — wstręt ma do ludzi, boi się ich twarzy, ich okropnego śmiechu.
Przymknęła powieki, blade jej usta szepnęły kilka słów modlitwy, a obie ręce mocno i namiętnie przycisnęły do łona jasne ostrze stali.
Skutek był szybki, lecz nieprzewidziany: uczucie bólu wyrwało z jej piersi okrzyk przestrachu — zbudziło myśl trzeźwą z szału gorączki. Była ocaloną. Kropla krwi na staniku została jedynym i drobnym śladem tej chwili rozpaczy. Chęć samobójstwa zniknęła bez śladu wobec rozbudzonej na nowo energii.
Bystry jej słuch rozróżnił nagle w korytarzu krok dobrze znany, równy, nieco ciężki: baron nadchodził. Wszystka krew gwałtownie spłynęła jej do serca, które uderzać zaczęło głośno i mocno, niby wezwanie do walki. Szybkim ruchem ukryła sztylet w fałdach sukni, i prostując się w całej swojej wysokości, stanęła dumna, groźna, gniewem pałająca.
Szambelan cichym głosem wymienił nazwisko barona, który też wszedł natychmiast. Wszedł wezwany do kobiety, z którą stosunek zawsze był dla niego ciężką i nudną pańszczyzną. Znosił go z konieczności cierpliwie do czasu, lecz Serafina była tem dla niego, czem dla ucznia klasyczna łacińska poezya, której ani ocenić jeszcze nie umie, ani jej nie pragnie poznać.
W tej chwili jednakże, ujrzawszy ją wzburzoną, pałającą gniewem, wspaniałą w blasku podnieconych uczuć, doznał nowego, miłego wrażenia: — zbudziła w nim szczery podziw, iskrę uwielbienia. Uczucia to powitał z prawdziwą radością: wszak to broń nowa, nowe środki w jego ręku.
„Gdybym teraz był zmuszony grać rolę zakochanego, — pomyślał, a ta troska dręczyła go niejednokrotnie — zdaje mi się, że mógłbym wlać w nią trochę duszy!“.
Jednocześnie z właściwym mu ociężałym wdziękiem składał ukłon głęboki i pełen szacunku.
— Postanowiłam — rzekła Serafina głosem mocno zmienionym — zwrócić księciu wolność i zrzec się zamiaru rozpoczęcia wojny.
— Wiedziałem... przewidywałem to, księżno — rzekł baron. — Nie wątpiłem, iż przykre środki, do których zmuszeni byliśmy się uciec, zbyt boleśnie zranią twe szlachetne serce. Tak, pani, wierz mi, nie jestem niegodny być twoim sprzymierzeńcem: rozumiem cię i oceniam, — wiem, ile skarbów posiada twa dusza, i uważam je za najcenniejsze klejnoty naszego przymierza. Przezorność monarchini nie zatarła w tobie cech kobiety: tkliwości i dobroci; masz łzę dla cierpienia, uśmiech zachęty, nagrody dla mężnych. O, znam cię, pani! Ja umiem tylko rozkazywać, jestem od groźby, lecz ty, księżno!.. A jednak — masz odwagę zapanować nad własną słabością, nad słabością, która jest kwiatem twego serca. Na głos rozumu umiesz swe własne przymioty zdeptać, skrępować wolą i poczuciem wyższego obowiązku. Alboż raz to podziwiałem, w twojej nawet obecności — tak, w twojej obecności — powtórzył wzruszonym głosem, jakby się rozkoszował jakiemś drogiem wspomnieniem. — Dziś wszakże...
— Dzisiaj jednak, baronie Gondremark, — przerwała Serafina — nie czas na komplementa. Chcę wiedzieć jasno: jesteś mi wiernym, czy zdrajcą? Spójrz w serce swoje i odpowiedz. Żądam. Chcę poznać dzisiaj twoje serce.
„Uhm — pomyślał Gondremark — rozumiem!“
— O pani, — odparł głośno, cofając się niby z obawą, chociaż uczucie dumy i radości zarumieniło mu śniade oblicze. — Pani... ty, księżno, każesz mi... ośmielasz spojrzeć we własne serce?
— Przypuszczasz, iż się lękam? — zapytała z błyszczącym wzrokiem i uśmiechem, który spłoszył ostatnie wątpliwości Gondremarka.
— Pani! — wybuchnął, padając przed nią na kolana. — Serafino! Pozwalasz? Pozwalasz naprawdę? Czyś przeniknęła moją tajemnicę?.. A więc — tak jest — to prawda... Z wiarą i radością oddaję ci me życie. Władaj mną, rozkazuj! Kocham cię, pani, księżno, kocham cię z całym zapałem, jak równą, jak władczynię i kochankę, jak przyjaciela, jak kobietę ubóstwianą, upragnioną, słodką... O małżonko mego ducha i mych zmysłów — litości!.. litości dla mego uczucia!
Serafina wyprostowana, w tył nieco przegięta, słuchała ze zdumieniem, które zmieniło się szybko w szał gniewu i pogardy. Czuła, iż każde słowo jest dla niej zniewagą, uderza ją, jak policzek, i patrząc na tarzającego się przed nią człowieka, który wstręt tylko mógł wzbudzić w jej duszy, wybuchnęła nerwowym, spazmatycznym śmiechem, śmiechem nawpół przytomnym, jak we śnie,
— Wstyd!.. Wstrętne!... brudne!.. O, coby hrabina na to powiedziała!.. — wyjąkała z odrazą i szyderstwem.
Baron klęczał nieruchomy. Śmiech Serafiny spadł nań jak maczuga; przez chwilę doznał wrażenia, że ściany walą mu się na głowę, — potem... w najzaciętszym wrogu mógł litość wzbudzić stanem swojego umysłu... Zraniona próżność w piersi tej herkulesowej zamieniła się we wściekłość, pełną trującego jadu... Ach, cofnąć, cofnąć wymówione słowa!.. głupie słowa!.. choć kilka!.. Gdyby nie użył przynajmniej tego wyrazu: małżonka!.. Ten najgłośniej szumiał mu w uszach, kiedy przebiegał w pamięci tak nieoględne i śmieszne wyznanie. Cofnąć je, cofnąć!..
Chwiejąc się, wstał nakoniec, lecz w tej samej chwili niema i głucha wściekłość zawrzała w nim z siłą brutalną i wybuchnęła w slowach, w których zdradzały się wszystkie nizkie instynkta tej grubej natury. Zaślepiony jadem złości i upokorzenia, rzucił zuchwały wyraz, za który następnie długo i gorzko musiał pokutować.
— Hrabina! — zaśmiał się głosem szyderczym. — Aa! teraz zrozumiałem niezwykłe wzruszenie Waszej Książęcej Mości!
Ton jego głosu poparł siłniej jeszcze tę zniewagę. Serafinie nagle pociemniało w oczach, jakiś huragan podniósł się w jej piersi, zaćmił jej rozum, odebrał przytomność. Płomień gorący buchnął jej do twarzy... a kiedy się ocknęła, ujrzała przed sobą krwawy sztylet we własnej ręce. Gondremark blady, dłonią przyciskając ranę, patrzał na nią dziko i strasznie. Odrzuciła broń z uczuciem odrazy, ale w tej samej chwili z przekleństwem na ustach baron rzucił się na nią, i niepewną ręką chwycił za szyję. Ostatnim wysiłkiem w najwyższej trwodze zdołała się wyrwać i odepchnąć od siebie ciężkie, chwiejące się ciało, które z łoskotem padło na podłogę.
Wszystko to zaszło w jednem mgnieniu oka: uderzenie sztyletu, opamiętanie, wściekłość Gondremarka, napad i upadek. Baron raz jeszcze podniósł się wsparty na łokciu, — oczy miał błędne, rękę i pierś krwawą. Serafina, kredowo blada, patrzała nań z przerażeniem.
— Anno! Anno! Ratunku... — szepnął konający.
Wtem zabrakło mu siły, głowa opadła bezwładnie, powieki się przymknęły...
Serafina zasłoniła oczy dłonią. Ogarnął ją strach najwyższy, trwoga, dochodząca do szału. Nic już nie rozumiała i nic nie wiedziała, pragnęła tylko uciec, obudzić się z tego snu okropnego. Wydała krzyk, i łamiąc ręce w przerażeniu, biegała po pokoju, głośno wzywając pomocy.
Stanęła nagle: ktoś zapukał do drzwi. Z szybkością błyskawicy objęła całe położenie, lecz nie straciła teraz przytomności: strach siły jej podwoił. Jak zranione zwierzę, rzuciła się ku drzwiom i oparła o nie z szalonym wysiłkiem, zdyszana, blada, drżącymi palcami usiłując spuścić zasuwkę.
Gdy jej się to udało, uczuła się uspokojoną cokolwiek. Odstąpiła od progu, ażeby przytomniej spojrzeć na swą ofiarę. Stukanie do drzwi stawało się coraz gwałtowniejsze, a tu trup... Niepodobna o tem wątpić. Nie żyje! Zabiła go. Ostatniem słowem na tej ziemi wzywał hrabiny. Czy jej kto wzywać będzie w podobnej godzinie?.. Zabiła go... Ta ręka, zaledwie dość silna, by wytoczyć jedną kroplę krwi z własnego łona, ta sama ręka znalazła dość siły, by jednem uderzeniem obalić olbrzyma!..
Pukanie do drzwi stawało się groźnem, połączonem z licznymi głosami dworzan i osób, zebranych za progiem. Jeszcze chwila, a skandal stanie się publicznym. Co począć? Jak uniknąć następstw własnych czynów?
Serafina nie miała dzisiaj dość odwagi, by śmiało stawić im czoło. Głosy za drzwiami wołały ją już po imieniu. Co odpowiedzieć? Nagłe zdało jej się, iż poznaje między nimi głos kanclerza. On, czy kto inny, zrozumiała jednak, ze ktoś tutuj wejść musi. Zdecydowała się szybko.
— Czy pan Greisengesang jest tam? — zapytała, zbliżając usta do drzwi.
— Jestem, księżno — odparł głos znany. — Usłyszeliśmy krzyki i upadek. Czy się co stało?
— Nic, nic — rzekła Serafina. — Lecz chcę pomówić z panem. Odeślij innych.
Chwila stanowcza nadeszła, nie było rady. Ale umysł Serafiny pozostał teraz jasnym. Tylko wielkie oczy, sinym cieniem okrążone, i twarz kredowo blada świadczyły o wstrząśnieniu, które przeszła. Spuściła śpiesznie ciężką, fałdzistą portyerę i dopiero wtedy odsunęła rygiel, zabezpieczona przed wzrokiem ciekawych. Kanclerz wsunął się z nizkimi ukłony i obłudnym wyrazem, a zaraz za nim zasuwka zapadła na nowo.
Kanclerz stanął na krótką chwilę przed portyerą, po grążony w ciemności, dopóki ręka księżny nie odsunęła przed nim tej zasłony.
Wówczas wydał krzyk trwogi, podobny do głosu ptaka.
— Boże wielki! pan baron!
— Zabiłam go! — szepnęła drżącym głosem Serafina.
— Wielki Boże! — powtórzył starzec — rzecz niepojęta, niesłychana... nieszczęście. Kłótnia miłosna — dodał, żałośnie potrząsając głową — redintegratio...
Umilkł i okrągłe oczy, pełne trwogi, podniósł na księżnę.
— Na miłość Boską, pani, cóż teraz poczniemy? — zawołał innym tonem. — To rzecz strasznie poważna. Biorąc z punktu moralnego, to okropne. Ośmielam się przemawiać do Waszej Książęcej Mości, jak do córki... jak do córki, którą kocham, a jednakże z całym szacunkiem... Chcę powiedzieć, iż niepodobna zaprzeczyć, że z punktu moralnego cały ten wypadek stawia cię, księżno, w świetle bardzo nieprzyjemnem, bardzo nieokreślonem... A przytem... Boże wielki, co począć z tym trupem?
Serafina nie spuszczała oczu z mówiącego, i jej nadzieja zmieniła się prędko w pogardę. Lecz widok niedołęstwa i słabości powrócił jej energię.
— Zobacz pan, czy nie żyje! — rzekła sucho i wyniośle.
Ani słowa obrony albo wyjaśnienia: uważałaby za niegodne siebie usprawiedliwiać się przed tym człowiekiem. „Zobacz pan, czy nie żyje” — oto wszystko.
Z wyrazem skruchy i obawy kanclerz zbliżył się do Gondremarka, który w tej samej chwili błysnął białkami oczu.
— Żyje! — krzyknął stary dworak w uniesieniu, zwracając — się do Serafiny. — Żyje jeszcze, księżno!
— Więc zajmij się nim, kanclerzu — odparła chłodno, nie poruszając się z miejsca. — Przewiąż mu ranę.
— Ależ, księżno, — szepnął starzec z przerażeniem — ja nie mam czem...
— Nie masz pan chustki od nosa, krawata, czegokolwiek zresztą? — spytała oburzona.
Jednocześnie szarpnęła silnie za falbanę od lekkiej sukni, oddarła ją i wzgardliwie rzuciła na podłogę.
— Weź pan to na bandaż — rzekła, zwracając się do ministra.
Po raz pierwszy znaleźli się naprzeciw siebie. Greisengesang wydał nagle słaby okrzyk, podniósł ręce do góry z wyrazem zgorszenia, i przymykając oczy, zwolna odwrócił głowę: szarpnięcie upadającego barona rozerwało na piersi lekki stanik Serafiny.
— Wasza Książęca Mość, — szepnął kanclerz słabym głosem — ten nieład w toalecie...
— Weź pan tę falbanę i przewiąż go — rozkazała. — Człowiek może umrzeć.
Drżąc widocznie, minister zbliżył się do rannego i niezręcznie, nieumiejętnie zaczął opatrywać mu ranę.
— Oddycha jeszcze — powtarzał zarazem. — Nie skonał jeszcze... jeszcze nie wszystko skończone.
— Jeżeli pan nic więcej pomódz tu nie możesz, odejdź teraz — rzekła księżna. — Idź, sprowadź ludzi, trzeba go natychmiast przenieść do jego mieszkania.
— Ależ pani! — zawołał przerażony kanclerz — jeżeli ludzie z miasta wejdą tutaj, jeśli zobaczą ten okropny obraz... o nieba! państwo runie... — westchnął, przymykając oczy.
— Jest lektyka w pałacu — zauważyła Serafina. — Pańskim obowiązkiem przedewszystkiem jest przenieść tego człowieka w bezpieczne i właściwe miejsce. Rozkazuję ci to, kanclerzu, i czynię cię odpowiedzialnym za spełnienie mego rozkazu.
— Widzę to — bąknął kanclerz. — Wasza Książęca Mość... Rozumiem... Ale jak? Kogo użyć? Kogo znaleźć?.. Ha! ludzie księcia... tak... Ci są życzliwi. Ci może będą wierni.
— Nie, nie! Nie ci! — przerwała nagle Serafina. — Weź mego służącego, Sabrę; temu ufam.
— Sabra? Wielki mason! — zawołał przestraszony kanclerz. — Niech Bóg Najwyższy broni! Gdyby wiedział, co się stało, uderzyłby natychmiast w wielki dzwon na trwogę, i w mgnieniu oka bylibyśmy wszyscy wymordowani!
Serafina uśmiechnęła się z goryczą: każde słowo malowało jej dokładnie położenie, z którego dotąd nie zdawała sobie sprawy.
— Więc bierz, kogo chcesz, kogo możesz, — rzekła — i sprowadź tu lektykę.
Pozostawszy sama w pokoju, zbliżyła się znów do barona, i walcząc ze wzrastającym wstrętem, usiłowała za pomocą, silniejszego przewiązania powstrzymać upływ krwi z rany. Ale każde dotknięcie ciała szarlatana przenikało ją dreszczem odrazy. W jej oczach niedoświadczonych rana wydawała się śmiertelną i przerażała ją swoim widokiem. Pokonała jednakże wstręt i przerażenie i w każdym razie zręczniej od kanclerza zbandażowala krwawiącą się ranę.
Dla oczu nie zaślepionych nienawiścią baron zemdlony wyglądał wspaniale. Ogromne jego muskularne ciało budziło podziw proporcyonalnością, rozmiarami i kształtem: potężna i piękna machina, nagle wstrzymana w ruchu. Nawet rysy jego twarzy, uwolnione w omdleniu od wyrazu gniewu i obłudy, mogły budzić podziw czystością i pięknością linii.
Lecz Serafina tego nie widziała. Jej ofiara, nieruchoma, drgająca kiedy niekiedy, z odkrytą szeroką piersią, odrażała ją właśnie ogromem i brzydotą. I po raz pierwszy od dawnego czasu dusza jej z utęsknieniem zwróciła się ku Ottonowi.
W pałacu tymczasem powstał ruch i wrzawa, wzrastająca niemal z każdą chwilą; szybkie kroki rozlegały się w różnych kierunkach; tu i owdzie podniesione, niespokojne głosy, szepty i nawoływania; na głównych schodach ruch panował ożywiony.
Nakoniec w długiej galeryi rozległy się ciężkie stąpania: to kanclerz wracał do księżny, prowadząc czterech ludzi Ottona, niosących lektykę. Wszedłszy do gabinetu, słudzy stanęli u progu, ze zdumieniem patrząc na swą monarchinię z włosami w nieładzie, w podartej sukni, i na sztywne ciało rannego, rozciągnięte na podłodze. Nie wolno im było mówić, lecz myśli podejrzliwe i zuchwałe malowały się na ich twarzach. Pod dyrekcyą kanclerza umieszczono dość ostrożnie barona w lektyce, zapuszczono firankę, czterech silnych tragarzy podniosło ją zgodnym ruchem, i pod przewodnictwem bladego Greisengesanga cala gromadka opuściła pokój.
Serafina pobiegła do okna i przycisnęła do wilgotnej szyby czoło suche i rozpalone. Widzieć stąd mogła oświetlony taras i drogę wyznaczoną dwoma rzędami latarni, wiodącą ku miastu. A nad wszystkiem noc ciemna i niebo gwiaździste.
I ujrzała po chwili drobny, ciemny orszak, wychodzący z przedsionka i posuwający się pośród ciemności oświetloną aleją. Blask latarni kolejno przesuwał się po nim, lektyka kołysała się łagodnie, unoszona przez czterech ludzi; kanclerz zamykał pochód.
Gromadka oddalała się zwolna, w milczeniu, i zniknęła w ciemnościach nocy. Serafina przeprowadzała ją wzrokiem i myślą, pełna niezwykłych uczuć, z niepokojem i bólem patrząc okiem duszy na ruinę swych dążeń, celów i ambicyi. Cóż się stało w przeciągu tych godzin kilku z jej życiem, z nią samą?.. Komu zaufać teraz? Komu wierzyć?.. Nikomu. Nie widziała wkoło siebie ani jednego człowieka, na którego prawości w najmniejszej drobnostce ośmieliłaby się odtąd polegać. A wierność! Rozumiała, że z upadkiem Gondremarka, upadło całe jej drobne stronnictwo — jeśli istniało kiedykolwiek.
Stała tak oparta o wilgotną szybę, wstrząsana lekkim dreszczem nerwowej gorączki i chłodu nocy, od którego lekka, rozerwana suknia zabezpieczyć jej nie mogła. I czuła, że ogarnia ją znowu bezwładność, gorycz, zwątpienie, rozpacz.
Tymczasem nieprzerwany łańcuch konsekwencji rozwijał się sam przez się i jak przeznaczenie wiódł do następstw nieuniknionych i groźnych: wśród ciemności już błyskał krwawy płomień buntu, chwiały się mury gmachu, który miał paść w ruinę.
Lektyka przebyła wkrótce bramę pałacową i zniknęła w ulicach miasta, oświetlonych słabo niepewnym blaskiem dość rzadkich latarni. Tu jednak napotkała ruch niezwykły. Jakim cudem niepokojąca i nieokreślona wieść przeniknęła mury pałacowe? jaki wiatr tajemniczy rozniósł ją po mieście? Odgadnąć trudno, nawet niepodobna. A jednak miasto odczuło wstrząśnienie. Coś płynęło z powietrzem i w sercach ludności budziło echa trwogi, ciekawości i głuchego wzburzenia. Mieszkańcy wychodzili z domów, sami nie wiedząc dlaczego, gromadzili się na ulicach, w Topolowej Alei tworzyli liczne grupy. Szeptano, opowiadano, pytano. Tu i owdzie tłum czarny zapełniał ulicę.
I nagle oczom tych wyczekujących i niespokojnych tłumów ukazał się nieliczny i milczący orszak: czterech ludzi książęcych niosło zamkniętą lektykę; za nimi postępował wielki dygnitarz państwa, kanclerz Greisengesang.
Tłum przepuszczał go, milcząc i śledząc spojrzeniem, — ale po przejściu, szmer wzmagał się za nim szybko, następowało wrzenie. Grupy się dzieliły, rozpraszały, skupiały, szły naprzód, i wkrótce zwarta procesya ciemnych i groźnych postaci postępowała za lektyką.
Milczące zrazu masy stawały się coraz głośniejsze, ten i ów, śmielszy, następował bliżej, zwracał się do ministra z zapytaniem. Inni wyczekiwali słowa odpowiedzi.
Nigdy dotąd kanclerz nie miał takiej sposobności spożytkowania swej zręcznej obłudy i talentu kłamstwa, w którem całe życie ćwiczył się z najpomyślniejszym dla swej tuszy rezultatem. W tej pięknej chwili jednak potknął się, niestety: zdradził go strach — jego słabość kardynalna. Zarzucany pytaniami, stracił przytomność umysłu, zmieszał się. Jednocześnie z potrąconej lektyki rozległ się jęk bolesny. Było to uderzenie dzwonu, oczekiwano hasło.
Jedno uczucie, niby powiew wiatru, który pochyla lasy, wstrząsnęło tłumem. Kanclerz je odczuł także, potęgą przerażenia zrozumiał natychmiast, że wybiła godzina... Na sekundę jednak zapomniał w tej ostateczności o sobie — niech mu za to przebaczone będą ciężkie grzechy! Pociągnął mocno za rękaw jednego z niosących lektykę i szepnął mu do ucha:
— Biegnij do księżny, powiedz: niech ucieka! Wszystko stracone!
W następnej chwili walczył już o własne życie, przemawiając do tłumu, usiłując wzbudzić w nim zaufanie, wytargować dla siebie bezpieczeństwo.
Tymczasem pokojowiec księcia wpadł zdyszany do zbrojowni.
— Wszystko stracone! — zawołał na progu. — Kanclerz kazał powiedzieć, że trzeba uciekać!
Jednocześnie wrzawa wzburzonego miasta uderzyła o mury pałacowe; przez okno widać było już tłum czarny, zbliżający się od bramy ku jasno oświetlonym tarasom.
— Dziękuję ci, Grzegorzu — rzekła Serafina. — Wyjdź stąd prędzej. Ratuj się.
Lecz człowiek się wahał: nie śmiał jej tak opuszczać.
— Uciekaj! — powtórzyła z naleganiem. — Proszę cię o to. Skryj się.
Tym sposobem w kilka godzin po wyjeździe księcia Amelia Serafina, ostatnia księżna Grunewaldu, tą samą drogą, przez ten sam korytarz i boczne wyjście opuściła pałac książęcy, aby już do niego nie powrócić.