<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przygody pana Marka Hińczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mało nam znany Kruk, inaczéj Glinka Krukowski, którego był wysłał Hińcza z Rogowa w tropy za swym ulubieńcem, przy wszystkich przymiotach swych miał jednę wadę: był przekorą. Wybornie ten wyraz maluje gęsto po świecie rozsiany rodzaj ludzi tych, których natura przeznaczyła specyficznie na to, aby przeciwiając się wszystkiemu, albo bodźca dodawali, lub naprowadzili na nowe poglądy spraw i rzeczy ludzkich. Któż z was nie zna i nie spotkał przekory? Jest ich tyle rodzajów, począwszy od tego, który w rozmowie zawsze przerzuca się na biegun przeciwny, aż do zapamiętałego antagonisty, szczególniéj tych, którym się wiedzie na świecie. Ponieważ przekorze zwykle się nie powodzi, ma ząb do wszystkich, którym losy łaskawiéj się uśmiechają.
Takim był Kruk.
Wyjechawszy z bułką w garści od Abrama i myślą porzucenia Marka, którego wcale dłużéj nie chciał śledzić, ani mu stróżować, Kruk nagle zmienił usposobienie.
— Trzystaby go! — rzekł do siebie — i żeby mu się téż miało znowu powodzić lepiéj niż innym, żeby urągał się swém szczęściem całemu światu. To niedoczekanie!
Zatrzymał konia, który wcale nie był od tego: podumał.
— Bom téż nie do rzeczy sobie postąpił. Jeśli ma szczęście, niechże się z niém i ze mną próbuje. Trzeba mu stołka podstawić, zobaczymy téż to szczęście, czy wytrzyma?
Jak rzekł, tak się stało: zawrócił do miasteczka, nie do Abrama już. Zajeżdżał do sobie znanéj w tajemniczych wycieczkach karczemki na przedmieściu, pod Wiechą zieloną. Tu konia postawił, z kurzu się otarł, pochodził planując długo i udał się cichaczem do miasteczka. Korcił go Marek, poszedł na zwiady, dowiedział się że był u Strzembosza, Niewstempowskiego, Gawrońskiego, Starościny, i że mu się wszędzie niezgorzéj powodziło: to go jeszcze więcéj ubodło.
Pomiędzy Witowem a Rogowem nie było, jakeśmy mówili, stosunków żadnych: ale, acz rezydent Rogowa, Kruk był człekiem swobodnym a ducha niespokojnego i choć się krył, stosunki pewne z panią Kocową utrzymywał. Dogadzało mu to, że mógł ją podszczuwać i na Hińczę, a Łowczego na babę. I potém śmiał się serdecznie, gdy z obu stron zapaliła się wojna straszliwa.
Pomyślawszy dobrze Kruk, przemknął się do Starościnéj. Znalazł ją jeszcze rozmyślającą o osobliwszéj obojętności Marka i zawsze z zawiązaną głową, z którą jéj było bardzo do twarzy.
Starościna rada była odwiedzinom każdego, choć Kruka nie lubiła: przywodził jéj na myśl wojnę z Rogowem.
— Przychodzę przypadkiem, dowiedziawszy się, że JW. Starościna czasowo tu przebywa, z kondolencyą. O, mój ty miły Boże! taka straszliwa przygoda! takie zuchwalstwo!
— Pan wiész wszystko i znalezienie się pana Marka?
Kruk się skrzywił.
— E! to kawał fanfarona! Licho bo wié co to jest! to, to człowiek, który źle życie poczyna. Ja go nie lubię!
— No, no! za cóż, za cóż? — zapytała piękna pani.
— Za wszystko! bo to dumne, bo to zuchwałe, bo to niewdzięczne, bo to zarozumiałe, bo to dyabli, z pozwoleniem, wiedzą co — a ma się za osobliwszą rzecz! Wszak z paupra pod kościołem wziął go Łowczy. I kto tam wié, czy prawdziwy Hińcza; boć upatrują, że niby do nich podobny: at, imaginacya! imaginacya!
— Ale chłopiec energiczny! — odezwała się Starościna.
— Flejtuch! Cóżto za energia! co? napadnięty bronił się? i zające się bronią: przypadek, istny przypadek, że ubił Burdygę. Chwalić się szczęściem, no, no! zobaczymy: urwie się to ucho, urwie.
— Pan go, widzę, nie lubisz wcale?
— Za cobym go miał lubić, pytam się? Okiełznał tego poczciwego, zacnego Łowczego, ssał go, jadł, męczył, i żeby mu kiedy dał dobre słowo. Żebym ja księdza nie napompował, a ksiądz nie zrobił casus conscientiae z tego trzymania go w domu, powiadam pani Starościnie, byłby Rogów zabrał z przyległościami.
— No, i cóżby to się tak złego stało? — spytała pani Kocowa.
— Co? pani masz słabość do niego czy co? pytasz co? a wiész pani, że onby dopiéro proces graniczny poprowadził, cobyśmy zobaczyli.
Starościna śmiać się poczęła, ale widocznie z przymusem: jakaś myśl utkwiła w niéj, z którą się wydać nie chciała.
— O, to ptasio! to ptasio! — mówił Kruk — słyszałem o spotkaniu; wiem, że pani w swéj niezmierzonéj dobroci byłaś dla niego bardzo łaskawą, nadto powiem: przyjmże odemnie przestrogę.
Pani Kocowa rozśmiała się sucho, lecz głośno bardzo.
— O! bądźże pan o mnie spokojnym!
Kruk zamilkł, czując że się może zadaleko posunął.
— A więc zmilczę — rzekł.
— Owszem, mów pan; proszę: mów! — zawołała Starościna — ja doskonale rozumiem, że on panu może się nie podobać, ale my kobiety jesteśmy dziwaczne; my właśnie lubimy to, co niepodobne do czego innego, co śmiałe, co zuchwałe.
— A tak! tak! — ironicznie dodał Kruk. — A bardzo dobrze, i wychodzicie jéjmoście panie na tém doskonale, jak nie można lepiéj. Taki wartogłów, pyszałek, prowadzi was gdzie chce, a potém płacz i zgrzytanie zębów: ot, co! ot, co! Udajecie żeście silne, a lada filut komedyą odegra i w pole wyprowadzi.
— Kochany panie! — odezwała się sucho i spokojnie Kocowa — wszystko co mówisz prawdą bywa, ale nie jesteśmy my już wszystkie takie gęsi, jak ci się zdaje.
— Wszystkie gęsi! wszystkie gęsi! — szepnął Kruk, unosząc się — gęsi co do jednéj.
Starościna w śmiech to obróciła.
— Ale, kochany Kruku! — dodała — wierzcież mi, że ja wam, choć gęś, jestem wdzięczną za przestrogę.
— Ale ja tego do pani Starościnéj nie mówiłem — odezwał się, pomiarkowawszy nagle Kruk — to było z prędkości.
— Słowo się rzekło! no, no! — rozśmiała się gosposia — nie mówmy o tem; wolę słuchać co więcéj o Marku, ażebym poznała lepiéj tego łotrzyka.
— A to źle właśnie, że pani poznać go jesteś ciekawą.
— Źle czy dobrze, ale ciekawa jestem.
I nagle powstawszy, do oczów prawie Krukowi podniosła pierścień z soliterem, zapytując go:
— A prawda, Kruku! że piękny?
— Godzien takiéj rączki — odparł stary z ukłonem.
— Otóż, wiész asindziéj, że go mam od Marka; widzisz pan, ma téż on i dobre... młody chłopak na dorobku, znał wartość klejnotu, a znalazłszy go w trzosie Burdygi, darował. Dyament wart trzysta czętych, jeśli nie więcéj. Jużciż na ubogiego chłopaka, taka szlachetność téż czegoś dowodzi!
I połyskiwała pierścieniem przed oczyma zamyślonego Kruka, który kwaśną robił minę.
— Moja mościa dobrodziejko! — odezwał się wreszcie z pewnym gniewem — albo to galanterya i szlachetność, albo może prosta kalkulacya i oddanie na procent. Témbardziéj się go pani strzedz powinnaś!
Patrzcie go! jaki mi pan! nie miałby na grzbiecie kontuszy, gdyby nie Łowczy, a prezenta paniom robi po trzysta dukatów! Ej, frant!
— A ja myślę że nie, i że ma serce.
Kruk patrzył na nią. Pani Kocowa nie zmięszana wcale, śmiało go oczyma zmierzyła.
— Tak, tak! jużci pani zesłabła! przyszła tedy godzina i na JW. Starościnę! no!
— A gdyby i tak? — zawołała trochę gniewnie jéjmość — gdyby mi nareszcie się podobał! Fortuny starczy na nas dwoje: powiesz że młody, toć starego jabym nie wzięła! powiesz że frant, to moja rzecz: ja sobie z nim rady dam.
Zdumiony wyrazistością tych wyznań Kruk, który właśnie przychodził aby zrazić i odpędzić od Marka, postrzegł, że przybywał za późno tutaj, że baterye strategiczne trzeba już było gdzieindziéj skierować.
Ponuro wstał z krzesła.
— Jak tylko tak, to niéma co mówić! Pani Starościna wiész najlepiéj co masz począć. Jeśli przyjacielska przestroga nie smakuje, nie pozostaje mi nic, tylko submitując się, służby pokorne polecić.
Starościna dygnęła, Kruk się skłonił i wyszedł gniewny i podrażniony.
— Tego jeszcze brakuje! — rzekł głosem stłumionym. — A no! zobaczymy; do kobierca daleko: ludzie się i od ołtarza rozchodzą.
Nad lampeczką miodu poszedłszy się dobrze namyślić, co ma robić, Kruk konia napasł, i nie tracąc czasu, zawrócił do Rogowa. Plan znać miał jakiś osnuty, gdyż wprzód nim ruszył, żydka wyprawił znanego ze zręczności a wypróbowanego, na zwiady za Markiem, polecając aby go odszukał, dopytał i z wiadomością napowrót, w miasteczku w gospodzie nań oczekiwał.
Sam natychmiast popędził, nie żałując szkapy do Łowczego.
Od wyprawienia wychowanka z domu, Rogów dla starego Hińczy stał się nad wyraz smutnym. Łajał sam siebie, że się skłonił do niepotrzebnego kroku; miał urazę do księdza, który go ku temu skłonił: nie rad był wszystkiemu. Osmutniały, posępny, chodził z miejsca na miejsce stękając. Dworzanie i poufali patrząc na to, nic dobrego nie rokowali. W takiém usposobieniu zastał go powracający Kruk, a nim przebrawszy się, z oficyny przyjść mógł do dworu, trzech po niego posłańców wyprawił pan Łowczy: tak pilno mu się było o Marku dowiedzieć.
Kruk przybrawszy minę uroczystą, powoli rozpoczął relacyą. Nie miał sposobu zataić nic, ale starał się odmalować to po swojemu. Stary Hińcza był w zachwyceniu, w ręce plaskał, zrywał się mimo nóg chorych, śmiał się i wina kazał przynieść starego.
— Jegomość się cieszysz — dodał Kruk powoli — a ślepy jesteś, daruj, że to powiem, ślepy niepojętym sposobem. Wszak-ci to spisek pod bokiem waszym na Rogów, na spokój wasz się knuje: wychowaniec wiąże się z nieprzyjacielem. Starościna go weźmie, wyrozumiałem ją, i cóż będzie naówczas, co?
Łowczy miał oprócz pedogry, dwie tylko choroby: miłość ślepą do Marka i nienawiść ku wszystkim Kocom i ludziom z Witowa. W sercu jego niewiadomo co działało silniéj: przywiązanie do wychowańca, czy niechęć dla kobiéty znienawidzonéj i nad wyraz wszelki dlań wstrętnéj. Na samo przypuszczenie takiego związku, Łowczy prawie od pamięci odszedł: rzucił się w tył fotelu i Krukowi nakazał milczenie.
— Ani mi ty o tém mów! bo mnie ubijesz! powiadam ci, ubijesz. To nie może być i nie będzie.
— Ale radźże jeśli chcesz, żeby nie było! — zawołał Kruk.
— Prosta rada: jedź waćpan za nim z rozkazem, aby mi powracał. Baba intrygantka chętnie razem młokosa sobie weźmie i mnie ubije. Nie idzie tyle jéj o chłopca, co o wyrządzenie mi piekielnéj krzywdy i boleści. Nie! nie! — zakrzyknął miotając się silnie Łowczy — tego nie dopuszczę, na to nie pozwolę, użyję wszystkich sprężyn. Bierz jegomość pieniędzy, bierz ludzi, sprowadź mi go tu gwałtem, jeśli inaczéj nie można. Związać go w kij i na wozie przystawić do Rogowa.
Zapaliwszy się i zapędziwszy tak daleko pan Łowczy, nagle ostygł i opamiętał się, ale z bezsilnego gniéwu do łez prawie przeszedł.
— A! baba! baba! — zawołał — przecież mi figla okrutniejszego już wyrządzić nie mogła. Wiedziała co czyni! Niedarmo ruszyła z Witowa na przełaj jemu, gdy przez swych szpiegów dopytała, żem go wyprawiał. I po co, pytam ja się asindzieja, pocoście wy z księdzem, niech wam Bóg nie pamięta, kazali mi go wyprawiać! Ztąd cała biéda. Rozumna kwoka, wyróżowawszy się, poszła czarować go do lasku, a resztę dyabeł dopisał.
Łowczy straszliwie wzruszony, oczy sobie ocierał i od narzekania wstrzymać się nie mógł.
— Czegóż waćpan stoisz jak malowany! — dodał — a nazywasz się przyjacielem! no, to nie traćże czasu, bierz ludzi, konie, bierz co chcesz, a ruszaj. Z tą kobietą, ja ją znam, chwili do stracenia niéma: jeśli sobie powiedziała że się pomści na mnie, gotowa użyć wszelkich środków. Czy ja tam wiem? Spoją go gdzie i po pijanemu ślub dadzą! I będzie tryumfowała! Tego téż jeszcze do mojéj mizeryi brakło.
Krukowi zapał Hińczy smakował: cmoknął tylko.
— Ja wam zawsze mówiłem, panie Łowczy: z tym chłopcem będzie biéda, aleś był zaślepiony i jesteś.
— Co wasanowi w głowie chłopiec! co winien chłopiec! baba winna i wy i ja, com był głupi, żem księdza nabechtanego przez jegomości posłuchał: bo się przyznał, żeś go nabechtał.
— A ja się tego nie zapieram — odparł Kruk — po co go tu było trzymać!
— Lepiéj, że pojechał i wpadł w łapkę! Ruszajże teraz jegomość za nim i dobywaj z błota: to twoja rzecz.
— A tylko znowu jegomość nie gorącuj się, nie gorącuj. Pojadę i zrobię co należy. Ja téż coś znam i umiem. Potom tu przybył, aby jegomości przygotować na wszystko.
— No, to już jestem przygotowany. Dawaj mi pióro i kałamarz, Marka wzywam nazad pod błogosławieństwem.
Kruk przysunął co było potrzeba, ale choć obudzone uczucia dodawały sił Łowczemu, napęczniałemi palcami trudno mu co było napisać. Ręce prócz tego drżały, a łzy mimowolnie jak groch na papier padały. Wysztyftował więc tylko krótki rozkaz dzienny do natychmiastowego powrotu, podpisał i oddał.
Przygotowania Kruka długie nie były. Pierwsza jego wyprawa jako agenta tajnego, konna i incognito, już za wzór do drugiéj służyć nie mogła. Teraz wystąpić miał jako poseł pełnomocny wielkiego mocarstwa, jechał więc swoim ekwipażem czwórką koni z woźnicą i chłopakiem, z garderobą ad hoc i po pańsku.
Ledwie mu dał niecierpliwy Łowczy tchnąć, zjeść i kazał zaprządz, pędził go, ażeby natychmiast ruszał i polecił, jeśliby sprawa szła w przewłokę, umyślnymi posłańcami dawać znać do Rogowa.
Kruk instrukcye z zastrzeżeniem inwentarza przyjmował milcząco, ale w duchu sobie zupełną zastrzegając swobodę. Przy pożegnaniu jeszcze Łowczy mocno nalegał o powrót syna marnotrawnego, bądźcobądź; nareszcie czwórka pana Krukowskiego, zacięta raźno przez woźnicę, ruszyła od ganku, a Łowczy za nią krzyż nakreślił w powietrzu.
Wprost tedy ambasador udał się napowrót do miasteczka, tu już spodziewając się dostać pewnego języka o Marku. Nadzieja go nie zawiodła, zręczny wysłaniec w tropy pojechał za młodym podróżnym, o którym miał się przepytywać po karczemkach, na gościńcach i dotarł aż do promu pod Wólkę. Tu mu jak najuroczyściéj zaręczył współwyznawca mający zwierzchni nadzór nad przewozem, że młody panicz poszukiwany, został z innymi zabrany do dworu, i upewnił razem, iż obyczajem Wojskiego, gość, zwłaszcza ze stron odległych, nigdy nie bywał wypuszczony wprzódy, aż najmniéj po kilku dniach wesołych rekolekcyj we dworze.
Kruk, który znał kraj cały, a szczególniéj okolice, wiedział też tyle, ile mu było potrzeba o panu Wojskim; znał go z odgłosu, z obyczaju, z gościnności i z tego zastępu pięknych córek, dla których poszukiwał zięciów.
Miejsce to dla młodego człowieka nie wydawało mu się niebezpieczném, a pocieszało go tém, że nie leżało na gościńcu wiodącym do Warszawy, którym pani Kocowa jechać miała i jak się zaraz dowiedział, już była wyruszyła w dalszą podróż.
Zabezpieczony zapewnieniem tém, Kruk wypoczął dobrze, przeszedł się po miasteczku, zasięgnął języka w różnych przedmiotach, bo go wszystko, a osobliwie skandale i awantury obchodziły mocno, i nabrawszy ducha, w dalszą podróż wyruszył.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.