Przygody pana Marka Hińczy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przygody pana Marka Hińczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PRZYGODY
PANA MARKA HIŃCZY.

RZECZ Z PODAŃ ŻYCIA STAROSZLACHECKIEGO
SPISANA PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.




WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
1881.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Іюля 1880 г.

DRUK J. BERGERA, ELEKTORALNA NR 14.




Albae gallinae filius...

Historyi bohatéra naszego początek był równie podziwienia godny, jak późniejsze jego losy, a wiadomo powszechnie, iż początek właśnie najtrudniejszą jest rzeczą... o czém i z toku powieści naszéj przekonać się łatwo, gdyby to axioma nowego potwierdzenia potrzebowało. Nie ulega wszakże wypadek ten najmniejszéj wątpliwości, gdyż on sam go był zwykł przyjaciołom w ten sposób opowiadać, chociaż nie było się tak dalece z czém chwalić.
Rodziców straciwszy, pono w pieluchach jeszcze, z jakiéjś gorączki zaraźliwéj, dostał się siérota opiekunowi, który niedobitki mająteczku roztrwonił i zmarł. Gdy się to stało, chłopak nie miał nad lat cztery czy pięć. Ani domu, ani łomu, ani rodziny, ani opieki, ani żadnéj rzeczy, którą w naszym stanie społecznym i uporządkowanym, potrosze mają wszyscy; że jednak są u nas poczciwe dusze, a nawet między temi rodzinami, które Pan Bóg obficie konsolacyami obdarzył, siérotkę wzięli sąsiedzi. Pomywał, a wedle wszelkiego podobieństwa i oblizywać musiał talérze; popychano go w koszulinie, boso, od dworu do oficyn, z oficyn do kuchni, na folwark, i nie było przykładném, że mu rózgę dawano w ręce, wprawiając do przyszłéj walki z życiem, paszeniem gęsi. Ktoby był wówczas odgadł, patrząc na ogorzałego, rozczochranego, bez czapki i obuwia chłopca, który rękawa od zgrzebnéj koszuli, zamiast chustki do nosa używał, że to przecie było dziecię szlacheckiéj krwi najczystszéj, a rodzice, dziadowie i pradziadowie, posesyonaci i urzędnicy.
Ale to chodzi po świecie.... Książęta w piecu palą, a kominiarczyki zostają ministrami. Gdzieindziéj, takowa przemiana byłaby może nawet mniéj dziwną, u nas zaś taki upadek szlachcica, głębokie wywoływał westchnienia z piersi najobojętniejszych ludzi.
Litościwi sąsiedzi często-gęsto, pokazując siérotkę kroczącego za stadem, mówili gościom:
— Czybyście uwierzyli, że to szlachcic!
Wyrobiła się była nawet w przedpokoju legenda, że pochodził pastuszek z rodziny, którą jakaś prababka do piątego pokolenia wyklęła. Szeptano to pocichu. Szlachectwo owe chłopca, o którém on sam bodaj nawet nie wiedział o te czasy, służyło mu niezgorzéj: ekonom dawał czasem śniadanie, ekonomowa gruszkę lub jabłko, słudzy to, czego sami zjeść nie mogli: z wyżłem legawym, faworytem, pożywał reszty pańskiego stołu.
I dziwne są sprawy losu: gdy pańskie dzieci chuchane, karmione, pielęgnowane, wyglądały chérlawo, blado, skrofulicznie; chłopiec bosy, goły, sypiający w popiele, pasający gęsi w wolnych chwilach, był zdrów, rumiany, silny, wytrzymały i nad wiek roztropny. Biéda bywa czasem doskonałą guwernantką, i choć ostrą, ale skuteczną matuchną.
Jednego razu, gdy z gęśmi, wieczorem, tryumfalnie wchodził dzieciak na dziedziniec, jegomość siedząc w ganku z kwestarzem bernardyńskim nad lampeczką miodu, pokazał mu go śmiejąc się.
— A wiész, Ojcze Serafinie, co to za zacz ten bęben?
— Ze wsi siérota, pewnie — odpowiedział O. Serafin.
— Sierota, toście zgadli; ale nie ze wsi.
— A zkąd?
— No! dziwne są czasem zrządzenia Boże, wszakci to dobréj staréj, szlacheckiéj rodziny potomek.... ale mu wszyscy wymarli i majątek poszedł w obce ręce, a ot to biédactwo, gdyby u nas przytuliska nie miało, zmarłoby może z głodu.
Bernardyn popatrzył na chłopca, któremu z pod koszuli wspaniale goły brzuszyna wyglądał i kiwnął nań palcem. Wprawdzie dzieciak takich księży nie widując, miał pewną obawę habita, pasków, ba nawet okrągłéj, wielce okazałéj twarzy ks. Serafina; ale to była natura taka już z młodości rzeźka i odważna, iż choć mu łydki drżały, poszedł. Stanął na wschodkach od ganku, ręce z rózgą w tył założył, głowę podniósł i patrzał śmiało: czapki nie potrzebował zdejmować, bo jéj nie miał.
— Przeżegnaj się — rzekł Bernardyn.
Chłopiec gębę otworzył. Wątpliwém nader było, czy umiał się przeżegnać. Dalsze badanie okazało, że w stanie natury żyjąc, potomek gorliwych katolików, w rzeczach wiary fatalnie był zacofany. O Panu Bogu wiedział i o dyable coś zasłyszał; zresztą teologia mu była obcą, i niewiele się o nią troszczył. Lubił bardzo pieczone kartofle.
Odkrycie tego tak dzikiego pastuszka, mocno zawstydziło opiekuna, a ks. Serafina zakłopotało. We dworze nie było komu bakałarzować, a ci co się dziś nim zajmowali, rychléj klnąć niż żegnać się zdolni byli nauczyć. Bernardyn opatrzywszy chłopca, oświadczył żeby go do klasztoru mógł wziąć, bo tam chłopców im do posług brakło, a siérota zdrowo i silnie wyglądał; tylko trzeba się było rozmówić z ks. gwardyanem. Gospodarz nie był od tego.
W tydzień potém, gdy odsyłano owies do Mendla Szarego, wsadzono na wóz chłopczynę, okrywszy go sponiewieraną siermiężką, i płaczącego okrutnie oddano ks. Bernardynom w prezencie.
Tu otrzymał miejsce nadetatowe przy kuchni, ale zarazem buty, koszulę, spodnie, którego w dumę wbijały, i spencerek zadługi ale wygodny. Rękawy zataczał, a poły dochodziły do kolan: miano nadzieję że wyrośnie. Księża byli dlań dobrzy, furtyan tylko obchodził się ostro, a koledzy, chłopaki zakrystyjne, dużo starsze, kuksali nielitościwie. Nauczono pacierza, ba nawet poczęto myśléć o alfabecie, ale chłopak do praktycznych rzeczy niesłychanie zdatny, zrazu liter nie mógł ani ukąsić. Odłożono studya na poźniéj.
Tu do kształcenia się i poznania świata, pole było szerokie. Na wsi życie nie miało téj rozmaitości, téj wszechstronności co tutaj. Chłopiec patrzał a patrzał, prawie przestraszony zrazu, potém nabrawszy otuchy, z ciekawością nadzwyczajną. I tak rósł.
Ze krwi szlacheckiéj zostało mu jedno, że nie wiedzieć zkąd i dlaczego butę miał okrutną. Dobre przyjmował, jako wypłatę należności, a za złe, nie umiejąc katechizmu jeszcze, płacił sowicie. Brał plagi i milczał.
Był ten zwyczaj zachowywany w klasztorze, że Ojciec kanafarz, chłopcom z obrachunku tygodniowego przypadającą należność wydzielał i dopełniał obowiązku nie szczędząc silnéj dłoni, którą potém obżałowany powinien był ucałować. Otóż chłopca nigdy nie można było do tego skłonić, aby dobrowolnie po rószczce Ducha Świętego, rękę O. kanafarza poślinił: musiano mu upartą głowę zgiąć i usta przycisnąć do dłoni.... aby formalność dopełnioną została.
Zresztą chłopiec był dobry: gdy go co bawiło, czynnie się tém zajmował; gdy go nudziło, ciężko było zmusić do roboty: w ogóle siedzieć na słońcu, dumać, ptaszki wykręcać, bąka puszczać, i z założonemi rękami leżeć do góry żołądkiem, było mu najulubieńszém.
Czasem gwoli odpoczynkowi i dumaniu chował się tak, że go po całych dniach szukać musiano. Miał on swoje komórki, skrytki, dziury, kąty, a że w klasztorze kryjówek nie brakło, mieniał je tak, że go często trudno było wyszukać. Gdy go znaleziono, śmiał się, kułakiem zasłaniając, choć udawał że płacze. Straszył go furtyan szubienicą, ale że jéj nigdy w życiu nie widział, wiele się téż nie obawiał.
Takie preludya odegrywał sobie los z bohatérem naszym. Wyrósł pod cieniem murów klasztornych do lat dwunastu, nauczył się czytać i pisać krzywo, rysował na murach wcale ładnie rycerzy w stosowanych kapeluszach na koniach, do mamutów podobnych, zresztą charakter swój bez uszczerbku zachował. Nazywano go pospolicie mrukiem, bo więcéj mruczał niż mówił. Choć nie miał spełna lat dwunastu, wyglądał na piętnastolatka; piękny nie był, ale rumiany, zdrów, barczysty i rozrosły. Włos mu się jeżył drapieżnie na głowie i nigdy się grzebieniem upokorzyć nie dawał: rósł stercząco. Oczy były małe, ale żwawe; nos duży, orli, usta niewielkie, ściśnięte.
Służył do mszy wybornie. O. Serafin, który go pierwszy do klasztoru wprowadził, zawsze się nim najczuléj opiekował: inni Ojcowie nie mieli dlań sympatyi. Rówieśnicy téż poprzyjaźnić się z nim bardzo nie mogli. Zły nie był, ale serca nie otworzył nikomu; zwano go więc nie tylko mrukiem, ale i hardym w dodatku.
Był to dzień czerwcowy, chłopiec wyszedł za mur kościelny i siadł na słońcu wygrzéwać się. Ręce założył, wygodnie nogi umieścił i dumał. Nie możemy zaręczyć czy o niebieskich migdałach, bo z migdałami w ogóle mało był obeznany. Nagle huknęło mu coś tak przeraźliwie nad uchem, że przestraszywszy się na nogi porwał, a wedle obyczaju, pięści obie zwarłszy, już się puścił karać zuchwalca, który mu przerwał filozoficzne dumania; gdy spostrzegłszy wielce poważną nieznajomą postać, zawstydzony cofnąć się musiał.
Przed nim stał otyły jegomość w starym stroju, jaki podówczas noszono, otyły, silny, zdrów, ogromny jak olbrzym i wcale z pańska wyglądający. Twarz miał szeroką jak księżyc w pełni, podbródek troisty, a że głowa była podgolona, a czapeczka na niéj na bakier, facyata jeszcze się ogromniejszą wydawała. Zdobił ją zawiesisty wąs w dodatku. Jegomość ów trzymał się w boki i śmiał się.
Potém zwolna dobywszy z szerokich hajdawerów, starannie obejrzany gładki trzygrośniak, w sposobie wynagrodzenia chciał go dać chłopcu wystraszonemu. Siérota jakkolwiek znał wartość pieniędzy, cofnął się gniewny i odpadł aż pod mur, do którego się przytulił.
Nie podobało się to wesołemu przechodniowi, który przystąpiwszy, ujął go za ucho i trzymając w ten sposób, zapytał — co za jeden?
Siérota byłby pewnie zmilczał, gdyby nie ucho; palce, które je trzymały, okrutnie były silne, a figura do któréj należały, strasznie pańska.
— Coś ty za jeden? hę? słyszysz? — powtórzył przechodzący.
— Od Ojców z zakrystyi.
— Jak ci imię?
— A co panu do tego?
— Ja ci zaraz pokażę co do tego.... Gadaj jak ci imię?
— Marek.
— Marek! a nazwisko?
— Ale po cóż panu nazwisko?
— Po co? wiesz po co? oto dlatego chcę żebyś gadał, że ty gadać nie chcesz. Mów mi zaraz nazwisko!
— No, Hińcza, Hińcza — odparł chłopak wyrywając się i niemal płacząc; ale zaledwie wymówił swe szlacheckie nazwisko, gdy ów potentat ucho puścił, oczy otworzył i stanął jak wryty.
— Jaki Hińcza? co za Hińcza!
Chłopiec spojrzał śmieléj, oglądnął się w stronę, pokazał język i drapnął. Słyszał już tylko wołanie za sobą, ale puściwszy się nie oglądał: jednym susem wpadł na drabinę w dzwonnicy i jak kot na górę.
Dzwonnica miała dwa piętra i nie była nazbyt uczęszczaną. Sznury od dzwonów dozwalały rozkołysać je bez włażenia na górę; niekiedy tylko gdy się co popsuło lub do wielkiego dzwonu, włażono.
Marek miał tu na drugiém piętrze rodzaj schówki, w któréj spędzał chwile próżniacze, leżąc na przyniesionéj słomie i sianie. A że rzadko kto tam właził, miał tu niemal całe gospodarstwo: różne zakazane sprzęty, zapasy, przechowane owoce i t. p. Kładł się zwykle tak, że przez okno miał widok na miasteczko. Nad głową kilka gniazd wróbli i jaskółek dostarczały materyału do postrzeżeń, historyi naturalnéj się tyczących. Były wreszcie i myszy i pająk z olbrzymią nitką i różne istoty znane poufale Markowi. Czasem godziny całe spędzał tu, przyglądając się żywotowi i sprawom téj menażeryi swojéj. Nie zaręczamy za to, żeby na młodych wróblach anatomii się nie uczył.
Tu to w bezpieczne miejsce schronił się winowajca nasz i legł. Okno drugie, nieco wyższe i wązkie, dozwalało widziéć téż dziedziniec klasztorny i główne wnijścia. Spostrzegł przez nie owego szlachcica kroczącego żywo do furty i wchodzącego do wnętrza. Obrachował się z sumieniem: język pokazał to prawda, ale w jego przekonaniu, wedle dosadnego wyrażenia się własnego, było to: kwita byka za indyka i jeszcze kto wié czy kwita? bo ucho bolało.
Szlachcic wszakże poszedł się oczywiście skarżyć, potrzeba było burzę przesiedzieć w kryjówce. Oko tylko miał na klasztor. Za kwadrans dobry spostrzegł że go szukano, rozlecieli się chłopcy, braciszkowie; hukano, wołano: napróżno. O tym barłogu jego na dzwonnicy wiedział jeden tylko Kaziuk, który go przypadkiem odkrył; ten wszakże bał się straszliwie Marka i wydać go nie mógł. Szukanie nadaremne trwało dobre pół godziny. Winowajca śmiał się. Postanowił on sobie nie wychylać się, aż ujrzy odchodzącego szlachcica. Ale szlachcic nie tylko nie myślał wyjść, stało się gorzéj: zaszła bryka porządna i wóz jego na podwórze; zadysponowano ludziom aby tłomok znieśli do prowincyalskiej celi — i został na noc.
Położenie stawało się nader przykrém, nadchodziła bowiem pora wieczerzy, któréj Marek opuszczać był nie zwykł. Ukrywać się nocą na wieży niepodobna, trzeba było znijść, narażając się na wszystkie nieobliczone następstwa owéj niefortunnéj i w zapale sierdzistym popełnionéj manifestacyi. Sam powiadał późniéj, że w przewidywaniu egzekucyi kapitalnéj i doraźnéj, sądząc że ona odbędzie się bez poprzedniego wyzucia z garderoby, obwarował się zwitkiem starych podartych ksiąg, gotyckim drukiem bitych, których na wieży była kupa ogromna, gwoli szczurom i myszom złożona. Ten pancerz zdawał mu się na wszelki wypadek użytecznym.
Cichuteńko wszedłszy do kuchni, usiadł za piecem i udawał że drzémie. Tu z okrzykiem ogromnym odkrył go O. kanafarz.
— Marku piekielny! Panie Boże odpuść — zawołał — co ty tu, bestyo jakaś, Panie odpuść, robisz? Ciebie od godzin dwóch po całym klasztorze szukają... a ty....
Marek grał rolę zaspanego.
Pod ciupasem prowadząc go sam O. kanafarz, zapukał do celi gwardyana i złożywszy pocałunek na ręku przełożonego, objaśnił iż winowajca spał w kuchni za piecem niedostrzeżony.
W celi O. gwardyana, szlachcic ów siedział przy miodzie; zobaczywszy Marka, natychmiast się zbliżył ku niemu, ale śmiejąc się: chłopak widząc podnoszącą się rękę, już się aż ugiął, bojąc o ucho; szlachcic go tylko pogłaskał po jeżących włosach.
— Czegoś ty się zląkł? czegoś się nadąsał? ha? szlachecka naturo? — rzekł śmiejąc się — dobra krew! Jak Pannę Najświętszą kocham.... dobra krew.... no i Hińcza!
Począł śmiać się wesoło.
— A wiész, błaźnie — dodał po chwili gładząc wąsa, na którym widać trochę miodu zostało — że ta cała awantura arabska, może ci wyjść na dobre; tylko mi prawdę mów: patrz mi w oczy.
Chłopiec podniósł ślépki.
— Jesteś Hińcza? hę? gdzie mieszkali twoi rodzice? jak się nazywała wioska wasza? jakiego wy herbu jesteście?
Marek o swojém pochodzeniu tyle tylko wiedział, że był szlachcic, ale co znaczyło owo szlachectwo, niespełna.... domyślał się, że mu to przecie jakąś wyższość dawało nad innymi urwisami zakrystyjnemi. Co się tyczy wioski, słyszał że się nazywała Zadasie; o herbie nie miał najmniejszego wyobrażenia, coby to było za stworzenie. Zamilkł więc i usta otworzył, jak zwykle czynią ci, co się głęboko zadumają.
— Hę? — spytał szlachcic — gadajże.
— A kiedy ja nic nie wiem — rzekł Marek — ino, że wioska się podobno nazywała Zadasie.
— No! no! to już herbu Działosza, jak Boga kocham — zawołał gość — ale jakże u kaduka dali ci się tak zmarnować? hę?
O. gwardyan przyszedł w pomoc nieszczęśliwemu siérocie.
— Rodzice go odumarli w pieluchach, proszę pana Łowczego, opiekun do reszty mienie roztrwonił i dziecko gęsi pasło u sąsiada, co je zlitowawszy się wziął do dworu, gdy nasz kwestarz O. Serafin ujrzawszy niebożątko, i przekonawszy się iż nawet przeżegnać się nie umiało, dziko rosnąc, przybrał je do klasztoru.
— Ja o tym Hińczy słyszałem — mówił szlachcic — boć to i nazwisko było i herb jeden i przecie pokrewny, choć od stryjecznych stryjeczny, ale zawsze swój. A nawet chłopiec ma w nosie coś naszych rysów i twarz będzie Hińczoska jak wyrośnie. No, proszę, gdyby mi się nie zachciało piechotą po bruku przejść, aby się na wozie nie trząść; gdyby chłopiec nie wylazł się grzać, gdyby on mi języka nie pokazał; gdybym mu ja nad uchem nie huknął: nie wiedziałbym że się Hińcza z Hińczą spotkał i byłby chłopiec kuchtą ad saecula saeculorum, a tak? kto to wié? kto wié? Ojcze! — rzekł zwracając się do gwardyana — do nauki ma ochotę?
Gwardyan choć może byłby się chętnie z klasztoru pozbył darmozjada, miał sumienie przecie; nie zaraz się zebrał na odpowiedź, brodę pogładził, tabaki zażył, chustką kolorową się otarł, schował ją do rękawa; potém ręce obie zasunął w nie.... i powoli począł:
— Żeby tak szczególny geniusz w nim do nauki miał się okazywać, tego nie powiem, i znowu złych tak bardzo skłonności, krom ponurego i dzikowatego usposobienia w nim nie znam. Wielkich się z niego rzeczy spodziewać trudno, ale gdyby mu Pan Bóg zagon dał i gospodarstwo, nie byłby pewnie gorszy od innych.
— Hę? — spytał Łowczy — to jegomość sobie stan nasz wieśniaczy tak bardzo lekceważysz?
— Ale uchowaj Boże! — zawołał gwardyan, ręce z rękawów nagle wyrwawszy do góry — quod Deus avertat! A zkądże wszelkie illustracye i co najlepszego mamy, płynie, jeśli nie ex nobilissima fonte, ze szlachty, z ziemian? Przyznasz mi jednak, panie Łowczy, że kto spokojnie chce Pana Boga chwalić, rozumem nie świdrując głęboko, ten na wsi najłacniéj sobie może żywot przesiedzieć, procul negotiis.
Szlachcic patrzał w chłopca jak w tęczę, Marek zaś widząc że go za uszy już kręcić nie myśli, nabrał otuchy i oczyma mu odpowiadał.
— A jednak ma roztropną fizys — rzekł Łowczy.
Gwardyan zażył tabaki — qui tacet consentire videtur: zmilczał.
— Czy wisusowaty? czy urwiszowaty? czy do bójki skłonny? czy pracowity?....
Gwardyan chustkę znowu dobył i szeroko rozkładać ją począł, wpatrując się w nią, jak gdyby na niéj stało coś napisanego; potém kichnął, nastąpiło „sto lat zdrowia!“ i chwila do namysłu się upiekła.
— Spokojnego temperamentu nie jest — rzekł wreszcie — ale młodość wykipieć musi... bić się... lubi.... ażeby był nadzwyczaj pracowity, nie powiem, o! tego nie powiem.... nie.
Hińcza zamiast się tém zmartwić, uśmiechnął się i szepnął:
— Nasza krew, mój Ojcze... krzywdy sobie uczynić nie da.... a robota mu śmierdzi.... nasza krew...!
Pogładził pod brodę i dodał mrugając na gwardyana....
— U nas to się wszystko trafia za młodu, a potém poprawia.... i on téż się do nauki i do roboty weźmie.... ale weźmie.... nieprawdaż?
Marek się uśmiechnął tylko.
Szlachcic go poklepał po ramieniu.
— Zbierz, błaźnie, rupiecie — rzekł — jutro ze mną pojedziesz do Rogowa. Wszak ks. gwardyan słowo mi dał?
Ksiądz się skłonił.
— Com przyrzekł klasztorowi, święcie dotrzymam.... Chłopcze, chcesz jechać ze mną?
Marek zagadnięty w ten sposób, zadumał się: nie jasny dlań był cel téj podróży, a w dodatku nauka i robota groziła. Mimo O. kanafarza i furtyana, mimo różnych niedogodności, pobyt w klasztorze miał swe korzyści. Do nauki nazbyt nie pędzono, w obawie, aby dotarłszy zadaleko, nie spotkał się gdzie z Voltairem, o którym chodziły słuchy, że go Sułtan płacił, aby wiarę Mahometa propagował po Europie.... roboty nadto ciężkiéj nie było; Ojcowie w ogóle i sami sobie pensów zbytnich nie zadawali, i dla biédnéj młodzieży byli łagodni; potém przez lat kilka nawykło się do miejsca.... i... lenistwo się odzywało. Któż mógł wiedzieć, co szlachcic miał za zamiary? Fatalnym prejudykatem przeciwko niemu było to, że za uszy kręcił, i silny jak wół, a drapieżny, mógł w przypadku nieporozumienia straszniejszym być od O. kanafarza.
— A pocóż ja mam jechać? — spytał Marek.
— Po co? zaraz skrutatorskie pytanie! zaraz negacya! — zawołał Łowczy. — Jesteś małoletni, Hińcza, należysz mi się z prawa, bo ja jestem Hińcza z Rogowa, a ty z Zadasia, goły jak palec... i krew Hińczów nie powinna się po kuchniach wycierać za piecami. Biorę cię et faciam mości panie!
Tego także nie dobrze zrozumiał siérota, wszakże domyślał się jednak, iż faciam mości panie, coś niezgorszego być musiało, a co najmniéj oznaczać mogło nowe szarawary, kurtkę i buty.
Jeszcze namyślał się, gdy gwardyan postępując, rzekł:
— A padnij-że do nóg dobroczyńcy, a pocałuj-że go w kolana, nequissimus jakiś, co stoisz jak kołek? hę? — i nagiął go ku ziemi; twardy jednak kark Hińczowski nie dał się złamać i Marek ledwie do brzucha Łowczego ugiąwszy się, niby pocałował rękę nastawioną, ale na kredyt, nie czując, za coby miał być wdzięcznym.
— No, vade po manatki, a jutro o świcie w drogę... zrobię z ciebie człowieka! verbum nobile!
Nim bohatér grający główną rolę w tym wypadku, który do akt klasztornych i historia domus został wpisany, wyszedł oswobodzony na korytarz; już niewiadomo jakim sposobem wszyscy towarzysze, Ojcowie, aż do furtyana i kanafarza wiedzieli o świetnych losach jego. Wrażenie, jakie to na nich uczyniło, najmocniej pewno ze wszystkiego przekonało Marka, iż mu się musiało trafić coś szczęśliwego, czego sobie wytłumaczyć nie umiał. Wspomnieliśmy, że wielomównym nie był, że potrosze był dziki; wszakże jeśli z kim, to ze starym O. Serafinem, pierwszym swoim dobroczyńcą, był w dobrych stosunkach, skutkiem tego, że starowina się do niego przywiązał. W korytarzu czekał nań O. Serafin i zaprowadził do swojéj celi.
Tu pocałowawszy go w głowę i pogłaskawszy, rzekł:
— Widzisz, chłopcze, Bóg ma litość nad siérotami: ot, jakie cię to szczęście spotkało!
— Ale, proszę Ojca... ja bo nie rozumiem — rzekł Marek.
— Jakże nie rozumiesz? Ojcze niebieski! — zawołał O. Serafin. — Wszakcito bezdzietny i bezżenny stary Hińcza cię bierze: nic pewniejszego nad to że przysposobi, i ty siérota, biédota, nędzota, możesz jeszcze zajść, Bóg wié jak daleko! Ojcze niebieski! Jużciżci tam sto razy lepiéj będzie jak w klasztorze między kuchtami i tą hałastrą... Odda cię do szkół.
Marek pobladł, miał wrodzony wstręt do szkoły, o któréj chodziły w klasztorze zastraszające wieści: o oślich uszach, o nadmiarze pracy, o sobotnich rachunkach, o surowości nauczycieli. Nawykły do pewnéj swobody, wzdrygał się na myśl samą o szkole, począł bodaj płakać. O. Serafin wziął to w dobréj wierze za rozczulenie z powodu rozstania i sam téż łzę uronił. Dał chłopcu wiśni, które stały na stoliku, wyściskał go i odprawił.
Dziwna rzecz! dawni poufali towarzysze, nie wyjmując Kaziuka, z pewném uszanowaniem i nadzwyczajną ciekawością go otoczyli, postępując jak Indyanin z kamieniem znalezionym na drodze, który nagle okazał się dyamentem. Marek zdumniał, Kaziuk ledwie ośmielił się podać mu rękę; płakał, polecając się jego pamięci i szepnął:
— Jak będziesz szczęśliwy.... pamiętaj téż o mnie: jam ci nigdy krzywdy nie uczynił!
Próżne to były słowa, bo Marek ledwie w téj chwili sam o sobie pamiętał, tak mu się w głowie przewracało od tego szczęścia, którego się dosmakować nie mógł, przyjmując je za dobrą monetę, na wiarę drugich.
Nie wiém z pewnością, czy na pożegnanie zwykło się wychowańcom gospodarskim dawać sowitszą wieczerzę; to pewna, że ta, którą dziś Marek otrzymał, była dostatnia i wykwintna.... a podana prawie jakby gościowi.
Nazajutrz po mszy pierwszéj, summo mane, szlachcic siadł do bryki i chłopca przy sobie zapakował, pożegnał księży.... konie ruszyły: świat szeroki roztoczył się przed oczyma siéroty.






Dom pana Łowczego, Mikołaja Hińczy z Rogowa, ostatniego potomka bardzo niegdyś możnéj rodziny, sławił się tém, że mu podobnego na dwadzieścia mil wokoło daremnie było szukać. Chociaż pisał się jeszcze z dawnego gniazda, Rogów to był nowy, a w istocie wieś stara Czeremczyce, od lat kilkudziesiąt, k’woli wspomnieniom familijnym, Rogowem przezwana.
Czeremczyce leżały na Podlasiu — a Podlasie było jednym z najspokojniejszych kątów w kraju. Reszty ogromnych lasów oddzielały je od świata, groble, nieprzebyte błota i piaski przystęp czyniły trudnym i tu więc obyczaj téż nowy wchodził powoli i nie krzewił się łatwo. Po staremu, jak od dwóchset lat, trwało to sobie wszystko w dziewiczéj prostocie; ale pan Mikołaj miał osobiste fantazye i tym jako człowiek nieżonaty, niezależny dogadzał w pełni: potrosze więc szło obyczajem, a nieco tą fantazyą dziedzica.
W Czeremczycach, jak najstarsze świadczyły akta, istniały tak zwane Horodyszcze. Na Horodyszczu opasaném wałami, był odwieczny téż dwór, kawał muru potężnego, do niego dobudowany gmach przestronny z dachem olbrzymim. W środku dziedzińca nie przypierająca do niczego, okruszona z góry wznosiła się wieżyca okrągła, zwana w okolicy Stolbem. Można sobie wyobrazić, co tam o niéj powieści chodziło: najpowszechniéj utrzymywano, że ją dyabli zbudowali przez jednę noc, na zaklęcie czarnoksiężnika. Inni rozpowiadali, że z ziemi wyrosła sama, a była budowa ciekawa z polnego kamienia, twarda i gruba... beze drzwi u dołu: wejść do niéj nie było można inaczéj jak po drabinie, a wlazłszy, nie było co tam robić, bo puściuteńko stała we środku. Gdzieniegdzie tylko zostały ślady przysklepień i belek, a na dnie miała studnię niezgłębioną. Służyła teraz wróblom i jaskółkom, czasem na schowanie sprzętów niepotrzebnych, najwięcéj zaś jako materyał do powieści ludowych. Byli tacy, którzy zaręczali, że z boku ocembrowanéj kamieniem studni, wnijście jakieś prowadziło do pieczar, a pieczarami temi można było dostać się na drugi koniec świata...
Rzecz pewna, że Hińcza byłby téj wieży nie dał za dobry folwark, tak się w niéj i tajemniczych o niej podaniach kochał. Nie chcąc jéj psuć a pragnąc zużytkować, z jednego boku kazał schodki przylepić i rodzaj balkoniku wprawić z pomocą otworów dawnych belek. Tu z przyjaciołmi siadywał wieczorami, gawędził, palił tytoń turecki z długiego cybucha i rozkoszował się widokiem okolicy.
Widok okolicy składał się, prawdę rzekłszy, z czarnego pasu lasów, błota, oczeretów, krzaków i kawałka pola... Z zarośli wyglądały kominy chat, z których się wieczorami poetycznie kurzyło... ale dla Łowczego był-to dulcis fumus.
Na wałach Horodyszcza i po za niemi były sady, ogrody, kaplica drewniana, folwarki, gumna, stajnie. Wszystko to po pańsku wyglądało. Boć pan Mikołaj téż liczyć się mógł za pana... Miał klucz, żadnych długów, kapitał w kufrze, rządził się dobrze i ostro, a że czasem fantazyą grubo nawet przypłacił, stać go było na to. Mówiono, że jednemu współszlachcicowi, choć na kobiercu, dał pięćdziesiąt; musiał téż potém bitych dwa tysiące talarów wypłacić za satysfakcyą... ale tego nie żałował. Jeszcze gdy do likwidacyi przyszło, podżartowywał sobie, że go bizun po czterdzieści talarów kosztował... i chciał dosypać... ale sprawę zapito.
Pan Mikołaj, jak się rzekło, żonaty nie był; nie wiadomo z jakiego powodu w bardzo młodym wieku powziął okrutną dla kobiét nienawiść i cierpieć ich nie mógł, zowiąc pospolicie krokodylami, z racji, jak mówił, że krokodyl jak one płacze, a zjada kogo napotka. Najmilszą jego gawędą było, nie wiedzieć jakie historye przeciw płci białéj wymyślać: dworzanom płacił, gdy mu który dobrą historyjkę przywiózł. Myliłby się wszakże, ktoby myślał, że od kobiét stronił — uchowaj Boże! nie mógł się obejść bez ich towarzystwa... ożenić się tylko za nic nie chciał.
Dwór Łowczego był nader liczny i urządzony wspaniale a dostatnio. Miał quasi marszałka, niejakiego Bończę, wąsala i siłacza, którego dla poważnéj postaci zaciągnął; sześciu dworzan, czterech sług od barwy, a woźnic, kuchtów i pomniejszej gawiedzi bez liku. Kobiece gospodarstwo prowadziła daleka krewna, panna Dydyna (imię szczególne, ale prawdziwe) Paramańska, rezolutna, czterdziestokilkoletnia kobiéta, która umiała stawić czoło nieprzyjacielowi rodu swego. W gruncie, choć się nasłuchała historyi nieciekawych od Łowczego, źle jéj nie było u niego: robiła co chciała. Pan Mikołaj uciekał gdy język puściła... na wieżę.
Nie mógł żyć gospodarz bez muzyki, trzymał więc sześciu chłopaków, którzy jako-tako grali, wyuczywszy się nieco przy kapeli hetmana Ogińskiego. Dowodził nimi i douczał ich niemiec, który na niczém nie grał sam, ale dyrygował doskonale i jadł jeszcze lepiéj. Ponieważ pan Mikołaj się nudził i szukał coraz innéj rozrywki, nie był nigdy Rogów bez jakiegoś oryginalnego rezydenta. Co się tam spotykało, opowiedzieć niepodobna... półwaryatów, pielgrzymów, artystów na niezrozumiałych instrumentach, doktorów cudownych, szarlatanów, alchemistów wszelkiego kalibru, bez miary. Wszyscy byli z razu bardzo gościnnie przyjmowani. Łowczy zabawiał się nimi, a gdy mu się naprzykrzyli, odprawiał, kazawszy bez ceremonii furę zaprządz do najbliższego miasteczka.
Z tego cośmy powiedzieli, niejakie można powziąć wyobrażenie o dworze i życiu Łowczego, a który dodatkowo niedarmo tytuł ten nosił, gdyż myśliwy był zawołany i łowy do najulubieńszych jego zabaw się liczyły. Jesienią gdy się poczęły, do lutego niemal spoczynku nie miał; więcéj koczował w lesie, niż mieszkał w domu i dopiéro od marca i przez lato musiał innego szukać zajęcia...
Przypomnijmy téż sobie, że Hińczę w czerwcu wziął, wioząc do Rogowa. A całą drogę myślał tylko: co z nim począć?
Jasnéj myśli nie miał jeszcze, ale przypuszczenie mu się snuło po głowie, że... gdyby się udał, możnaby z niego.... sukcesora mienia i imienia uczynić. Krewnych blizkich nie było... o ożenku mu wówczas było ani gadać.
Ot tak — mruczał — gdyby chłopak się wyrobił.. będę miał sukcesora, obywszy się bez łaski kobiecéj i pantofla jéjmościnnego... figla spłatam dobrego... ale zobaczymy.
W drodze z Marka dobyć słowa było trudno; ale nie dziw: chłopak strwożony, niepewien losów swych, nie mógł się bardzo rozgadywać.
Łowczy był w swoim rodzaju szczęśliwym filozofem, utrzymywał, że człowiek, o ile jest w jego mocy, winien psucia krwi sobie daremnego, o ile możności unikać. Do téj zasady zastosowywał się w życiu tym wyjątkiem, że dla uniknienia chwilowéj nieprzyjemności, nigdy nie popełnił nic nieuczciwszego i upadlającego, utrzymując że cnota jest najlepszą kalkulacyą, a kapitałem uczciwość procentującym setnie; w małych zaś rzeczach ostrożność w unikaniu drobnych życia mętów i kwasów, posuwał do najwyższego stopnia. Dlatego naprzykład, znając naturę ludzką do nadużyć skłonną, nigdy do domu nie powracał z podróży niespodzianie i nagle: oznajmił wprzódy, ażeby ludzie czas mieli znaleźć się na stanowiskach, powytrzeźwiać i zakazane czynności lub sprzęty pochować. Tym sposobem był pewien że go nigdy w domu niemiła niespodzianka nie spotka. Jakoż i tym razem przodem pchnął wóz z popasu do Rogowa, a jadący na nim dworski i kuchta nie mieli nic pilniejszego, przybywszy do domu, nad opowiedzenie przygody młodego Hińczy, którego wiózł z sobą dziedzic.
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie to zrobiło na całym dworze, począwszy od panny Dydyny, aż do marszałka i niższéj hierarchii. Jedni obawiali się nowego faworyta, który mógł im odkraść łaskę pańską; drudzy przepowiadali mu, że po kilku tygodniach, na furze do miasteczka, obyczajem starym, odprawiony zostanie. Tymczasem ciekawość była wielka. Zwykle gdy oznajmiono o powrocie dziedzica, cały dwór zbierał się w wielkiéj sali na prawo od sieni, która służyła za jadalną, aby go na wstępie powitać. Łowczy stante pede, często nie zrzuciwszy delii przesłuchiwał summaryjnych raportów, gderał, buzował i zebrawszy treściwy rachunek z tego co zaszło w jego niebytności, szedł uspokojony do tak zwanego gabinetu przytykającego do sypialni — gdzie w krześle wygodném odpoczywał, przywołując przed swe oblicze tych, których mu fantazya podyktowała.
Teraz w pełnym komplecie zebrał się dwór cały, na czele marszałek, po drugiéj stronie panna Dydyna, a w głębi kapelmajster niemiec, jego chłopcy, para rezydentów, goście i kwestarz. Oddzielnie nieco stał jegomość przybyły z Warszawy, niewiadoméj profesyi, w sukni francuzkiéj, w peruce pysznéj, w trzewikach, w pończochach, w mankietkach, z ręką założoną za kamizelkę i nogami tak wykręconemi misternie, iż panna Dydyna nie mogła pojąć, jak ten człowiek na tych powyginanych badylach mógł się utrzymać. On podróżny przyjechał w niebytności Łowczego, z listem polecającym. Mówił źle po polsku, lub raczéj prawie nic; dawał jednak do zrozumienia, iż jest artystą, niewiadomo tylko jakiego kunsztu. Z tłomoczków trudno się było tego domyśleć: widne w nich były dwa rapiry, mała skrzyneczka, okute pudło tajemnicze i niby kramik starannie oszyty ceratą. Marszałek, który mówił po francuzku gorzéj od hiszpańskiéj krowy, a nawet od włoskiego osła, wyrozumiał z niego że był Markiz, emigrant, wielkiéj familii, ale usiłujący pracą na życie zarobić i niepospolicie utalentowany.
Markiz ów czekał na gospodarza.
Oprócz niego, do gości się liczył szlachcic Zawadyński, który od lat dziesięciu nie miał nic nad kałamaszkę i chudego konia, a w niéj woził skrzynkę papierów, tyczących się procesu, który od lat dwudziestu przechodził z familią o sukcessyą, żebrząc po dworach o pomoc dla zwyciężenia prepotencyi swych przeciwników. Zawadyńskim bawili się wszyscy: jadł, pił, przesiadywał po dworach, opowiadał o swéj sprawie, któréj nikt oprócz niego nie brał na seryo, i zyskawszy małą zapomogę ruszał daléj. Najprawdziwszą prawdą było że proces toczył, który go kosztował całe mienie i życie całe.
Ale mimo nieszczęśliwego robaka który go toczył, Zawadyński był wesół, hulaka; lubił podpić, a podpiwszy śpiewał piosenek mnóstwo starych i nowych.
Że nie wszystkie, prawdę powiedziawszy, dla uszów niewieścich były przeznaczone, te tylko późno w noc, coram familiares się nuciły.
Drugim gościem był rejent Chobrzyniec, dawno ze swego urzędu spadły, który się utrzymywał z cudownéj maści, cudownych pigułek i cudownego eliksiru swojego wynalazku. Cudowna maść leczyła złamania i zwichnięcia, łamanie w kościach, gwoździec, suche bóle, odrętwienia i t. p.; pigułki czyściły krew, szczególniéj porą wiosenną, skutecznie odwodziły humory, służyły apoplektykom i grubokarczystym, a eliksir generalnie wszystkim na wszystko pomagał... krzepiąc siły i dodając vigoru. Oprócz tego ex-rejent, który wiele w książkach szperał, miał niezliczoną massę sekretów i przepisów. Wszystko to w zamkniętych ogromnych księgach z sobą woził, na żądanie udzielał przepisane przez siebie, biorąc wedle ważności sekretu, od złotówki do dukata. Chwalił się nawet czasem dla obudzenia punktu honoru i emulacyi w ludziach niepochopnych do zapłaty, iż mu niektórzy wielcy panowie, za proszki dla koni po pięć czerwonych złotych dawali.
Rejent był usłużny, znał wszystkich, wstęp miał wszędzie; oprócz pigułek, maści i eliksiru, zamówień, egzorcyzmów i t. p., pomagał często do najrozmaitszych spraw jako pośrednik. Był powszechnie cierpiany, ale siadał na szarym końcu stoła i nie czyniono sobie z nim wielkiéj ceremonii.
Gdy bryka Łowczego zaturkotała przed gankiem, wyszedł przeciw panu marszałek: wysadzono pod ręce pana Hińczę, a chłopak za nim sam wyskoczył. Wyglądał wcale niepociesznie, tak jak wyszedł z klasztoru, i nie mógł dobrego uczynić wrażenia: suknie miał stare, wytarte, a że w drodze się spocił i spylił, twarz miał zamazaną, oczy zaś wystraszone i postawę wylękłą. W podróży oswoił się z Łowczym, ale tu w Rogowie, dwór, państwo... wieża... obce postacie, strasznie go onieśmieliły. Zajrzawszy do sali, nie śmiał do niéj wejść. Ale Łowczy nie zapomniał o nim i przyjąwszy ledwie powitanie, zaraz obejrzał się, troskliwy o Marka.
Ante omnia: mały, to jest siérota, krewniak mój, Hińcza, którego z rąk Bernardyńskich wyzwoliłem, boby go byli w habit odzieli, a Hińcza jeszcze żaden nie wytrwał pod tą sukienką. Marszałek zajmie się jego wyprawą, panna Dydyna bielizną, a...
Tu się obejrzał.
— Pójdź tu — rzekł do słusznego chłopca, blondyna, imieniem Kacperka, który mu listy pisywał i zwał się jegomościnym amanuensem.
Kacper Szyszyński wyprężony wystąpił naprzód.
— Polecam ci nadzór nad Markiem — dodał — co znaczy, żebyś mu do urwiszostwa pomagał, a karku nie dał skręcić... bo ja ci twego nadłamię... To jest mój wychowanek: polecam łasce waszmościów... — odezwał się do dworu.
— Teraz go Kacper weźmie na stancyą do siebie, umyje, odzieje... i — ochędoży jak konia po przegonach... aby się nie ochwacił...
Dopiéro mu Markiz kłaniający się tancerskim sposobem (zawsze z ręką założoną za kamizelkę) wpadł w oko.
Skłonił mu się Łowczy, z uśmiechem przyglądając téj figurze parawanowéj. Hińcza wprawdzie czytał niekiedy po francuzku, niby ten język rozumiał, ale wymawiał go metodą jezuicką z łacińska i mówił nim na sposób tych, co go nigdy nie używają. Porozumienie się nie było łatwe. Francuz potrzykroć wypalił wyuczony komplement, a Łowczy zawsze jeszcze ucha nadstawiał. Szczęściem miał list od starosty sąsiada, i ten dopiéro objaśnił: iż Markiz de Saint Adelgonde, nieszczęśliwa ofiara rewolucyi, szukał przytułku w kraju gościnnym, a zarazem uczył fechtów, tańców, języka francuzkiego, przyprawiania sałaty i deklamacyi. Talenta te z trudnością mogły być zużytkowane w Rogowie, wszakże Łowczy go przyjął i prosił ażeby pozostał.
W czasie rozmowy napatrzéć się na niego nie mogli poczciwi, ociężali i ruszający się jak ich Bóg nauczył, mieszkańcy Rogowa; Markiz bowiem stał w pierwszéj tanecznéj pozycyi, z nogami wywróconemi zewnątrz — ale to nic: gdy się dźwignął, zgiął, skłonił, mówił, słuchał, każdéj jego czynności towarzyszyła najwyszukańsza mimika. Głowa, piersi, nogi, palce u rąk, oczy, nos, grały rolę przeważną w każdéj zmianie położenia.... Wszystko to zdawało się jakby jakiemi sznureczkami pociągane, nagle wyłamywać, prostować i zaokrąglać, wedle jakiéjś nieznanéj sztuki prawideł. Dla naturalnych ludzi domorosłych, Markiz był po prostu śmiesznym; ale dla znawców kunsztu świata mógł się wydać niezrównanym artystą. Łowczy znajdował go w najwyższym stopniu pociesznym.
Ledwie się z nim rozmówił, opadli go zaraz Zawadyński z oracyą, a ex-Rejent z ofiarą usług i oznajmieniem, że znacznie wydoskonalony eliksir, który on zwał Vitalongą, a nieprzyjaźni mu Dziwolągą, przywiózł dla JW. Łowczego, aby złożyć go w ofierze wielkiemu znawcy i najczcigodniejszemu mecenasowi.
— E! Vitalonga! przyznaj się Rejencie: tożto poprostu piołunówka.. Żebyś sto tysięcy zjadł! poco to chrzcić, nie wiedzieć jakiém imieniem?
— A! — zawołał obrażony Rejent, podnosząc głowę — tego, tegom się od JW. Łowczego nigdy a nigdy nie spodziewał! Prosta piołunówka! W tém ars, mospanie, w tém sztuka, by piołun pokrył tajemnicę... Jest on quasi velum na ten nieporównany ekstrakt... Ale proszę wziąć na język mądry, kroplę tego nektaru i zamknąwszy oczy, zdać sobie sprawę z tego, co przez język do duszy zagada. W nim mądrość starożytnych, doświadczenie wieków, ostatnie swe wypowiedziały słowo; w nim esencya roślin, co raz w sto lat kwitną, które zrywać trzeba w pewnych gwiazd konjunkturach, aby moc przedziwną, od Twórcy natury udzieloną — miały... w nim z łona zawistnego przyrodzenia...
Tu obejrzał się Rejent i ujrzał że Łowczego już nie było; nie chcąc więc przed profanami szafować elokwencyą, zamilkł nagle i wszedł w tłum. Sala się wypróżniała. Markiz chciał do gabinetu wnijść, ale Marszałek swoją francuzczyzną mu oznajmił, żeby się udał do przeznaczonego mu pokoju... w ten sposób:
Mosie! mosie! destinata cambre non se va... pas permis... avec je!... — Dla jaśniejszego wykładu wziął go pod rękę.
Audyencya była skończona.
Do wieczerzy, którą podawano zwykle około siódméj, zostawało godzin parę; dzień był cudny: goście się rozeszli wedle humorów.
Marka wziął pan Kacper w czułą opiekę i poprowadził do izdebki swojéj na górę; ale zakłopotany był co z niego zrobi, tak wyglądał brudno, a odzież miał obrzydliwą. Na dworze kuchta Łowczego lepiéj wyglądał... Trudne było zadanie; Kacper wszakże, pochlebnik, sztukmistrz zawołany, chciał dokazać tego, by Łowczy zobaczywszy Marka, nie poznał. Gotów był na wszelkie ofiary: sprytu mu nie zbrakło. Po podwórzu chodził żydek z Łosic, który przywiózł właśnie kontusz dla Marszałka i był krawcem nadwornym Rogowa; żydek chudy, żółty, zgarbiony, ale zręczny i żwawy, jak żywe srebro: kiwnął na niego Kacper, aby z nimi szedł na górę... Szmul pośpieszył.
Nic nie mówiąc Markowi, pokazał go krawcowi amanuensis...
— Patrz na mnie i na niego...
— No, to co? no, to co?
— Jak dużo czasu potrzeba, żeby ze mnie na niego poprzykrawać i choć zrygować suknie, żeby się do jutra trzymały: hę?
— A waj!... trzeciego dnia fertig...
— Ja ci mówię że muszą być fertig nim zadzwonią na wieczerzę... dobywaj nożyc, nici, igły i nie gadaj, bo ci pejsy powydzieram.
Żyd chciał drapnąć, Kacper drzwi zaryglował, kufer otworzył, dobył kontusz, żupanik, hajdawery, żyda pchnął na środek izby, a Marka przed niego, aby miarę brał.
Jak tam sobie rady dał Kacper, nie wiem; ale o godzinie siódméj, gdy na wieczerzę zadzwoniono, faktem jest że Szmul wypadł wpinając igłę w kołnierz, a Marek umyty do pięt, ostrzyżony, wytarty i ubrany jak na niedzielę. Kacper choć nie umiał, szył razem z krawcem.
Odniósł w ten sposób tryumf niesłychany. Łowczego oko postrzegło metamorfozę, poznało popsutą odzież odświętną Kacpra; odgadło, jak się to wszystko stało i uśmiechnęło się do uszczęśliwionego, a tegoż wieczora straty sowicie wynagrodzone zostały.
Marek wyglądał tak, że go poznać było trudno... mówiliśmy już, iż schudnąć sobie nie pozwalał: był zażywny, pucołowaty, krzepki, i choć nie piękny, miał w sobie coś, co zdradzało rassę.
Odzież porządniejsza zrobiła z niego prawie przystojnego chłopca.
Inny może byłby z tego szczęśliw, wesół, okazałby radość dziecinną; Marka czy przedwczesna dojrzałość, czy obudzona nieufność, uczyniły takim mrukiem, iż się nie rozchmurzył nawet. Spoglądał na rękawy, na poły i milczał zamyślony. Zdawało mu się, jakby ludzie tylko zaległy względem niego dług wypłacali.
Baczny pan Łowczy tę powagę dostrzegł i nietylko jéj za złe nie wziął, ale mu dała do myślenia.
Po wieczerzy, gdy panna Dydyna usiłowała napróżno chłopca przyswoić i rozgadać, Hińcza wziął do gabinetu Kacpra, dał mu, ścisnąwszy rękę, kilkanaście dukatów, i polecił wychowańca w te słowa:
— Póki ja co obmyślę, nie spuszczaj go z oka. Widzisz, mruk onieśmielony, obałwaniony i twardéj natury; oswajaj go powoli jak niedźwiadka, ucz potrosze, zaglądaj mu wewnątrz co tam siedzi. Powiesz mi. Może się z niego da co zrobić. Ja waszeci będę wdzięczen, a żeś mi wstydu u wieczerzy nie zrobił, Bóg ci zapłać!
I pocałował go w głowę, wziąwszy ją oburącz, co się nigdy nie trafiało.






Takie były początki żywota bohatéra naszego, a że przedświt młodości i dorastanie do wąsów, mimo że są najmilszą życia porą dla tych co ich używają, czytelnikom nie zawsze w opisie robią przyjemność; musimy się ograniczyć treścią tych pierwszych lat i jakoby sumaryuszem wstępu do życia pana Marka Hińczy.
Łowczy tém więcéj się do niego przywiązał, im chłopiec był i okazywał się zimniejszym: harda ta natura wyzywała afekt, aby ją przezwyciężył. Wprawdzie owo mrukostwo i zasępienie po kilku dniach przeszły, ale nieco dziki mieszkaniec dzwonnicy bernardyńskiéj, dzikim zawsze pozostał. Co gorzéj, okazywane mu czułości (panny Dydyny), troskliwość (Łowczego), przyjaźń (Kacpra), opieka (Marszałka), wbiły go tylko w jakąś dumę i uczyniły niemal odrazu popsutém paniątkiem. Łowczy, który się obawiał w nim fagasa, był zadowolony, znalazłszy niby zaczarowanego królewicza.
To się przetrze, a taki w nim znać Hińczę — mówił do siebie.
Hińczę i w tém czuć było mocno, że się wcale uczyć nie chciał. Był posłusznym. Kazano bakałać, powtarzał co mówiono, ale ducha do tego nie przykładał; pisał jak kura po piasku, czytał jąkając się, jakby umyślnie przy téj ciężkiéj operacyi; łaciny mu do głowy wbić nie było podobna, matematyka nabawiała go ziewaniem: inne nauki przyjmował milczący. Na pamięć nauczyć się było mu prawie łatwo, ale spytawszy co znaczyło wyuczone... dowiedzieć się z niego nic nie było podobna.
Za to konia, strzelbę, psy lubił pasyami, a w lesie byłby cały dzień siedział. Do pokoju szedł jak na stracenie; szczególniéj gdy byli goście, krył się w kąt, gęby otworzyć nie umiał i ludzi lubić się nie zdawał. Mówimy o rodzaju męzkim: co się tyczy płci niewieściéj, dla téj znowu afekt przedwczesny bardzo, w roku piętnastym okazywać zaczął nieostrożnie, iż panna Dydyna dyscypliną go od dziéwcząt z garderoby wypędzać musiała; a drzwiami wypędzony, wracał gorzéj, bo oknem. Skarżyła się nawet o to Łowczemu, chcąc żeby on sam skarcił młokosa, czemu Hińcza bardzo słusznie się oparł.
— Asińdźka — mówił — powinnaś to mitygować bezemnie: to nie moja rzecz. Chłopiec niewinny a ciekawy, jak go napędzę, gotów się niepotrzebnie czegoś domyślić!
— Ale to młokos, proszę Łowczego — zawołała Dydyna — to tak zepsuty...
— Słyszeć o tém nie chcę! — rzekł Łowczy i drapnął.
Straszono go że się jegomości skarżyć będą: niewiele to pomagało, wszakże skandalu żadnego nie było.
Szczęśliwie się udało owemu djabłu w krygach, francuzowi ex-Markizowi de St.-Adelgonde, bo Łowczy go gwoli francuzczyznie, tańcowi, fechtom, dla Marka zatrzymał.
Okazało się na nieszczęście w pół roku, że ów Markiz był kamerdynerem prawdziwego jakiegoś emigranta i z profesyi perukarzem, co nie przeszkodziło do zachowania go przy dworze, dla wprawy w język francuzki, uznany za potrzebny młodemu wychowańcowi. W ten jeden sposób mógł się praktycznie nauczyć francuzkiego języka, żartując z nauczyciela, i w istocie z niego skorzystał. Przytém ów St.-Adelgonde był dla chłopca pobłażającym, chodził z nim na polowanie, po psiarniach, do stajni, śpiéwał, śmiał się, bawił go, i wkradł się chłopcu w łaski. Łowczy go lubił téż, a zwał: mości de St.-Arlequin. We dworze żartowano z przybłędy, ale nikomu on wody nie zamącił. Ucząc Marka po francuzku, sam nauczył się fatalnie po polsku; ale mówił tym językiem z odwagą rycerską i wpadał w pasyą, gdy go kto śmiał nie zrozumieć. Puszczał się nawet w opowiadania różne, od których boki zrywać trzeba było; bo kłamał z zimną krwią tak, że podziwiać musiano jego niepomierne zuchwalstwo.
Pierwszymi tedy nauczycielami byli: Kacper, młody i poczciwy chłopak; staruszek kapelan, łacinnik i katecheta, w ostatku francuz perukarz. Łowczy myślał, otarłszy go, oddać do szkół; ale nim do tego przyszło, wąs się wysypał, chłopak wyrósł okropnie i już mu ława szkolna nie pachnęła. Na łagodne zawezwanie Łowczego, odparł:
— Ja do szkół nie pojadę.
Hińcza starzejąc się, zesłabł bardzo, chłopcu był powolny aż do śmieszności.
— A jak ja każę? — spytał.
— Kiedy nie chcę.
— Dlaczego?
— Mnie dawniéj czas było do szkoły, a ja co z wąsami tam będę robił? żeby się ze mnie śmieli?....
— To prawda! — rzekł Łowczy — osłem nie będziesz, tylko choć łaciny się ucz, bo bez łaciny w świecie ani kroku. Reszta furda: to w życiu i z książek się wymaca.
Nie poszedł tedy pan Marek do szkoły i dobrze mu z tém było. Tandem rósł, mężniał, dojrzéwał, tak że naostatek Łowczego sumienie ruszyło, co z nim robić? Wziął go, ależ nie był nieśmiertelny. Wiedział dobrze iż daleka rodzina, po śmierci, wygna przybłędę; nie ważył się jakoś zrobić mu zapisu i przysposobić go: rad tedy był, żeby chłopak sam wprzódy nieco świata zaznał i jakiegoś chleba się chwycił.
W téj niepewności co począć, zawołał raz uroczyście Marka do swojego gabinetu.
Od owéj sceny pod murem upłynęło lat ośm, chłopiec był młodzieńcem, a Łowczy dostał pedogry i ledwie o kiju się włóczył. Vitalonga ex-Rejenta i jego pigułki nic nie pomagały. Obu zewnętrzne postacie wielce się téż zmieniły. Marek Hińcza był teraz nad wiek ogromnym, rosłym, ciemnego wąsa i bujnéj czupryny młodzieńcem, zręcznym dosyć, budowy kształtnéj, z twarzy nie piękny, ale rysów charakterystycznych i wybitnych. Zdrowie przy opalonéj cerze, nadawało mu niekłamliwy pozór jędrności i siły, kolosalnie zbudowany, miał fizyognomię potężnego zarozumialca; obejście się przyzwoite, choć z pańska rubaszne, mowę niełatwą, ale imponującą, ton pewien pogardliwy i zuchwały, który mu między młodzieżą dawał przewagę. Sierota, pastuszek, pauper, wyrósł na magnackie niby dziecko, niewiedzieć jakim sposobem. Lubił się ubierać i pieniędzmi sypał, jakby wartości ich nie znał, a dla namiętności nic nie szczędził, i gdy mu się głowa zapaliła, żadne go niebezpieczeństwo odstraszyć nie mogło. Takim był Marek nowéj kreacyi. Łowczy tylko się roztył niepomiernie, ale wielce złagodniał. Fantazye jego dawniejsze zeszły do tego że je powtarzał, na nowe już się zdobyć nie mogąc. W dodatku na biédę, do wychowańca się przywiązał jak do nikogo, choć nie było tak dalece za co, bo mu ten czułością się nie wypłacał. Choć go połajał w oczy, gdy już od tego nie można było się wyłamać, zaraz potém głaskał i podarkiem łagodził, a tych co spowodowali burzę, jeszcze karcił. W końcu już we dworze, oprócz srogiéj panny Dydyny, nikt się odezwać nawet nie śmiał.
U staréj panny nie był w łaskach Marek, w części dla figlów płatanych w garderobie, w części dlatego że Łowczy się zaślepił ku niemu. Panna Dydyna nieraz groziła panu Mikołajowi, że chowa owoc dla szubienicy, ale on uszy zatykał i śmiał się.
Zdaje się, że pewne łagodne, ale bardzo do rozsądku przemawiające uwagi księdza kapelana, który na wylot znał swojego wychowańca, pobudziły nareszcie Łowczego do stanowczéj z chłopcem rozmowy. W wigilią tego dnia, staruszek powiedział panu Mikołajowi że to się źle skończy, że albo należy coś zabezpieczyć popsutemu (jak on twierdził) młokosowi, albo zmusić go do pracy i myślenia o sobie.
— Jako kapłan — rzekł — jako mojego dobrodzieja i chlebodawcy szczery adorator i sługa, prawdę rzec muszę. Chcesz mu po sobie zostawić majątek, dobrze; to uczyńże to, i chłopca wprowadź w świat i ludzi na téj stopie; a masz go późniéj rzucić bez grosza na łaskę losu, wypieszczonego i nieporadnego, to go zgubisz i mieć będziesz na sumieniu. Dobra i piękna rzecz wziąć sierotę, ale nie żeby mu nieszczęście i ludziom z nim biédę zgotować.
— A, masz jegomość racyą! — rzekł zafrasowany Łowczy — ale co tu począć? co tu począć?
— Pocznij jegomość co ci Duch Święty natchnie, ale mu tak za jednę nogę wisieć nie daj!
Po téj rozmowie stanowczéj, Łowczy kazał po obiedzie przywołać wychowańca. Opornie i niedźwiedziowato wszedł Marek, stanął pod piecem i w zębach kłuł piórkiem.
— Mości dobrodzieju, tego... co chciałem mówić — odezwał się Łowczy patrząc w okno, aby w oczy chłopcu nie spojrzéć — czas żebyśmy się poważnie rozmówili; czas: ostateczny czas!
Marek milczał.
— Pamiętasz tedy, Marku, jak i gdzie ja waszmość wziąłem i com dla ciebie uczynił? Byłeś sierotą, biédotą, dałem ci wychowanie i uczyniłem ci młodość swobodną, a mogę téż powiedzieć szczęśliwą, co nie każdemu Pan Bóg daje. Coś mi się od serca waszego należy, a bodaj i Zdrowaś po śmierci.
Westchnął, spojrzał: Marek stał jak drewno, ale oczy spuścił w ziemię, zachmurzony, aż Łowczemu się żal go zrobiło.
— Nie wymawiam tego co się uczyniło, uchowaj Panie Boże! — mówił Łowczy — boć mi z tém było dobrze, a com zrobił, dla siebiem spełnił, choć waszmość z tego skorzystałeś. Ale tedy, tego... chcę mówić o tobie. Cośby należało robić, coś wybrać; hę? jak ci się zdaje: hę?
Marek milczał uparcie.
— Ja jużciż waszeci dopomogę, to się rozumié, ale każdy człowiek sobie pracą życie zdobywać musi.
— A jegomość? — szepnął cicho Marek.
Pytanie było śmiałe: Łowczy oczy otworzył.
— Ja? ja nie potrzebowałem zdobywać, co dla mnie rodzice i dziadowie, szczędząc mi mozołu, zarobili wcześnie; to co innego: ekscepcya; ale wy: hę?
— To mnie pan Łowczy wypędzi? — zapytał młokos.
— Nie dlatego się to mówi! — przerwał stary, stukając nogą chorą o ziemię — cożto znowu? Ja tu, on tam; od sasa do lasa: słuchaj co mówię i zrozumiéj o co idzie. No, co zrobisz jak ja się wywrócę, a ciebie kollateralni wypędzą na cztery wiatry?
— Czyż na to mnie pan Łowczy wziął, ażeby oni wypędzić kogo mieli? — spytał mrukliwie chłopak.
Trzeba było świętéj w istocie cierpliwości starego, poczciwego człowieka, ażeby się na niewdzięcznika nie pogniewać.
— Na com ja cię wziął — rzekł z westchnieniem — to Bóg wié tylko i serce moje. Ulitowałem się biédactwu twojemu. Myślałem, że dając waszmości wychowanie, dam środek do życia i majątek. Czegóż mogłeś żądać więcéj od prawie obcego człowieka? Nie powiadam, żebym dla waści jeszcze coś uczynić nie miał; ale przypuściwszy że dam jakąś sumkę, cóż ci z tego przybędzie, jeśli tak niezdarnie pod piecem stać z założonemi rękami zechcesz lub z psami po polu latać?
Nie mogłeś sobie wyobrażać przecie, że ci fortunę oddam, bo ta należy prawnie choć nieznajomym mi ludziom, a ja prawo i obyczaj szanuję. Nie chcę, aby mnie potém w trumnie przeklinali lub posądzali waszeci o lada jakie pochodzenie, bo to u ludzi w gniewie wszystko możliwe.
Chłopak słuchał ze spuszczoną głową, zamyślony i jakby nie rozumiał.
Po przydługiéj pauzie, podniósł powoli twarz, wąsa machinalnie pokręcając.
— Proszę téż pana Łowczego, czy to wszystko na świecie rozumem i pracą się robi? Dalipan że nie! Przecie ja od lat kilku już patrzę, rozumiejąc co widzę, a tylko jedno mi w oczy bije, że wszystko szczęściem idzie. No — a ja mam szczęście. Boć tego inaczéj nazwać nie można, że jegomości przyszła ochota mnie za ucho pokręcić i... potém za to pieścić tyle lat. No to, uchowaj Boże, znowu opuszczenia, kogoś ześle Opatrzność, co mnie za oba uszy weźmie i do góry podniesie.
Łowczy nie mógł wytrzymać i zaczął się serdecznie śmiać: brzuch mu się trząsł, podbródki skakały, a łzy strumieniem ciekły po twarzy; bo miał tę naturę, jak wielu jemu podobnych, że gdy się mocno śmiał, jeszcze mocniéj płakał.
— A niechże go wilcy! otóżto z nim rozmowa! otóżto rozum! — zawołał — no, gadajże z takim waryatem! Skonwinkował! Ale, trutniu ty jakiś, czego masz spuszczać się na Opatrzność i na uszy, kiedy sam sobie możesz rady dać! Jesteś młody, silny, niczego, zdrów; w głowie dosyć nieźle, ogładził cię francuz, potrosze liznąłeś z książek: wszak drudzy i połowy tego nie mają, a idą i dochodzą.
— No, to prawda — odpowiedział Marek — ale po co ja mam iść, kiedy szczęście samo się do mnie pofatyguje?
— A to, jak Matkę Najświętszą kocham, uparta wiara! — zawołał ręce załamując Łowczy. — Ale któż ci u kaduka powiedział, że zawsze szczęścić się będzie? zkąd to wiész? kto ci tém głowę nabił, paskudniku jakiś? Ja ci powiadam że z tą wiarą gdzieś pod płotem skończysz! — wołał stary.
— O, nie! nie! — przerwał Marek — ja mam głos co mi szepcze, że nie zginę.
Panu Mikołajowi argumentów niestało, trochę był zabobonny; ów wewnętrzny głos młodego człowieka tak bezpiecznego, dał mu do myślenia; wprędce się jednak otrząsł z tego i powrócił do pierwszéj rozmowy.
— Otóż co chciałem powiedzieć — dodał, ocierając się chustką powoli — tembardziéj, że w waści odkrywam niebezpieczne to zaufanie, jestem zniewolony, póki ja jeszcze na świecie i ratować jest komu, odprawić was na experyment: kiedyś taki szczęśliwy, paneńku, probujże swojego szczęścia.
— Pan Łowczy mnie wypędza! — podchwycił Marek.
— Uchowaj Panie Boże! — rzekł stary, ręce krzyżując na żołądku — ale cię wyprawiam w świat. Marszałek ma już dyspozycyą. Nie powiesz, żem cię jak palec nagim za drzwi wypchnął i drzwi te, póki ja żyję, zawsze ci stoją otworem; choćbyś jak syn marnotrawny, w podartéj kożuszynie do nich zapukał. Tandem, ot waszecina wyprawa.
Wziął Łowczy przygotowany półarkuszek ze stolika, potém okulary z tasiemką, które na łysą głowę zgrubiałemi palcami nasunął i począł czytać:
— Koń, wałach siwy, sześciolatek od Zulejki: wytrwały i ognisty razem.
Spojrzał: Marek słuchał, stojąc pod piecem.
— Pod kozaczka deresz w siódmym roku, nazwany Muraszką. Do siwego, kulbaka wygodna z trokami i olstrami, z rzędem i przyborem; na deresza, terlica z kozackim rzędem. Garderobę jaka jest, lub co z niéj zabrać się da, sam sobie jegomość wybierzesz; a ja dodaję delię rysią, moję własną, jako dobrze bardzo zakonserwowaną.... z pod serca. Na mnie ona teraz nieco szczupła, ale poznasz w zimie co ryś znaczy, bo ciężaru nie czuć, jak piórko, a grzeje szelma jak piec; z innych bestyjstwa siérć lézie, a z tego włosek nie wypadnie: bo gdyśmy polowali na te rysie, pamiętałem dobrze zaraz po zabiciu, ziemią przysypać i tak trzymać aż w ziemi zastygli.
To co do delii. Drobny sprzęt: flasza kuta i czaszka srebrna z Najświętszą Panną węgierską na dnie, stoją w pogotowiu: w drodze i to potrzebne.
A! jak mi Pan Bóg miły, trudno by ojciec rodzonego syna troskliwiéj ekwipował nademnie. Trzysta czerwonych złotych daję, oprócz talarów na rozchód. Czegóż jeszcze chcieć!
Z tém, ludzie nieraz do milionowych fortun poprzychodzili, z krédką a z główką: rozumiesz asindziéj.
Jak sobie poczniesz, to już nie moja rzecz: jak pościelesz, tak spać będziesz. Mówisz że masz szczęście, więc próbuj: nie mówię ja nic.
Skończył Łowczy, okulary zdjął i półarkuszek podał Markowi; chłopiec go wziął, skłonił się do ręki dobrodzieja, jakby ją pocałować chciał; ale zimno. Znać było po nim że go ta odprawa gniewała. Nie spodziewał się żeby go to spotkać miało: rachował na więcéj, a nadewszystko na generalną sukcesyą, jako Hińcza po Hińczy.
Co w głowie miał Łowczy, Bogu wiadomo; ale choć słaby dla chłopca, tym razem jego smutkiem i nadąsaniem nie dał się zmiękczyć.
— Masz, asińdziéj, dni trzy do wyboru w drogę i na pożegnanie tych kątów; czwartego trzeba jechać.
— No! to pojadę! pojadę! — zawołał gniewnie Marek — już mi tego nie potrzeba przypominać, pojadę i drugiego, kiedy trzeba: jak wola i łaska.
To mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Łowczy, grubym palcem łzę, ale już nie ze śmiechu zrodzoną, otarł, westchnął głęboko i zadumał się.
Tak mu serdecznie chłopca żal było! Da on sobie rady, czy nie? niedoświadczony i zarozumiały; puścił go tak, samopas. Ale nie!
Zadzwonił, wszedł chłopak na dyżurze siedzący.
— Zawołać mi pana Kruka!
Nie mówiliśmy o Kruku, gdyż ten nie więcéj jak dwa lata bawił dopiéro w Rogowie i osiadł na rezydencyi insperate. Kruk ten, w istocie niejaki Krukowski, herbu Ślepowron, z ziemi Łomżyńskiéj, zwał się jeszcze inaczéj Glinką; gdyż nazwisko, pierwsza rodzina miała od wsi Kruki, w któréj od wieków siedziała. Był to szlachcic nawet majętny, ale z defektem takim, że nigdy w domu siedzieć nie mógł i nie lubił. Syna, zawczasu ożeniwszy, oddawszy mu co miał, sam wywędrował, od dworu do dworu, po panach braci jeżdżąc.
Spokój i cisza obmierzły mu były, nudził się, a coraz nowego potrzebował. Że u Łowczego pozostał, niby jako rezydent, cudem jakimś to było. Ale tu trzymał na jego owsie, swoje cztery korne i dwóch ludzi; robił wycieczki, polował; kłócił się z nim co dzień przy warcabach; co trzy dni go żegnał: potém przy śniadaniu i kieliszku wódki, godzili się, ściskali, zaczynali obydwa myśliwskie anegdoty opowiadać, i tak czas schodził. Zresztą, Kruk znikał czasem, konno wyjechawszy na dni cztery i pięć; powracał, nie mówiąc gdzie był, i tak się to daléj wlokło, a wlokło się już lat dwa.
Kruk, jak mówiliśmy, był włóczęga i miłośnik przygód wielki, na żołnierza znać stworzony; chybiwszy przeznaczenia, męczył się na Bożym świecie. Łowczy go lubił, ale traktował z góry, a czasem téż Kruk na niego siadł i dziobał.
Nie minęło minut dziesięć, gdy Kruk przecierając oczy zaspane, wszedł.
— Że téż jegomość zawsze do mnie masz sprawę, kiedy ja albo śpię, albo jém, albo mam robotę pilną.
— Nie gdérz, siadaj i słuchaj — odrzekł Łowczy.
Kruk siadł: byłto człowieczyna niepozorny, szpakowaty, chudy, niezgrabny, gdy nic go nie piekło we środku; ale rozruszany, szparki i zręczny jak dyabeł. Oczy szare, niby przygasłe; przecie się z nich skry sypały, gdy się rozognił. Ubrany był w kontusinę wyszarzaną, pasek skórzany, buty juchtowe do kolan. Siadł, a raczéj padł, ziewając, na stołek, przechylił się, ręce zwiesił.
— Gadajże, panie Łowczy.
— Wszak asindziéj pewnie wiész co się święci? — zaczął gospodarz.
— Nic nie wiem — rzekł sucho Kruk.
— Jestem zmuszony dla jego własnego dobra, by wypróbować młokosa, wyprawić go w świat; a przyznam ci się, Kruku, serce moje strach ogarnia.
— Czego? czego? cóżto on pierwszy, czy ostatni? — zawołał Kruk, podnosząc się — a do czegoż szlachcic stworzony? Eques, rycerz: daj mu konia, w kark i niech rusza.
— Ale ba! ale ba! — rzekł powoli Łowczy — tak bywało i.... jeszcze pro memoria, more maiorum, na kobiercu brali.... tak! tak! ale dziś widzicie! I to chłopiec taki....
— Jaki? — zapytał Kruk — czy z innéj gliny? czy z kruchego materyału, czy prawdą a Bogiem, jegomość go popsułeś?
— No! choćby tak, ale jak on sobie rady nie da?
— A choćby nie dał? — zawołał Kruk — powiedz sobie: pal go dyabli! Jeśli nie da rady, nie wart poczciwego słowa; a od czego głowa na karku?
— Mój Kruku, ale ja jego kocham, a tak znowu w życiu, kochać nie mam więcéj kogo.
Spojrzeli po sobie.
— Asindziéj, bo roztyłeś się z téj pedogry, z tego siedzenia i zrobiłeś się mazgaj — zawołał Kruk. — No, to co? albo go trzymaj w domu i usmaż na konfiturę, albo kiedy wysyłasz, miejże męztwo.
— Ale mi żal.
— To płacz!
— Asindziéj jesteś bez litości.
— A waszmość, bez męzkości. Pomacajże się pod nos, że wąsy nosisz.
Zamilkli.
— Widzisz, widzisz, Kruku — litości wzywającym głosem, ozwał się Łowczy po chwili — ja cię miałem za przyjaciela, myślałem że mi dasz radę, pociechę, a ty, a ty....
Kruk ino ramionami ruszył.
— Chodzisz wkoło, a do środka trafić nie możesz — rzekł po chwili — tyś czego po mnie chciał: mów bez ogródki.
Łowczy skinął na drzwi.
— Wyjrzyj, czy tam kogo niéma?
Kruk otworzył, popatrzył: żywéj duszy.
— Za trzy dni Marek wyrusza — rzekł cicho — pierwsze kroki najtrudniejsze; ty lubisz się włóczyć: coby ci to szkodziło, żebyś zdala za nim, nie ukazując mu się, miał go jaki tydzień na oku?
— Czy to on Szomera potrzebuje? — i rozśmiał się stary.
Łowczy zmilczał: wiedział dobrze zdrajca, że Krukowi podrzucona myśl taka, poskutkuje koniecznie; nie nalegał więc nawet.
— Jak chcesz — przerwał.
— Jak chcesz! jak chcesz! — począł, chodząc po pokoju Kruk — zobaczymy. Żebym wiedział że awanturę zrobi, jużcićbym pojechał; ale to mruk i zcicha pęk, ostrożny: pojedzie spokojniuteńko, pieniądze straci i powróci na dawne mieszkanie; ale no, zobaczymy zresztą! dla waścinéj przyjaźni.
Śmiała się już Krukowi myśl awanturki, wycieczki, podróży; poczynał mówić sam do siebie:
— No tak, mógłbym wziąć mojego skarogniadego i pojechać w tropy za nim; ostrożnie, zdala, aby mnie nie widział. Skarogniady do takiéj sprawy jedyny, bo ma rozum ludzki. Nie trzeba jeść, nie jé; nie ma wody, nie upiéra się pić; kazać mu cały dzień kłusować, wytrzyma. Łowczy znasz skarogniadego?
— Ale przedziwna szkapa!
— Zobaczymy — rzekł Kruk — ja nie przyrzekam nic, i nie odmawiam nic; u mnie moja wolna wola i fantazya wszystkiem. Pan Łowczy mnie znasz.
Stary milczał; czuł że strzała uwięzła: więcéj mu nie było potrzeba.
Trzeciego dnia z wieczora, Marek przyszedł się pożegnać i łez nie uronił. Odbyło się wszystko jak należało. Łowczy zapłakał, zapito kieliszkiem łzy, a nazajutrz rano Marka już nie było w Rogowie.
W téj stronie którędy odjechał, stało dziéwczę z fraucymeru pod płotem i przy oczach czerwonych, biały trzymało fartuszek.






Znając serce Łowczego, łatwo się było domyślić, że zmuszony wychowańca z domu wyprawić, nie uczynił tego bez szczególnéj pilności, aby mu tę drogę nieuchronną ułatwić i jak najbezpieczniejszą uczynić.
Koń, na którym Marek jechał, był przecie ze stajni najlepszy, a kozaczek czyli węgrzynek, bo mu oba te dawano, wedle ubioru jaki przywdział, nazwiska, był najroztropniejszym i najzwinniejszym a najpoczciwszym we dworze chłopakiem. Imię mu było Wawrzyniec a pieszczono go na Wawrka.
Nawet pora, w któréj odprawę dostał Marek, wielce sprzyjała podróży; byłto bowiem ten sam miesiąc czerwiec, pamiętny w życiu jego, gdy z klasztoru dostał się do pana Mikołaja. W tym téż roku wiosna była, jaka rzadko u nas się zdarza: ciepła a nieskwarna, przeplatana deszczykami, i wszystko rosło, zieleniało, kwieciło się jak na drożdżach. Po lasach kwitły jeszcze wonne czeremchy i pachniały świeżo rozwite brzozy; kwiaty wyrywały się z pod pni całemi snopami, a leśne ptastwo tak się cieszyło młodości swéj i początkowi nowego życia, że nawet w ludzkie zaschłe serca wlewały pieśni jego, jakąś radość niezrozumiałą. Człowiek się téż uśmiechał wiośnie, choć mu ona często była jesienią.
Z poranną rosą ruszył Marek zasępiony za wrota; obejrzał się: bielał fartuszek przy płocie, na balkonie od wieży, Łowczy chustką powiewał. Żal mu było tego spokojnego kąta, ale im bardziéj go żałował, tém bardziéj udawał iż wcale o to nie dba: poświstywał piosnkę. Dniem przed tém ani pomyślał dokąd pojedzie i co będzie robić: wierzył w tak ślepe szczęście swoje, iż się nic przyszłością nie troszczył. Puścił konia gościńcem ku miasteczku, pewien, że przeznaczenia nie minie, ani on, ani szkapa jego. Czuł w trzosie trzysta czerwonych złotych, w skórzanym mieszku było jeszcze na drogę talarów trzydzieści, flaszka gdańskiéj wódki i wędzone kiełbasy w trokach.
Sentymentalny nie był wcale, a choć mu koło serca wędziło, bo w Rogowie wiele miłych osób i wspomnień zostawił; fatalista mówił sobie, że drugich znajdzie łatwo gdzieindziej.
Jeszcze Rogów i jego stołb widać było z daleka, gdy nadjechali do krzyżowych dróg; stały przy nich w istocie trzy krzyże: jeden niezmiernie stary, mchem okryty, podpierany i ledwie resztkami próchna się trzymający; drugi trochę od niego późniejszy, ale zczerniały; trzeci nowiuteńki. Najstarszy był cały płachtami poobwieszany, bo tam ludziska zimnicy zbywając, fartuchy kładli i ofiary czynili. Wiaterek ciepły nadymał białe na krzyżach wieszadła. Siwy, pana Marka koń, rzeźka szkapa, prychnął i korzystając z pozoru, niby wyląkłszy się spódnic, dał susa. Jeździec zamyślony o mało nie spadł; rozgniewało go to: zaciął szpaka, ten nienawykły do traktamentu, począł hecę: ale chłopcu w to graj. Nie zważając już którym gościńcem, puścił się walcząc z koniem; ten sobie, on sobie, szpak wierzgając, Marek chłoszcząc.... w cwał, Wawrek naturalnie za panem. Ledwie go można było nagonić, bo dla skarania konia, nielitościwie go pędził; między nim a jeźdzcem na upartego wszczęły się zapasy: Marek siedział na kulbace jak przykuty, szpaka też łatwo znużyć nie było można; z jeźdzca lał się pot, na koniu białe szumowiny stały. Wawrek desperował goniąc, że panicz odrazu konia zaprzepaści.
— Na rany Pańskie! paniczyku — krzyknął, dopędziwszy na dereszu — a toć konia dyabli wezmą!
— Niech biorą! chciał mnie zsadzić, otóż ja mu pokażę — odparł Marek.
— A to mu pan już dosyć napokazywał, aż padnie.
— Niech pada!
Szlachetna końska natura, rozdragając się przemocy, nie dawała się pożyć długo; wreszcie mimo pragnienia, wolnieć zaczął biédny syn Zulejki: Marek téż dał mu wreszcie pokój.
Wawrek jechał z tyłu milczący, ale taki zły jak koń, bo mu konia niewinnego żal było. W tym pędzie bez zastanowienia, ujechali sami nie wiedząc, jakie mil dwie. Marek się obejrzał: byli dawno po za granicami Rogowa, na trakcie do miasteczka, do którego jechać mil trzy zostawało. Szpak bokami robił, ale zdawał się w ostatku zrezygnowany; na pół mili daléj u boru, pokazała się karczma. Skwar zaczynał dopiekać: stanęli na popas. Gospoda to była nie dla panów, ale dla przeciągających tędy wozów z transportami; szopa ogromna, przy niéj izba szynkowa dla arendarza, kilka sosen wyniosłych szumiało nad słomianym dachem; na żółtym piasku, pełnym odrobin siana, sieczki i wszelkiego śmiecia oborowego, bawiło się kur kilka, kilka kaczek i dwie kozy: arendarz w negliżowym stroju, ręce mając za pasem, chodził, używając świeżego powietrza.
Ale co daleko było dziwniejszém na téj pustyni: na kłodzie ogromnéj służącéj do rąbania drew, w cieniu i chłodku siedziało dwóch, bardzo postawnych i pięknego wzrostu, z zawiesistemi wąsami mężczyzn, rozebranych do koszuli; po niższéj tylko części ubrania i butach z ostrogami, poznać było można że ci ichmoście należeli znać do kawaleryi, która stała w miasteczku. A nie byli jak się zdawało szeregowymi, ale towarzyszami, bo i cienkie koszule i delikatne twarze świadczyły, że ich za baj-bardzo uważać nie było można. Nie mając co robić, odpoczywający towarzysze grali w karty.
Dopiero gdy Marek nadjechał, podnieśli głowy, a jeździec i biédny koń zhasany zwrócił ich uwagę
— Ha, no! — rzekł starszy do młodszego — ten się obszedł z koniem tak, żeby mu nie warto nigdy dobrego powierzyć: patrz ino, co ten biédny szpak wycierpiał!
Zamilkli, patrząc z ukosa. Marek z konia zeskoczył oddając go Wawrkowi; przyjezdny i panowie towarzysze powitali się zdaleka. Nasz wędrowiec wcale łatwym z obcymi nie był i do rozmowy prosić go dobrze należało; nie jął się więc do kawalerzystów i chodził samotnie, gdy jeden z nich przystąpił doń.
— Ślicznego macie konia — rzekł — ale nie poszanowaliście go wcale: konisko dyable schlastane.
— Bo mi się chciał przekomarzać — odparł Marek — a ja tego nie lubię: dałem mu naukę!
— Byle on ją przeżył — dodał kawalerzysta — to będzie skuteczna.
— Koń twardy — bąknął Marek.
Pomilczano.
— Gospoda niepokaźna — dorzucił po chwili — koń się jeszcze może pożywić, ale człowiek....
— Jak widzicie — rzekł drugi kawalerzysta — my tu z głodu w karty gramy, ostatnie dwa jaja spożyliśmy przed godziną; wódka śmierdząca, więc choć trawę gryźć.
Marek acz niezbyt gościnny zwykle, przypomniał flaszkę i kiełbasy.
— Hej! — zawołał — gdybyście nie odmówili panowie, mam z domu gdańską i kilka kółek kiełbas wędzonych, kołacz się téż aby jeden znaleźć powinien.
Skinął na Wawrka, a Wawrek był roztropny jak mało, nie przestając koni wodzić, bo po takiém zmachaniu, postawić ich nie było sposobu przy żłobach; rozplątał troki, wydobył zapasu i podał Markowi. W kieszeni była czarka z ową N. Panną; dobyto korka:
— Gdański nektar! W ręce panów! — Smakował jak istna ambrozya. Zjawił się po nim nie wchodzący w rachubę kawał piernika, potém bułka i kiełbasy. Wódkę dla saméj suchości tych materyałów, po kilkakroć ponawiać było potrzeba. Już wtedy i bez wzajemnych rekomendacyj obejść się było można.
Starszy towarzysz zwał się Niewstępowski, (rodzina ta téż dawniéj mieszkała w Łomżyńskiém jak Krucy); młodszy Strzembosz był z domu Jastrzębców, co się pisali z Jabłonicy. Oba byli ludzie gładcy, młodzi, weseli, do wypitéj i wybitéj ochoczy. Marek, submitując się im, poznał że na dobre towarzystwo trafił; opowiedział się kim był, znalazły się i koligacye przez prababki: wyściskali się przy trzeciéj czarce.
Konie tymczasem ledwie że oschły; towarzyszom już była pora jechać, ale widząc że Marek dłużéj pozostać musi, siedli z nim na kłodzie. Leżały na niéj jeszcze zasmolone karty, w które grali, a trzeba wiedzieć, że wszystko co kto chciał, znaleźć było można w Rogowie: i warcaby i szachy i kręgle, choć to niewielka rzecz; tylko kart tam nigdy ludzkie nie ujrzało oko. Miał je w obrzydliwości pan Łowczy, jak wymysł szatański, i przypominał zawsze, iż były dla szalonego zabawy wymyślone, z wielkiém podejrzeniem, iż do zrobienia pierwszéj talii, kollaboracya nieczystéj siły była potrzebną. Karty więc były jedynym zakazanym dla Marka owocem, chociaż Łowczy z innymi potajemnie w maryasza grywał. Nie grał w nie jeszcze nigdy Marek; kości i karty zdały mu się z tego samego powodu rzeczą wielce potężną.
— Nie grasz asindziéj? — spytał Strzembosz.
Marek po wódce miał język dużo więcéj rozwiązany niż na czczo: rozśmiał się.
— Uwierzycie panowie czy nie — rzekł — wszakci to ja, jakem żyw, karty nie trzymałem w ręku.
— Ale ba! — zawołał Niewstempowski — czyż to może być, byś waćpan nie kosztował jednéj w życiu emocyi, która, gdy już inne wszelkie spowszednieją, jeszcze człowiekowi wątrobę łechce?
Śmieli się tedy z nowicyusza, ale że pan Strzembosz był wygranym właśnie gdy nadjeżdżał Marek i winien był rewanż Niewstempowskiemu, siedli tedy zaraz daléj, polecając uczniowi aby miał oko pilne na pierwszą lekcyą.
Nie potrzebowali mu nawet tego zalecać: Marek się nachylił i oczyma jadł karty. Gra była nader prosta, grali bowiem w tego pierworodnego faraona, który żadnéj nauki nie potrzebuje. Talary latały z kieszeni do kieszeni, jak wróble płoszone ze strzechy. Nader mu się to wydawało zabawném.
Postawił tedy, poprosiwszy o pozwolenie, talara i wygrał; dwa i wygrał; cztery, toż samo: ba i dziesięć. Towarzysze spojrzeli po sobie. Daj go katu! fryc czy lis, ale szczęście dyabelskie.
Na chwilę się gra wstrzymała. Marek do takich zabawnych rzeczy miał spryt szczególniejszy; grę już objął i ofiarował się sam ciągnąć, aby wygrane oddać. Siedli próbować naodwrót przy téj saméj kłodzie: talarów kupka wabiła. Żyd założywszy ręce za pas, stanął patrzéć na to igrzysko fortuny. Wawrek ze zgorszeniem spoglądał ze stajni, dzieci żydowskie z okien, kura nawet jedna na płot wlazła, aby się lepiéj grze pana Marka przypatrzéć. Ciągnął tak, jakby nigdy nic innego w życiu nie robił; ale gra nie potrwała długo. Strzembosz i Niewstempowski parę razy przypuścili szturm daremny, i ochłodli. Nie było sposobu jednéj karty wziąć u Marka; szczęście wydawało się dziwne, aż niepojęte, a gdyby nie młodziusieńka twarz chłopca: aż podejrzane.
— Czas jechać! — zawołał — panowie towarzysze. Ja wszelako zatrzymam się w miasteczku, więc rewanżu służę, jeżeli łaska, a strzemiennego wypijemy.
Strzemienne w istocie było potrzebne dla rozweselenia pochmurzonych, którym widok zagarniętych do worka talarów, smutnych napędził myśli.
— Stańcie w miasteczku gospodą u Abrama Krzywego — odezwał się Strzembosz — my do was wieczór przyjdziemy z Gawrońskim.
— Któżto taki, Gawroński? — zapytał Marek.
— Ach! prawda, wy bo nie znacie Gawrońskiego — rozśmiał się Niewstempowski — to ten co nas wszystkich ogrywa. Macie szczęście, musimy dopilnować żebyście się popróbowali z nim; jeśli jemu dacie rady... no...
— Spróbujemy! — odparł chłodno Marek, który teraz jeszcze bardziéj niż kiedykolwiek w szczęście swoje wierzył.
Tak się tedy rozstali nowi znajomi: panowie towarzysze spiesząc przodem do miasteczka, a Marek zmuszony jeszcze dłużéj wytchnąć dla koni, położył się w cieniu, i prawdę rzekłszy, po gdańskim nektarze uczuł potrzebę małéj drzemki; kazał się tylko Wawrkowi rozbudzić, gdy konie będą gotowe. Sosny szumiały mu, do snu go kołysząc; oczy skleiły się wkrótce, a w marzeniu senném poplątały się mary dziwne: biały fartuszek pod płotem, talary i karty, Łowczy z chustką na oczach, utrapiona jazda ze szpakiem, i śmiechy jakieś i płacze.
Nagle głos go jakiś przebudził, jak gdyby w istocie ktoś się rozśmiał nad jego głową. Ciężkie podniósł powieki, i otworzywszy już dobrze a przetarłszy oczy, długo mu się zdawało że śnił jeszcze.
Tuż przy nim stało zjawisko niezrozumiałe, niepojęte, dziwaczne, ale wdzięczne i miłe razem.
Wziąwszy się obu rękami w boki, z minką bardzo rezolutną, patrzała nań młoda dość kobiecina, ubrana po podróżnemu, ale bardzo wytwornie; wybielona, wyróżowana, w trzewiczkach na korkach, (które ze swego stanowiska bardzo wygodnie mógł obejrzéć), z wachlarzykiem w ręku pod pachą, i śliczną koronkową chustką obwiązaną twarzyczką. Takiéj osobliwszéj figlarnéj buzi, pan Marek jeszcze jak żyw nie oglądał. Fizyognomie piękności wiejskich, do których nawykł, były zupełnie inne: świéże, zadumane, poważne, bojaźliwe. W téj, jak ogniki w brylancie drgały różne wyrazy dziwne: śmiéch, szyderstwo, uciecha życia, zalotność. Oczki błyszcząc biegały, usta różowe zdawały się milcząc coś szeptać.
Spoglądał osłupiały i zdawał się obawiać ruszyć, aby widziadło nie znikło.
O trzy kroki na piasku stał powóz w sześć koni zaprzężony, szkapy zmęczone robiły bokami, berejter zsiadł, woźnica stał, dwóch lokajów dobywali coś z karety.
— Dzień dobry panu! — odezwał się ze śmiechem głosik srébrny, pieszczony, uczony, muzyki pełen, a przesiąkły płochém weselem. — Dzień dobry Endymionowi; choćby można i dobry wieczór powiedzieć.
Marek nic nie rozumiał, tylko to jedno: że okrutnie była piękna.
— Co się to tak panu na sen zebrało? — mówiła piękna nieznajoma — i to tak blizko od domu, półtrzeciéj mili. Czyś pan się tak spłakał opuszczając Rogów? Czy żal po ładnych panienkach i ucisk serdeczny w letarg go rzucił; czy....
Widocznie, pani ta go znała, przynajmniéj wiedziała kto był: on o niéj wyobrażenia nie miał. Tak go to jakoś mieszało, że zapomniał ruszyć się i wstać: leżał osłupiałemi patrząc oczami
— Czy mam panu powiedzieć dobranoc? — spytała piękna pani — może jeszcze spać będziesz?
Marek się zerwał na nogi.
— A kto pani jesteś? — zawołał.
— Ja jestem wróżka, jestem czarownica, która spotyka pana na początku jego podróży, aby mu wywróżyć szczęścia i powodzenie. W czasie gdyś spał, czytałam przez czoło, co pod niém się śniło; przez pierś, co w niéj było i kłaniam uniżenie.
To mówiąc: dygnęła, rozśmiała się, zachichotała szczęśliwa z siebie; skinęła na ludzi: berejter skoczył na konia, woźnica wdrapał się na kozieł, słudzy poprzyczepiali z tyłu, drzwiczki z hałasem się zatrzasnęły; przez okno karety wyjrzała śmiejąca się główka, od ust posłała mu pocałunek, a wtém powóz ruszył, tuman pyłu się podniósł i wszystko znikło.
Marek stał jak wryty, nagłe wrzasnął:
— Wawrek! konia.
Ale konie jeszcze nie były pokulbaczone. Chłopcu się oczy paliły do tego tumanu, który drogą uciekał, i na krętym leśnym gościńcu wkrótce pusto już było.
— Od czegóż szpak! — rzekł, pocieszając się — dopędzę jéjmości, dojść przecie muszę kto ona.
Wawrek w téjże chwili gotowe konie podprowadził, rachunek nie był długi. Markowi strasznie piliło, ale w takich razach rzadko się człowiekowi poszykuje jakby pragnął... siwy zakulał. Stąpał biédak wprawdzie, ale napadając tak na prawą nogę przednią, że podpędzić go nie było podobna. Zląkł się zrazu Hińcza, czy nie ochwacił poczciwego szpaka; ale po prostu było coś zabitego pod podkową, a wyjąć nie sposób, chyba rozkuwszy. Przy karczmie była wprawdzie kuzienka pusta, przed nią kamień do ostrzenia na korytku i para wasążków połamanych; ale kowal poszedł o kilka staj do węgli, które wypalał. Choć młodzieniec klął, nic to nie pomogło: potrzeba było stać, Wawrka posłać, za wskazaniem arendarza, po kowala do lasu i czekać; powóz tymczasem z ową zagadkową czarownicą w świat sobie ruszył.
— To niechże ją sobie licho porwie! — zawołał Marek — mniejsza o nią. Żyłem bez niéj dotąd, wyżyję i daléj.
Pomimo energicznego tego lekarstwa, zażytego heroicznie, Marek czuł, że mu te śmiejące się oczki świdrowały nawskroś serce, choć ich już przed sobą nie miał.
— Co bo, u kaduka! widziałem wiele ładniejszych, ściskałem wiele młodszych; wszystko to przy niéj jak ze śniegu i lodu. Ani tak bardzo młoda, ani tak nadzwyczaj ładna: a pozbyć się jéj nie można. I ona mnie znała, a ja....
Ruszył ramionami.
— Zresztą — rzekł sobie — wielka pani! poszóstno jedzie, ubrana jak na obrazku, a ja...
Chciał powiedziéć, chudy pachołek, ale duma nie dopuściła.
Rozmyślał jeszcze o owéj czarownicy, gdy Wawrek przypędził zdyszanego kowala, czarnego jak węgle które wypalał. Wnet się wzięto do nogi szpaka, oderwano podkowę; okazał się wbity krzemień, który zakrwawił aż kopyto: trzeba było zalać tłustością i okuć na słoninę.
Szczęściem kowal był chrześcianin, choć z imienia (origine cygan), więc się znalazł skrawek połcia; ale nim się to wszystko odbyło, czasu kawał upłynął: myśléć już niepodobna o doganianiu nieznajoméj pani, chyba o tém jak przed nocą stanąć w miasteczku.
Droga wiodła sosnowym borem gęstym, gdzieniegdzie przerzynanym moczarami zarosłemi łozą i sitowiem i karłowatą brzózką i chudą sośniną po kępach. Pusto okrutnie, smutno, cicho. Dopóki jasno było, pilnował Marek kolei powozu, ciesząc się iż on zdawał kierować się ku miasteczku; ale gdy mrok padł, śladów już dostrzedz nie było można.
Przyszło téż przebywać groble porozbijane okrutnie, w których koleje odwieczne niemal rowczaki tworzyły; konie mimo dobrych nóg, nieustannie się potykały: trzeba było jechać powoli. Aż oto i noc nadeszła, noc wiosenna, czerwcowa, przezroczysta, cicha, wonna, w lesie ciemniejsza niż w gołém polu. Znając nieco okolicę, miał tę pociechę Marek, że po krzyżach, łąkach i poprzecznych drożynach, mógł zbliżanie się do miasteczka obrachować. Było jeszcze tęgie pół mili, albo więcéj, gdy Wawrek podpędziwszy deresza, tak że się z paniczem zrównał, szepnął:
— Niech-no jegomość dobędzie z olster garłaczy, bo albo ja ślepy, albo mi się przywidziało; ale ludzie jacyś po pod lasem już dawno się skradają i gonią, a bodaj żeby nie było przeprawy.
Jużto las ten był sławny z rozbojów, ale Markowi na myśl nie przyszło, żeby jego napaść mogli.
— Albo koniom dać ostrogi i umykać, albo się trzeba będzie bronić — dodał Wawrek.
— Śni ci się! — krzyknął Marek — śni ci się!
Gościniec nagle się w tém miejscu zwracał w lewo, dojeżdżali do zakrętu; gdy zdala dały się słyszeć krzyki. Marek nie o siebie się zląkł, bo był w ogóle odważny, ale mu się zdało, że kobiece głosy piskliwe doszły jego ucha.
Dał więc koniowi ostrogę i miał się puścić, gdy koń stanął dęba: chłop jak olbrzym pochwycił go za uzdę. Drugi już przypadł z boku, ale Wawrek, który miał się na baczności, płatnął go scyzorykiem dobytym z pochew. Wtém i chłopak już chwycił pistolet i dał ognia. Zbójcy cofnęli się, nawołując blizko stojących w krzakach: ale się im nie powiodło wcale, bo Marek nim się do szabli wziął, drugiego z pistoletu położył: reszta nie czekając i nie próbując już szczęścia, do lasu się uniosła.
— Uciekajmy! uciekajmy, panie! — zakrzyknął Wawrek cały drżący.
— Co mamy uciekać? — odparł chłopak — już najgorsze odbyliśmy. Patrzaj-no tam tego, co na gościńcu leży, tarzając się od mojéj kuli i pomacaj go koło pasa.
Węgrzynek nie zrozumiał zrazu.
— Czego się ociągasz! — krzyknął Marek — idź go opatrz; jeśli ma co grosza albo broń, zabieraj: toć przecie zdobycz, a ja jéj na gościńcu nie rzucę.
A widząc że Wawrkowi brakło serca, Marek zlazł sam, podbiegł do przybitego zbója i począł go oglądać. Nad wszelkie spodziewanie znalazł na brzuchu trzos opasany, którego sprzączek odpinać nie mając czasu, rozciął je nożem tylko. Brzękło w nim jakby złoto, ale liczyć była nie pora: chłopak rozśmiał się na całe gardło i doskoczył szpaka.
— Wawrek! za mną.
Tak szczęśliwie tedy wyszedłszy z przygody, choć krzyków kobiecych słychać już nie było, pędził Marek daléj, poczęści, aby prędzéj z niebezpiecznego lasu wyjechać, w części żeby dojść, co téż tam za wołanie słychać było.
Kilkoro staj nie ujechali, gdy już nie krzyk, ale płacz i lamenty znowu się o ich uszy obiły. Maleńka grobelka otoczona olszynką, jak szpalerem, rzucona była przez błotko i rzeczułkę; tu, o ile ciemność widzieć dozwalała, kilku ludzi kręciło się około niby fury siana zagrzęzłéj, czy jakiegoś powozu. Płacz niewieści wyraźniéj się odbijał wśród rozmowy przycichłéj. Usłyszawszy tentent koni z tyłu, ludzie wybiegli, a lament się powiększył.
— Kto tam?!
— Kto żyw!
Wer da? swój — kto swój!
— Stój! ani kroku daléj.
Wrzawa powstała sroga, a Markowi konia schwycono.
— Czego mi tam drogę zapieracie! — zawołał gniewnie — co tu jest u kata i co robicie na gościńcu?
— A pan kto?
— Hińcza z Rogowa.
Z głębi odezwał się głosik miłosierdzia błagający:
— Chodź pan tu! chodź pan tu!
Po nocy nic rozeznać nie było podobna, domyślał się tylko Marek, że ma przed sobą powóz téj pani, która go wyminęła.
— Co się tu stało?
A! a! zbójcy! zbójcy nas napadli! — krzyknęła kobiéta — woźnica chciał uciec i koło się złamało; zabrano mi pieniądze i klejnoty, jeden ze sług ranny: ratuj nas pan!
— Ja sam zostałem napadnięty — odparł młodzieniec, zsiadając z konia — alem się bronił: jednego zabiłem.
Ciemność nie dawała nic widzieć, przecież Marek z konia zsiadłszy, gdy się do pięknéj pani przybliżył, zdało mu się że jéj oczy, jak kocie, po nocy nawet świeciły. Chciałby jéj był przyjść w pomoc. Ale jak? Ofiarował się do miasteczka pośpieszyć przodem i powóz od księdza kanonika dostać.
— Ale ja waszmości nie puszczę! posyłajcie sobie kogo chcecie; musisz zostać aby mnie bronić: zbójcy jeszcze raz napaść mogą.
— Wawrek! — zawołał Hińcza — zepnij deresza, pokłoń się kanonikowi odemnie, powiedz co się stało, proś o powóz i konie; ale — dodał misternie usiłując się dowiedzieć kto była ta zagadkowa jéjmość, — dla kogo pani każesz prosić o konie?
— Dla kogo? — niby gniewnie odparła kobiéta, — wszakci to wszystko jedno; dosyć, że nieszczęście i pomocy potrzeba: cóżto znaczą nazwiska i tytuły?
Pomimo strachu, jéjmość, jak widzimy nie straciła przytomności.
Scena odbywała się w nocy na grobli, przy złamanym powozie i omackiem.
— Ależ nim co będzie! — rzekł Marek — toćby choć ognia z gałęzi rozpalić należało!
— Żeby nas zbójcy policzyli! — zawołała przerażona kobiéta.
— Już się ich niéma co obawiać — rzekł Marek — niech ludzie ognisko naniecą, to prędzéj odstraszy niż przywabi.
Rozkazujący ton Hińczy, a może i przekonanie samych sług, że z ogniem było bezpieczniéj, skutkowały tak, że zaraz nad groblą berejter kupkę chrustu naniósł, a powoli téż od kupki siarkowanych drewek i kory brzozowéj nadartéj nad drogą, zapalono suche gałęzie. Dopiéro w pomarańczowym blasku ogniska tego, scena nocna okazała się... Powóz leżał na boku, pokojówka płakała na ziemi siedząc, lokaj rękę obwiązywał, rozbite tłomoki i otwarta szkatułka walały się przy karecie. Sama pani, może najmniéj już się wylękła, ale niespokojna, drobnemi kroczkami biegała wpoprzek grobli, ręce załamując.
— Jakże to było? — zapytał Marek.
— Proszę jaśnie pana, — odezwał się jeden ze służących — ja powiem jak było, świętą prawdę: niech pan posłucha: ja wyjeżdżając z domu, mówiłem że pod noc do miasteczka dojeżdżać niebezpiecznie; ale cóż? jak zaczęli się guzdrać z domu, tak, gdyby naumyślnie, dopiéro na wieczór przypadła najniebezpieczniejsza droga. Tożto przecie wszyscy w sąsiedztwie wiedzą, że tu jest banda, któréj dowodzi Burdyga. Kto o Burdydze nie słyszał! Żydzi, cyganie, ciury od obozu, hałastra różna; tędy po nocy najodważniejszy nie pojedzie — ale pani starościna... a my i nasze nieszczęście, to w każdą biédę wpaść musimy. Droga, pan widzi, że była zachaczona umyślnie; rzucili drągi w koła, i raz jedno — chrast, złamali. Dali ognia łajdaki, co Jeremiaszowi rękę przestrzelili, a potém jak pani poczęła płakać, a Kaśka wrzeszczyć, a my nie mieli się czém bronić, nabrali co chcieli, i uciekli. Ot jak było!
Z opowiadania całego, Marek tylko pochwycił, że zagadkowa pani była starościną: łatwo się już mu domyślić przyszło, jaka.
O granicę od Rogowa mieszkała wdowa po niegdyś staroście Kocu, herbu Dąbrowa, spadkobierczyni i dożywotniczka, o któréj wiele mówiono. Ale pomiędzy Rogowem a dworem Starostwa Witowskiego, stosunki oddawna były tak nieprzyjazne, wojna trwała tak zajadła, iż noga nigdy nietylko panów jednego dworu w drugim, ale nawet sług obojga nie postała.
Starościna była od lat pięciu wdową bezdzietną, panią, jak mówiono, bardzo znacznéj fortuny, słynną z piękności, z zalotności, ze śmiałości w obejściu, a zarazem z tego, iż co roku po kilka grochowych wianków natarczywym dawała kawalerom.
Jak muchy na lep lecieli młokosy, starzy dygnitarze, wdowcy, kawalerowie, ale wdówka śmiała się z nich wszystkich. Życie w Witowie było wygodne, wesołe, swobodne, gości zawsze huk, dom otwarty. Starościna lubiła się bawić, przypuszczała nawet młodzież do bardzo poufałych z sobą stosunków i dopiéro gdy się któremu głowa zawróciła i rozumiejąc że już swego może być pewny, padł na kolana przed nią, zaczynała się śmiać i wyprawiła z kwitkiem. Ludzie mówili że utrzymywała rejestr swoich wielbicieli i że w przeciągu kilku lat, kilka dziesiątków ich tak przebrała. Zarzucano jéj że przebierała, vulgo jak w pigułkach; ale wdowa zaręczała że za mąż nie pójdzie.
Hińczowie z Witowem mieli proces graniczny stary, zjeżdżało sześć komisyj, było dziesięć może kompromisów; zjedzono, wypito i wyszafowano pieniędzy co niemiara, a sprawa zawsze była w zawieszeniu. Pan Mikołaj myślał, że po śmierci starosty prędzéj z babą da radę; ale kobieta niedowierzająca, gniewna, śmiała a piękna i bogata, ani myślała o zgodzie. Zyskała sobie wszystkich i o włos, że dyferencyi nie odebrała; ledwie pan Mikołaj utrzymał się przy tém, że jéj ostatecznie nie przysądzono lasu. Las, którego obie strony strzegły, miał w ciągu procesu czas wyrosnąć i stanowił łakomą gratkę; żydzi dawali zań na spław dziesięć tysięcy dukatów: Łowczy, który jeszcze w dodatku i polować w nim nie mógł, wściekał się na starościnę. Imienia jéj w Rogowie wymienić nie było można.
Chociaż Marek nie miał pewności iż to była owa pani witowska, najprawdopodobniéj zdała mu się nią, i w tém się nie omylił. Któżby inny mógł być tak dobrze uwiadomiony o nim, jego stosunkach i podróży? Słynął z tego dwór pani Kocowéj, że w nim najdrobniejszy szczegół tyczący się Hińczów, wiedziano, co posługiwało cudownie do płatania tysiącznych figlów z wiedzą i bez wiedzy Starościnéj.
Domysł iż ma przed sobą nieprzyjaciołkę swojego dobroczyńcy, która mu wiele krwi napsuła, ostudził nieco pana Marka; ale on nigdy w tych sporach czynnym nie był i osobiście nic przeciw pięknéj pani nie miał.
Płomień nałożonego stosu oświecał jéj twarzyczkę gniewną i poruszoną, rysy ruchawe, zmienne, a teraz nieco ostrego wyrazu.
— Nie puszczę mości pana aż do miasteczka — odezwała się — waćpan jako mężczyzna, winieneś obronę kobiecie.
— Bardzo miło mi będzie — odparł Marek.
— Miło czy nie miło, a musisz waćpan obowiązku dopełnić — dodała. Wystaw sobie waćpan, zabrali mi pieniądze, klejnoty, zegarek.
Marek nic nie odpowiedział, kondolencyjną tylko przybierając minę; ale w téj chwili przyszło mu na myśl, że zdobyty trzos miał w kieszeni, który mu dobrze ciężył.
— Mnie to jeszcze coś osobliwszego spotkało — rzekł — bo jednego zbójcę albom zabił, albo raniłem śmiertelnie.
— To może samego Burdygę! — zawołał sługa.
— Kto go tam wié — mówił Marek — i jeszcze miałem przytomność, co jéj sobie teraz winszuję, żem go leżącego na ziemi obmacał; ha! ha! i trzos mu wziąłem. A tak, co oni mnie mieli obedrzéć, tom ja im zdobycz odebrał.
— Ale czyż to może być! — podskakując krzyknęła Starościna.
Wszyscy obstąpili Marka, który z ciężkością skórzanego worka dobywał. Cały był pokrwawiony, a dobrze nabity. Zbliżono się z nim do ognia, a choć Starościna jeszcze była w strachu, ciekawość ją przemogła: zażądano zobaczyć, co się w tym zbójeckim trzosie działo.
Marek prosił o chustę, którą mu z powozu podano i rozplątawszy węzły, bo trzos był dobrze zasznurowany, wysypał złoto na nią. Była dukatów dobra kwarta koronna, a między niemi sygnetów kilka: jeden w papier obwinięty pierścień z soliterem, pieczęć na krwawniku i kameryzowany zegareczek. Tylko z rzeczy Starościnie zabranych nic: wszyscy się dziwili szczęściu młodego chłopaka, który teraz już tak w nie uwierzył, że byłby się samego dyabła nie uląkł. Jednego dnia ograł wojskowych, złupił rozbójnika i miał przyjemność zbudzić się, jakby ze snu rajskiego, pod blaskiem dwojga oczu kobiécych, świecących uśmiechowi zalotnemu. Mimowolnie mówił sobie w duszy: kiedy taki początek, cóżto daléj będzie?
Starościna popatrzyła na rozsypane złoto, które Marek zgarnął do wora; potém na chłopca i uśmiechnęła się dziwnie, prawie przeczytała myśl jego. Hińcza zbierając zdobycz, sygnet z soliterem wsunął sobie na palec, trzos zawiązał i schował, a przystąpiwszy do Starościnéj, z ukłonem bardzo pokornym odezwał się:
— Pani pozwoli, bym jéj z mojéj zdobyczy, na pamiątkę tego wypadku i tego spotkania, ośmielił się ofiarować ten pierścień. Zapewne to z mojéj strony zuchwalstwo, ale ja jestem młody, w świecie nie bywały, obyczajów jego nie znam. Wieśniak jestem. Moje gburostwo mnie tłumaczy, że tak obcesowo z darem przychodzę.
Starościna się rozśmiała, popatrzała i powoli ujęła pierścień.
— A wiesz-że asindziéj co ten pierścień wart być może?
— Wiem, pani, że gdym się w lesie dziś przebudził, dwa nademną jaśniejsze od tego świeciły brylanty, a żem je w duszy méj schował, choć jednym odwdzięczyć pragnę.
Komplement smażony nieco, nie był najpierwszéj wody; ale się Starościnie podobać musiał: zaczęła się śmiać i soliter włożyła na palec. Zdawało się, jakby już zapomniała i o ranionym słudze i o stracie klejnotów, i o przecierpianym strachu: bawiła się dziecinnie chłopcem i soliterem.
— Jeszcze raz pytam, — rzekła — wieszże waszmość co wart ten soliter? Ja go nie mogę wziąć, póki nie przekonam się, iż wartość jego znałeś. To kamień pięknéj wody i bardzo okazały.
— Przypuszczam, że może być wart choćby sto tysięcy — zawołał Marek — nie cofnę się pewnie.
— Tyle nie — odezwała się Starościna — ale kto wié, do pięćset dukatów może.
Spojrzała na chłopca: Marek ruszył ramionami.
— Masz waćpan majątek? — spytała go.
— Mam młodość i wiarę w siebie — rzekł upojony nieco chłopak, któremu dowcipu przybyło.
— A więcéj?
— Konia, siodło i tyle tylko, ile potrzeba aby się czegoś w świecie dobić, lub samemu być dobitym.
— A dokądżeto waćpana Łowczy wyprawił?
— W świat, pani Starościno dobrodziejko.
Kobieta gryząc usta, uśmiechała się.
— Dokądże jechać myślisz?
— Dziś na noc do Abrama Krzywego, daléj, doprawdy nie wiem.
— Przecież masz jakieś projekta, plany, nadzieje? — pytała wdowa.
— Żadnych — zawołał Marek z obojętnością dziecka. To wiem, że nie zginę.
— Cóż myślisz robić?
— Nie potrafię pani tego powiedzieć, doprawdy — rzekł Marek, śmiejąc się — dopiéro na pierwszym noclegu miałem się namyślić. W ogóle zawsze mi się zdawało i zdaje, że człowiek darmo się męczy: co ma wisieć nie utonie, a co ma być — będzie.
— Waćpan jesteś fatalista — zapytała Starościna.
— Nie, ja tylko w swoję gwiazdę wierzę, i nie boję się niczego.
Zamilkli oboje. Starościna poczęła się przechadzając, soliterem bawić, który od ognia cudnie połyskał: Marek suchych gałęzi dorzucał.
Wtém od strony miasteczka hałas się dał słyszeć: tentent koni, stukot powozu, okrzyki jezdnych, za groblą pokazały się pochodnie, ludzie i kilku wojskowych konno.
Byłto Wawrek, który w miasteczku opowiadaniem narobił okrutnéj wrzawy i nietylko dostał powóz i konie od ks. kanonika, ale ochotnicy od kawaleryi mu towarzyszyli, między innymi Strzembosz i Niewstempowski, kilku mieszczan konno i rotmistrz sam, pan Powała.
Najprzód wiadomość o napadzie na Starościnę oburzyła i przeraziła całe miasteczko, potém bardziéj jeszcze powieść o zabitym rozbójniku, którego trup leżał na gościńcu.
W jednéj chwili wszystko to dobiegło do miejsca, gdzie stał powóz Starościnéj: Strzembosz i Niewstempowski poznali Hińczę, zaczęli go rozpytywać mieszczanie o zabitego: zrobił się gwar, zamieszanie, ale zarazem karecie podstawiono jakieś koło, poczęto tłómoki rozbite przymocowywać, a Marek siadł na koń, żeby mieszczan do trupa doprowadzić. Był jeden z nich, co niegdyś widział Burdygę, gdy go w kajdanach trzymano w kaźni, z któréj umknął, zielem, jak mówiono, rozbójniczém potarłszy żelazo, że się na nim porozpadało.
Popędzili tedy kłusem we czterech, do owego miejsca na zawrocie. Już zdala spostrzeżono zabitego, który tak leżał niemal, jak go był Marek porzucił. Chłop był straszny, barczysty gdyby niedźwiedź, przy nim pałka na ziemi krzemieniem nabijana. Kula go ugodziła w pierś samą, krwią się zalał. Mieszczanin zeskoczył z konia, poznawszy samego herszta Burdygę, w czém najmniejszéj wątpliwości nie było. Szczęśliwego zwycięzcę o mało po nogach nie całowano; ażeby zbójcy nie mieli czasu trupa przychować, zaraz go wzięto do dwóch siodeł za nogi i szyję, przymocowawszy między konie. Tak z tym nieboszczykiem, jakby w tryumfie prowadzono pana Marka.
Na grobelce, powróciwszy, już nie zastali ani Starościnéj, ani powozu, ani ludzi; reszty kołów tylko potrzaskane i powybijane głębokie doły, gdzie stały konie, świadczyły gdzie się to działo. Pospieszali więc tak do miasteczka, wślad jadąc za powozem który ich wyprzedził.
Na rogatce już stał tłum ludzi ciekawych. Gdy zobaczyli trupa, okrzyk był wielki i co żyło się skupiło, wiodąc tak mieszczan aż do ratusza. Tymczasem zmęczony trochę Marek, dla dobréj myśli, bo dzień ten mógł zapisać do najszczęśliwszych w życiu, odszukawszy Wawrka, dobił się do gospody Krzywego Abrama.
Już i tam wiedziano co się stało, wrota otwarto i sam gospodarz zajął się umieszczeniem gościa, dobrze zresztą znajomego, bo Marek, zawsze w miasteczku bywając, do niego zajeżdżał. Abram téż był plenipotentem Rogowa: on listy do Łowczego z poczty odbierał, kupna ułatwiał, w podróżach pośredniczył i pana Hińczę starego pod niebiosa wynosił.
A był ten Abram człowiekiem w swym rodzaju osobliwszym. Miał się nieźle, jeden z najporządniejszych domów w mieście do niego należał; oprócz tego, żona sklepik z norymberszczyzną i korzennemi towarami trzymała, a on sam i zboże nabywał i browary dzierżawił. Mimo to, żył, mieszkał i wyglądał najskromniéj. Z pozoru był niepoczesny, a w mieście i na około o mil dwadzieścia, prawdziwie wszechmogącym nazwać go można było. Témbardziéj to dziwić mogło, że na oko wyglądał jakby trzech zliczyć nie umiał, a gadając, jąkał się strasznie.
Gdy potrzeba było gęby, występowała za niego żona, która znowu miała dar wymowy nadzwyczajnéj. Abram, zdaje się nic nie robił, chodził z rękami w kieszeniach cały dzień; niekiedy chustką kolorową wiszącą długo z kieszeni, ocierając się tylko, ale milczkiem kierował wszystkiém. Żaden z jego współwyznawców nie zawarł kontraktu, nie przedsięwziął interesu bez niego; radzili się go, półsłowem odpowiadał niby mimochodem: ale co on rzekł, to się stać musiało. W domu Abrama schodziły się wszystkie niewidzialne drogi działalności kupieckiéj, przemysłowéj, ba, nawet częstokroć sejmikowych robót i procesowych interesów. Daleko mocniejszym napozór od siebie, on radził i pomagał. W nadzwyczajnych razach wyjeżdżał gdzieś krakowską bryką, kilka dni, czasem tygodni go nie było, a gdy powrócił, zawsze stało się coś niespodziewanego, ważnego.
Wszakże nietylko że się swym wpływem i potęgą nie chwalił, ale się go jak najmocniéj zapierał.
Abram powitał Marka, trzęsąc czapką, a dopełniwszy téj formalności gospodarskiéj, wysłał żonę aby się z nim rozmówiła.
Pani Abramowa powinszowała bardzo ładnie młodemu paniczowi jego szczęścia, obiecała mu przysłać faszerowanego szczupaka i starego miodu; kazała przynieść świéżego siana i własnoręcznie ustawiwszy mosiężny lichtarz z melancholijnie przegiętą świeczką, dała dobranoc. Marek był tak znużony, iż nie czekając wieczerzy, na posłanie się rzucił. W istocie obrachowując dzień dzisiejszy, miał co zapisać w pamięci, począwszy od pożegnania Rogowa, aż do rozmowy na grobelce.
O jutrze nie myślał: jechać? odpoczywać? kto tam mógł wiedzieć. Mógł się spodziewać panów Strzembosza lub Niewstempowskiego, mogła go wezwać Starościna, mógł padać dészcz, mógł szpak kuleć, mogły się trafić rzeczy rozmaite. Zresztą pędzić znowu tak naprzód, niewiedząc dokąd i po co się jedzie, nie widział potrzeby.
Gdy Wawrek wytarłszy konie i poznosiwszy juki, przyszedł po dyspozycyą na jutro, Marek leżący do góry brzuchem na sianie, zapatrzywszy się w sufit, rzekł mu:
— Albo.... albo.... do jutra daleko! zobaczymy.






Po dniu tak obfitym w wypadki, albo się śpi snem kamiennym, ołowianym, bezmyślnym, albo marzenia po mózgu tłuką się jak dziki zwierz w klatce. Marek nie doznał nawet téj nieprzyjemności, bo mu sen burzliwy pokój zamącił; nie wiedział kiedy zasnął, jak długo spał, a gdy się przebudził, ujrzał przed sobą pp. Strzembosza i Niewstempowskiego, którzy już wymaszerowali aby go powitać i zaprosić do siebie na śniadanie, a zastawszy w objęciach Morfeusza, zanucili jak nad umarłym tubalnemi głosami: De profundis.
Marek się zerwał z posłania i przetarł oczy; zrazu nie pojmował gdzie był i co się z nim działo, ale prędko się opamiętawszy, na zaprosiny do Niewstempowskiego przystał z ochotą. Wcale mu nie pilno było jechać naprzeciw losu, który się sam do niego fatygował.
— Ubieraj się, panie Hińcza, ubieraj i przychodź; ztąd o trzy kroki, we dworku, gdzie okna otwarte i widać mundury, znajdziesz nas wszystkich — zawołał Niewstempowski: — ale zmiłuj się, nie sądź że przyjeżdżasz na śniadanie do szlacheckiego domu na wieś. Ja tu ani kucharza ani nawet kuchty nie mam: po żołniersku, bigosu kazałem odsmażyć i węgrzyna dam zdrowego.
— Ale, zmiłujcie się — rzekł Marek — czymto ja na łakociach się chował?
Zostawili go tedy, ażeby ablucye swobodnie odbył, a Marek nawykły do summaryjnego ubierania się, w mgnieniu oka był gotów. Kazał koniom słomy pod brzuch nanieść, żeby się wyleżały; potem je spławić w stawie, zasypać owsa solonego ile zjedzą, a Wawrkowi poleciwszy pilnowanie stancyi, co zresztą u Abrama było prawie zbyteczném, poszedł do nowych znajomych.
Nie upłynęła i godzina od jego wyjścia do pana Niewstempowskiego, gdy chyłkiem, tylnemi drzwiami, osłoniony kołnierzem i nie do poznania przetransformowany, zjawił się Kruk. Wawrek spał, szczęściem i nie widział go: wywołał tylko Abrama, żeby się dowiedzieć, co się téż z Markiem dzieje. Już mu po drodze, w karczmie ostatniéj pod miastem opowiadano o zabiciu Burdygi, o spotkaniu ze Starościną i t. p., ale całéj téj historyi wierzyć nie chciał.
Dopiéro gdy nie Abram, dla braku wymowy, ale Abramowa sama opowiedziała mu wszystko co do joty z najdrobniejszemi szczegółami, bo wczoraj jeszcze wieczór przy lampce miodu wyciągnęła to z Wawrka, tak, że on sam o tém nie wiedział jak się wygadał, gdy raz i drugi niedowierzającemu jeszcze powtórzyła, Kruk przeświadczony w ręce plasnął.
— A niechże go kaci porwą; niech go porwą! — zawołał — ten chłopiec w czepku się urodził: ma jakiegoś inkluza. Jemu już jak raz poszło, będzie się wiodło do końca. Łowczy o niego w strachu! ale to wypróbowana rzecz, że gdy komu idzie, to go nigdy dyabli nie wezmą. Po co ja mam za nim jechać. Tfu! Dajcie mi kieliszek dobréj gorzałki, i żeby czém poczciwém zakąsić.
Sama Abramowa przyniosła gdańskiéj wódki, któréj dwie spore czarki wychylił Kruk, wąsy otarł, bułkę całą zabrał, konia dosiadł i zniknął.
Tymczasem Marek już po przekąsce, w karty szczęścia próbował, ale ostrożniéj.
Sprowadzili na niego umyślnie Gawrońskiego, który szulerem nie był, ale pasyami grę lubił i cały Boży dzień byłby tylko karty polerował. Jako wytrawny i stary znał on wszystkie gry tajemnice i chody kart zwykłe; przypatrywał się Markowi, który grał jak koń na organach, ale wygrywał przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu: tak miał szalone szczęście. Jeśli mu kartę ubito, to tylko stawkę podwoił i niezawodnie swoje nazad z dodatkiem jeszcze odzyskał. A że był chłopiec delikatny, gry wcale nie pędził, bo mu się kawalerzystów ogrywać nie chciało.
I oni to spostrzegli, przerwano więc tego nieszczęsnego faraona. Poczęła się gawęda żołnierska, gdy we drzwiach zjawił się paradny lokaj pani Starościny z Witowa z prośbą, aby się do niéj pan Marek pofatygować raczył. Szukano go już od pół godziny po całém miasteczku. PP. Strzembosz i Niewstempowski i wszyscy przytomni poczęli winszować Markowi i potrosze mu się przekomarzać.
Nie zatrzymywano go wszakże wcale, bo odwiedziny u pięknéj pani, a jeszcze słynącéj z tak wielkich bogactw i stosunków, jak pani Kocowa, dla młodego chłopaka były rzeczą nie obojętną. Każdy to rozumiał. Pożegnano się więc. Do zobaczenia.
Marek poszedł dosyć obojętny.
Pani Starościna po wczorajszych wypadkach, naturalnie była chorą: główkę miała obwiązaną po same oczy czarne, a biała obsłona jeszcze im dodawała blasku. Ubrana była w powiewny negliżyk biały, który jéj śliczną kibić rysował.
Chociaż pilno jéj było do Warszawy, musiała cały ten dzień pozostać w miasteczku, bo posłała do Witowa po nowe bagaże, po pieniądze i czuła téż potrzebę wypoczynku. Od rana do téj godziny wyprawiła już własnoręcznie naskrobanych z dziesięć listów, oznajmujących o straszliwéj przygodzie swojéj.
Gdy Marek wszedł, postąpiła przeciw niemu z lubym uśmieszkiem, okazując jak przybladła, jak była słaba i nieszczęśliwa, jeszcze rozmyślając o wczorajszym strachu.
Potém padła zaraz na kanapkę, a panu Markowi wskazała krzesło; manewrując około chusteczki, pokazała soliter, który miała na paluszku.
— Jaki téż waćpan jesteś niegrzeczny — zawołała cichym, osłabłym głosem — żeby téż dziś do téj pory nie dowiedzieć się o moje zdrowie, nie dać znaku życia, i żebym téż ja sama jeszcze waćpana musiała kazać szukać po całéj mieścinie?
— Pani Starościno dobrodziejko, nieśmiałem: myślałem że pani jeszcze spoczywa; a zresztą byłoby to z méj strony zuchwalstwo.
— Dlaczego?
— Znam nadto położenie moje, pani Starościnéj, i mam zbyt wielkie poszanowanie dla niéj.
— Powiedzże waćpan prawdę lepiéj, — odrzekła — że ci o mnie wiele złego nagadano, że mnie odmalowano jako niebezpieczną.
— A cóż znowu niebezpieczeństwo! — rozśmiał się Marek — cóżby mi miało za niebezpieczeństwo grozić?
Starościna spojrzała, prawie zdumiona naiwnością.
— Przecież jako młody, powinieneś to rozumieć, co za niebezpieczeństwo zagraża przy nie szpetnéj i nie staréj kobiecie.
Uśmiechnęła się kwaskowato.
Marek był realista.
— To niebezpieczeństwo zagraża — rzekł — tylko tym, co z nieba gwiazdy chcą zbierać na oczka do pierścionków.... a ja nie mam téj pretensyi.
Nie wiadomo jakie wrażenie ta odpowiedź uczyniła na pani Kocowéj, podniosła się odrobinę na łokciu sparta i poczęła z wielką uwagą prześwidrowywać oczyma pana Marka, na którym to wprawdzie nie małe robiło wrażenie, ale je umiał ukryć w sobie.
— Czy nie myślisz aść jechać do Warszawy? — ozwała się po chwili.
— Jeszcze nie wiem: może — rzekł Marek.
— Więc tak w drogę bez postanowienia? — spytała.
— Gdzieś losy zaprowadzić muszą, a co napisano, spełni się, czy chcę czy nie chcę.
— Toś waćpan fatalista? — odezwała się.
— Jeśli się to tak zowie.
— Szczególna rzecz! — szepnęła. A po chwili dodała. — Przyznam się waćpanu, że mnie jego los interesuje. Widzi się po świecie często ludzi, co obcesowo, jak charty za zającem, gonią za szczęściem; ale rzadko człowieka, któryby tak jutra był pewny.
Marek się uśmiechnął.
— Ja nie powiadam, żebym pewny był czegoś na jutro; jednę tylko rzecz wiem, że co mi przeznaczono: nie minie.
— Może to i prawda! — westchnęła Starościna, zamyśliła się i spytała:
— Wiele waćpan masz lat?
— Co do dnia się z nich, w niedostatku metryki, wyliczyć nie mogę, ale z pewnością po za dwadzieścia wyjść musiałem. Jeszcze mi moje lata nie ciężą, więc się z niemi nie rachuję.
— Gdybyś miał ochotę jechać do Warszawy — dodała — możebym ja tam mu na co przydać się mogła, boć przecie przyjaźń między nami zawiązać się musi. Mam mój pałacyk w Warszawie, mógłbyś mnie tam uprzedzić, i nim sobie znajdziesz mieszkanie, przesiedzieć póki się podoba.
Marek się skłonił.
— Niezmiernie jestem wdzięczen pani Starościnie dobrodziejce, ale cóż? taką mam naturę, że mi wszelka niewola cięży; musiałbym śpieszyć, jechać, aby spełnić rozkazy pani, a...
— A to więc pan sobie jedź i gdzie i jak chcesz! — odparła urażona nieco Starościna — ja go nie krępuję.
— Ale mi pani przebacza?
Starościna rozbrojona młodym uśmiechem, udobruchała się zaraz, choć była siarczyście szparka i do gniewu skłonna.
— Czegóżbym się miała gniewać? ja téż swobodę lubię — odparła: — dałam téż tego dowody, nie idąc za mąż od śmierci nieboszczyka, choćbym sto razy była mogła. Jedź sobie waćpan na cztéry wiatry, ale pamiętaj tylko, że w Warszawie stawić się musisz.
— Tak — dodała — na dziś waćpana do obiadu nie puszczę, bom przecie solitera nie zapomniała.
Błysnęła nim w istocie, rozśmiała się i rozweseliła: Marek nawet pocałował ją w drobną rączkę.
Rozmowa poczęła się obojętna napozór, ale prowadzona ze strony Starościnéj z tą umiejętnością kobiecą, która z rzeczy najtrywialniejszych dobyć umié znamion charakteru i tajemnic duszy. Marek ani myślał, ani umiał się ukrywać: dozwolił z siebie wyłudzić wszystko co ona chciała. Czarownica była z tego może zadowoloną, ale z innych względów Hińcza ją niecierpliwił i trochę do gniewu pobudzał. Taki młody i żywy, a w ogniu jéj oczów wcale się nie roztopił. Starościna przywykła była do szałów, jakie natychmiastowo prawie ogarniały wszystkich, którym się uśmiechnąć raczyła; tu nie skąpiła oczów, wejrzeń, ruchów, słówek, a drab ten śmiał siedzieć przy niéj spokojniuteńki, jak na niemieckiém kazaniu.
To było nie do wytrzymania, nie do zniesienia; to wołało o pomstę do Boga: to się jeszcze pięknéj pani Kocowéj nigdy w życiu nie trafiło.
A, pięknie mnie tam w Rogowie odmalować musieli! — mówiła w duchu — ale niedoczekanie jego, ażeby mi młokos wyrwał się tak bez szczérby na sercu, nie przecierpiawszy trochę: kara się należy, bo grzéch wielki.
Choć pani z Witowa była w drodze, i po wczorajszym wypadku dwór jeszcze do ładu nie przyszedł, obiad podróżny był wcale wykwintny. Na maleńkim stoliczku go nakryto, na dwie tylko osoby; pani Kocowa choć sama mało piła wina, kazała się postarać o węgrzyna dobrego i własnoręcznie doléwała Markowi, z widocznym zamiarem podpojenia go oczyma i nektarem. Ale chłop był jak dąb, oczy go nie paliły, a wino spijał jak wodę; butelka po butelce znikała: żywszy wyraz z ust mu się nie wyrwał.
Był ciągle pełen szacunku, chłodny, wesół i zdawał się być na ostrożności. Po obiedzie rozmowa już trwała krótko. Marek wstał i pożegnał się. Starościna rękę mu z lekka uścisnęła i pożegnała najczuléj.
Była zła niesłychanie.
Wnet po odejściu winowajcy przywołała poczciwą swą starą sługę Broniewską.
— Widział to kto co podobnego! — zawołała do niéj zrywając się — wystawże sobie, siedział trzy godziny.
— Toś go pani musiała upiec jak Św. Wawrzyńca na ruszcie.
— Gdzietam! drewniany człowiek, powiadam ci; żeby mu choć oczy się zapaliły: siedział zimny i poszedł taki sam.
— Kochana pani! drzewo się nie ogrzéwa, to wiadomo; ale jak iskrę przyłożą, pali się na węgiel.
— Tego mu nie daruję! — szepnęła jéjmość — wszakże to nie ostatni raz się widzieliśmy.
Po obiedzie była także z kolei hulanka u Strzembosza. Marka téż chciano spoić, rachując na to, że od Starościnéj przyjdzie trochę przygotowany; ale chłopiec był z dobréj szkoły. Mógł nie pić nic, ale gdy się trafiła okazya, a wypadało ciągnąć, lał w siebie, wiele potrzeba było i nic go to nie kosztowało; spał tylko potém trochę mocniéj, a przytomności nie tracił nigdy.
Śpiewano pieśni różne, stare i nowe, grano potrosze, pito wiele; od Strzembosza poszli do Gawrońskiego, który poncz angielski robił doskonale; wysączyli parę waz ponczu: gospodarze nie byli w stanie odprowadzić młodego gościa, który poukładawszy ich wygodnie, sam wyśmienicie drogę do Abrama znalazł, zimną się wodą oblał i spać położył. Ale kładąc się, przyszło mu na myśl, że tu już dłużéj w miasteczku nie było co robić; kazał Wawrkowi żeby konie były posiodłane na godzinę czwartą, unikając gorąca, i żeby go pół godziny wprzódy obudził.
Stało się jak rozkazał. Dzień wiosenny, acz ranek był nieco mglisty, obiecywał się bardzo piękny. Słońce jeszcze me dopiekało, rosy perliły się na kwiatach, niziny okryte były, jakby na sen, miękkiemi mgły puchami, świat wonią wypowiadał młode szczęście swoje.
Jest to jeden z tych języków, którego my ludzie jeszcześmy się przez kilka tysięcy lat, nawet alfabetu nauczyć nie mogli: zwierzęta są daleko w tym względzie mądrzejsze. Nie umiemy powiedzieć, co znaczy harmonijna i spokojna woń fijołka, co uderzające zapachy natury, co róży oddechy, co lilij westchnienia. Czujemy, że niewidzialne atomy odzywają się tajemniczym językiem po zmysłach naszych, ale nie rozumiemy ani piosnki słowika, ani zapachu kwiatu, choć oboje gotowiśmy rozebrać, opisać, a nawet wynaśladować.
Pan Marek wszakże nietylko nie miał najmniejszéj pokusy odkryć tajemnicy liści brzozowych, których orzeźwiającą balsamiczną wonią oddychał, przypominając sobie tylko użytek niegodziwy brzeziny, przez kanafarza w klasztorze; ale natura (byle za kołnierz nie lało) była mu najzupełniéj obojętną.
Jechał na uzdrowionym już szpaku, z głową poniesioną do góry, nie pytając nikogo o drogę, bo mu ta była równie dobrą w prawo czy na lewo: jechał nie mając robić co innego.
W owym czasie prócz głównych gościńców, które potrosze utrzymywano, resztę wyrabiały wozy, radziła potrzeba. Gdy podróżni zbyt zajeżdżali na pola, rzucano im kłodę lub furę chrustu, przekopywano rówczaki, co nie zawsze od uszkodzenia zboże broniło; gdy kałuże były zbyt głębokie, zasypywano je najbliższym, jaki się znalazł materyałem, a nawet kamieniami: zresztą kręciła się droga fantastycznie, wyjeżdżała jak i gdzie jéj było dogodniéj.
Pan Marek z miasteczka wyruszył był wprawdzie szerokim i wielkim gościńcem, jak się znalazł potém na wązkiéj drożynie i w lesie, o tém ani wiedział, ani téż bardzo się o to troskał. Szpak zapomniawszy o wczorajszém utrapieniu, chwytał gałęzie, które napotkał. Wawrek drzémał, Marek myślał sobie, ale nie mordując się zbytnio zagłębianiem w filozofią życia: rachował kiedy na popas stanąć wypadnie. I jakoś tak powoli wyjechali z lasu na pola: słońce już dobrze przypiekało. Kawał drogi się zrobiło. Okolica była równa, ładna, żyzna. W lewo, na wzgórku niewielkim widział biały dwór porządny; od niego wszakże dzieliła rzeczka dosyć szeroka i głęboka, a znać bystra, bo na niéj mostu nie było. Za wierzbami staremi pokazały się pale od promu, a wkrótce i sam przewóz, który wszakże stał u drugiego brzegu. Że powoli jechali, była nadzieja iż z nimi razem i prom ów przybędzie. Na drugiéj stronie spodziewał się Marek porządnéj karczmy, téj wszakże nie było, tylko budka, a raczéj szałas jakiś wśród słupów i komin dowodzący, że niedawno musiała tam być gospoda, ale się zapewne spaliła. Nie było to w smak podróżnemu, domyślał się wszakże, iż nieopodal znajdzie drugą.
Prom nadspodziewanie stał nieruchomy przy drugim brzegu, trzeba go było nawołać; więc Wawrek we dwie dłonie klasnąwszy, huknął:
— Prom podawaj!
Coś się zaruszało koło budki, jakiś mężczyzna w białym kitlu pokazał się na deskach, przyłożył dłoń do czoła, spojrzał, ludzie dwaj wyrośli niewiadomo zkąd i zwolna przewóz odbił od brzegu.
Im bardziéj się zbliżał, tém Marek ciekawiéj mu się przypatrywał. Oprócz przewoźników stała na nim owa figura w białym kitlu, w czapce wysokiéj, podparta na lasce, dosyć poważna, niezmiernego wzrostu, ale chuda... a za nim czterech ludzi w barwie granatowéj, jednakowo ubranych: wyraźnie służba. Osobliwsza rzecz, że koni przy nich wcale nie było; domyślać się należało, że miejscowi być musieli.
Niewiele to zajmowało pana Marka, chociaż twarzy żółtéj z siwemi wąsami, owego olbrzyma w kitlu białym, przypatrywał się ciekawie. A było bo czému się podziwić, fizys bowiem miał tak przeciągłą jak był sam, niezmiernie długą, cytrynową, nos śpiczasty, nieco czerwony, na niéj brwi jak dwa krzaki bujnych wrzosowin, i policzki wpadłe tak, że kości szczęki rysowały się, gdyby ze skóry odarte. Oparty na lasce z gałką pozłocistą, ów mężczyzna, ciągle téż się wpatrywał w Marka, który z konia zsiadł, żeby się przeciągnąć.
Przecież wreszcie przybił do mostku.
— Czołem! — rzekł stary, podnosząc rękę do czapki.
— Czołem! — odparł Marek, zdejmując swoję i powoli na prom się począł zwodzić.
Stary nie myślał z przewozu zejść, był na nim jak w domu: czterech ludzi towarzyszących mu, stali jakby na rozkazy jego z tyłu.
— A zkądto Pan Bóg prowadzi? — zapytał posępnie biały kitel.
— Ha no! od Z... — wymienił Marek miasteczko.
— A daleko, dokąd?
— Przepraszani pana dobrodzieja — odezwał się markotno chłopak — ale czy z urzędu mnie jegomość dopytuje?
— Nie z urzędu! — stukając laską, odezwał się stary — albo to już grzéch, czy despekt podróżnego zapytać?
— Ja się tém téż nie obrażam — rzekł śmiejąc się podróżny — tylko na prawdę, jakem szlachcic, sumiennie panu odpowiedziećbym nie mógł, dokąd jadę, bo dalipan sam nie wiem. Jadę w świat.
— Tak, szczęścia szukać, stara gadka — zawołał kiwając głową kitel — niéma dziwu, masz waszmość lata potemu; każdy z nas od tego poczynał bez mała czego... ale jeśli tak... to droga nie jest pilna.
— A nie! — rzekł Marek — tylko do gospody mi pilno, bo słońce pali, jakby ukropem lał za kołnierz...
— Do gospody! do gospody! — powtórzył stary — nowa moda! Kiedyżto dawniéj bywało, żeby szlachcic w domu pomyślał o gospodzie, hę? a toć wstyd i hańba. Czyż się asindziéj nie domyślasz, że ja tu po całych dniach stoję, łowiąc sobie gości? czy sądzisz że ja cię puszczę, żebyś mi do dworu nie zawrócił?
Marek grzecznie się skłonił; nie był od tego: zawsze się bez kupowania owsa obeszło.
— Mam zaszczyt przedstawić się panu: Marek Hińcza, daleki krewny Łowczego, pana Mikołaja Hińczy z Rogowa.
— A jakże, znam! znam! wiem. Wszakcito i bodaj, czy i nie w koligacyi będziemy. Słyszałeś kiedy o Cibarzewskich, hę? pieczętujemy się murzyńską głową... Cibarzewo do dziś dnia w rodzinie naszéj, leży w ziemi Bielskiéj. A oto co widzisz ten dwór mój, to Wólka Cibarzewska. Jestem Wojski Cibarzewski, do usług; prababka pana Łowczego ni fallor była Cibarzewska, a Hińczównę, ale z Zadasia, miał mój dziadek.
— A to ja właśnie piszę się z Zadasia — zawołał Marek.
— Jak z Zadasia, kiedy ono z imienia wyszło?
— Za rodziców moich, albo raczéj za czasu mojéj małoletności, żeby nie Łowczy, byłbym się zwalał, bo mnie siérotą zostawili, a źli ludzie zabrali ostatki.
— Proszę! proszę! otóż fatum: człek na promie stoi wyglądając kogo Bóg ześle, a tu właśnie swój. Chodźże tu, chłopcze, niech cię uściskam.
Z należną rewerencyą zbliżył się Marek do Wojskiego, który go w głowę pocałował i krzyżyk nad nią zrobił.
— No, to już o tém mowy niéma, że do dworu jedziesz, a mowa tylko o tém, kiedy się z niego wydobędziesz — rzekł Wojski. — Ja tu żyję jak na pustyni, człek na ludzi głodny; poluję na nich jak widzisz: więc gdy złapię, nie łatwo mi się kto wyrwie. U mnie same babska we dworze. Mam, mości dobrodzieju, sześć córek: zobaczycie.
Markowi nic nie szkodziło że Wojski mu się do koligacyi przypytał i że miał sześć córek; rozśmiał się pod wąsikiem i pomyślał:
Alboż to téż nie szczęście? ale kto może wiedzieć, jaki koniec każdéj sprawy?
Dla większego bezpieczeństwa, służba pana Wojskiego jeszcze na promie odebrała konie od Wawrka: ten to był rad, boć we dworze zawsze człowiekowi lepiéj i raźniéj niż w gospodzie.
Od promu już szli do dworu piechotą, tylko żydowi nakazał Wojski, aby, uchowaj Boże, podróżnego nie puścił mimo dworu, nie dawszy znać: taki już był obyczaj w Cibarzewskiéj Wólce.
Zaraz za budą ową w lewo, lipowa droga stara prowadziła do dworu. Przeszli ją rozmawiając, z tyłu prychały konie prowadzone wolno.
Otwarto bramę w słupach murowanych, w głębi widać było dworzec piękny, czysty, cały w kwiatach, z ogromnym gankiem ławami ostawionym. Na nich siedziała otyła, słuszna jéjmość, samo zdrowie, robiąca pończochę, a obok niéj cała gotowalnia ślicznych, rumianych, białych, uśmiechniętych dziéwczątek.
Było ich w istocie sześć, a najmłodsza Różyczka miała lat dziesięć, a najstarsza Jagusia ośmnaście. Wojski już nie dochodząc wyliczył je po porządku starszeństwa Markowi: Jagna, Kaśka, Baśka, Maryśka, Domcia i Różyczka (w istocie Róża z Limy). Wyglądało to niby wianuszek świéży, wszystkie w sukienkach białych, włosy pozaczesywane gładko, na plecach spuszczone kosy, a jedna w drugą krew z mlékiem i ładniuchne. Jakoś Pan Bóg je strzegł od podobieństwa do ojca.
— Ha! ha! — zawołała zdala Wojska, rzucając pończochę — kogóż tam Pan Bóg jegomości dał?
— Ale, ba! krewniaka, koligata: kość z kości!
— Jeszczem téż nigdy nie słyszała, żeby inaczéj było, oprócz, gdyś jegomość raz niemca złowił na przednówku, gdy już nie było kogo.
— Ha! ha! — rozśmiał się Wojski — bo u nas wszyscy krewni. Przedstawiam jéjmości pana Hińczę z Zadasia: panny, do szeregu!
Na ten rozkaz śmiejąc się, wszystkie córki ustawiły się wedle wzrostu i lat, porządkiem, a ojciec je po imieniu ponazywał. Cóż potém! Marek, gdy się zmięszały, jednéj od drugiéj rozróżnić nie umiał: nie było ani jednéj brzydkiéj, a wszystkie téż do siebie podobne. Ochoczo się zakrzątnęło co żyło około przekąski przedobiedniéj, a już téż i pora stołowa się zbliżała. Z tego dnia pan Wojski musiał być już zupełnie zadowolonym, gdyż nim jeszcze do stołu przeszli, od promu zaczęto dawać hasła i znaki, iż nowi goście przybywają. Wojski jak był długi, żółty i chudy i niepozorny, tak zarazem gościnny był w sposób utrapiony; bez gości nie mógł żyć, sam w domu dnia nie wysiedział i dlatego cały system połowu gości ułożył. Jeżeli nie mógł się znajdować na promie, dawano do dworu sygnały, — służyła do nich związana z kilku, tyka ogromna z przyczepioną na końcu chustą białą, którą podnoszono i miotano. Naówczas Wojski wychodził śpiesznie i gości czasem opierających się jego ludziom łapał gwałtem. Tyka, którą nazywano we dworze proporcem gości — podniosła się raz. Wojski ledwie miał czas do bramy się dosunąć, gdy w objęcia jego rzucił się pan Gabryel Trzaska, herbu Trzaska, sąsiad niezbyt odległy, osoba wielce poważana i poważna, gdyż był niezmiernie bogaty. Cuda opowiadano o martwych kapitałach, które u niego w kufrach leżały. Jak się godzi człowiekowi tego stanu, Trzaska był otyły, okrągły, rumiany, dosyć wesół, ton miał protekcyonalny, pewność siebie wielką. Zresztą niczém się szczególném nie odznaczał, prócz praktycznego zastosowania własnéj maksymy powtarzanéj ciągle: „Póty szlachta cała, póki bogata; jak mieszki nam odgryzą, to nas dyabli wezmą.“
Poczęli tedy obyczajem ówczesnym, od „mnie wielce miłościwy panie bracie dobrodzieju.“
— Wojskiego kochanego do nóżek się ścielę.
— Sędziego najłaskawszego stopy całuję! oto gość! Rara avis.
— Co za szczęście! i t. p.
Jeszcze litania powitań tych nie była dokończoną, gdy Jadzia ojcu zwiastowała, że się proporzec gości porusza. Zdaleka poznano pod ciupasem prowadzonego od promu, ubogiego wprawdzie, acz pięknego imienia pana Górkę, posiadacza maleńkiéj wioszczyny, ale wielkiego talentu. Nigdy on nie jeździł bez hiszpańskiéj gitary, przy któréj towarzyszeniu nader misterném i artem odegrywaniom z floresami, wyśpiewywał pieśni różne: polskie, ruskie, kiepsko-francuzkie, szydersko-niemieckie, żydowskie, cygańskie, (szczególniéj upodobaną hołodrynga, małodrynga i t. p.). Gdzie się Górka pokazał, pociecha była z niego niezmierna. Po obiedzie, po wieczerzy, dawszy mu się dobrze najeść (bo to lubił), dobrze napić, a czasem i do zbytku, przynoszono gitarę; towarzystwo siadało dokoła, następowała cisza jak w kościele i Górka się produkował. Był niezmordowanym, szczególniéj jeśli mu doléwano, i choć ochrypł, śpiéwał jeszcze zapamiętaléj. Talent miał w istocie znakomity i sam powiadał, że gdyby nie wrzawa, gospodarstwo, żona a dzieci, mógł był się fortuny po królewskich dworach dorobić z gitarą. Tymczasem dobrze mu się z nią działo. Dodać należy, iż w ostateczności, w domach przyjacielskich proszony, na gitarze do tańca grywał przyśpiewując. W miejscach, które w muzyce więcéj akcentować się powinny, wkładał umiejętnie palec w usta i jakimś dziwnym sposobem pukał ustami, jakby korek z butla wyskoczył. Niekiedy pokrzykiwał cienko: Hu! ha!
Górkę przyjął Wojski bez ceremonii, uścisnął, oblizał nieco i prowadził do dworu, gdy niezmordowana dnia tego tyka, dała wiedzieć o nowym gościu.
Wojski był uszczęśliwiony, sama pani z powodu zupy szczawiowéj ze schabem, niekoniecznie — a nużby jéj miało zabraknąć!
Oddawszy żonie Trzaskę i Górkę, Wojski się zawrócił; do dworu jechał Nieświeński, ex-regent kancelaryi powiatowéj, nie młody człek, ale wymuskany i w pretensyach: sławny na całą okolicę skąpiec. Zachciało mu się żenić na starość! myślał o Jadzi. Ten niefortunny pomysł stawił go w walce ze skąpstwem, wyradzającéj śmieszności niesłychane. Nieświeński mały był, niezgrabny, brudny, ale chciało mu się grać rolę eleganta; chodził podrzucając nogami w górę, uśmiechał się i wąs, który przez lat kilkadziesiąt nosił w dół opadły, wyświeżył ostro do góry!
Choć go Wojski nie lubił, bo jakkolwiek córki wydać pragnął, za nicby mu nie oddał żadnéj, przyjął go nie bez oznak radości z tego zaszczytu, jaki mu uczynił i t. p.
Zdawało się że już będzie dosyć, aż zasygnalizowano, drugiego podobnego Jagusi konkurenta, Raczyckiego. Ten się nie odznaczał niczém, oprócz, że był pokory pełen, wzdychliwy i miał zwyczaj mówiąc, z przejęciem ręce składać jak do modlitwy.
A tu zupa przyniesiona w trzech wazach, choć ponakrywana wiekami, stygła. Trzaska z panią Wojską otworzył pochód do stołu, szedł następnie Nieświeński ze starszą panną, a z młodszemi koleją Górka, Raczycki i Hińcza.
Podniesiono wieka, zapach zabielonego szczawiu rozszedł się przyjemnie po sali. Tymczasem Wojski pił do gości żołądkówką jarzębinową, którą dom jego słynął.
Markowi dostało się miejsce przy czwartéj pannie z rzędu, młodziusieńkiéj Marysieńce, wesoluchnéj szczebiotce.
My go tu chwilowo zmuszeni jesteśmy porzucić w tém tak miłém towarzystwie, a sami przeniesiemy się i cofniemy ku Rogowu, gdzie nas powołują sprawy, bohatéra naszego się dotyczące.






Mało nam znany Kruk, inaczéj Glinka Krukowski, którego był wysłał Hińcza z Rogowa w tropy za swym ulubieńcem, przy wszystkich przymiotach swych miał jednę wadę: był przekorą. Wybornie ten wyraz maluje gęsto po świecie rozsiany rodzaj ludzi tych, których natura przeznaczyła specyficznie na to, aby przeciwiając się wszystkiemu, albo bodźca dodawali, lub naprowadzili na nowe poglądy spraw i rzeczy ludzkich. Któż z was nie zna i nie spotkał przekory? Jest ich tyle rodzajów, począwszy od tego, który w rozmowie zawsze przerzuca się na biegun przeciwny, aż do zapamiętałego antagonisty, szczególniéj tych, którym się wiedzie na świecie. Ponieważ przekorze zwykle się nie powodzi, ma ząb do wszystkich, którym losy łaskawiéj się uśmiechają.
Takim był Kruk.
Wyjechawszy z bułką w garści od Abrama i myślą porzucenia Marka, którego wcale dłużéj nie chciał śledzić, ani mu stróżować, Kruk nagle zmienił usposobienie.
— Trzystaby go! — rzekł do siebie — i żeby mu się téż miało znowu powodzić lepiéj niż innym, żeby urągał się swém szczęściem całemu światu. To niedoczekanie!
Zatrzymał konia, który wcale nie był od tego: podumał.
— Bom téż nie do rzeczy sobie postąpił. Jeśli ma szczęście, niechże się z niém i ze mną próbuje. Trzeba mu stołka podstawić, zobaczymy téż to szczęście, czy wytrzyma?
Jak rzekł, tak się stało: zawrócił do miasteczka, nie do Abrama już. Zajeżdżał do sobie znanéj w tajemniczych wycieczkach karczemki na przedmieściu, pod Wiechą zieloną. Tu konia postawił, z kurzu się otarł, pochodził planując długo i udał się cichaczem do miasteczka. Korcił go Marek, poszedł na zwiady, dowiedział się że był u Strzembosza, Niewstempowskiego, Gawrońskiego, Starościny, i że mu się wszędzie niezgorzéj powodziło: to go jeszcze więcéj ubodło.
Pomiędzy Witowem a Rogowem nie było, jakeśmy mówili, stosunków żadnych: ale, acz rezydent Rogowa, Kruk był człekiem swobodnym a ducha niespokojnego i choć się krył, stosunki pewne z panią Kocową utrzymywał. Dogadzało mu to, że mógł ją podszczuwać i na Hińczę, a Łowczego na babę. I potém śmiał się serdecznie, gdy z obu stron zapaliła się wojna straszliwa.
Pomyślawszy dobrze Kruk, przemknął się do Starościnéj. Znalazł ją jeszcze rozmyślającą o osobliwszéj obojętności Marka i zawsze z zawiązaną głową, z którą jéj było bardzo do twarzy.
Starościna rada była odwiedzinom każdego, choć Kruka nie lubiła: przywodził jéj na myśl wojnę z Rogowem.
— Przychodzę przypadkiem, dowiedziawszy się, że JW. Starościna czasowo tu przebywa, z kondolencyą. O, mój ty miły Boże! taka straszliwa przygoda! takie zuchwalstwo!
— Pan wiész wszystko i znalezienie się pana Marka?
Kruk się skrzywił.
— E! to kawał fanfarona! Licho bo wié co to jest! to, to człowiek, który źle życie poczyna. Ja go nie lubię!
— No, no! za cóż, za cóż? — zapytała piękna pani.
— Za wszystko! bo to dumne, bo to zuchwałe, bo to niewdzięczne, bo to zarozumiałe, bo to dyabli, z pozwoleniem, wiedzą co — a ma się za osobliwszą rzecz! Wszak z paupra pod kościołem wziął go Łowczy. I kto tam wié, czy prawdziwy Hińcza; boć upatrują, że niby do nich podobny: at, imaginacya! imaginacya!
— Ale chłopiec energiczny! — odezwała się Starościna.
— Flejtuch! Cóżto za energia! co? napadnięty bronił się? i zające się bronią: przypadek, istny przypadek, że ubił Burdygę. Chwalić się szczęściem, no, no! zobaczymy: urwie się to ucho, urwie.
— Pan go, widzę, nie lubisz wcale?
— Za cobym go miał lubić, pytam się? Okiełznał tego poczciwego, zacnego Łowczego, ssał go, jadł, męczył, i żeby mu kiedy dał dobre słowo. Żebym ja księdza nie napompował, a ksiądz nie zrobił casus conscientiae z tego trzymania go w domu, powiadam pani Starościnie, byłby Rogów zabrał z przyległościami.
— No, i cóżby to się tak złego stało? — spytała pani Kocowa.
— Co? pani masz słabość do niego czy co? pytasz co? a wiész pani, że onby dopiéro proces graniczny poprowadził, cobyśmy zobaczyli.
Starościna śmiać się poczęła, ale widocznie z przymusem: jakaś myśl utkwiła w niéj, z którą się wydać nie chciała.
— O, to ptasio! to ptasio! — mówił Kruk — słyszałem o spotkaniu; wiem, że pani w swéj niezmierzonéj dobroci byłaś dla niego bardzo łaskawą, nadto powiem: przyjmże odemnie przestrogę.
Pani Kocowa rozśmiała się sucho, lecz głośno bardzo.
— O! bądźże pan o mnie spokojnym!
Kruk zamilkł, czując że się może zadaleko posunął.
— A więc zmilczę — rzekł.
— Owszem, mów pan; proszę: mów! — zawołała Starościna — ja doskonale rozumiem, że on panu może się nie podobać, ale my kobiety jesteśmy dziwaczne; my właśnie lubimy to, co niepodobne do czego innego, co śmiałe, co zuchwałe.
— A tak! tak! — ironicznie dodał Kruk. — A bardzo dobrze, i wychodzicie jéjmoście panie na tém doskonale, jak nie można lepiéj. Taki wartogłów, pyszałek, prowadzi was gdzie chce, a potém płacz i zgrzytanie zębów: ot, co! ot, co! Udajecie żeście silne, a lada filut komedyą odegra i w pole wyprowadzi.
— Kochany panie! — odezwała się sucho i spokojnie Kocowa — wszystko co mówisz prawdą bywa, ale nie jesteśmy my już wszystkie takie gęsi, jak ci się zdaje.
— Wszystkie gęsi! wszystkie gęsi! — szepnął Kruk, unosząc się — gęsi co do jednéj.
Starościna w śmiech to obróciła.
— Ale, kochany Kruku! — dodała — wierzcież mi, że ja wam, choć gęś, jestem wdzięczną za przestrogę.
— Ale ja tego do pani Starościnéj nie mówiłem — odezwał się, pomiarkowawszy nagle Kruk — to było z prędkości.
— Słowo się rzekło! no, no! — rozśmiała się gosposia — nie mówmy o tem; wolę słuchać co więcéj o Marku, ażebym poznała lepiéj tego łotrzyka.
— A to źle właśnie, że pani poznać go jesteś ciekawą.
— Źle czy dobrze, ale ciekawa jestem.
I nagle powstawszy, do oczów prawie Krukowi podniosła pierścień z soliterem, zapytując go:
— A prawda, Kruku! że piękny?
— Godzien takiéj rączki — odparł stary z ukłonem.
— Otóż, wiész asindziéj, że go mam od Marka; widzisz pan, ma téż on i dobre... młody chłopak na dorobku, znał wartość klejnotu, a znalazłszy go w trzosie Burdygi, darował. Dyament wart trzysta czętych, jeśli nie więcéj. Jużciż na ubogiego chłopaka, taka szlachetność téż czegoś dowodzi!
I połyskiwała pierścieniem przed oczyma zamyślonego Kruka, który kwaśną robił minę.
— Moja mościa dobrodziejko! — odezwał się wreszcie z pewnym gniewem — albo to galanterya i szlachetność, albo może prosta kalkulacya i oddanie na procent. Témbardziéj się go pani strzedz powinnaś!
Patrzcie go! jaki mi pan! nie miałby na grzbiecie kontuszy, gdyby nie Łowczy, a prezenta paniom robi po trzysta dukatów! Ej, frant!
— A ja myślę że nie, i że ma serce.
Kruk patrzył na nią. Pani Kocowa nie zmięszana wcale, śmiało go oczyma zmierzyła.
— Tak, tak! jużci pani zesłabła! przyszła tedy godzina i na JW. Starościnę! no!
— A gdyby i tak? — zawołała trochę gniewnie jéjmość — gdyby mi nareszcie się podobał! Fortuny starczy na nas dwoje: powiesz że młody, toć starego jabym nie wzięła! powiesz że frant, to moja rzecz: ja sobie z nim rady dam.
Zdumiony wyrazistością tych wyznań Kruk, który właśnie przychodził aby zrazić i odpędzić od Marka, postrzegł, że przybywał za późno tutaj, że baterye strategiczne trzeba już było gdzieindziéj skierować.
Ponuro wstał z krzesła.
— Jak tylko tak, to niéma co mówić! Pani Starościna wiész najlepiéj co masz począć. Jeśli przyjacielska przestroga nie smakuje, nie pozostaje mi nic, tylko submitując się, służby pokorne polecić.
Starościna dygnęła, Kruk się skłonił i wyszedł gniewny i podrażniony.
— Tego jeszcze brakuje! — rzekł głosem stłumionym. — A no! zobaczymy; do kobierca daleko: ludzie się i od ołtarza rozchodzą.
Nad lampeczką miodu poszedłszy się dobrze namyślić, co ma robić, Kruk konia napasł, i nie tracąc czasu, zawrócił do Rogowa. Plan znać miał jakiś osnuty, gdyż wprzód nim ruszył, żydka wyprawił znanego ze zręczności a wypróbowanego, na zwiady za Markiem, polecając aby go odszukał, dopytał i z wiadomością napowrót, w miasteczku w gospodzie nań oczekiwał.
Sam natychmiast popędził, nie żałując szkapy do Łowczego.
Od wyprawienia wychowanka z domu, Rogów dla starego Hińczy stał się nad wyraz smutnym. Łajał sam siebie, że się skłonił do niepotrzebnego kroku; miał urazę do księdza, który go ku temu skłonił: nie rad był wszystkiemu. Osmutniały, posępny, chodził z miejsca na miejsce stękając. Dworzanie i poufali patrząc na to, nic dobrego nie rokowali. W takiém usposobieniu zastał go powracający Kruk, a nim przebrawszy się, z oficyny przyjść mógł do dworu, trzech po niego posłańców wyprawił pan Łowczy: tak pilno mu się było o Marku dowiedzieć.
Kruk przybrawszy minę uroczystą, powoli rozpoczął relacyą. Nie miał sposobu zataić nic, ale starał się odmalować to po swojemu. Stary Hińcza był w zachwyceniu, w ręce plaskał, zrywał się mimo nóg chorych, śmiał się i wina kazał przynieść starego.
— Jegomość się cieszysz — dodał Kruk powoli — a ślepy jesteś, daruj, że to powiem, ślepy niepojętym sposobem. Wszak-ci to spisek pod bokiem waszym na Rogów, na spokój wasz się knuje: wychowaniec wiąże się z nieprzyjacielem. Starościna go weźmie, wyrozumiałem ją, i cóż będzie naówczas, co?
Łowczy miał oprócz pedogry, dwie tylko choroby: miłość ślepą do Marka i nienawiść ku wszystkim Kocom i ludziom z Witowa. W sercu jego niewiadomo co działało silniéj: przywiązanie do wychowańca, czy niechęć dla kobiéty znienawidzonéj i nad wyraz wszelki dlań wstrętnéj. Na samo przypuszczenie takiego związku, Łowczy prawie od pamięci odszedł: rzucił się w tył fotelu i Krukowi nakazał milczenie.
— Ani mi ty o tém mów! bo mnie ubijesz! powiadam ci, ubijesz. To nie może być i nie będzie.
— Ale radźże jeśli chcesz, żeby nie było! — zawołał Kruk.
— Prosta rada: jedź waćpan za nim z rozkazem, aby mi powracał. Baba intrygantka chętnie razem młokosa sobie weźmie i mnie ubije. Nie idzie tyle jéj o chłopca, co o wyrządzenie mi piekielnéj krzywdy i boleści. Nie! nie! — zakrzyknął miotając się silnie Łowczy — tego nie dopuszczę, na to nie pozwolę, użyję wszystkich sprężyn. Bierz jegomość pieniędzy, bierz ludzi, sprowadź mi go tu gwałtem, jeśli inaczéj nie można. Związać go w kij i na wozie przystawić do Rogowa.
Zapaliwszy się i zapędziwszy tak daleko pan Łowczy, nagle ostygł i opamiętał się, ale z bezsilnego gniéwu do łez prawie przeszedł.
— A! baba! baba! — zawołał — przecież mi figla okrutniejszego już wyrządzić nie mogła. Wiedziała co czyni! Niedarmo ruszyła z Witowa na przełaj jemu, gdy przez swych szpiegów dopytała, żem go wyprawiał. I po co, pytam ja się asindzieja, pocoście wy z księdzem, niech wam Bóg nie pamięta, kazali mi go wyprawiać! Ztąd cała biéda. Rozumna kwoka, wyróżowawszy się, poszła czarować go do lasku, a resztę dyabeł dopisał.
Łowczy straszliwie wzruszony, oczy sobie ocierał i od narzekania wstrzymać się nie mógł.
— Czegóż waćpan stoisz jak malowany! — dodał — a nazywasz się przyjacielem! no, to nie traćże czasu, bierz ludzi, konie, bierz co chcesz, a ruszaj. Z tą kobietą, ja ją znam, chwili do stracenia niéma: jeśli sobie powiedziała że się pomści na mnie, gotowa użyć wszelkich środków. Czy ja tam wiem? Spoją go gdzie i po pijanemu ślub dadzą! I będzie tryumfowała! Tego téż jeszcze do mojéj mizeryi brakło.
Krukowi zapał Hińczy smakował: cmoknął tylko.
— Ja wam zawsze mówiłem, panie Łowczy: z tym chłopcem będzie biéda, aleś był zaślepiony i jesteś.
— Co wasanowi w głowie chłopiec! co winien chłopiec! baba winna i wy i ja, com był głupi, żem księdza nabechtanego przez jegomości posłuchał: bo się przyznał, żeś go nabechtał.
— A ja się tego nie zapieram — odparł Kruk — po co go tu było trzymać!
— Lepiéj, że pojechał i wpadł w łapkę! Ruszajże teraz jegomość za nim i dobywaj z błota: to twoja rzecz.
— A tylko znowu jegomość nie gorącuj się, nie gorącuj. Pojadę i zrobię co należy. Ja téż coś znam i umiem. Potom tu przybył, aby jegomości przygotować na wszystko.
— No, to już jestem przygotowany. Dawaj mi pióro i kałamarz, Marka wzywam nazad pod błogosławieństwem.
Kruk przysunął co było potrzeba, ale choć obudzone uczucia dodawały sił Łowczemu, napęczniałemi palcami trudno mu co było napisać. Ręce prócz tego drżały, a łzy mimowolnie jak groch na papier padały. Wysztyftował więc tylko krótki rozkaz dzienny do natychmiastowego powrotu, podpisał i oddał.
Przygotowania Kruka długie nie były. Pierwsza jego wyprawa jako agenta tajnego, konna i incognito, już za wzór do drugiéj służyć nie mogła. Teraz wystąpić miał jako poseł pełnomocny wielkiego mocarstwa, jechał więc swoim ekwipażem czwórką koni z woźnicą i chłopakiem, z garderobą ad hoc i po pańsku.
Ledwie mu dał niecierpliwy Łowczy tchnąć, zjeść i kazał zaprządz, pędził go, ażeby natychmiast ruszał i polecił, jeśliby sprawa szła w przewłokę, umyślnymi posłańcami dawać znać do Rogowa.
Kruk instrukcye z zastrzeżeniem inwentarza przyjmował milcząco, ale w duchu sobie zupełną zastrzegając swobodę. Przy pożegnaniu jeszcze Łowczy mocno nalegał o powrót syna marnotrawnego, bądźcobądź; nareszcie czwórka pana Krukowskiego, zacięta raźno przez woźnicę, ruszyła od ganku, a Łowczy za nią krzyż nakreślił w powietrzu.
Wprost tedy ambasador udał się napowrót do miasteczka, tu już spodziewając się dostać pewnego języka o Marku. Nadzieja go nie zawiodła, zręczny wysłaniec w tropy pojechał za młodym podróżnym, o którym miał się przepytywać po karczemkach, na gościńcach i dotarł aż do promu pod Wólkę. Tu mu jak najuroczyściéj zaręczył współwyznawca mający zwierzchni nadzór nad przewozem, że młody panicz poszukiwany, został z innymi zabrany do dworu, i upewnił razem, iż obyczajem Wojskiego, gość, zwłaszcza ze stron odległych, nigdy nie bywał wypuszczony wprzódy, aż najmniéj po kilku dniach wesołych rekolekcyj we dworze.
Kruk, który znał kraj cały, a szczególniéj okolice, wiedział też tyle, ile mu było potrzeba o panu Wojskim; znał go z odgłosu, z obyczaju, z gościnności i z tego zastępu pięknych córek, dla których poszukiwał zięciów.
Miejsce to dla młodego człowieka nie wydawało mu się niebezpieczném, a pocieszało go tém, że nie leżało na gościńcu wiodącym do Warszawy, którym pani Kocowa jechać miała i jak się zaraz dowiedział, już była wyruszyła w dalszą podróż.
Zabezpieczony zapewnieniem tém, Kruk wypoczął dobrze, przeszedł się po miasteczku, zasięgnął języka w różnych przedmiotach, bo go wszystko, a osobliwie skandale i awantury obchodziły mocno, i nabrawszy ducha, w dalszą podróż wyruszył.






Starościna z Witowa mogła w ogóle tę podróż swoję do najnieszczęśliwszych w życiu zaliczyć. Już sam wypadek z rozbójnikami dochodził rozmiarów romansowéj przygody, zwłaszcza zważywszy zakończenie; ale gdy pani Kocowa z domu odebrawszy potrzebne pieniądze i rzeczy, daléj puściła się w drogę ku Warszawie, ten sam los nieszczęśliwy ścigać się ją zdawał w podróży.
Rzadko się trafia obywatelem ziemskim (styl urzędowy, jak gdyby byli inni obywatele niebiescy) bezkarnie minąć miasteczko, tak, by ich służba wiejska, pozbawiona długo rozrywek i delikatesów miejskich, pokusom miodu, wódki, nalewek, śledzi świeżych i obwarzanków, oprzeć się potrafiła. Chociaż pani z Witowa była hic mulier i ludzi swych trzymała w ryzie, zawsze oni u niéj więcéj byli rozpuszczeni, niż bywają po innych dworach, w których czują dłoń męzką nad sobą. Przebywszy taką przygodę z rozbójnikami, jaka się im trafiła, ludzie Starościnéj zmuszeni byli zdawać z niéj ciekawym relacye; powtarzali je, każdy z właściwym sobie talentem tyle razy, że w gębie im zasychało. Częstowano: nie ma nic niebezpieczniejszego w trunku nad początek pierwszy, człowiek potém brnie z kieliszka w kieliszek, z heroizmem jakimś, wystawiając się na następstwa, na które narazić mogą libacye, kieszeń, głowę, a nawet plecy i państwo sąsiednie. Słowo w słowo tak się stało ze dworem Starościnéj. Woźnica był nowo przyjęty, nie znał dobrze ani pani, ani okolicy; ufał, że kobiecina z nim sobie rady nie da: z rana więc w dniu odjazdu ze znajomymi się żegnając, dolał tak, że już mu do zaprzęgania koni musiano pomagać.
Ale był-to taki człowiek, że choć sobą nie władał, byle go na kozioł wsadzono, wiózł arte. O nimto krąży anegdota, któréj powtarzaniu oprzéć się nie możemy — iż raz w piękny dzień jasny zimowy, napiły fatalnie, wiózł pana do domu. Nagle: prrr... wstrzymał konie. Pan się pyta: — co to jest? czego stajesz?
— Ale, proszę pana, noc się nagle zrobiła, a niepodobna jechać w taką ciemność!
Słońce świeciło najpyszniéj, nieborakowi wszakże ogromny kołpak furmański spadł na oczy, a nie czując go, myślał, że światłości niebieskie zagasły.
Dopomógłszy mu do zaprzężenia koni, ludzie wsadzili na kozioł miłosiernie; wyjechał przecież z gospody, nie zaczepiwszy o wrota i zawrócił szczęśliwie. Starościna była spokojniuteńka, wszyscy ludzie pijani najokrutniéj. Rachowali na to, że ich powietrze otrzeźwi; ale powietrze, które trzeźwi nie pijanych, ma zwyczaj napiłych rozmarzać. Ponieważ wódka i miód towarzyszyły szlachetnéj grze w drużbarta przez całą prawie noc, ludzie wyjechawszy za miasteczko, posnęli wszyscy snem i marzeniami szczęśliwych. Konie pełne rozsądku wybrały sobie drogę cienistą, chłodkiem, po piaseczku, który upoważnił ich do stępa.
Niekiedy stuknięcie o kamień rozbudzało woźnicę, który natychmiast, nie otwierając oczów, palił z bata i usypiał znowu. Konie podbiegały żywym kłusem chwileczkę, potém umiejętném de crescendo, wycieniowaném z talentem starych wirtuozów, przechodziły w truchcik i stępa.
Starościna znużona, nie uważała na nic, i tym to sposobem, gdy powinni byli dostać się w prawo na gościniec ku Międzyrzecowi, znaleźli się przed promem w Wólce, najniespodzianiéj w świecie. Konie pomściły się fatalnym wyborem kierunku na woźnicy. Ale szlachetne te stworzenia nawet w chwilach zemsty nie opuszcza pewne uczucie przyzwoitości: na mostku przed przewozem, konie berejterskie stanęły i berejter, który spał jadąc doskonale, przez głowę spadł; woźnica się ocucił, lokaje się pozrywali, i... o zdumienie! ujrzeli przed sobą kraj nieznany, rzekę bez nazwiska, okolicę nową terra incognita!
Prom był z drugiéj strony, ale już nawet nie powołany odbijał od brzegu, a wiecha dawała znać do dworu, że jakiś powóz nadciąga.
Stało się to w późniejszéj nieco godzinie niżeli obiadowa, w dniu po przybyciu pana Marka do Wólki następującym. Nie ma nawet o tém mowy, że zebrawszy wesołe grono gości, zacny pan Wojski nie wypuścił ich od siebie tego dnia, koła kazał pozdejmować i jeszcze nazajutrz całe towarzystwo pomnożone o jedną osobę (szlachcica z Podlasia jadącego w Krakowskie po spadek) na obiad zostać zmusił.
Obiad, z którym pani Wojska wystąpiła tak, iż jéj i córkom starszym prawdziwy zaszczyt przynosił, (odznaczał się szczególniéj leguminą cytrynową) nieco się opóźnił, ale wszyscy już byli poza przedmową zupy i pierwszym rozdziałem sztuki mięsa, gdy sługa oznajmił, że proporzec się porusza.
Wojski w takich razach, choćby od pieczystego wstawał, a dom był nawykły do tego, iż przybywającemu tarde improwizowano obiadek, pewne potrawy naprędce robił kucharz doskonale. Bulion rozpuszczony z kaszką drobną na początek, pekefleisz na sztukamięs, naleśniki z powidłami lub z jabłkami, z dodaniem kurczęcia, które tylko co po dziedzińcu chodziło, stanowiły obiadek ów wcale znośny, a po podróży wydający się delicyonalnym.
W jednéj chwili Jagna wstała zarządzić ową improwizacyę, Wojski chwycił za czapkę i drapnął.
Tymczasem kareta pani Kocowéj, z pomocą ludzi od promu przetrzeźwionymi nieco, z woźnicą, berejterem, któremu z nosa krew płynęła i lokajami rozespanymi, już była na prom się dostała. Starościna drzemała, a towarzyszka jéj Broniewska, myślała nie wiém o czém; dopiéro gdy wchodząc na prom powóz, stuknął mocno, obudziła się jedna ze snu, druga z marzeń. Pani Kocowa wyjrzała oknem.
— Co to jest — rzekła — że ja sobie nie przypominam przewozu na téj drodze! zkąd się tu rzeka wzięła?
— Ale... jak Pana Boga kocham, bośmy chyba zbłądzili! — zawołała Broniewska.
Zwołano służącego, który oczywistością złamany przyznać musiał, iż spał i że prawdopodobnie zajść mogła jakaś omyłka, chybaby nowa rzeka została świeżuteńko zrobioną, o czém jakoś słychać nie było.
Tak dojechano do przeciwnéj strony... Tu Wojski stał już w gotowości i przystąpił do drzwiczek karety, spytawszy ludzi o nazwisko i dostojeństwo pani Kocowéj. W razach podobnych występować był zwykł z wymowną oracyą.
— Czołem pani Starościnie dobrodziejce!
— A kogóż mam honor..
— Wojski Cibarzewski, do usług!
Odchrząknął.
— Pozwoli mi pani Starościna przemówić w nader ważnéj sprawie.
Starościna milczała zdumiona.
— W historyi wszystkich narodów i nacyi czytamy, iż pewne obyczaje miejscowe zawsze były w wielkiém nawet u obcych poszanowaniu. Tak Grek ciekawy między Scytów zapędzony... tak barbarus w Rzymie goszczący, miejscowe obrzędy a consuetudines, miał w należnym respekcie. Więc u wszystkich żyły tam i trzymały się owe tradycye wiekowe, które świat nasz jeszcze podpierają. Acz Wólka Cibarzewska mało światu jest znaną, acz kątek, to jest do rozgłośnéj sławy nie roszczący sobie prawa; wszakże od czasów bardzo dawnych obyczaj się w nim utrzymuje, któremu przybywający na territoryum są posłuszni. Jam stróżem jego i tłómaczem. Obyczaj zawisł na tém, że nikt z tych których losy niosą przez ziemię moją, nie minął jéj, żeby pod słomianą strzechą nie przełamał z nami bożego chleba. Spodziewam się, iż JW. Starościna raczy téż poszanować obyczaj i do dworu zajechać!
Starościnę oracya niecierpliwiła, ale uśmiechnąć się jéj uważała za przyzwoite.
— A! panie Wojski dobrodzieju... ale ja z winy mych ludzi, sama nie wiem jak zbłądziłam... Jechałam z miasteczka do Warszawy... to nie po drodze.
— Ściśle biorąc: nie jest po drodze i nie jest téż z drogi, gdyż odemnie równie jak z miasteczka do Warszawy trafić można.
Kareta ruszyła do dworu, a woźnica, chcąc czémkolwiek wynagrodzić błąd popełniony, wypalił z bata razy kilkadziesiąt. Żadna siła ludzka od téj manifestacyi powstrzymać go nie mogła.
Jakież było zdziwienie pani Kocowéj, gdy wśród licznego towarzystwa ujrzała pamiętną sobie twarz pana Marka; to téż nader przyjacielsko, można powiedzieć serdecznie mu się uśmiechnęła.
Kruk chcąc zapobiedz stosunkom, mocno się do ich utrwalenia przyczynił: podał myśl, z któréj przyjęciem pani z Witowa jeszcze się wahała.
Niezmiernie teraz była uszczęśliwioną, że szczególny traf, wówczas gdy nie wiedziała gdzie szukać zbiega, dawał jéj go w ręce.
Rozjaśniło to jéj czoło i przyczyniło się do wyrobienia generalnéj dla sług amnestyi, za fatalną podróż senną.
Przybycie osoby tak dostojnéj jak pani Kocowa, o któréj ogromnym majątku, o stosunkach, rozgłośnie po świecie opowiadano, nie dozwoliło się ograniczyć zwykłym obiadkiem z naleśnikami; przedsięwzięto zbudowanie formalnego de noviter repertis i poczęto uganiać się za uciekającemi, skazanemi na śmierć kurczętami.
Obiad piérwszy został przerwany z niemałém strapieniem obojętniejszych gości, obdarzonych staroświeckim apetytem kontuszowym; ze sali stołowéj przeniesiono się do salonu, i Wojska wzięła na się ugoszczenie pięknéj Starościnéj. Ta miała ciągle na oku tylko pana Marka, który nader grzecznie, ale ozięble powitał ją zdaleka. Nie dopuściła mu pozostać w tém usposobieniu, zbliżyła się więc sama do niego.
— Widzisz asindziéj — rzekła — że mi się wymknąć trudno, bo mam sprzymierzone z sobą losy. Waćpan może wiedziałeś dokąd jechałeś, ja wcale nie, a przecież same konie mnie zaniosły tu, abym waćpanu jeszcze raz za solitera podziękowała.
Marek mruczkowato milcząco się pokłonił.
— Aż nadto pani Starościna łaskawą jest dla mnie — odparł — nie zasłużyłem na to.
— Zasłużony czy nie, ale żeś pan szczęśliwy to pewno — figlarnie dodała wdowa — ot i tu: aż dwanaście panienek na niego czekało... Powiedzże mi, czy która z nich zawróciła mu głowę?...
— Mam, mościa dobrodziejko głowę taką, że ani stary węgrzyn, ani młode dziewczęta zawrócić jéj nie mogą.
— A któż? — spytała Starościna — a co?
— Jeszcze jestem zamało świadom tego, co życiem kręci i głowami, i zamało siebie świadom, bym mógł odpowiedzieć — rzekł skromnie Marek.
Wdowa z widoczném zajęciem wpatrywała się w chłopca, który, prawdę rzekłszy, wcale pięknym nie był, ale żubrzą miał krzepkość budowy i wyraz siły, zdrowia i młodości.
— Powiedz mi asindziéj prawdę — dodała po chwilce namysłu — coś to zrobił Krukowi, że w nim masz tak zawziętego nieprzyjaciela?
— W Krukowskim? — spytał Marek, a pani Starościna zkąd o tém wié?
— Tak, przypadkiem — odparła z miną tajemniczą — no! przyznaj się szczerze.
— A cóżem ja zrobić mógł człowiekowi, przy którym tyle tylko, że do stołu siadać musiałem? Nie wiele go praktykowałem... ale są w ludziach takie wzajemne wstręty i sympatye... Oba się nie lubimy.
— Strzeżże się go asindziéj, radzę.
— A to co on mi zrobić może?
— Nie wiém; to pewna że szkodzićby pragnął.
Przerwała się rozmowa, gdyż zrestaurowany obiad zacząć miano a capite.
Wojski podał rękę pani Kocowéj, za niemi poszła procesya cała panów i panien i zasiedli znowu do stołu.
Ci biesiadnicy, co stękali na przerwaną ofiarę, mogli się wkrótce przekonać, iż zapośpiesznie zawyrokowali, gdyż nie było ściślejszéj kontroli w podawaniu półmisków: i wielu z tych panów mogli powtórzyć potrawy już raz spotkane wprzódy, nie narażając się na nazwisko obżartuchów.
Niewymownie wesoły był obiad ów.
Starościna w humorze doskonałym; goście rozochoceni już poprzednio winem, zieleniaczkiem niewinnym z pozoru, ale zdrajcą: gospodarz tryumfujący, jéjmość jego szczęśliwa, że widziała męża rozweselonym; słowem nic dodać: tak się wyśmienicie bawiono.
Starościnie, jako pryncypalnéj osobie, zgromadzenie przedstawiono: i pana Trzaskę i Górkę i wszystkich, aż do najmniejszéj z córek, i do rezydentki panny ciwunównéj Nosalskiéj. Więc choć żywioły, z których się owo towarzystwo składało, były nieco zbieraną drużyną, przystały do siebie doskonale i zapoznały, a zharmonizowały wkrótce. W tym wieku jeszcze było między społecznemi cząstkami tyle wspólnych stron, że się łatwo zlać mogły w całość jednolitą.
Po obiedzie z gwarem ochoczym wszyscy powstali od stołu, obiecując sobie śpiew i muzykę, a wieczorem niezawodnie tańce. Wojski w przewidywaniu że gitara z pukaniną nie wydoła, posłał do bliższego miasteczka po muzykę: wprawdzie wiejską, skromną, ale niezmordowaną. Zgorszyliby się dzisiejsi wytwornisie, gdyby im podobna do tańca przewodniczyć chciała. Były to bowiem dwie skrzypce, z pejsami i w jarmułkach, basetla, na któréj wygrywał młodzieniec wielkich nadziei, i bębenek zwykle powierzany diletantowi.
A jednak, miły Boże, gdy fałszywie zaintonował pierwszy skrzypek, jak się tam w takt jego rzępoleniu sunęły para za parą!... bo grała im inna w sercach muzyka i świat, a serca były inne. Czy lepsze? to pytanie; a że odmienne, to pewna.
Starościnie przy obiedzie dolano parę kieliszków słodkiego winka, lice jéj się zarumieniło, oczki poczerwieniały, a na ich ciemném tle dwie błyszczące zapłonęły gwiazdki. Uważała téż, że Marek za kołnierz nie wylewał, a nie wiedziała, iż miał głowę żelazną; gdy więc od stołu wstano, tak manewrowała, zawsze w przeciwnym mu idąc kierunku, iż wprędce się około niego znalazła. Te sztuki kobiece tylko pochody wojenne dokazać umieją.
Pan Marek nie uciekał, ale też nie nawijał się.
— Wolno téż spytać: kiedy i jak myślisz pan jechać daléj i dokąd? — przemówiła Starościna.
— Dotąd mi się tak droga wiodła, iż planu jéj zmienić nie myślę — rzekł Marek. — Gdy mi w jedném miejscu się naprzykrzy, ruszam, wyjechawszy za bramę, cugle puszczam koniowi i jadę.
— Gdzie oczy poniosą?...
— Tak jest.
— To już tedy trudno rachować, gdzie się z waćpanem spotka? — dodała grzecznie Starościna.
— Ja jestem dotąd tak szczęśliwy, że mi sam los nadarza, na co jabym sam liczyć nie śmiał.
Właśnie tych wyrazów domawiał, gdy jak w Mozartowskim Don Żuanie posąg Komandora, w progu zjawił się z szalonym pośpiechem goniący Kruk, którego u promu wabić już nie potrzebowano.
Starościna i Marek ujrzeli go w jednéj chwili, uśmiechnęli się i zamilkli, a Kruk postrzegłszy ich, także wargi przyciął. Trafił wprawdzie jeszcze w porę, aby być świadkiem dobréj komitywy obojga, ale czy nie zapóźno?
Gospodarz, choć gości wolałby już był porozkładać na inne dni mniéj szczęśliwe i miał ich niemal zawielu, przyjął i tego przybysza wdzięcznie bardzo. Wojska postanowiła jednak kazać czekać mu wieczerzy, o obiedzie nie wspominać, dając znak poufny mężowi, aby nie pytał nawet czy kochany gość był po obiedzie.
Ponieważ wino jeszcze krążyło, natychmiast lampeczkę podano dla Kruka, który przyszedł pozdrowić Starościnę i Marka; a ostatniemu szepnął na ucho:
— Mam liścik naglący od Łowczego.
Wielce to mniéj znanemu Krukowi ułatwiło dobre przyjęcie, że znalazł tu osoby sobie znane, zwłaszcza Starościnę. Oprócz tego był to człek, choć przekora, w towarzystwie umiejący zaraz właściwe sobie zająć stanowisko. Znał bez mała cały kraj: o każdego urodzie, mieniu i obyczaju miał cóś do powiedzenia; zaraz w nim znać było nie lada przybłędę, ale starobylca, który z tradycyami był obyty.
Już się miało ku wieczorowi, a lampeczki z winem krążyły w najlepsze i do rozrzewnienia pobudzały; już zaczynano się ściskać i prawić sobie słodycze, już coraz nowe, a trafniejsze zdrowia wypijano; a swoboda panowała wielka i gwar taki, że Górki nawet słychać nie było; gdy Kruk, który dotrzymywał placu przy stoliku zastawionym i poobstawianym gąsiorkami, wysunął się niepostrzeżony.
Pan Marek tylko co został wypuszczonym przez panią Kocową i błądził niepewien do któréj z panien Wojskich ma przystać, gdy zwolna doń podszedłszy Kruk, wziął go pod rękę i uprowadził na stronę.
— Nie poszlibyśmy się ochłodzić do ogrodu? hę... — rzekł cicho — mamy dużo do mówienia...
Przed gankiem ciągnął się w istocie ogród staroświecki z ulicą jabłoniami wysadzoną, któréj gałęzie spuszczały się ku ziemi. Poza niemi agrestowe szły kwatery, stare grusze, a po bokach stare téż lipowe i grabowe szpalery. Tu Kruk wwiódł zwolna delikwenta, który ciekawym będąc, co mu téż powié, łatwo się dał uprowadzić.
Stanęli nieopodal od wesołego dworu.
— Jedziesz pan z Rogowa? — spytał.
Directe, directissime, i umyślnie z Rogowa do waćpana wiozę list od Łowczego, w którym ni fallor znajdziesz jegomości rozkaz natychmiastowego powrotu.
To mówiąc, podał pismo, które Marek nie czytając, za kontusz wsunął, nie okazawszy najmniejszego wzruszenia.
— Rozkaz do powrotu — ozwał się po chwili — ależ mój dobrodzieju, powiedzcie mi z łaski swojéj: czy to ja dziecko niedorosłe, czy pajac na pośmiewisko przeznaczony, czy sługa, któremu powiadają raz: jedź, kiedy nie chce; potém: wracaj, gdy mu nie na rękę powrócić; a on wszystko spełnić musi. Osobliwszym bo sposobem postępuje sobie ze mną pan Łowczy, a dalipan, po wyprawie z Rogowa na gwałt, już znowu teraz nazad do warcab i nudów tamtejszych, nie mam wracać najmniejszéj ochoty.
Kruk głową pokiwał.
— Waćpan wiesz — rzekł — jakie były i są stosunki Łowczego z Witowem: baba mu nie mało gorącego sadła zalała za skórę; nie dziw, że jéj nie cierpi, że ją nienawidzi... Dowiedział się pewno o spotkaniu, bodaj o soliterze, bodaj i o tém, że baba jegomości do Warszawy z sobą zaprosiła...
Marek się uśmiechnął.
— A myślicie, że mnie to tak łatwo wziąć i jak grzyba w kosz wpakować? Łowczy mnie dobrze zna.
— Babę jeszcze lepiéj! — zawołał Kruk — a jegomość jesteś inperitus, młokos, i choć butny, nie będziesz nawet wiedział, kiedy cię do onego kosza zapakują. Nie ma nic niebezpieczniejszego dla młodych nad to, kiedy się około nich starsza jéjmość weźmie.
Marek ręką machnął.
— Zostawcież mnie staraniu o sobie — rzekł. — Łowczy teraz chciałby mnie ułowić, sam rzuciwszy w świat, a przecież mi kazał się o siebie starać samemu? Niechże zda na Pana Boga i na mój własny rozum sprawę. Niéma już o czém mówić.
— Tak — przerwał stary — niéma o czém mówić, ino do Rogowa wracać.
— Ani myślę! — zawołał Marek — nie jestem ja dziecko; prosiłem się Łowczego, by mnie u siebie zostawił, nie bardzo mi się chciało za szczęściem wędrować, kiedy mi pod jego strzechą dobrze było. Wypędził mnie z pod niéj, niéma co już mówić, nie złapie napowrót tak prędko!
— Jakto? waszmośćbyś starego dobroczyńcę swego, który cię z maleństwa i z sieroctwa wychował, opuścił, stał mu się nieposłusznym, albo się z nim o powrót targował?
— Uchowaj Boże! niéma targów żadnych — zimno rzekł Marek — bo ja nie powrócę. Pokazał mi drogę, poszedłem. Między nami sam Łowczy zamknął wszelki rachunek i pokwitował...
— A serce waścine téż? — spytał Kruk — obrzydliwieby było pokazać się niewdzięcznym, a w dodatku i bez głowy. Wracaj co rychléj... to moja rada.
— Dziękuję; ale pójdę za swoją — zimno mówił Marek. — Dano mi wolność: użyję jéj, zrobię co się podoba. Dosyć w pługu chodziłem... niech się téż na łące popasę.
— Tegom się po was nie spodziewał i myślę, że upór ten przełamię — dodał Kruk — pojedziesz do Rogowa.
— Nie pojadę — mruknął Marek — wybijcie to sobie z głowy; a jeśli sądzicie, że mnie do tego skłonicie, nie szafujcie darmo argumentami: nie zrobicie nic.
— Więc za starościnką? — dodał stary uśmiechając się.
— I to nie! — przerwał Marek — tam gdzie zechcę... Któż to może wiedziéć?
— Ja to wiem: złowi baba smyka — mówił Kruk — i będzie gorzkiemi łzami opłakiwał potém niewolę, stokroć sroższą niż u Łowczego. Alboż to waszmość wiész czém jest ta kobieta?... niech powiedzą ci, co ją teraz przeklinają, których pozwodziła, bałamuciła... Przypomnij asindziéj, co robiła z Łowczym? kuta na cztéry nogi, choć ich tylko dwie ma; a kto się jéj dostanie, mieć się będzie zpyszna.
— Alboto ja o niéj myślę? — ruszając ramionami odezwał się Marek — albo to mi ona jedna w świecie? czym taki łakomy na Witów i... Gonić się ja za nią nie będę.
— A jeśli ona za waćpanem pogoni? — rzekł Kruk — hę? Baba, aby sztukę spłatać Łowczemu, gotowa... potém z jegomością per fas, per nefas da sobie rady, choćby przyszło i rozwód zapłacić.
— Dajże-bo mi jegomość pokój ze swemi strachami! — rozśmiał się Marek — ja się i samego dyabła nie zlęknę; to darmo, témcibardziéj baby, choćby od niego była gorszą. O moją skórę idzie. Moja rzecz, co zrobię: dajcie mi pokój.
Kruk widząc że mu się prawie wymyka, wziął go pod rękę.
— Czekaj, słowo — odezwał się — słuchaj rady mojej: wracaj do Rogowa; wracaj póki czas. Łowczy już po waszmości tęskni; kto wié: co być może? kto wié? lepsza to niż Witów gratka...
Marek głową pokiwał.
— Albom łakomy na gratki, myślicie? — odparł — mam w trzosie sporo żółtobrzuchów, mam młodość, mam swobodę; zdrów jestem, silny, świat otwarty: czy się to ludzie nie dorabiają, czy ja się téż nie mogę dorobić! Alboto mi tak bardzo tęskno za bogactwy, sądzicie, żebym dla nich młodość marnował.
Nie było już z nim co gadać, puścił go téż stary, milcząc, bo znał to dobrze, iż upierającego się chcieć złamać, często go się wbije głębiéj tylko w upór. Potrzebował się téż namyślić, co daléj poczynać, nie mogąc tak na przegranéj poprzestać.
Marek się na pięcie wykręcił: powoli poszedł ku dworowi i wcisnąwszy się do salki, przy pierwszéj świécy list Łowczego odczytał.
Pismo, ręka, słowa, wszystko dowodziło, że stary go kochał, że powrotu pragnął; Marek się przecież tém nie wzruszył: zamierzył odpisać z respektem i nic więcéj.
I gdy Kruk wszedł na czytanie samo, śledząc skutków, szepnął mu Hińcza:
— Podjąłeś się pan listów, myślę, że i odpowiedzi nie odmówisz przyjąć, bo pewnie wracasz do Rogowa.
— Ja? — spytał, ruszając ramionami Kruk — ja? z pełna nie wiém jak się obrócę i odpowiedzi się nie podejmę: ty lepiéj z nią sam ruszaj.
— Znajdęć posła! — lakonicznie zamknął Hińcza, chowając list do kieszeni.
Konferencya ogrodowa nie uszła baczności Starościnéj, nawet się poniekąd domyśliła o co chodziło: postrzegła list... dosyć jéj było tego, aby Kruka przybycie wytłómaczyć.
Dawszy więc zaledwie wypocząć Markowi, rozpoczęła manewra znowu, żeby się doń przybliżyć.
Kobiéta była, jak widzimy zręczna, śmiała, umiejąca chodzić około sprawy. Gdy tak zabiega, Kruk tymczasem z kwaśną miną podstąpił ku gospodarzowi.
Wszyscy byli nieco podochoceni, pora do nagłych wywnętrzań dobrze wybrana. Właśnie gospodarz obszedłszy gości i porachowawszy lampeczki, z pełną przystępował do Kruka, który przyjąwszy ją, odciągnął nieco Wojskiego na stronę.
— Wiesz co, panie Wojski — rzekł — mnie się zdaje, że chyba my z sobą bliżsi jesteśmy, niż myślicie. Powiedzcie mi, czy była Cibarzewska Maryanna za Krukowskim?
— Była... była: masz waszmość słuszność — namyślając się, odparł Wojski — Maryanna, z Miecznika siostra, zmarła jednakże bezpotomnie... chociaż wiana jéj nie zwróciliście...
— Nie o to idzie — mówił Kruk, trącając lampeczką o lampkę Wojskiego — nie była znowu Krukowska Glinkówna za Cibarzewskim Jakóbem rotmistrzem?
— Była — odpowiedział Wojski — była i Jakób po niéj ani grosza nie wziął.
— Nie o to idzie — przerwał Kruk — ale o to, żeśmy zblizka skoligowani, że ja domowi waszemu, acz osobiście tak mało lub nic nie znany, muszę życzyć dobrze i życzę ex intimo corde.
Wojski go ujął obiema rękami, mimo lampeczki, którą trzymał w jednéj i uścisnął serdecznie, a odrobinką oblał nawet.
— Mój mości dobrodzieju!
— Miły panie a bracie — mówił Kruk — nie myślałem mówić czego z serca nie dobędę. Mało się znamy, ale już ono do pana Wojskiego się ciągnie i pochyla, że go wstrzymać nie mogę.
— Mój mości dobrodzieju! — wtórzył Wojski — nie zasłużyłem...
— Mówmy jako koligaci intime, poufnie — wziął go pod ramię — widzisz asindziéj tego smyka! — pokazał Marka — widzisz!...
A wiesz, co się tu pod waszeci strzechą święci?
— Hę?... albo co?
— Dyabla sprawa... pozwól, bym powiedział w dwóch słowach: Marek Hińcza...
— Hińczowie są mi powinowaci, właśnie ciż sami..
— A! powinowaci! témci bardziéj o jego dobro waszmości chodzićby powinno... Wiecie lub nie, jak go Łowczy sierotą wziął, jak go chował, jak go wychował... aż nareszcie w świat puścił...
— Czy co przeskrobał?
— Nie. Skrobał-ci on to dosyć, ale nie na wylot. Chłopak zdatny, ale sentymentu mało. Łowczy go pieścił, aby trochę się o swéj sile chodzić nauczył, a tu co się święci... Największa śmiertelna nieprzyjaciołka Łowczego, łapie, po drodze goni... dyabeł wié, gotowa go pochwycić. To starego dobije... Widzisz asindziéj, odkrywam grę... idzie o życie ludzkie... trzeba zapobiedz... Baba zręczna, młokos zwyczajnie żółtodziób jeszcze, stanie się kryminał... Dajmy sobie ręce.
— Ale cóż, panie bracie, ja mogę na to? — ozwał się Wojski — dalipan, nie postrzegam.
— Trzeba ich dzisiejszego wieczora rozgrodzić jak, bo Starościna gotowa atak przypuścić... a jutro...
— Mój Krukowski! — odezwał się Wojski zgorszony — czego to wy chcecie po mnie? I to gość, i to gość u mnie; nie mogę nic: swoboda zupełna, a co się tyczy mądrego zabiegania w tych sprawach, dalipan nie umiém począć nigdy. Widzicie, że swoich własnych dziewcząt powydawać nie umiałem, a chcecie, bym...
Wojski ramionami ruszył.
— Stanie się więc kryminał! — dodał smutnie Kruk — niéma na to rady.
To mówiąc, usiadł z głową zwieszoną, bo mu już daléj brakło wątku, a Wojski popatrzywszy nań, jak kozioł na wodę, ruszył ramiony i powoli odciągnął w stronę.
Starościna skuteczniéj drogę zaszedłszy Markowi, skinęła nań i pociągnęła za sobą. Choć chłopak na oczów niewieścich uroki był hartowny, ale młody, zawsze mu się one śmiały; nie był od tego, żeby trochę nie pobałamucić się, kiedy z drugiéj strony, wola dobra była potemu. Poszedł za zwodnicą; właśnie rozpoczynano tańce i w sali się mąciło, bo ten i ów przechodził, a panny ciesząc się, podlatywały jak ptaszki, gdy pani Kocowa odciągnęła Marka na stronę. Na palcu jéj siedział soliter.
— Mam do waszmości pilne słowo — odezwała się — wszakci nam za grzéch nie wezmą, gdy do bokówki zejdziemy: nie daléj krok od progu.
— A choćby i dwa — odpowiedział Marek, śmiejąc się — służę.
— Krótka sprawa — mierząc go bystremi oczyma, jakby wyrozumieć chciała, ozwała się Starościna — znalazłeś się jegomość pięknie ze mną i galancko na gościńcu. Przyjęłam od was pierścień: nie chcę zostać dłużną...
— Ale za dar, nikt dłużen nie jest — odparł Marek.
— Jak to kto widzi, ja się poczuwam do pewnéj restytucyi — mówiła pani z Witowa — nie miałam naówczas, będąc obrabowaną, nic pod ręką. Teraz asindziéj musisz odemnie téż wziąć, choć mniéj kosztowną obrączkę.
To mówiąc, zdjęła powoli z palca piękny pierścień ze szmaragdem osadzonym brylantami i trzymając go w ręku, dodała:
— Proszę go nosić, a o dobréj przyjaciołce pamiętać; pierścień to nie tak drogi, a przecie wiele dla mnie znaczy, bo go nosił nieboszczyk Starosta, pierwszy mąż mój, świéć mu Panie... Innego nie mam, ten więc wam ofiaruję.
Uśmiech dopowiedział reszty.
Marek jak był chłopak rezolutny, że się niczém nie dał bardzo skonfundować, pierścień wziął, włożył go na palec, i podającą rączkę pocałował.
— Myślę, żeś waćpan zrozumiał? — szepnęła zerkając nań pani Kocowa.
— Pani dobrodziejko! — wystrzelił chłopak — to tylko widzę, że mi łaski swéj skąpić nie raczysz i że afekt nie zasłużony.
— A więc, cyt! i chodźmy do tańca; daj mi waszmość rękę: reszta potém...
Wyszli tedy z bokówki, a że Kruk propter informationem w progu czatował, pierwszy ujrzał na palcu Marka ów sygnet, i pobladł.
Sprawa bardzo źle stała dla niego i dla Łowczego.
Caluteńki wieczór i całą noc wiosenną, najkrótszą w roku, przeskakano u państwa Wojskich. Było wesoło jak mało kiedy; dopiero w biały dzień pomyślano o spoczynku.
Dwór był obszerny, ale obyczajem ówczesnym, gdy on cały do gości należał, osobnych izb dla nich nigdzie w nim nie obmyślano. W takich wypadkach, ledwie najdostojniejszym dostawał się pokój oddzielny; reszta dzieliła się na dwa obozy: kobiéty spały pokotem w jednéj izbie, mężczyzni w drugiéj, a jeśli téj niestało, na sianie w stodole lub szopie. Przy dobréj myśli, nikt wygody zbytniéj nie szukał.
Za czasów Kochanowskiego, jak się o tém z jednéj mniéj trafnéj fraszki dowiedzieć można, znać jeszcze ugaszczano inaczéj: bo małżeństwa mieszczono razem po kilka, z tą pewnością, że każda jéjmość swojego dopilnuje.
Gdy przyszło nadedniem się rozchodzić, starsi pozajmowali co lepsze izby, a Marek sam z Krukiem, który mu się za towarzysza ofiarował, poszli do szopki na siano. Zasłano je kobierczykami porządnie: skórzane poduszki pod głowę, a opończa za kołdrę starczyła.
Kruk chciał się jeszcze wdać w rozmowę, aby dobyć co z pana Marka, ale chłopak był znużony i chrapnął, nie czekając więcéj.
W saméj istocie, jeśli chrapał, to kłamał, a czynił to tylko, ażeby się pozbyć utrapionego natręta. Potrzebował się dużo namyślić i być ze samym sobą; dlatego opończę zasunąwszy na głowę pod pozorem much, których tam było podostatkiem, począł dumać. Jakoś mu się rzeczy tak składały, że choć na losy nawykł był je zdawać, należało teraz rozplątać nici i policzyć.
Stuknął kilka razy w palce: co począć? jechać? zostać? wracać? czy rzucić Wólkę a śpieszyć do Rogowa? Czy Starościnę gnać do Warszawy? A nuż baba zdradzi? a nuż Łowczy Rogowa nie da? a nuż to, a nuż owo? I tak źle i tak nie dobrze.
Z tego myślenia aż mu pot na czoło wystąpił! Uchylił opończy nieco.
Kruk na prawdę usnął, leżał twarzą do góry, z ustami otwartemi, a muchy mu słodkie wąsy obsiadły. Na czole miał szeroką marszczkę i oczy ze snu tęgiego, jakby w głowę powciągane.
Marek powoli z posłania się ruszył, opończą okrył, buty wdział, pocichu do drzwi się przysunął i strzegąc się aby wrota nie skrzypiały, wyśliznął się z szopki. Wszedł prościuteńko do stajni, aby Wawrka odszukać. Wawrek téż na folwarku do późna sobie pozwolił, spał jak kamień; obudził go pocichu:
— Sza! chłopcze! konie siodłać tak, żeby nikt nie słyszał: wyprowadzić za stajnię... i żeby wszystko było gotowe za ćwierć godziny.
Sam poszedł do studni, wiadro wody dobył, obmył się zdrowo, suknie podróżne z juk wziąwszy, przywdział; a oto i szpak już stał gotów.
Nie wypadało wprawdzie wyrywać się tak z gościnnego dworu gdyby złodziejowi, ale Marek zmiarkował, że dłużéj siedzieć nie było bezpiecznie.
Starościna z jednéj, Kruk z drugiéj, z trzeciéj bodaj Wojski z jedną z córek, na niego czatowali. Co było poczynać? nic; tylko zdawszy się na wolę Bożą, szpakowi rozwiązanie sprawy powierzyć.
Tak się stało. Siedli na konie z Wawrkiem; ranek był parny, pora, jakby ku burzy się miała: ruszyli tęgiego kłusa pierwszą lepszą drogą.
Gdy Kruk zachłysnąwszy się muchą, która zazbyt daleko w podróż odkryć się zapuściła, obudził się i oczy otworzył, wzrok jego padł zaraz na posłanie Marka: nie było go na niém; pomyślał z razu, że zszedł tylko na chwilę: a tu zaraz téż ukazał się Wojski, z żalem, że nocą, bez — Bóg zapłać! niewdzięczne chłopię dom jego opuściło!...
Kruk brwi zmarszczył, splunął i począł kląć.
Pani Broniewska doniosła téż przy kawie rannéj, swéj pani, o ucieczce Marka, a Starościna choć pokiwała głową, zdawała się pewną siebie i zbytniego zdumienia ani gniewu nie okazała.
— Zgubił się! — rzekła — to się znajdzie.
Nie doczekawszy południa, Kruk téż kazał zaprzęgać i powoli posunął, nie rozpytując drogą, którą pojechać mógł Marek: boć spełna nie wiedział dokąd pojechał.
Wprawdzie klął go, że mu uciekł, ale razem pocieszał się tém, iż od Starościny odbiegł.
A kaduk go wié? czy się z nią nie namówili — dumał Kruk jadąc — i to może być!
Gdy pan Marek się puszczał w drogę, zabierać się zdawało na burzę; ale wionął wiaterek wschodni, niebo się poczęło rozjaśniać i około godziny dziesiątéj dzień się zrobił prześliczny. Piękniejszego żądać nie było można, do podróży: koń prychał, jeździec świstał, a Wawrek wszetecznie poziewał.
Kraj, którym jechali, trzymając się wielkiego gościńca, był coraz żyzniejszy: płaski wprawdzie jak u nas prawie wszystek, ale miły. Pomiędzy laskami sosnowemi, gdzieniegdzie i dębowe już się przerzucały.
Pośród żyta widać było bujne zagony pszenicy.
Tu i owdzie kościołek stary, czarny, patrzał z pomiędzy drzew, a około niego cmentarzysko stare, jak kretowiskami, mogiłami, zieleniało świeżą darniną.
W prawo i w lewo widać było dworki i dwory szlacheckie i wioski ze staremi gruszami i żurawiami studzien i krzyże z daszkami malowane.
Potém wjechali już do lasu, szpak wziął się na objeżdżki, aby skwaru gościńca uniknąć i pan Marek zabłądził; ale tak porządnie się zbłąkał on i Wawrek i konie, że napróżno nakręciwszy się, szukając drogi, musieli wreszcie po hukaniach daremnych, na które nikt nie odpowiedział, puścić koniom cugle i zdać się na ich łaskę.
Ale pan Marek był tak dobréj myśli, że go to najmniejszéj rzeczy nie zmieszało, nie zakłopotało; darł się przez krzaki, zarośla, łączki i kawały boru, pewien, że przecież kiedyś na jakąś drogę trafić musi.
W lesie wszakże coraz dziksza jakaś natura i pustynniejsza otaczała go okolica: pagórki, wąwozy, strumienie przerzynały drogę.
Niektóre spadziste obrywy potrzeba było objeżdżać, nim się dogodne miejsce do ich przebycia trafiło. W ten sposób obłąd coraz trudniejszym był do naprawienia; kręcić się musieli w prawo i w lewo, nie mogąc stale w jednym puścić się kierunku. Marek kilka razy chcąc ubić głód, napił się wódki, zakąsił, ale wyczerpane nieco zapasy, nie na długo już starczyć miały.
Słońce zaczynało za wierzchołki gór i lasów zapadać: miało się widocznie ku wieczorowi.
Wawrek wzdychał, konie były znużone, a tu ani ludzkiego głosu, ani twarzy, ani nawet śladów świeżych po człowieku nie było widać nigdzie.
Za to miłośnik natury, krajobrazów i malowniczych widoków, byłby się mógł rozkoszować w téj pustyni porosłéj wiekowemi dębami, bukami i gdzieniegdzie lipami rozsiadłemi szeroko.
Marek był zupełnie obojętnym na wdzięki przyrodzenia, na poezyą kwiatów, na wrażenia majestatycznéj pustyni. Szło mu o obiad i wypoczynek; zaczynał powątpiewać, żeby się zawsze na instynkt konia i błogosławieństwo losu spuszczać było bezpiecznie.
Wtém pośród gęstwiny zamajaczyła ścieżynka: za pniami czarnemi drzew ukazała się zielona dolinka, po nad nią urwisty jakiś brzeg żółtawy i do zbocza przyparta budowelka, którą nie wiedzieć jak było nazwać. Mniejsza była od chaty wieśniaczéj, ale porządniejszą daleko, i miała jakąś fizyognomią niezwyczajną... Daszek jéj pobity gontami, ściany z bardzo starannie ułożonych kłód wzniesione, para okienek i drzwi, przed drzwiami ogromny kamień, za siedzenie widać służący.
Naprzeciw wznosił się krzyż wysoki z figurą Zbawiciela. Cóś to wyglądało na pustelnią, ale nielada jakiego eremity. Cóż z tego? ani stajni, ani człowieka, ani, nadewszystko: obiadu.
Wyjechawszy z lasu, stanąwszy na łące, Marek zsiadł ze szpaka i poszedł ku chacie. Nie widać jeszcze było żywego ducha; nie wychodził nikt: drzwi stały otworem. Zakaszlnąwszy, zapukawszy napróżno, ośmielił się młodzieniec uchylić drugie drzwi w sieni się znajdujące i zobaczył izdebkę małą, bardzo czyściutko urządzoną, z ławą dokoła, ze stołem w pośrodku izby, na którym stał krucyfix i trupia głowa.
Po ścianach rozwieszona była nieskończona liczba obrazków świętych, różnéj wielkości i wykonania, począwszy od Częstochowskich do najwytworniejszych. Przy nich pełno było poczepianych wianuszków i ślady palonych świeczek. Z téj izdebki, którą nie wiedzieć jak było nazwać, mieszkaniem czy kaplicą, drzwiczki wiodły do szczuplejszéj jeszcze, w któréj stał tapczanik mniszy, pokryty wojłokiem, ze skórzaną poduszką.
Ani tu, ani w alkowce, żywéj duszy. Zawrócił się Marek w drugą stronę, gdzie jeszcze był alkierzyk, ale i ten stał pustką. Tylko w nim posłanie z suchych liści zastał i na kołkach dyscyplin kilka, a w wystygłym piecyku, parę czarnych pustych garnków... Jednakże świéże ślady życia dowodziły, że opuszczona chwilowo chata, jeszcze zamieszkaną była przez kogoś. Kruszyny razowego chleba przy piecu, niedogasłe żary, zagarnięte popiołem na kupkę, porzucona na ziemi licha odzież: przekonywały, że ów pustelnik niedawno odejść ztąd musiał.
Sam nie wiedział spełna co miał począć Marek; ale jechać daléj dla zmęczonych koni i niepewności drogi, niepodobna. Uznał więc najlepszém usiąść na kamieniu przed pustelnią i czekać.
Wawrek tymczasem konie wodził, mrucząc, i szukał choćby źródełka dla napojenia, na owies nie rachując, tylko na trawę. Téj było podostatkiem na łączce, choć dla roboczych koni podróżnych, lichy z niéj posiłek: jużby się lepiéj chlebem najadły, ale tego ani dla ludzi, ani dla stworzeń zmęczonych, nie było.
W tém smutném położeniu, skazani na pobożne medytacye, podróżni nasi radzili sobie jak mogli i umieli: i już ich prawie nadzieja odpadła, aby gospodarz chaty tego dnia powrócił, gdy w dali, a było jeszcze, mimo wczesnego zmroku, kilka godzin do zachodu słońca, usłyszeli chrzęst i łamanie się w gęstwinie, a potém i głosy ludzkie, coraz wyraźniejsze, jakoś tłumne i zwadliwe. Była chwila milczenia, a potém odpowiedziało huknięcie już nieopodal.
Wkrótce téż z lewéj strony od gęstego lasu, wysunęło się niewidoczną ścieżyną, obwieszoną gałęziami, kilku ludzi. Przodem szedł kolosalnéj postawy starzec z długą brodą siwą, dobrze do pasa, w siermiędze grubéj, podpasanéj prostym sznurem konopnym, z kijem w ręku. Na głowie miał wieśniaczy chłopski kapelusz, z szerokiemi tylko skrzydłami.
On wiódł, jak się zdawało, za sobą dwie kupki ludzi, które, nie mieszając się, oddzielone, postępowały, gwarnie rozprawiając.
Rozmowa jednak jednéj, nie łączyła się z drugą; tylko kiedyniekiedy głośniejszy wyzew wywoływał równie hałaśliwą i swarną odpowiedź. Widocznie owe dwie ludzi kupki, kłóciły się z sobą, bo niekiedy dolatywały wyrazy z odgróżkami strasznemi.
Starzec idący przodem, obracał się ku tym, co za nim szli i samém wejrzeniem groźném ich uśmierzał.
Szczęśliwą dywersyą w tym sporze uczynił widok Marka i jego koni, wcale niespodziewanych gości.
Stary gdy ich zobaczył, z brwią namarszczoną, nie tając zniecierpliwienia, pospieszył ku Hińczy, który téż już kroczył przeciw niemu.
— A was tu co przyniosło? — zapytał pustelnik, bo łatwo było poznać, iż on tu gospodarzył.
— Zbłądziliśmy w lesie i wybić się nie możemy na drogę — rzekł Marek.
— A któż waść jesteście?
— Marek Hińcza.
— Marek Hińcza! — powtórzył starzec, marszcząc się jeszcze bardziéj — zkąd? dokąd? po co?
Tymczasem dwie gromadki, każda po pięciu czy sześciu szlachty szablistéj liczące, jak tylko na łączkę wyszły, odstąpiły szeroko od siebie, rozdzieliły się jeszcze bardziéj i stanęły w oczekiwaniu groźném, póki się prowadzący nie rozmówi z natrętem.
— Nie będę wam ciężarem — odparł podróżny — ale przez miłosierdzie, błądzącemu drogę wskazać należy.
— W samą porę tu jegomości przyniosło! w samą porę! Z lasu sami nie wybierzecie się, ja wam nie mam kogo dać do wyprowadzenia, a co wy tu będziecie robić... to sprawa gardłowa... a świadków jéj i tak dosyć.
— A, no! — dodał po chwili namysłu pustelnik — usuńcie się na bok, nie mieszajcie się do niczego i czekajcie jak się to dokończy. Szlachcic waszeć jesteś, szlachecka sprawa... bez krwi się tu nie obejdzie... bo choć do mnie ciągnęli na zgodę, ja ich pojednać nie potrafię... Ruszaj waszeć na bok, a daj nam co pilniejszego odprawić.
Zdało się zrazu Markowi, że najpilniejszém było dać jemu jeść, ale musiał ze swém ustąpić.
Stary zwrócił się do szlachty, która stała, niekiedy pomrukując.
Z kupek w téj chwili wystąpili dwaj napastnicy: ludzie średnich lat, ba, wcale nie młodzi. Jeden z nich suchy, gibki, rzucający się, zapieniony, tarł czapkę i czuprynę; a drugi przysadzistszy, powolniejszy, milczący, kroczył z flegmą, ale pod nią widocznie kryła się zaciętość wielka.
— Nie, nie, nie! — mówił krzykliwy — nie, nie; tak nie będzie, aby to jegomości na sucho uszło, kłam mi zadać w żywe oczy... to nie fracha!
— Jeśli nie na sucho, to na mokro! wszystko mi jedno — odparł flegmatyk — a co się rzekło, przy tém stoję.
— Nie waćpan zabiłeś owego wilka roku przeszłego, ale ja... moja kula w nim była.
— Gdzie? w tylnéj łopatce? w tylnéj łopatce! czy jest kula, czy niéma... co to znaczy... moja siedziała pod lewą z przodu... a jeśli nie siedziała, to przeszła.
— Moja właśnie przebiła go na wylot i siadła w tylnéj łopatce. Waćpan zawsze pudłujesz.
— Zobaczym czy i do aścinego łba téż spudłuję...
— Pokaże się, pokaże.
— A już téż tego dość.
— Niech szabla rozstrzyga!..
— Kłam mi zadał...
— Nie daruję!
— Na rany Chrystusowe! — przerwał wśród krzyżujących się odgróżek, tubalnym głosem pustelnik — co wam w głowie, o przeszłorocznego bić się wilka! Mamże wam przypominać, że szwagrami jesteście...
— Gdyby i braćmi rodzonymi, to nic nie pomoże! — zawołał suchy.
— Ja go pokropię mojém kropidłem, będzie miał rozum i pomiarkowanie — rzekł flegmatyk — a że pokropię, to tak pewna, jak że moja kula wilka zabiła.
I przystąpił jeszcze raz stary, rozejmując zwaśnionych; ale próżno: rzucili się w strony, nie chcąc ani słuchać.
Nie było tedy ratunku i przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Szabel dobyto.
Przyjaciele nieco opodal rozstawili się przypatrując uważnie.
Pan Marek, acz mu kazano stać na uboczu, nie mógł strzymać i przystąpił bliżéj: boć zawsze ciekawa to rzecz widzieć jak się dwaj rębacze zmierzą.
Odbiwszy się od kupy, grzeczniejszy szlachcic jeden, szepnął pytającemu Markowi: że dwaj zapamiętali przeciwnicy zwali się: jeden pan Jan Saczko; drugi pan Dydak Wąż... że pan Saczko miał za żonę Wężównę... i że do téj waśni przyszło z najlepszéj zgody przy kieliszku u Węża.
A tu już i siekanina następowała, ale z razu tylko się szable z brzękiem obijały jedna o drugą i szczerbiły. Oba byli rębacze doskonali, ale charakter walki czynił ją nierówną; Saczko się rwał obcesowo a napastliwie i zuchwale, Wąż był uważny, zamyślony, ostrożny i chytrzejszy.
Saczko krzyczał, Wąż milczał.
Można już było przewidzieć co wyniknie, iż flegmatyk, jak to zwykle bywa, gorączkę pokona; zrazu jednak płatali się, nie czyniąc sobie szkody, rozcinając kontusze tylko, i ledwie drasnąwszy ciała: aż nareszcie Wąż, gdy mu się Saczko nie zakrył, chlasnął go okrutnym sposobem przez ucho i po ramieniu. Krew prysła jak z fontanny, rzucili się wszyscy, a najpierwszy szwagier na ratunek.
Było już przygotowanie wszelkie i plaster i szmatka i hubka i dekokt bardzo przedziwny, kupiony u Węgrzyna, doświadczony w takich razach, że krew tamował i ranę zabliźniał rychło.
Kłótnia, prawdziwie jak szablą uciął, zapomnianą wnet została i jeszcze ucha całkiem nie przyszyto, gdy się szwagrowie serdecznie ściskali.
Pustelnik patrzał na to zdarzenie, ramionami ściskając i kiwając głową: Marek był pomocny przy bandażowaniu.
Gdy do rachunku potém przyszło, okazało się, że oprócz owego królewskiego cięcia, które o mało ręki nie pozbawiło Saczka, oba mieli dosyć różnych znaków pamiętnych po rękach, ramionach i bokach. Węża pas na kilku nitkach się trzymał, tak był rozpłatany. I jak zawsze w podobnych razach się trafia, po upuszczeniu krwi gorącéj, i przeciwnicy zajadli i ich partyanci, ledwie już pamiętali i wiedzieli o co im chodziło.
Przyczyniło się do tego wielce, że pochód do lasu i bitwa, dobrze ich po uczcie wytrzeźwiły. Obwiązany Saczko śmiał się a Wąż go ściskał i całował, zapominając, że za każdym razem ranę mu raził. Oddalili się byli z całą tą historyą w las daleko, żeby o niéj baby nie wiedziały i nie narobiły krzyku. Na drodze spotkali pustelnika, napróżno usiłującego ich pogodzić; poszli więc z nim na łączkę, gdzie się tak szczęśliwie cała sprawa rozstrzygnęła.
Należało ją tylko koniecznie jeszcze zapić, do czego żadnego nie mieli przygotowania; pustelnik także nie, bo ten nad wodę ze źródła i sok z jagód, od lat dziesięciu w usta nic nie brał. Wąż zapraszał do dworu, który nie daléj małéj milki, stał na skraju leśnym, a konie czekały wszystkich na polanie, pół drogi do Wężowna. Marek także został zaproszony i zmuszony niemal jechać razem z nimi, choć go korciło dowiedzieć się, co za jeden ów był pustelnik, i dlaczego się zakopał pośród lasu, co już na owe czasy nie było rzeczą zwyczajną.
Nim do odjazdu przyszło, pobrawszy się pod ręce gromada cała, poszła opodal nieco stojącego starca pożegnać. Wszyscy z odkrytemi głowami, z kolei kłaniając mu się, całowali go w ręce — a on ich błogosławił. Saczkowi jednak i Wężowi mocno nakiwał i połajał obu, był bowiem, jak się okazało, rodzonym stryjem pana Węża, na téj dewocyi we własnym lesie osiadłym...
Marka nie chciano ani na krok puścić, pókiby w gościnnym dworze nie spoczął i zgody nie zapił wraz z drugimi. Młodszy brat pana Saczka, miły chłopak, wielce przyjacielski, przypiął się zaraz do Hińczy i od pierwszego się poprzyjaźnili. Pożegnał i on staruszka, który go téż przeżegnał... A że wszyscy szli pieszo przez las do miejsca, gdzie konie czekały, poszedł i Marek, choć zmęczony, bo nie wypadało samemu konno jechać, gdy drudzy koni nie mieli.
Mało że nie gęsiego iść było potrzeba gęstwiną, tak się w niéj gałęzie leszczynowe poplotły. Marek się ujął młodszego Saczka: po drodze gawędzili.
Radby był wiedzieć coś o pustelniku Wężu; ale towarzysz jego tyle tylko sam słyszał, iż wielkie jakieś nieszczęście tajemnicze skłoniło go do téj pokuty, którą umysłem stałym i sercem mężném odbywał... Widywano go godzinami klęczącego pod krzyżem i lejącego łzy rzewne. Część dnia spędzał tak samo, pełzając na kolanach od obrazu do obrazu, przed któremi świeczki palił.
Dwa lub trzy razy w rok chodził do Częstochowy, na Łysą górę, albo do Kalwaryi, do Gidel lub Skępego. Ciężkiego cóś leżeć musiało na jego sumieniu... albo o tém nie wiedział nikt, lub mówić nie chciano, bo się pan Marek dowiedzieć nie mógł.
Wśród rozmowy o pustelniku, dobili się oni, ani spostrzegłszy do łąki, wśród któréj bryczki stały i jezdne konie.
Ponieważ Saczkowi rana dolegała, wolał na stępaku jechać, który dziwnie lekko nosił, niż na wózku trzęsącym. Tu już i pan Marek konia dosiąść mógł, i kalwakata cała nucąc chórem zgodnym starą pieśń:

Oj! tam na górze
Stoją rycerze.....

puściła się ku Wężownu.
Trzeba przyznać, że widok był jedyny, i ktoby nie wiedział przygody, nie wiem coby mógł pomyśleć, przypatrując się plejzerowanemu Saczkowi.
Wybiwszy się z zarośli, postrzegli dwór na pagórku, cale chędogi i wieś dużą, i zamożność dowodzące budowy dokoła.
Marek ciekawie przypatrywał się okolicy, bo już byli w Lubelskiém, którego kraju on nie znał. Tu wyglądało wiele inaczéj jak na Podlasiu, weseléj, przestronniéj, i pola bujniejsze i drzewa zieleńsze i lud dostatniejszy. Wody wszędzie dosyć, czystéj, pięknéj, albo strumyk lub staw co chwila się postrzegał.
Wszakże niewiele się zachwycał tém pan Hińcza, bo, Bogiem a prawdą, żołądek miał ściśnięty głodem, a doświadczona rzecz, że w takim stanie o dobry humor trudno.
W miarę jak się do dworu zbliżali, wielki rezon i animusz obu szwagrów słabnąć począł: oba się swoich bab obawiali.
— Oj! będziemże się mieli zpyszna! — rzekł Wąż — siostra mnie chyba opoliczkuje. A i moja własna jéjmość zmyje głowę, boć to ja gospodarz.
— A ja gość, toć gorzéj jeszcze — stęknął Saczko — ale czy to my już oba pod pantoflem, żebyśmy się tak bab swoich obawiali?
— Masz bracie słuszność, co im do tego! — rzekł Wąż — męzkie sprawy i męzki sąd.
— Prawda, trzeba śmiało! — mówił Saczek — tylko znowu po cóż je martwić; gdyby można uniknąć spotkania, nie byłbym od tego.
Stanęli.
— Ale jak? — spytał Saczko.
— Otóż to jest: jak? — zamyślił się Wąż.
Zbliżyli się, widząc stojących, przyjaciele, a poniekąd domyślając się już o co chodziło.
Wszyscy byli nader odważni do wygadywania na kobiéty gdy ich nie było, ale w cztéry oczy, baby im imponowały.
— Wy myślicie bo co? — zawołał Saczko. — Napaść tatarska, czy co u kaduka.
— Dawno Tatarów niéma na świecie! — westchnął Wąż.
— Mości panowie! — odezwał się Marek mężnie — jesteście szwagrami, przyjaciołmi oczywiście; pojedynek między wami, rzecz drożna, ale z kłótliwym włóczęgą, jak ja, nieznanym, z którym o lada co można się było na rozstaju powaśnić! Co na to panowie powiedziéć mogą?
— A jak mi Pan Bóg miły! złoty chłopiec! — krzyknął Wąż — chodź, niech cię ucałuję. A więc staje na tém, że zełżemy, byle gładko. Wyjechaliśmy niby w pole młodego krogulca próbować, spotkali się z jegomością, przemówili i wyzwali, i waszeć nas pokiereszował obu.
Marek ramionami ściągnął.
— Ale czy uwierzą?
— Zawsze się choć do jutra upiecze — dodał Saczko — i w pierwszéj chwili unikniemy awantury z babami. Zresztą probabilitas wszelka mówi za tém, a obaśmy waćpanu wdzięczność winni, że się na kwaśne miny jéjmości naszych narazisz: Bóg zapłać.
— Bo to widzisz asindziéj — dorzucił Wąż — dopiéro ożeniwszy się, nauczysz się tego guid femina possit. Łagodne, mięciuchne jak baraneczki, ale po skórze ciarki pójdą, wspomniawszy: co człowiek czasem wycierpi. I kocha się je, a im mocniéj się kocha, tém wituperują straszniéj!... ot, tak! — westchnął.
— Jedziemy do dworu; niech Bóg zapłaci, panie Hińcza.
Koncept tedy pana Marka udał się przewybornie i był im bardzo na rękę, a najniewinniejszy w świecie Hińcza, w progi Wężowna wprowadzony został jako tryumfator; z czego się sam śmiał w duchu.
Jeszcze do ganku nie dojechali, gdy pani Saczkowa, postrzegłszy męża obwiązanego, a pani Wężowa na swoim kontusz porąbany, rzuciły się przeciwko nim niespokojne. Długie oddalenie po uczcie i zniknięcie ich bez wieści, obie już wprzódy zaniepokoiło. Spostrzegłszy nieznajomego jakiegoś, nie wiedziały co to ma znaczyć.
Saczko i Wąż spojrzeli po sobie bacznie, komu z nich gładziéj kłamać będzie: potrącali się łokciami. Dwie panie wybiegły w pół dziedzińca.
Wąż mógł się swéj obawiać, bo była kobiéta słuszna, rozrosła, potężna i twarzy surowéj; ale Saczkowa mała, drobna, sucha: pono jeszcze straszniejszą być miała.
Marek widząc zakłopotanie obu małżonków, a choć głodny, był jakoś tego dnia bardzo rezolutny pod wieczór, w nadziei, że do kolacyi niedaleko; zdjął czapkę i sam zsiadłszy z konia, oratorem się mianował, co powszechne obudziło uwielbienie.
— Jestem zmuszony jako winowajca, sam się przed surowym stawić sądem — rzekł — aby surowość jego przebłagać. Tak, winowajcą jestem, bom przejezdny, nieznajomy, z winy młodzieńczéj krewkości stał się powodem zwady, spotkania i... małych zadraśnień... Nazywam się Marek Hińcza z Zadasia.
To mówiąc, chciał przystąpić do ucałowania rąk, ale Saczkowa poleciała do obwiązanego męża, krzycząc i lamentując, choć jéj zaręczał, że już nie ma nic.
Okrutnie krzywo przyjęto pana Marka, kobiéty prychały gniewnie, a gdy się odwrócił, Wężowa nawet zdala pięść pokazała.
— I pocóżeście jeszcze tego zabijakę tu przywieźli! — krzyczała do męża — czy to ja go za to będę karmić i poić, że was pokiereszował?
— Ale słuchajże jéjmościuniu, ja ci to późniéj rozpowiem; on nic nie winien, jak dziecko w powitku... tego Saczko narobił.
Saczko swojéj tak samo zwierzył się na ucho, mitygując ją: że całéj téj historyi niezręczność Węża była powodem. Jakoś panie wygrzeczniały, chociaż zawsze położenie pana Marka do najprzyjemniejszych nie należało.
Zniósł to pro publico bono, umysłem niezachwianym, ale młodszemu Saczkowi szepnął:
— Wiesz co: niech się dzieje wola Boża; niech sobie baby fukają, ale, byle nie trucizny, dajcie jeść, bo z głodu zdechnę.
Nadchodził téż czas wieczerzy! choć niechętném nań spozierano okiem, poprowadzono w wielkiéj komitywie Marka do stołu.
Wszyscy mu za jego poświęcenie się sprawie publicznéj wdzięczni byli, gdyż i reszcie szlachty za to, że dopuścili bitwy, byłoby się od kobiét dostało.
Markowi zaś było wszystko jedno, co go tu spotkało, byle zjadł, a nazajutrz raniusieńko miał w dalszą drogę wyruszyć.
Do stołu, oprócz obu pań zagniewanych i staruszeczki, matki pana Węża, którą z krzesłem na kółkach wtoczono do izby, przyszła panna... ale tak śliczna, że Marka oczy raz w nią wlepione, już się od niéj odlepić nie mogły.
Była tak słusznego wzrostu jak pani Wężowa; kibici przecudnéj, twarzy podłużnéj, rysów przedziwnych; a tak majestatyczna i wielka pani, że niemal już więcéj na niewiastę niż na dziéwczę wyglądała, choć z twarzy jéj widać było, że dwudziestu lat nie doszła.
Pan Wąż, który nieskończenie był wdzięczen Markowi, pokochał go jak brata; szepnął, że to była siostra stryjeczna jego żony; sierota, zostająca u niego na opiece, mająca ogromny posag w ziemi i kapitałach.
— Tyś dobry chłopak i masz głowę — dodał pocichutku — bierz się tylko do panny, a gorąco; szlacheckie słowo, że ją wydam za ciebie... tylko mnie bez obrachunku pokwitujesz z opieki — szepnął ciszéj.
Hińcza popatrzył na pannę: było się na co połakomić, ale jakoś i ciarki przeszły. Ubogiemu chłopcu wziąć żonę posażną, zawsze straszno; cóż dopiero gdy i piękna i rezolutna, jak to sam pierwszy rzut oka wykazywał. Ale był mężnego serca a dziewczyna mu się srodze podobała: jak łania była, co się zowie.
Westchnął więc sobie pocichu:
Ej! gdyby się dało! choć kto tam wié, co w rachunkach pana Węża stoi... człekby się może i namyślił; boć kiedy ginąć, to od dobréj kuli, a kiedy spaść z konia, to z dobrego.
Ale panna Miecznikówna, bo ją tak zwano, (miała imię Klara), ani spojrzeć z razu chciała na przybylca: jakoś go miała za baj bardzo.
Dopiero, gdy jéj Wąż coś poszeptał do ucha, zwróciła nań prześliczne oczy czarne, i poczęła mu się przypatrywać bardzo uważnie.
Tymczasem staruszka téż przyzierała się Hińczy; a że starzy gadatliwi bywają, poczęła go téż badać na wsze strony. Znała zaś rodziny wszystkie: nietylko w Lubelskiém, na Podlasiu, w Drohickiém i Łomżyńskiém, ale, można powiedzieć, cały szlachecki świat, na palcach... Marek odpowiadając staréj, na młodą spoglądał... i oczyma się jakoś porozumiewali potrosze, lepiéj niż z początku.
Dwie gosposie, choć miały okrutny ząb do gościa, musiały téż w domu zachować z obcym grzeczność pewną.
Obie one rozpytywały pocichu towarzyszów Saczka i Węża o szczegóły przygody, a że nie namówili się wszyscy co powiadać, niektórzy całego planu nie dosłyszeli, plątali się w odpowiedziach, tak, że kobiety już nie wiedziały co i myśleć.
Zeszły się do kątka i rzekła pani Saczkowa do Wężowéj:
— Ja ci powiadam, serce moje, że oni wszyscy kłamią... to co innego było...
— Ale cóżby to miało być? — spytała druga.
— Albo ja ich wiem; tylko mi się zdaje, że i mój i twój, coś na sumieniu mają; nie czysto im z oczów patrzy. Pobroili, a na kogoś składają. Ale niedoczekanie ich — mówiła Saczkowa — jak ja mojego wezmę na spytki: dojdę prawdy!
— A zkądżeby się znowu ten obcy wziął? — dodała druga — po coby go tu przywieźli?
— Dojdzie się wszystkiego! cierpliwości!
Po wieczerzy zajęło się na straszną pijatykę. Wąż był w domu gościnny jak mało; żona w innych sprawach miała prawa wielkie, ale gdy szło o gości, o przyjęcie, o reputacyą domu, już milkła, aby powagi swéj nie narazić, bo wiedziała, że nic nie dokaże.
Marek tymczasem zbliżył się do pięknéj panny, a gdy ją oko w oko zobaczył o krok przed sobą, dopiero go urokiem swym objęła. Zarazem téż onieśmielał zupełnie, jakby do królowéj przystąpił.
Wąż, ile razy przechodził mimo, łokciem go potrącał i szeptał:
— A no, śmieléj, bo kobiety niuńków nie lubią.
Myśli tedy sobie Hińcza: korona mi z głowy nie spadnie, choćby panna mi nie bardzo była chętną i posunął się ku niéj. Ale obcemu o czém tu było mówić, głowę łamał; nawet na początek nic znaleźć nie mógł. Ona téż patrzała wielkiemi ślicznemi oczyma, nie poczynając rozmowy.
Nierychło jakoś wzięła ją litość nad nieszczęśliwym i zmierzywszy go od stóp do głowy, zapytała:
— Waszmość pan jedziesz z Podlasia?
— Tak jest.
— A czy nie z okolicy Witowa?
— Pani Starościnéj Kocowéj?
— Jéj samej: znasz ją waćpan?
— Ja? tak, pani; najbliższa to sąsiadka mojego opiekuna, pana Hińczy z Rogowa, ale że ze sobą są źle, nie widziałem jéj aż do téj pory. W drodze właśnie spotkaliśmy się kilka razy.
— Prawda, że to śliczna pani? — spytała przypatrując się chłopcu Klara.
— A któżby tego nie przyznał! — odparł Marek — tylko dziś w oczach moich straciła.
— To czemu?
— Bom panią zobaczył!
Dziéwczę się uśmiechnęło pogardliwie.
— Prędko pan przychodzisz do poufałości — rzekła — Starościnę poznałeś na drodze, a tu ledwie z konia zsiadłszy, prawisz komplementa.
— Zwykłem się spieszyć — odparł Marek wesoło — czasu nie mam i dlatego i z panią Starościną bliżéj się poznałem na gościńcu, nie czekając aż ją gdzie w sali i pod dachem spotkam.
— Na gościńcu? a to jak? — spytała panna Klara.
— Miałem to szczęście, żem ją w nieszczęściu, jeśli nie poratował, to pocieszył przynajmniéj — ozwał się Marek, spoglądając na swój pierścień ze szmaragdem.
— W jakiém nieszczęściu? cóż ją spotkało?
— Napadli ją rozbójnicy, co się u nas nie często trafia... trochę odarto powóz, raniono człowieka, nastraszono Starościnę. Ten sam zbój potém i mnie napastował.
Klara uśmiechała się.
— A jakżeś waćpan z tego wyszedł? — zapytała.
— Zabiłem go! — odpowiedział chłodno i krótko Marek.
Panna popatrzyła nań, uśmieszek przeleciał po jéj ustach, widoczném było, że tę przechwałkę wzięła za czyste kłamstwo.
Marek to poczuł.
— Dostałem zaproszenie do Warszawy; a może i tam pojadę... — dodał.
— A radbyś ją pan zobaczyć?
— Teraz już mi tak nie pilno!
— Dlaczego?
— Bom oczy nasycił na panią patrząc.
— Pan, widzę, słyszeć musiałeś, że się kobiéty biorą na słodycze jak muchy? — odezwała się pogardliwie Klara.
— Nie; alem słyszał, że na serce są litościwe.
— Czy już tak prędko boleć waćpana zaczęło, i któż to temu przyczyną: pani Kocowa?
— Serce jeżeli ma zaboleć, to od pierwszéj chwili lub nigdy, a gdy boli, to mu kwadrans wiekiem... — rzekł Marek. — Gdyby mnie od Starościnéj oczów zabolało... o! toćbym był za jéj dworem ciągnął.
— A onaby waści jak innych odprawiła?
— Być może! — odezwał się Marek. — Dlatego ja się sam odprawić wolał z całéj przygody na gościńcu, a z wczorajszego spotkania przypadkowego na Wólce Cibarzewskiéj, zostało mi tylko...
Błysnął pierścieniem.
— Jakto? — zdumiona spytała panna Klara — ona waćpanu dała?
— W zamian za inny, który ja z worka zbójcy zabitego, ofiarować się jéj ośmieliłem.
— A więc to były zrękowiny: i kiedyż wesele? — i uśmiechnęła się Klara. — Nie wiedziałam, że tak dobrze trafię, pytając się was o moją krewniaczkę Starościnę... Powtarzam: kiedyż wesele?
Marek popatrzył na piękną pannę; westchnął.
— Gdybymci ja tego pragnął — odezwał się — nie odjechałbym pani Kocowéj.
— Srogi bałamut jakiś z waćpana! — zawołała śmiejąc się panna — nie pierwszy to pewnie pierścień i nie ostatni; ale kto ich wiele ma, jakby żadnego nie miał.
— Mam tylko jeden — rzekł Marek — a i ten, gdybym na piękny paluszek mógł włożyć, wolałbym go na nim, niż na moim.
To mówiąc, zdjął pierścień i podał go pannie Klarze, która cofnęła się oburzona, ale z uśmiechem, dowodzącym, że się nie bardzo gniewała.
— Nie tak obcesowo, mości panie! — szepnęła cicho — co nagle...
— Jam się zwykł śpieszyć.
— Aby jutro odjechać, hę? — dodała Klara.
— I to być może.
— Jedź-że pan ze swym pierścieniem i szczęśliwéj drogi — dygając mu, odezwała się panna Klara — ja go nie wstrzymuję.
— Może mi pani choć zlecić co raczy do krewnéj, do pani z Witowa: odniosę wiernie.
— A dobrze! powiedz jéj pan, by nie tak szafowała pierścieniami po drodze, bo się niemi potém ludzie chwalą i cudze serca chcą kupować.
Marek powoli szmaragd włożył na palec, posmutniał.
Panna wszakże słusznie mu dawszy odprawę za jego zuchwalstwo przy pierwszéj rozmowie, nie uciekała jakoś od dalszéj. Byłto nie bardzo zły znak.
Chłopiec pomyślał sobie:
— Mam com zasłużył, ale i po odkoszach ludzie wracają.
Klara znać go wybadać chciała o przygodzie i zaczęła z drugiéj strony.
— Aleś pan nielitościwie postąpił z panem Saczkiem! — rzekła — z czegóż to przyszło do zwady?
— Oh, pani! — uśmiechnął się Marek — gdzie krew gorąca, tam się od pierwszego wejrzenia kocha i od pierwszego słowa bije... Kto może powiedzieć: co mu dobyło z piersi westchnienie, a szablę z pochwy?
Klara uśmiechnęła się.
— Więcéj zawsze potrzeba czasu na zgodę niż na zwadę — rzekła — a ponieważ obciąłeś waszmość naszych braci, powinieneś ich teraz pielęgnować i jutro nie uciekać. Myślę, że na tém wygrasz téż, bo jeśli Starościna w drodze do Warszawy, Wężowna pewno nie minie.
Markowi wcale nie uśmiechało się to nowe spotkanie, choć zaproszenie, aby został, dodawało otuchy.
— Niech pani wierzy, że gdybym mógł tu zostać, to pewno, że nie dla Starościnéj!
Spojrzeli po sobie.
— A dla kogóż? — odezwała się Klara.
— Abym dłużéj mógł oglądać oblicze pani.
Panna zżymnęła ramionami.
— Czy już ten przeklęty Wąż, coby się mnie i opieki chciał pozbyć, szepnął co panu?
Marek nie odpowiedział.
— Ja dokończę, o czém on nie mówił pewnie — śmieléj coraz zaczęła panna — niedarmośmy krewne z panią Kocową, bo cioteczne siostry. Obie mamy jedne skłonności. Lubimy, żeby nam ludzie pochwałami kadzili, żeby się nam głowy zawracały i serca paliły... ale do wyboru jesteśmy trudne. A ktoby sięgnął myślą ku nam, musi się w dobrą uzbroić cierpliwość... Do zakonu nie przyjmują bez nowicyatu.
— A kto ma powołanie, toć i na nowicyat o chlebie i wodzie gotów, byle go na braciszka przyjęto? — pytająco ozwał się Marek, któremu się panna coraz więcéj podobała.
— Próbować nikomu się nie broni! — szepnęła panna Klara i odeszła.
W téj saméj przecie chwili, klapnął go po ramieniu Wąż.
— A co? jak tam idzie? — spytał śmiejąc się — dobrześ się wziął: panny śmiałków lubią.
— E! — rzekł Marek — to sprawa nie łatwa, hic mulier.
— Ale panna, bodaj nie złém okiem na cię patrzała; bądź asindziéj dobréj myśli, niech koń odpoczywa; baby się wysapią: posiedzisz tydzień, choćby i dwa.. Któż wié? Śmierć i żona, przeznaczona.
Marek się zadumał.
Pili wszyscy, jak mówiono na humor, dotrzymał im placu i na pobojowisku pobitych pogrzebał, bo się rozprowadzeniem ich zajął wraz z gospodarzem, który téż trzeźwo się utrzymał.
Kobiéty dawno już spać poszły, było nadedniem, gdy do wyznaczonéj mu izdebki w oficynie, dostał się pan Marek, okrutnie zmęczony i rozmarzony: przygody podróży, trunek, miłość, szumiały mu w głowie. Nie położył się wszakże tak rychło i swoim obyczajem parę razy w palce stuknął. Jechać! zostać! zostać! jechać! Co robić?
A nuż pani Kocowa naśpieszy? a nuż piękne oczy panny Klary wpiją się głębiéj w serce. Czy Wawrkowi kazać siodłać konie, czy zostawić go w spoczynku?
Myślał długo, nareszcie w niepewności spać się położył, aby sprawę zdać na losy — i tak dobrze chrapnął, że gdy się obudził, było już blizko południa.






Nazajutrz mniéj osób zostało w Wężownie; szlachta, która pojedynkowi za świadków służyła, po większéj części nad rankiem się wyniosła, aby od kobiét, gdy się prawdy całéj dowiedzą, nie cierpiéć wymówek; został tylko zaspawszy Marek, kilku poufalszych domowników, dwóch Saczków i zwykłe towarzystwo miejscowe. Ale mało któremu dworowi brakło około codziennego stołu do dwóch dziesiątek.
Hińcza uważał to za jakieś przeznaczenie, iż... zaspał.
Wyjechać przed śniadaniem, przed obiadem raczéj nader trudno, jeśli się kto co dnia nie wyrwie; po obiedzie znowu ciężka jazda i niewiele się drogi robi, a wieczorem tylko najbliżsi sąsiedzi mogą wyruszyć. Słowem, że pan Marek, nie wybrawszy się rano, potém już o podróży myśleć nie mógł.
Dom był zresztą bardzo przyjemny. Wąż dobre człeczysko z kościami, nie gadatliwy, nie klekot, rozumny i polityk wielki z ludźmi. Tylko gdy go nieco zagnało, czasem się do szabli rwał, ale ogień ten nie trwał długo, jakeśmy to już widzieli.
Około południa wyczekując obiadu, zebrało się wszystko do pokojów.
Po twarzach pań i panów znać było, że wzięto ostatnich na konfesatę, i że niewinność Hińczy w całym jaśniała blasku. Pani Saczkowa i Wężowa czując, że go niesłusznie wczoraj kwasem poczęstowały, chciały teraz naprawić to, nadzwyczajną uprzejmością.
Nawet panna Klara, która podobną była teraz do gwiazdy porannéj, wedle wyrażenia nadwornego poety pana Łukasza Zembrzuskiego, rezydenta w Wężownie, grzeczniejszą była dla Marka i weselszą niż wczoraj. I wszystko się składało jak najśliczniéj dla gościa, któremu Wąż szeptał ciągle, aby się do panny brał gorąco, gdyby licho nie nadało natręta.
W godzinie obiadowéj zawsze gość jest w Polsce najprawdopodobniejszy, każdy bowiem wié, że jeśli chce dobry obiad zjeść, musi na niego trafić, a jeśli nie trafi, skazany zostanie na przystawkową smażeninę naprędce; często nawet gdy kucharz z fuzyą poszedł w las, przez niepatentowanego kopcidyma uprażoną.
Nie zdziwiono się klaśnięciu z bata, ale gdy szlachcic wysiadł wcale nieznany, pan Wąż czekał już, aby mu się przedstawił.
Byłto Krukowski Glinka, który jakim sposobem trafił na trop Marka, niepodobna wytłómaczyć. Zawsze miał węch dobry, ale tym razem chyba mu jasnowidzenie pomogło.
Że za Hińczą gonił, zdawało się nie ulegać wątpliwości. Submitował się jednak, jako zbłąkany, ufając starodawnéj gościnności szlacheckiéj, a dołożył, iż Wężowie przez Łąszewskich wprawdzie, byli nawet z Krukowskimi spokrewnieni.
Pan Marek postrzegłszy, a stał właśnie z rękami rozstawionemi i motkiem białych nici na nich, przed panną Klarą, która je zwijała, postrzegłszy Kruka, bardzo skwaśniał.
— Wyobraź sobie pani — rzekł do panny Klary — że ten jegomość, który oto wchodzi z panem Wężem, po mnie tu przyjechał i ściga mnie w imieniu opiekuna, abym do domu powracał. A toż już niepojęta rzecz, jak mnie tu trafił?
— Dlaczegóż waćpan wracać nie chcesz do domu, kiedy opiekun sobie tego życzy? — spytała panna.
— Długoby to opowiadać — rzekł Hińcza — wszakże krótko się wytłómaczę: opiekun mnie sam w świat wyprawił, a ledwiem był za drzwiami, aż wysłał po mnie zawracając. Ależ ja nie chcę.
— Starszych wolę szanować trzeba! — odezwała się panna.
— Ja téż ją w takiém mam poszanowaniu, że pierwszy rozkaz spełniłem, tylko sobą jak dzieckiem rzucać nie dam. Chciałbym trochę świata powąchać i ludzi zobaczyć.
— Smakuje jegomości swoboda?
— Jak każdemu; wszak i pani nie radaby jéj zbyła?
Klara spojrzała nań bystro.
— Przynajmniéj dobrze muszę wprzódy znać tego, komu ją oddam.
Wtém Kruk z chytrym zbliżył się uśmiechem.
— Co widzę! — krzyknął — waćpan tu... pan Marek Hińcza! o fortunne losu zdarzenie. W Wólce myśleliśmy wszyscy, że się waszmość z rozpaczy utopił.
— A jegomość nic nie wiedząc, trafiłeś na mnie do Wężowna?
— Nic nie wiedząc — odparł Kruk — zkądże mógłbym wiedzieć o was? Po drodze do Warszawy, tu? wstąpił do piekła po drodze mu było? i bez drogi! istny trafunek.
— Z którego się bardzo cieszę — odparł Marek — bo jesteś waszmość świadkiem, że nie próżnuję: zastępuję dwa krzesełka, przynajmniéj do zwijania nici.
— Czasu nie tracisz! — rzekł Kruk głośno — tam dawałeś się waszmość bałamucić Starościnie, a tu usiłujesz zbałamucić...
— Jéj cioteczną siostrę — rzekła dygając panna Klara.
Kruk uniżenie się skłonił.
— Zawsze wierny przynajmniéj dostojnéj rodzinie waćpaństwa dobrodziejów! — odpowiedział z uśmieszkiem.
Po takiém zagajeniu rozmowy, daléj niewiele co do mówienia było. Marek obróciwszy się do panny, udawał, że Kruka nie widzi; ten zmierzył ku gospodarzowi, gospodyni, i powoli aklimatyzować się zaczął.
Hińcza doskonale wiedział, że mu tu buty uszyje, ale nie było na to rady; na sam widok Kruka stanął mu w myśli Wawrek i szpak, postanowił drapnąć, wyrzekając się nawet panny Klary, i w duchu rzekłszy: że tym razem już Kruk go nie doścignie.
Stary szlachcic dokazawszy tego, że Marka pochwycił, był tryumfujący: ręce zacierał, śmiał się, kobietom komplementa prawił i ani mu do głowy nie przyszło, żeby ofiara wymknąć się mogła.
Tymczasem motka jeszcze było kawałek, Hińcza stał, przy téj zręczności, wpatrując się w oczy ślicznéj panny i wzdychając nader wymownie.
— Czy téż pani słyszała — spytał — że są na świecie i takie stworzenia i tacy ludzie, którzy razem z sobą dosiedzieć nie mogą i żyć nie potrafią?
— Ale to się bardzo często trafia — odezwała się Klara — a co gorzéj nawet tym, co żyć z sobą muszą.
— A gdy nie muszą — odparł Marek — naturalna rzecz, że gdy jeden się gdzie pokaże, drugi znika.
— Ucieka! — dodała panna z przyciskiem. — Ucieczka jednak, jak mnie się zdaje, to zawsze tylko przyznanie się do obawy, a ja tchórzów w mężczyznach nie rozumiem.
Czy panna Klara go tak odgadła, czy przypadkiem to powiedziała, dosyć, że Marek marsa nastawił i ręce mu się zatrzęsły.
— A cóż czasem zrobić z człowiekiem, z którym się wypałaszować nie można? — odezwał się głosem stłumionym — ani się go zbyć, ani od niego odkaraskać?
— Nie wiem! — szepnęła panna Klara — ale mi się często trafia, że mi nie w smak człowiek dokucza: to go nie widzę, to do niego nie mówię, to go dla mnie niéma.
— Dobraby to była rada, gdyby człowiek miał anielską cierpliwość i kamienną obojętność, ale mnie na jednéj i drugiéj zbywa.
— Ślicznie! — zawołała, śmiejąc się panna — dałeś mi waszmość cierpliwość anielską, to prawda, choć ona tylko kobiéca, ale za to obojętność kamienną, do któréj się téż nie przyznaję.
— Nie sądzę, bym zgrzeszył obojgiem — rzekł Marek, ostatnie pasmo rozplątując, oswobodzony nareszcie od nici i straży przy Klarze. — Jakkolwiek to pani nazwiesz, jeślibym był w konieczności zniknienia, racz mi pani zachować łaskawe wspomnienie, jako wiernemu słudze.
Panna Klara mrugnęła nań bardzo dziwnie i dała mu znak, żeby przeszedł do drugiéj izby. Tu stanęła patrząc nań śmiało.
— Waszmość myślisz uciekać? — spytała.
— Przyznaję. Ten nieznośny Kruk spokoju mi nie da, aż mnie na obroży do Rogowa nie odprowadzi.
— Żal mi waćpana!
— A! powtórzże pani to słowo tak miłe.
— Nie rozumiesz mnie; wyraziłam tylko litość moję: żałuję go, chciałam powiedzieć.
— Dziękuję pani.
— Ale możeby się i rada znalazła.
— Jakaż rada? posłuchałbym jéj chętnie.
Klara pochodziła po pokoju.
— Zawołaj więc pan przyjaciela swego, pana Saczka: zobaczymy.
Niedaleko stał potrzebowany: dosyć nań było mrugnąć, żeby się przystawił.
— Słuchaj waćpan! — odezwała się Klara — wszakto prześladowanym, święta cnota dopomódz?
— A, jakże! obowiązek!...
— Pan Hińcza chce nas opuścić z obawy tego Kruka czy Krukowskiego, który tylko co tu przybył... on go ściga od domu. Mnie, choć kobiécie, myśl przyszła...
— A my ją wykonamy, jeśli dobra — rzekł Saczko — ręka rękę myje: co trzeba?
— Chcesz waćpan uciekać, aby ujść téj nieznośnéj pogoni, nieprawda? Mnie się widzi, że na to jest sposób. Pan Saczko waćpana ukryje misternie w lamusie, a sam z waćpana końmi i chłopakiem drapnie. Kruk pójdzie w trop, a ten kawaler tak mu pewnie jak zając kluczów naplącze, że się zgubi. Tymczasem waćpana po odjeździe nieprzyjaciela, z lamusu uwolnią. Moja siostra będzie pamiętać o tém, aby na niczém w więzieniu nie zbywało.
Marek się uśmiechnął z radości: sięgnął po śliczną rączkę do pocałowania, ale mu się wymknęła i panna Klara, śmiejąc się uciekła.
Młody Saczko ujął pod rękę Marka i cichuteńko się wynieśli.
Kruk o Saczku nie wiedział nawet, więc sprężyny tego figla nie dopatrzył; chytra Klara wróciła spokojniuteńko, dopytując o panią Kocową; zabawiała Kruka, który się na jéj słodki głosik i uśmieszek tak dał wziąć, jakby nie był siwy i stary.
— Ależ, mospanie! — rzekł do gospodarza, wstawszy po chwilce — ależ to, mospanie, panna!... no, umarłyby do niéj wstał z grobu.
— A nim co będzie, nie jeden żywy się jeszcze dla jéj oczów położy do mogiły.
— Królowa! mospanie! — zawołał Kruk — bo to i kibić i twarz i rozum i gładkość i dowcipek.
— No! i posażek nieszpetny téż — dorzucił gospodarz — ale dziewczyna trudna.
— Jéj téż choć się królewicz należy! — w zapale dorzucił Kruk.
Wtém dano do stołu, gospodarz wszedł, za nim przekąski; drzwi się otworzyły, zapach zdrowego barszczyku rozszedł się po pokoju: pani Wężowa rękę Krukowi podała. Obejrzano się dokoła.
— Gdzie mój brat? — spytał Saczko.
— Pojechał do domu, bo mu o pilnéj sprawie dano znać jeszcze przed przybyciem gościa — ozwała się, doskonale kłamiąc Klara.
Wąż spojrzał jéj w oczy i ona mrugnęła i choć nie wiedział co to znaczy, zmilkł.
Ale obejrzano się powtóre.
— A pan Hińcza?
Nikt nie wiedział gdzie Hińcza; myślano, że się zabałamucił około stajni i zaraz powróci, tylko Kruk nastawił ucha i tknęło go to. Już miał serwetę założoną gdy się to stało, i zmartwił się niespokojny, czekając z łyżką w ręku, czy się Marek nie zjawi.
Po chwili gospodarz poszedł go szukać.
Kruk barszczu nie jadł, mimo pokuśliwego zapachu: blady był.
Wszystkie talerze były próżne, gdy pan Wąż wrócił, trąc czuprynę.
— A niechżeby takich gości — zawołał — co nie wiedzieć jakim obyczajem, nie powiedziawszy: Bóg zdarz! uciekają gdy barszcz na stole! Wszak to Marek Hińcza drapnął.
— Co waćpan mówisz! — zawołał zrywając się Kruk. — Drapnął? dokąd? co? jak? Za pozwoleniem waćpaństwa dobrodziejstwa: nieskończenie przepraszam, ale między nim a mną gra o lepsze. On ucieka, a ja gonię; nie może być, żeby on mnie w pole wyprowadził. Jak pana Boga kocham! barszczu się zrzekam, sztuka mięsa opuszczę...
— Flaki będą! — zawołała gospodyni.
— A, flaki! — westchnął Kruk — ba, co mi po nich, kiedy ze złości moje własne się trzęsą! trzeba gonić: to zając nie człowiek! Przepraszam, ale jechać muszę.
— Nie puszczę! — zawołał Wąż — wszak konie owsa nie zjadły i nie zaprzężone.
— A, no! póki koni nie założą, posilę się, ale gdy zajdą, choćby w pół talerza, odbiegnę: ta rzecz punkt honoru.
— Ścigasz go, waszmość, jak złodzieja! — dodała panna Klara.
— Muszę! — zawołał Kruk, gorący barszcz łykając — punkt honoru; młokos mi nie ujdzie! to darmo.
Posłano, aby konie zaprzęgali i rozmowa przerywana: o Marku, o Łowczym, o Rogowie, o Staroście, wytoczyła się bardzo żywo.
Nie szczędził Kruk Hińczów i nikogo, a szczególniéj Marka; ale bądźcobądź, Wężowie i panna Klara byli raczéj za nim niż za Łowczym i jego wysłańcem. Owszem, przysłużył się bardzo jeszcze mimowolnie chłopakowi, bo w ten sposób jego pochodzenie, położenie i stosunki poświadczył, że już wątpliwości żadnéj mieć nie było można co zacz jest.
Gdy woźnica z bicza w ganku palnął, zerwał się od przedziwnéj potrawki z gęsi, pan Krukowski, usta otarł, gospodynię w rękę pocałował, kieliszek strzemienny jeszcze sobie dał narzucić i na brykę siadł, rozpytując zaraz: kędy ruszył Marek? I tyle go widać było.
O sekrecie całym, po odjeździe Saczka, tylko panna Klara wiedziała; Wąż westchnął, coś użalając się nad Hińczą, a ta mu powiada wręcz:
— Idź-no waćpan, otwórz lamus i weź go do stołu, bo już będzie bezpieczny.
Wąż nie zrozumiał: jaki lamus i co?
— Schowany, siedzi w lamusie. Saczko poczciwy siadł na konia, aby starego nudziarza wywieść w pole.
— A panna zkąd o tém wiesz? — rzekł Wąż śmiejąc się.
— Podsłuchałam przypadkiem — odpowiedziała Klara, rumieniąc się — nie pytaj waćpan, a więźnia uwolnij, boć już Kruk nie wróci.
Poczęli się wszyscy śmiać serdecznie z doskonałego figla, spłatanego staremu; i Wąż pobiegł do lamusa, niebawem wracając z panem Markiem, który także się uśmiechał, bo figiel udał się doskonale.
Saczko młodszy był chłopak figlarz wielki i już się można nań spuścić było, że tak się uwinie, iż do wieczora może powrócić. Znał okolicę doskonale, drogi i drożyny; a co więcéj, miał ludzi w pogotowiu, którym zlecił, aby rozpytującego się w pędzie Kruka bałamucili i coraz nową drogą na szpaku uchodzącego szlachcica z wyrostkiem pokazywali.
Markowi w najdelikatniejszych żywota przejściach nigdy na dobrym apetycie nie zbywało i tym razem zasiadł do barszczu, na krześle opróżnioném przez Kruka z głodem czystego sumienia i młodości. Zmiatał tak z talerzy, że gospodyni miło było na to patrzeć; dokładano mu z półmisków: nigdy nie wzgardził dobrém sercem, i jadł choćby za trzech.
Oczy téż do jedzenia niepotrzebne, patrzały jak w tęczę na siedzącą przeciw niego pannę Klarę i równie były zatrudnione. Wielką czuł dla niéj wdzięczność, boć mu dobrą radą przyjaźni dowiodła i ośmieliła znacznie. Ale kiedyniekiedy, jako młodemu, przychodziła téż na myśl Starościna i pierścienie, i jakbyto się baby pozbyć.
Pocieszał się tém, że swym obyczajem na losy zdał resztę.
W Wężownie téż siedziéć długo nie wypadało i nadużywać gościnności, choć teraz bardzo mu było dobrze i miło.
Po obiedzie wyszli z Wężem i Saczkiem starszym do ogrodu. Ranny, dzięki węgierskiemu plastrowi, miał się znacznie lepiéj... choć go ściągająca się rana pobolewała, ale szlachcic ma naturę twardą i cięcie od szabli, dla niego chléb powszedni.
— Wiesz co — rzekł Wąż — ja jestem człowiek otwarty; jak mnie widzisz tak pisz: gadajmy z sobą po ludzku. Panna na waszeci dobrém okiem patrzy, ty na nią jeszcze lepszém; jużto niéma się co okłamywać: możesz się tak ożenić, że całe życie Panu Bogu za błąd w lesie będziesz dziękował. Ale żelazo kowal bije póki gorące, faemina variabilis, mówi ksiądz proboszcz, homo mutabilis: ja ci radzę nie opuszczać placu.
— A cóż ja tu będę robił? — rzekł Marek — trudno w gościnie będąc, konkurować: ani łomu, ani domu.
— Słuchaj! — rzekł Saczko — myśmy wszyscy naród jeden; powinniśmy sobie pomagać: zapłać mi dzierżawę, to ci Maczki wypuszczę.
— Cóżto za Maczki? — spytał Marek.
— A, no! wieś, daj Boże do wieku! — odparł Saczko — jak mi za nią dasz tysiąc talarów, to drugie tyle przy pracy zarobisz.
— Nie jestem od tego — odparł Marek.
— Maczki! na co mu Maczki! — przerwał Wąż — ja mu coś lepszego dam. Wszakci majątek Klary szuka dzierżawcy; niech weźmie Surynówce, to jeszcze lepiéj.
— A co za Surynówce? — spytał Hińcza, rachując się z kieszenią, boć przecie i remanentu, i koni, i łyżki, i miski, i wszystkiego potrzebował — co za Surynówce?
— Jak dla brata, półtora tysiąca bitych... nie przepłacisz... a panna ci sama kontrakt ze mną podpisze, i kto wié, czy ten do innego nie będzie wstępem...
— Ani Maczków, ani Surynowiec nie znam, ani cen w okolicy; ale na szlacheckie słowo ufam i daję rękę: półtora tysiąca na stół kładę dzisiaj.
— Słowo?
— Słowo.
— Zgoda!... i zapijemy kontrakt, aby dzierżawcy Pan Bóg dał szczęście, a wieczorem do Surynowiec pojedziemy oglądać, abyś kota w worku nie brał.
— Nietylko kota w worku, ale z zawiązanemi oczyma, biorę co dajecie! — zawołał Hińcza. — Surynowiec patrzéć nie chcę, póki moje nie będą.
Tak w krótkiéj przechadzce po sadzie, dobił się targ i rozwiązały losy pana Marka: niespodzianie wyściskali się wszyscy i poszli do kobiét.
Wąż wziął pod rękę Marka, podprowadził go do panny Klary i rzekł:
— Przedstawiam siostrze dobrodziejce, dzierżawcę Surynowiec; półtora tysiąca talarów kładnie na stół, na niewidziane i prosi dziedziczki o łaskawe względy.
Panna Klara spojrzała zdumiona.
— Ależeście się panowie uwinęli! — zawołała. — Wprawdzie moim opiekunem jesteście, ale może się godziło spytać o zdanie kobiéty... A gdybym ja Surynowiec puścić sobie nie życzyła?
— Ha! no, to Saczko mu puści Maczki i zostanie zawsze z nami.
— Jużciż jabym bez woli pani majątku jéj nie wziął — szepnął Marek.
— Posłuchajcież mnie! — odezwała się Miecznikówna ze stanowczością wielką — z wielu względów wolę, aby pan Hińcza wziął Maczki; nie trzeba ludzkim językom dawać karmi: mielą one i bez tego.
— Jak wola i łaska — rzekł Marek — ale nie jest pani przeciwną bym Maczki dzierżawił?
— A cóż to do mnie należy? — odpowiedziała panna ruszając ramionami — bierz sobie waćpan powiat cały... tylko nie moje Surynówce.
— Prawda, że hic mulier — szepnął Wąż — ale kto ją wié? rozumniejsza może odemnie. Jużto ten, co się z nią ożeni, gdyby mózgu mu zabrakło, znajdzie go w domu.
W ten sposób tedy, Marek Hińcza został tego dnia dzierżawcą Maczek.
Pieniądze Łowczego starczyły na zapłacenie dzierżawy, a zdobyte na zbóju, posłużyły na ekwipowanie się i zagospodarowanie.
Nazajutrz rano z Saczkiem pojechali zobaczyć Maczki.
Wioska była dobra, co się zowie, ale poznać łatwo mógł nowy dzierżawca, że w niéj oddawna nikt nie mieszkiwał. Byłci tam dwór stary, ale przez ekonomów niechlujnie utrzymany; był i ogródek zarosły; było wszystko co trzeba dla żołądka i worka, tylko tego co dla duszy i oka, brakło.
Marek się tém nie zraził, boć to się robi pracą i sercem, a do tego, jak mówiono w owe czasy, królewszczyzna nie ojczyzna (drugiéj połowy nie dopowiemy, bo trąci odpowiedzią gwardyi pod Waterloo), dzierżawa téż nie wieczność, aby przeżyć na niéj.
Maczki były w położeniu cale piękném: stare dworzysko całe w lipach na pagórku, dołem rzeczka...
Zielone łąki dokoła, tylko z jednéj strony, pola przytykały do gumien.
Dziedziniec trzeba było oparkanić, sad oczyścić, gumna popodpiérać, bo któżby na arędzie budował? i żyć się mogło!...
Sam dwór modrzewiowy pochodził jeszcze z tych czasów, gdy je cale inaczéj stawiano; połowę go prawie brały sienie ogromne z kominem, jak wrota wjazdowe dla służby czekającéj na panów. Było pokojów dosyć, alkierzy, bokówek i zamczystych kleci. Dla jednego człowieka do zbytku; to téż ekonoma Marek zostawił w drugiéj połowie, a dla siebie lepszą zająwszy, zaraz trzeciego dnia wziął się do gospodarstwa.
Wawrek ze szpakiem nazajutrz powrócili zaraz, a Kruk gdzieś się zabił, bodaj nie w Sandomierskie za cieniakiem.
Dopiéro wziąwszy ową dzierżawę i rozpatrzywszy się w niéj Hińcza, postrzegł po sobie, że mimo szlacheckiego powołania, do gospodarstwa się nie zdał wcale. Nic go to nie bawiło, co mu prawił ekonom; a do robotników pojechawszy, trzeba przyznać, że na młode dziewczęta najwięcéj patrzał... na rolę niekoniecznie.
I ówczesne téż gospodarstwo, nim jeszcze postępowe skomponowano, było nader proste. Zasadą jego najprzód: Maciek zrobił, Maciek zjadł. Wielkich rzeczy nie wymagano. Szło o to, żeby gospodarstwo, jak Boży świat, obracało się sobie same, nie potrzebując ani popychania, ani wkładania grosza, ani wielkiego ekspensu rozumu, który do czego innego służył.
Na Maczkach w ten właśnie sposób wyśmienicie było można gospodarzyć i nie tracić a żyć.
Co się tyczy zarobku i dorobku, mało kto o tém myślał, a Marek najmniéj. Zawsze był pewny, że się musi w końcu czy ożenić bogato, czy spadek dostać darmo... czy... a od czego była szlachecka opatrzność? Jakoś to będzie.
W pierwszych dniach, dopóki się dom zaopatrzał, oglądało się granicę, objeżdżało pola, rozpoznawało lasy do łowów i t. p. Hińcza się dość żywo zajmował wszystkiém; dokończywszy tego, poczęło mu być nudno w domu.
Naówczas miał pod bokiem Wężowno, miał niedaleko Saczka, a młodszy poprzyjaźniwszy się z nim, przesiadywał téż po całych dniach, lub razem z nim po sąsiedztwie jeździli.

Do Łowczego też, korzystając z okazyi, napisał Marek długi list, następującéj treści:
„Mnie wielce miłościwy panie Łowczy,
a najosobliwszy dobrodzieju!

J. M. pan Krukowski wręczył mi pisanie WM. pana dobrodzieja, z którego wyczytałem, iż wolą jego było, abym coprędzéj do Rogowa powracał, tak jako téż z woli opiekuna, a dobrodzieja ową rezydencyę opuściłem. Boli mi serce nie pomału, iż dobrotliwego rozkazu Łowczego, opiekuna a dobrodzieja z synowskiego serca, posłuszeństwem spełnić nie mogę.
Wieleby się o przyczynach rzec dało, najstateczniejszą jest wszakże ta, którą z ust samego Łowczego w chwili odjazdu mojego słyszałem, w żywéj ją zatrzymując pamięci, iż człek się sam swojego życia i przyszłości dorabiać ma w pocie czoła, jak Pan Bóg przykazał. Téj maksymie będąc posłusznym, skoro Rogów opuściłem na wyraźne rozkazanie pana Łowczego, a osobliwszego dobrodzieja mojego, jąłem się szukać chleba i myślę, że jużem go pochwycił.
Trafiła się w Lubelskiém dzierżawa niczego i z dobrymi ludźmi do czynienia, nie mieszkając wziąłem ją od tego św. Jana i osiedziałem się oto tu w Maczkach, a dziś nie pozostaje mi, jeno prosić na tę nową imprezę o błogosławieństwo ojcowskie, którego spodziewając się po trwałych dobroci jego dla mnie dowodach, mam honor pisać się intimo corde, z najgłębszém poszanowaniem i wdzięcznością wiekuistą.

Pana Łowczego a najosobliwszego
dobrodzieja mojego i t. d.“

Nie widać było ani słychać Kruka, gdy Łowczemu list ten przyniesiono. Zrazu mało oswojony z pisaniem wychowańca, z którym korespondować nie potrzebował, zawsze go mając pod ręką, nie poznał nawet przez okulary pan Mikołaj Hińcza od kogoby list mógł być; rozpieczętował niecierpliwie i oczyma pobiegł do podpisu, a znalazłszy Marka, z wielką uwagą całą epistołę wyszlifowaną ceremonialnie odczytał raz i drugi, jeszcze do siebie przyjść nie mogąc z podziwienia.
Oczywistą było rzeczą, że chłopca napowrót dostać będzie niepodobieństwem, ale zdało się zarazem, iż pani Kocowéj i jéj zabiegów tam przesiedlenia się uniknie, co zawsze pocieszało. List więc złożywszy przy sobie na stole, jął dumać Łowczy długo, coby mu począć wypadało: pisać, czy nie i jak? Przyszło mu nawet na myśl, że kończący się miesiąc czerwiec, był cale miłym do podróży, i że niemiec fizyk, wielce mu ruch, a przejażdżkę doradzał.
Nogi wprawdzie nabrzękłe protestowały, ale duch był krzepki i przywiązanie do chłopca wielkie.
— A kiedy się już stało — rzekł — nié ma co robić, przyjąć należy spełnione i chłopakowi dopomódz. Żeby téż był choć napisał: co za dzierżawę dał, ile morgów w zmianę, co czyni gotowego grosza propinacya; ale to zawsze jeszcze pędziwiatr... ani słowa. Pewnie grosza mu ledwie starczy na zapłacenie tenuty...
Posłano po fizyka, to jest doktora niemca i tegoż wieczora przybył na zawołanie, bo mu wizyty były dobrze opłacane.
Łowczy zapytał zaraz, czyliby się w podróż, niezbyt odległą zresztą, mógł puścić?
Fizyk głową pokiwał, spytał: na jak długo?.. cmokał, peruki poprawiał, ale, że pacyent widocznie sobie tego życzył, dawszy mu pigułki krew czyszczące na przypadek zwykłego w podróży zburzenia humorów, niemiec zgodził się na przejażdżkę.
Natychmiast wydano rozkazy do drogi... A nie mała to była rzecz teraz podeszlejszemu w lata i choremu ruszyć z domu.
Dawniéj obchodziło się bryką i furgonem jednym, dziś i kolaski zawieszone na pasach i najmniéj dwu wozów dla ludzi, kuchni potrzebował.
Na następny dzień w południe, po śniadaniu oznaczony był wyjazd, tak, aby bezpiecznie pod noc do dobrego noclegu dosięgnąć.
Przodem téż kwatermistrza wysłano dla gotowania obroków i izb gościnnych, żeby czego w drodze nie brakło, jużto dla niepotrzebnéj grosza ekspensy, już dla niepewności czy się dostanie co potrzeba, a tu wieczorem z bicza trzask i Kruk nadjechał.
Ale skonfundowany, z razu nie poszedł nawet do Łowczego, tylko na dawną kwaterę i guzdrał się długo, nim przyszedł się przedstawić gospodarzowi. Nie uszły jego oka przygotowania do podróży, ale o celu jéj nie wiedział i pytać się nie chciał.
— Cóżto to? — rzekł stanąwszy w progu — dokąd się jegomość wybierasz? po co? do czego stare kości trząść?
— A waćpan zkąd?
— Ja? ze świata: tego szalonego waszego Marka pędziłem, ale mi jak w wodę wpadł... chyba czy nie do Warszawy za Starościną pojechał.
— To waćpan nic nie wiesz nawet?
— Jakto nie wiem! — oburzył się Kruk — co było można wiedzieć, tom przecie spenetrował. Złapałem go raz w Wólce u Cibarzewskich, to mi znikł jak kamfora; musiałem za nim gonić, ledwie trafunkiem napadłszy u Wężów, ale jak mi tu dmuchnął, tropu dojść nie było można.
— Co aćpan pleciesz! — zawołał Łowczy — co aćpan pleciesz! zestarzałeś się i w piętkę gonisz... Chłopiec-że przecie w téj okolicy się osiedlił.
— Jak osiedlił? gdzie? — ofuknął Kruk — toć ja tam przecież byłem.
— Czytajże waść list... co stoi w przypisku, że wieś dzierżawą trzyma od Saczka, szwagra pana Wężowego, pod samém Wężownem.
— Milion kroćset!... a toż co? jak? czy sen, czy mara, czy bałamuctwo? alem ja tam właśnie był i ztamtąd go wykurzyłem.
Łowczy ramionami zżymnął.
— Jużci się asindziéj do niczego nie zdał.
— A toć mnie niegodnie w pole wywiedli, chyba w zmowie z Saczkami i Wężami... W dodatku jest jeszcze piękna i bogata panna, cioteczna Starościnéj Kocowéj.
— Starościnéj! cioteczna! — krzyknął Łowczy — a niechże ich diaski porwą! to trzeba co najrychléj spieszyć, żeby go jeszcze nie ożenili. Ja na to nie pozwolę: cała rodzina do niczego, niecierpię ich... Temu się zapobiedz musi, niech i dzierżawę i pieniądze dyabli biorą.
— Kiedy już na takie figle poszło — odparł smutnie konwinkowany Kruk — nie pomoże nic... ani ja, ani waćpan.
— E! ja, co innego, mości panie! — zawołał Łowczy — z waćpana sobie zakpili jak z dziurawego buta, a ja z siebie żartów stroić nie dam!!
Kruk ramionami ścisnął i rzekł:
— No! no! aby dobrze poszło! zobaczymy... zobaczymy!
Łowczy nagle się zadumał i po ramieniu go poklepał.
— Choć ci się nie udało, ale, mój Kruku, tyś przyjaciel, i zawszebyś się przydał mi, gdybyś mnie słuchać chciał... Ot, wiesz co? jedź ty ze mną?
— Nie pojadę, już mam tego dosyć.
Wskazał na gardło.
— Waszmość nic nie zrobisz, ja tam oczów pokazać nie mogę... zmęczony jestem drogą; wstyd mi, i po kiego diaska?
— A cygan dla kompanii dał się powiesić? — rzekł Łowczy.
— Albo ja cygan! — zawołał Kruk — albo to ja już za jednę nogę dla przyjaźni nie wiszę, a waszmość chcesz, żebym i za drugą zawisł... E! co mi tam! to wasza sprawa familijna: ja ręce umywam.
— Kruku! przyjacielu! — zawołał Łowczy — widzisz moje nogi? a nuż ja w drodzę zachoruję...
— Cóż ja jegomości pomogę?
— Będziesz mnie pocieszał.
— Dalipan, do tegom się nie zdał, bo się chyba będziemy kłócili.
— A no! to zawsze zabawa — rzekł Łowczy.
— Jegomość jesteś uparty jak...
— No, jak kozioł, a ty nieubłaganym jak kamień.
— Nie! bo posłuchaj-że waszmość tylko — zawołał Kruk — a przekonasz się, że nie wiedzieć po co jedziesz: chłopiec twardy, rozpieszczony, butny, wziął na kieł... a co z nim poczniesz! Rzuć go, niech sobie rady daje. Ja ci lepiéj poradzę... dalipan!...
— No, radź!
— Masz cudze dziecko, przybłędę tak cackać, to się lepiéj ożeń i Bóg ci da własne.
— Widocznie utrząsłeś się w drodze — rzekł Łowczy — kiedy ci takie myśli szalone do głowy przychodzą. Ale spojrz-że na mnie, czy to ja do ożenku? ledwie na nogach się trzymam.
— A jakbyś wziął młodą kobiecinę, takbyś ozdrowiał — rzekł Kruk.
— Nie; taki waszmości się w głowie pomieszało... — odparł Łowczy — albo kpisz, albo niespełna masz rozumu.
Kruk się uśmiechnął.
— Wiesz co jabym zrobił na twojém miejscu? ożeniłbym się ze Starościną, i chłopcu, który pewnie marzy o sukcessyi, figębym pokazał.
Łowczy ręce załamał.
— Jeszcze ze Starościną! z tym szatanem wcielonym!
— Ale, ba... wszystkie one na jeden model zrobione, tylko pomalowana każda inaczéj. Mamunia Ewa nieodrodne ma córki.
Dano znać, że konie gotowe.
— No! Kruk, nie bałamuć: jedziesz czy nie — spytał Łowczy — jesteś czy nie, przyjacielem?
— Ale po co jedziemy?
— Po syna marnotrawnego!
— To przypomnijże sobie jegomość z Pisma: że syn marnotrawny, zjadłszy ostatnią świnię, którą powinien był paść, sam powrócił do domu i dla tego mu papa barana kazał zabić, że mu się wieprzowina sprzykrzyła.
Łowczy wziął się za brzuch ze śmiechu, scena się zmieniła: uściskał Kruka.
— Już z tego widzę, kochanie moje! że ty pojedziesz ze mną.
Nieinaczéj się stało: pojechali oba. Kruk miał na pieńku z Markiem i chciał się na nim odemścić; obawiał się, aby tam słabego Łowczego nie obałamucono.
Ruszyli tedy na ów przygotowany nocleg, potém z niego na popas; nocowali jeszcze raz o trzy mile od miasteczka, z którego już nie było nad półtoréj do Maczków.
Łowczy, w miarę jak się zbliżali do celu, stawał się milczący i zamyślony.
Z mieściny, w któréj Łowczy dobrze wypoczął aż pod wieczór, rozpytano się o drogę do Maczek. Miała być taka prosta, tak niebłędna, że śmiesznieby było nawet brać przewodnika. Z miasta wyjechawszy, trzeba się było wziąść w prawo, potém od krzyża k’sobie, od młyna wietrznego od siebie, w ostatku jak strzelił miały być Maczki.
Czy może być co prostszego nad taką wskazówkę?
Trzy razy powtórzył ją żydek woźnicy, woźnica biczyskiem pokazując trzy razy ją, jak lekcyą wyuczoną wyrecytował; wszystko było w jak największym porządku: ruszyli...
Żaden z nich okolicy nie znał, nie mogli się więc zoryentować na żaden sposób. O półtoréj mili pokazał się dwór.
Kruk znużony drogą, wódką gdańską, lampką miodu i polityką swą, drzemał... Łowczy rozpatrywał się.
Jakoś to wyglądało nader porządnie, zamożnie i co się zowie ładnie.
— Jakto ten Marek prędko z niechlujnéj pustki potrafił sobie dwór taki wysztyftować! — myślał Łowczy — ale bo to chłopak z głową... co się zowie.
Bryka pompatycznie przy palnięciu z bata, zajeżdżała do ganku, na którym właśnie stał nawet Marek.
Wtém Kruk, uderzeniem o próg w bramie zbudzony, oczy podniósł i krzyknął nagle:
— Stój! na rany Chrystusowe! stój! zawracaj! toćto Wężowna...
— Stój! — powtórzył Łowczy.
Ale już było po czasie; nim woźnica sobie dał rady z końmi, które stajnię czuły choć cudzą... już one były u ganku.
Zdumiony Marek, który był wyszedł z gospodarzem i z Saczkiem... osłupiał zobaczywszy Łowczego...
Niewiedzieć co było poczynać.
Łowczy podniósł się, domyślając gospodarza w tym, który się do niego zbliżał, i rękę do czapki przykładając, ozwał się:
— Przepraszam najmocniéj za uczynioną subiekcyę... zaszła omyłka i błąd: jechaliśmy do Maczków...
— Po pana Marka, który oto tu właśnie jest — przerwał Wąż — więc przypadek dla mnie nader szczęśliwy... Jako gospodarz ośmielam się prosić, byś waćpan dobrodziéj, ubogą chatą nie pogardził: każdego czasu można ztąd do Maczek...
Kruk się zżymał, Łowczy wahał.
Konfuzya była i rozpacz! co tu począć?.. Zbliżył się jeszcze i Marek, submitując.
Łowczy mrucząc, kazał się wysadzić, bo sam z woza wyleźć już nie mógł.
Nader przyjmowano go uprzejmie, Kruk wąsa kręcąc, szedł jakby nikogo nie widział i o wszystkiém zapomniał; ale gdy mu oczy błysnęły, strach było ognia, który z nich się sypał...
Prowadzono tak paradnie Łowczego, Marek pod jednę rękę, gospodarz pod drugą, szanownego gościa do sali; już byli w progu... gdy... dwa krzyki słyszeć się dały: jeden od kanapy, na któréj siedziały kobiéty, drugi wyrwał się z piersi Łowczego; na kanapie siedziała śmiertelna jego nieprzyjaciołka, którą poznał instynktem, nie widując od lat wielu: pani Kocowa Starościna z Witowa.
Tragiczniejszego spotkania wymyślić nie było podobna... pan Mikołaj Hińcza pobladł, poczerwieniał, posiniał; wyrwał się o swéj mocy prowadzącym, bez kija: jakby mu nogi wróciło, uciekać zaczął do powozu.
Starościna ujrzawszy to, zerwała się z kanapy, pobiegła i z rezolutnością kobiéty wielkiego świata zaszła mu drogę..
— Panie Łowczy! — zawołała — możemy się kłócić, procesować, łajać, nienawidziéć; ale mi przecie jako mężczyzna kobiécie tego dyshonoru nie uczynisz, żebyś miał uchodzić z domu, w którym ja jestem... Tego waćpan uczynić nie możesz... i nie zechcesz... a ja was jako kobiéta proszę, abyście mi sromu nie robili. Wstydź-że się, u kaduka, Łowczy! — dodała śmieléj — czy się będziesz baby lękał? czym to ja czarownica? uroku na ciebie nie rzucę... że się zachowam grzeczniéj niż wy ze mną, na to słowo daję.
— Jużto że kobiécie na słowach nigdy nie zbywa — odparł ledwie bełkocząc Łowczy — toć ja wiem... i że tego... i że ten...
— Ale, mój mości dobrodzieju! — zawołał Wąż.
— Ale, szanowny panie! — dodała nadbiegając Wężowa.
— Panie Łowczy, opiekunie kochany! — całując go w ramię, mówił Marek — dalipan, nie uchodzi.
Wszyscy obstąpili, nie dali mu słowa rzec, zahukali, i mimo że się dąsał, wyrywał, sama Starościna wzięła go pod rękę i wprowadziła do sali.
Nim do tego przyszło, stary pan Mikołaj spotniał z aprehensyi i gniewu: łysina mu lśniła od kroplistéj transpiracyi.
Nie było rady...
Kruk się śmiał w złożoną dłoń, żeby nie parsknąć.
W istocie położenie było dziwne i przykre, a co najwięcéj, że tu teraz nikt w świecie zgadnąć nie mógł, na czém się to skończy.
Kruk obawiał się apopleksyi.
Łowczy wszakże, mimo wieku i niezupełnego zdrowia, miał jeszcze dosyć siły.
Nie mogło dlań nic na świecie być przykrzejszém nad takie spotkanie ze Starościną: poburzyło mu krew, wywołało gniewy dawne, wspomnienia uraz i t. p., ale z tém wszystkiém w obcym domu, przy nieznajomych ludziach, nie mógł się wydać: trzeba było zachować decorum.
Nieprzyjaciołka, zawzięta Starościna, wcale innego doświadczała uczucia. Ona takiego spotkania z wieloletnim wrogiem życzyła sobie niezmiernie, rachując może na swój urok kobiécy, na wymowę, na zręczność, na wytrącenie nieprzyjacielowi jednéj broni: przynajmniéj gwałtowności i grubijaństwa, bo oko w oko z kobiétą, musiał dla niéj miéć pewne względy.
Z razu dwa wrogie sobie zastępy, oczyma się tylko mierzyły: Łowczy siedział, z podełba niekiedy wzrokiem rzucał zaognionym, Starościna poglądała nań badająco, jakby człowieka odgadnąć pragnęła.
Dokoła toczyła się rozmowa, do któréj, mimo zaczepek ze wszech stron, Łowczy się wmieszać nie chciał. Odpowiadał kiwnieniem głowy, mruczeniem i ociérał pot z czoła.
Nienawykły jako domator do grania komedyi i powstrzymywania myśli swych, burzył się koniecznością milczenia.
Starościna, choć kilka razy odbita niegrzeczném milczeniem, wracała doń ciągle z zapytaniami, i... jéj szło o to, ażeby koniecznie wciągnąć w rozmowę. Była pewną, że go w szermierce językowéj zwycięży, ale właśnie Łowczy się na nią puszczać nie myślał.
Długa chwila minęła tak w rozerwanych słowach, krzyżujących się zewsząd, aż straciwszy cierpliwość pani Kocowa, wprost się do napuszonego gniewem Łowczego przysiadła.
Z razu porwać się chciał z krzesła jak oparzony, ale zmęczone nogi już na ten raz odmówiły posługi. Oczyma wzywającemi ratunku, powiódł po otaczających: wszyscy stali jakoś obojętni, na jego nieszczęśliwe położenie.
Pani z Witowa położyła rękę na poręczy krzesła.
— Mój mości dobrodzieju! — rzekła — chociażeśmy nawzajem sobie krwi napsuli wiele, kiedy nas wypadek osobliwszy zbliżył, odłóżmy sprawy sporne na stronę, a nie zapominaj pan, żemci ja kobiéta, i że mi się w najgorszym razie, choć trochę grzeczności należy.
— Moja mościa dobrodziejko! — odparł Łowczy aż bełkocząc z gniewu — aż nadto dobrze pamiętam z kim miałem i mam do czynienia... i właśnie to ta nieszczęśliwa pamięć sprawia, że mogę być nie dosyć dla kobiéty grzecznym, przypominając pieniacza.
— Słuchaj! a czy to ja proces poczęłam?
— Ależ go waćpani dobrodziejka jak niezagojoną ranę octem i żółcią zalała.
— Powoli! a wy panie Łowczy, przyłożyliście kiedy plaster gojący do niéj?
— Ja się broniłem, bronię i bronić będę do ostatka: usque ad mortem — zawołał stary, uderzając ręką o poręcz — ale dlatego, że podobało się losowi dać mi spódniczkę za antagonistkę, przez poszanowanie płci obedrzéć się nie dam.
— Ani ja, mój Łowczy! przez to, że kobiéta słabą jest uznana, pokrzywdzić się nie dopuszczę.
— Przecież tu o procesie mówić niéma potrzeby?
— I ja tak sądzę — odparła Kocowa — alebyśmy po ludzku o czémś przecie inném gadać mogli.
— Dobra pani jesteś! ja z panią? a o czémże mówić będziemy, żebyśmy zaraz się nie skłócili, boć się nienawidzimy!
— Jakto! spojrz na mnie, stary kawalerze! — rozśmiała się Starościna — popatrz... i powiedz czy możesz taką jak ja kobiécinę gładką, bo jużciż dalibóg jestem nieszpetna, czy możesz nienawidziéć?
— A mnie co po jéjmościnéj gładkości! Gdybyś była Wenerą!!
— Dalipan: jużci grubianin.
— Byłem prawdomówcą całe życie.
— A w téj chwili bałamucisz, bo choć niewiast niby nie lubisz, choć na nie wymyślasz, chociażeś się nie ożenił, choć jesteś stary i niedołęga, a nie możesz na niewieści urok być obojętnym. Nie byłbyś chyba człowiekiem.
Łowczy pomruczał.
— Cóżto, Starościnabyś chciała proces w galanteryi utopić?
— Ależ waszmość o procesie zapomnij!
— A tak! tak! dobrze to wam mówić: zapomnij! ale mnie od niego skóra boli; ale on mnie kilka tysięcy dukatów kosztuje, ale jéjmości chłopi ot tu mi siedzą... ale ja swego darować nie mogę.
— Ani ja! ani ja! — zawołała Starościna — urazy urazą, a szkody coście mi nawyrządzali?
— A wy mnie? a kto pierwszy zaczął? — zapytał Łowczy — a w procesie: czy to ja pierwszy od szkalowania, potwarzy i infamij zagaiłem? Cościeto na mnie psów nawieszali? to ja miałem znosić i jeszcze w rączkę całować?
— A gdybyś pan Łowczy był przyjechał dla porozumienia i tę rączkę, patrzaj, że niczego (pokazała mu ręce, a Łowczy z oburzeniem się cofnął) i tę rączkę pocałował i żądał zgody... czy myślisz, żebyśmy jéj dawno nie zrobili?
— Ale ja nie chcę zgody! mnieście zaleli za skórę, mnieście własność zagrabili; ja do upadłego bronić się będę! ja nie daruję!
— Ani... ja! ani... ja! To rzecz inna — zawołała Kocowa — dlatego mogłeś względem kobiéty zachować się po ludzku.
— Cóżto ja zachowałem się po... po jakiemu? no, proszę?
— Zachowałeś się asindziéj po adwokacku nie po ludzku: szkalowałeś mnie, wymyślałeś.
— Dobrze! a wy na mnie!
— Ale ja jestem kobiétą?
— Nie, jejmość jesteś patron trybunału w spódnicy...
— Słuchajże Łowczy... zachowaj się przyzwoicie.
— To to mało jeszcze, że ja siedzę i gadam... i odpowiadam, jeszcze waćpani żądasz więcéj?
— Wiesz, że kobiéty są nienasycone, tak: chcę, żebyś był grzeczny.
— Dajcie mi pokój!
— Właśnie wam go nie dam — rzekła Starościna — nie rychło się drugi raz spotkamy; posłuchaj mnie Łowczy: rzadko ci się prawdę taką szczérą jak odemnie posłyszeć zdarzy. Może i ja winna, aleście mnie rozdraźnili do żywego, a kobiéty najspokojniejszéj nawet, nigdy nie potrzeba draźnić. Wyście jako mężczyzna, co to za siebie i za nas rozum miéć wasz obowiązek, zgrzeszyli więcéj. Ale zawsze czas do pokuty.
— Ja nie myślę ani pokutować, ani się spowiadać; skruchy nie mam, procesu nie porzucę i pókim żywy nie ustąpię.
— A las zgnije.
— Niech go wszyscy dyabli wezmą! — machając ręką, rzekł stary.
— Chciałeś powiedzieć, że i mnie z nim; tylkoś się wstrzymał — odezwała śmiejąc się pani Kocowa.
Łowczy zmilczał.
— Widzisz asindziéj — kończyła uparta kobiécina — Opatrzność nigdy nic nie robi darmo, zbliżyła nas istnym cudem: skorzystajmy i porozumiejmy się.
— Po co to mieszać Opatrzność, kiedy dyabeł chyba jest sprawcą — odparł Łowczy — a co on zmaluje, z tego nigdy nic dobrego nie wyrośnie.
— Czegóż Łowczy chcesz dla zgody? — spytała wdowa.
— Chcę całego lasu, zwrotu kosztów i osztrafowania asindzki za pieniactwo.
Starościna śmiać się poczęła, pan Mikołaj spojrzał i zarumienił się. Głos ten srebrny, świéży, młody jeszcze, odbił mu się w duszy dziwnie.
Był nieprzyjacielem kobiet w słowie, w istocie miały one nad nim władzę większą, niżby w jego wieku wywierać powinny. Drgnął, złagodniał, popatrzał na Starościnę i ujrzał że była piękną.
Instynktem kobiecym pani Kocowa odgadła wrażenie; pomyślała, że nabycie lasu i Rogowa, choćby z takim starym pedogrykiem w dodatku, jeszcze złą rachubą nie było. Popatrzała nań prawie z czułością i zmieniła ton.
— Mój panie Łowczy! — rzekła — nie bądź dla mnie tak ostry; ja dla waćpana, mimo wszystko coś mi uczynił, mam szacunek: waćpan jesteś człowiek zacny, tylko troszkę uparty.
— Uparty? bardzo! — zawołał Łowczy.
Taka trzaskająca, opryskliwa rozmowa, ciągnęła się daléj; gdy przyspieszona in vim gościa wieczerza ukazała się na stole, i gospodyni podała rękę Łowczemu, a zarazem Marek wręczył mu laskę.
Poszli do stołu.
Tu rozmieszczenie osób nader było umiejętne: obok Łowczego usadowiono, dopominającą się o to Starościnę; przy pannie Klarze siadł Marek; do Kruka, dla złagodzenia go, przystawiono Saczka i rezydenta w okularach. Łowczy lubił jeść, był głodny i zmęczony podróżą, a miał i to nieszczęśliwe usposobienie, że gdy się ugniewał, a żółć w sobie poburzył, jeszcze stawał się żarłoczniejszym. Z wielką więc przyjemnością zasiadł do stołu, tylko mu Starościna przeszkadzała.
Ta, z właściwą sobie rzutkością umysłu, dobadawszy się w Wężownie stosunku pana Marka do Klary, nieco powstrzymała się od obcesowego nachodzenia na kawalera, a oprócz tego w głowie jéj już igrała szalona myśl obałamucenia daleko korzystniejszego, pana Łowczego.
Bądźcobądź, przynosiła mu w posagu las, spokój, śliczną gosposię... i wesoły roczek życia.
Niedarmo więc przy wieczerzy do niego się ostro przysiadła, i wzięła na się obowiązek, nawet mu z półmisków dodawać po kawałku, aby go sobie przez wdzięczność żołądka pozyskać.
Baba była kuta, ale i stary nie łatwy, niedowierzający, podrażniony. Wąż, dla praw gościnności, Starościna przez kalkulacyą, wzięli się nie tyle go jeszcze nakarmić co podpoić.
W ówczesnych obyczajach było, że się kieliszkowi wymówić mało kto potrafił i mógł, choćby od niego przyszło zdechnąć. Na to wielce rachowano i na umiejętne wnoszenie zdrowia, któremu nie odpowiedzieć, było z obrazą domu i gospodarza.
Po pierwszém już daniu, parę kielichów węgrzyna wlano w pana Łowczego, który wypił je chciwie. Wino było do głowy idące, mocne: dobrano umyślnie upajające. Dla innych gości nalewano tak zwane francuzkie stare, a tegoż samego koloru stary w istocie węgrzyn był przygotowany dla Łowczego.
Na podszołomienie i humor pewnie rachowała wiele pani Kocowa.
Jużto się tak raz trafiło u nas, że kawalera ledwie przybyłego do domu, gdy był pożądany, jednego wieczora z panną zaręczono, o czém nazajutrz z pierścionka się tylko mógł domyśleć; a potém w tydzień tańcowano na weselu.
Tu ze starym, wytrawnym człowiekiem, droga do przebieżenia była wielce trudniejsza, ale od czegóż niewieścia odwaga?
Z drugiéj strony Starościnéj siedział Marek.
— Wiesz waszmość co? — szepnęła mu — widzę bierzesz się do Klary na seryo; będziesz wkrótce pierścienia potrzebował... mój ze szmaragdem nic potém... a wasz z soliterem samo prawie. Naści go, daj mi mój, i będzie kwita.
— Pani Starościno! — rzekł — szmaragd chętnie zwracam, jak skoro pani może być potrzebnym (bo ja to tak rozumiem), ale solitera nie wezmę, bo jakby Bóg dał się zaręczyć, to choć tombakowym będę miał odwagę.
I podał jéj pierścień mężowski, który Starościna przyjęła milcząc.
— Nie gniewaj się waćpan! — rzekła — nie przeszkadzaj mi w niczém, a zobaczysz, że ja w zamian także odwdzięczyć się potrafię.
I szepnęła mu na ucho:
— Klarkę ci dam! zobaczysz!
Marek nic nie odpowiedział, a Starościna zwróciła się do swojéj ofiary.
Łowczy był rumiany od ciepła, wina i jadła; sapał okrutnie i nié miał wcale postaci do rozmiłowania, ale złagodniał był znacznie.
— Panie Łowczy! ten kieliszek na naszą zgodę! — zawołała Kocowa — ja z waćpanem go wypiję.
— Na jaką zgodę, kiedy zgody niéma?
— Ale być musi.
— Ciekawym.
— Wiesz asindziéj jaką ja mu proponuję — odezwała się Starościna.
— Ciekawym! — powtórzył Łowczy.
— Żeń się asindziéj ze mną: zapisy zrobimy na przeżycie, i kwita!
Staremu grabki z rąk wypadły, serweta założona pod brodę, wysunęła się: spojrzał wielkiemi oczyma obłąkanemi.
— A to asindzce pewnie ten niezdara Kruk podał tę myśl piękną, bo on mi się z nią już raz popisał! Ale czyż asindzka mnie nie widziałaś? czy nie wiesz co ja za stary grat? i czy to się godzi żartować ze mnie?
— Jak mi Bóg miły, że nie żartuję.
— Ale ja się nigdy żenić nie myślałem i nie myślę.
— Cóżto: ślub uczyniłeś jak kawaler maltański, czy co?
— Przed sobą tylko... bo kobiéty znam... — rzekł, popijając Łowczy — i ich zdrady i ich sztuki i naturę przewrotną, niewieścią. Darmo mi asindzka będziesz grała rolę łagodnego baranka, wiem ja co pod skórą siedzi.
— Tak! to waćpan mówisz o młodych dziéwczętach, i potrosze masz słuszność; ale ja bo młodą już taką nie jestem... wdową... doświadczoną... i ostygłą.
— O, prawda! prawda! co koło asindzki kręci się zawsze ćma konkurentów... co ich asindzka łudzisz, czmucisz, odprawiasz... głowy im zawracasz: jak jako oto pono i memu Markowi.
— Ja? panu Markowi? — zaparła się Starościna — ja młodych nie lubię.
— A z pierścioneczkami co było?
— Nie mogłam mu zabronić mi ofiarować... alemci go wówczas pierwszy raz w życiu widziała, a waćpan chyba nie widzisz, że on się ma do Klarci.
— Ale i z tego nic nie będzie.
— Któż to może wiedziéć?
— To ja wiem.. chybaby ślub jego — dodał śmiejąc się — razem z moim z asindzką nastąpił.
— Wszystko to przecie być może — szepnęła Starościna.
Łowczy ruszył ramionami.
Starościna przybierała postawę i minę coraz łagodniejszą.
— No! no! zgoda?... panie Łowczy.
— Niéma zgody, ale kompromisarskim sądem, aby jéjmości nie uchybić, a sobie nie kłamać, jako katolik prawowierny, który nikomu źle nie życzy, piję ten kielich za zdrowie asani dobrodziejki!
Łowczy wstał i intonował z niemałém podziwieniem obecnych:
— Starościnéj Witowskiéj zdrowie!
Wszyscy się podnieśli.
Kocowa nie chciała być w długu.
— Bardzom wdzięczna za ten dowód atencyi pana Łowczego — odezwała się — a że jako niewiasta, wnosić zdrowia nie mam prawa, daję gospodarzowi plenipotencyą, ażeby mnie w tém zastąpić raczył.
Wąż pośpieszył z większym kielichem kolejnym i sam pierwszy zdrowie gościa wychylił, ostatnią kroplę wylewając na paznogieć, wedle zwyczaju; kobiéty piły małemi kieliszkami: zrobiło się gwarno.
Łowczy był wielce udobruchany.
Starościna, mimo natarczywości swéj rozrachowała się wszakże, iż przy największéj zręczności i pośpiechu, tego dnia dzieła zamierzonego nie dokaże.
Tymczasem jutro, Łowczy do dnia mógł i miał wedle wszelkiego podobieństwa drapnąć, a potém gonić wiatra w polu było niepodobna: złapać drugi raz ani nadziei.
Co tu począć? Starościna szepnęła Wężowi, aby kobiety wstały od stołu: dawało jéj to swobodę ruchu, któréj potrzebowała.
Pani Wężowa, Klara i reszta pań, powymykały się zwolna; Kocowa powstała także. Łowczy został na miejscu. Korzystając z tego Starościna, odciągnęła na bok gospodarza.
— Słuchajno! — rzekła — ja korzystając ze szczęśliwego wypadku, muszę starego nudziarza do zgody skłonić, ale dziś na to zamało mam czasu, a jutro on uciecze.
Wąż ramionami ruszył.
— Jak go puścisz, toś nie mój szwagier; to się ciebie wyprę: to nienawidzieć cię będę... Niech mu trzy konie zakuleją, niech się ludzie pochorują, koła połamią, osie potrzaskają; niech co chce będzie, ażeby mi jutro nie jechał.
— A cóż ja poradzę! — zawołał Wąż.
— Radź sobie co chcesz! to nie moja rzecz! ja go jutro jeszcze miéć muszę przez cały dzień; słuchać nie będę: to musi być! Weź Marka na pomoc! naradźcie się: nie puść!
Od Węża pobiegła do Krukowskiego i wzięła go do okna.
— Słuchaj, mój Kruku! mój przyjacielu, dobrodzieju! ty piérwszy miałeś tę myśl szczęśliwą, niech ci Pan Bóg płaci! żeby proces skończyć... małżeństwem. Pomóż mi i żądaj co chcesz.
— A co jéjmość myślisz, że ja takie rzeczy dla pieniędzy czy dlaczegotamkolwiek w świecie robić będę? — spytał oburzony Kruk, odskakując. — Jeszcze czego niestało?
— Nie zrozumiałeś mię! — chwytając go za rękę, zawołała Kocowa — nie zrozumiałeś: czyż jabym co podobnego pomyśléć mogła? Ja tylko w rozum twój wierzę... w twą...
Zaczęła mu pochlebstwy kadzić: powoli Kruk się udobruchał.
— W wasze ręce — rzekła — oddaję sprawę moją: wam będzie należeć cała sława z dokończenia procesu takim cudownym sposobem.
— Bo to téż jest prawda, że ja pierwszy myśl tę miałem — mruknął Kruk — ale niedorzeczną — dodał.
— Doskonałą! — przerwała Kocowa — pochodzącą z najlepszego serca waszego dla mnie. Ja go mogę uczynić szczęśliwym.
— Ale, ba! a pani? — spytał Kruk, spoglądając z uśmiechem.
— O mnie się nie frasujcie — dodała Starościna — ja sobie radę dam, a jeśli mi pomagać nie chcecie, nie psujcie przynajmniéj.
Ścisnęła go za rękę i pobiegła do Marka.
— Kochasz się waszmość w Klarci? — zapytała go.
— Na zabój! — rozśmiał się Marek, trochę obojętnością jéj dotknięty.
— Tego mi było potrzeba: ja was pożenię, ale wy musicie pomódz, żeby wasz Łowczy ze mną ślub wziął.
— Chyba pani tego cudu dokażesz! — bąknął Marek, poglądając na nią — a toż to zakamieniały stary kawaler; jest-że podobna, żeby się związał teraz, i to jeszcze z osobą, któréj całe życie był nieprzyjacielem? Mnie się zdaje, że to staranie próżne.
— Zostawcie to mnie... tylko nie przeszkadzajcie.
— Na cóż miałbym szkodzić? — rzekł Marek — mnie to ni szkodzi, ni pomaga.
— Owszem, pomoże; bo jak mi zepsujesz słówkiem, ja ci Klarci nie dam i pobuntuję ją, familię, cały świat... Daj mi rękę! — dorzuciła żywo — zgoda, przymierze, pomoc wzajemna... a teraz ruszaj do Klarci.
Po tych przygotowaniach, Starościna z właściwą sobie gorączką pobiegła, korzystając z próżnego krzesełka, przysiąść się do Łowczego, który powoli z kielicha cmoktał, smakując w dobréj staréj kapce i podnosząc ją pod światło, aby się bawić bursztynowym kolorem, potém do nosa, by napawać się wonią, naostatek do ust dla posmakowania. Po każdym łyku drugą ręką gładził sobie piersi i usta mu się uśmiechały błogością. Znowu tedy kielich stawił pod światło, przykładał do nosa i brał do ust, niekiedy dodawał pocichu:
— S. S. S... perfectissimum! Piwnica królewska u Wężów!... królewska. Złoto czyste to wino, aurum liquidum.
Wśród tego zajęcia przyjemnego nastręczyła się Starościna, z przybraną minką skromną.
— Mój Łowczy dobrodzieju! nie patrz-że tak na mnie z ukosa, proszę — odezwała się — nie jestem tak złą kobiétą, jak się może wam wydaje: jestem biédną. Nieraz mogliście mnie o charakter zgryźliwy i pieniactwo posądzić, ale my nieszczęśliwe babięta, jesteśmy na łasce adwokatów; a mój: wszak pewno o nim słyszeliście? Palczewski, to on wszystkiemu przyczyną; wierzcie, onto tak sprawę zajątrzył i nas z sobą poróżnił.
— Palczewski? wiem! — zawołał Łowczy — o! znam go! jur! bestya! wyga! noszony ptasio! ho! ho!
— Wystaw sobie, Łowczy! wszystkiego piwa nawarzył Palczewski. Jam go nieraz prosiła o powolność, o układy, o przerwanie kroków zaczepnych; nie i nie: wiecie co to jurysta.
— A wiem, bom i ja ich nie mało miał, jak pijawki do kieszeni przystawionych.
— Ja zawsze byłam przeciwną temu — dodała Starościna — po sąsiedzku mogło się to rozwiązać czy dobrowolnym układem, czy kompromisem, czy w jakikolwiek sposób. Nie i nie. Cóż my słabe kobiéty poradzić sobie możemy; gdy która z nas nie ma męża, to nią włada albo opiekun, albo rządzca, albo patron, albo pierwszy z brzegu intrygant.
— Takto ono jest — uśmiechając się powoli cedził Łowczy — ale znowu asindzka, bo takie łagodne niewiniątko udajesz... a...
— A co? — spytała Starościna.
— A dyabełek siedzi pod skórą! — śmiejąc się dodał stary — hej! hej!
— Wstydź się, asindziéj! to już nie w modzie takie banialuki na kobiéty wymyślać. Widzisz przecie, żem nie taka zła, jakeś wyobrażał sobie.
Łowczy głową pokiwał.
— Słuchaj, panie Mikołaju! — szepnęła przysuwając się — chcesz miéć rozum na starość i zrobić dobry interes, i żeby ci jeszcze i młodzi zazdrościli, daj mi jegomość rękę: pójdziemy do ołtarza, skwitujemy się z procesu, a powiadam ci, będziesz tak szczęśliwy...
Łowczy śmiejąc się, pokazał, że tak mało ma już zębów, iżby mu niemi trudno było szczęście ukąsić: pogłaskał się po brodzie.
— Asindzka rzeczywiście jesteś bardzo dobrą dla mnie, ale dyable niebezpieczną. Ja jestem stary.....
— Odmłodniejesz.
— Wątpię.
— Ręczę ci. Jużci się na dojrzały wiek trochę szczęścia należy.
— Toby się ludzie śmieli! — bąknął popijając Łowczy.
— A ty z nich.
Zamyślił się stary: głowa mu opadła na piersi, potém nie mówiąc słowa, mrugnął na Kruka i na Marka.
— Weźcie bo mnie z sobą ztąd, na miłość Chrystusa! wystawiony jestem na pokuszenie, aż mi się w głowie mąci; tu niéma rady, ino w ucieczce: chodźmy! chodźmy!
Starościna uśmiechnęła się radośnie, zerwała z krzesła i odbiegła ich.
Łowczy był już tak zmęczony, że gospodarza prosił, aby go do przeznaczonego mu mieszkania zaprowadzono.
Nie było wówczas we zwyczaju wymykać się bez ucałowania rączek i uroczystego pożegnania, a że Łowczy nazajutrz miał raniusieńko, wedle swéj myśli jechać z Markiem do Maczek, poszedł więc podziękować sam gosposi, pożegnać panie i polecić się łasce i pamięci wszystkich w ogóle. Odbyła się ta ceremonia ze wszystkiemi właściwościami i przeprowadzeniem do progu, uściskami, kieliszkami i t. p.
Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, iż starego jutro nie puszczą, pożegnali go nie mówiąc słowa i nie śmiejąc o dłuższy pobyt prosić. Wąż kazał jeszcze butelkę wina postawić na tacy i nieść za sobą do sypialni Łowczego.
Nie mogło być, żeby do poduszki „się czegoś nie wypiło na zdrowy sen“ bo piło się dla konkokcyi, piło dla rozweselenia, strzemienne, przy żegnaniu, przy powitaniu witane; piło na zgodę, na przejednanie, na umor; należało téż co i uczynić dla zdrowia i bezpieczeństwa osoby.
Wszyscy mężczyzni wiedli honorując Łowczego, który zmuszony był usiąść na łóżku, nie mając w pokoju dość krzeseł dla tylu gości. Posiadali téż na tłomokach, na stopniach od okien, gdzie kto mógł i kieliszki nalano.
Łowczy się rozpasał, bo mu strasznie dokuczało gorąco; zdjął kontusz, i tak jeszcze przebyli godzinkę na miłéj pogadance. A że już i północ nadchodziła, jeszcze raz pożegnawszy się, wszyscy odeszli, został tylko Marek.
— A niech-że cię nie porwą! — zawołał ocierając pot, Łowczy — coś ty mi chłopcze narobił; coś ty mi narobił! Niepokoju tyle, kłopotu! podróż... wszystko to fraszki, to nic: ale w com ja tu wpadł! wszystko z twojej przyczyny... Ta Starościna... ja myślałem zawsze, że to dyabeł, a to gorzéj, bo czarownica, co ma na zawołaniu siłę nie jednego, ale wszystkich szatanów! I uwzięła się na mnie czy kpić, czy mnie podejść, czy, ja tam nie wiem; ale wielkie szczęście, że jutro rano fugas chrustas, bo stary jestem, a dalipan — rzekł, zniżając głos Łowczy — jużbym za siebie ręczyć nie mógł. Jak się baba na człeka uweźmie, niéma ratunku, tylko dać drapaka! To bezpieczniéj niż się spuszczać na rozum, bo ona ci pierwéj rozum ten bierze... a potém omackiem trafże bez latarki!!
Łowczy mówił i wzdychał i myślał, podparłszy się na łokciu.
Marek stał cicho.
— Cóż aspan na to? — rzekł Łowczy.
— A cóż mam powiedzieć? albo mi to wolno.
— Mów! mów! to szatan nie baba. Patrzaj-że asindziéj: jeden wieczór, a tak mnie miodem wysmarowała, że... tfu!... powiadam... człek zgłupiał i jakby tak dłużéj: jak ci powiadam, ja za siebie nie ręczę. Chodzę źle, nogi na nic się nie zdały, to prawda; temu nie przeczę, ale siła jest. Ludzie u nas w daleko się późniejszych latach nieraz żenili, młodnieli i Pan Bóg im potomstwem błogosławił.
Łowczy był widocznie pod wrażeniem i oczów i wina, nie pijany, ale dobrze rozmarzony. Zadarł czupryny i pokręcał wąsa.
— A toby była ciekawa dopiero rzecz, gdybym ja się osmarował i ożenił. Cóżby to w domu powiedzieli: oszalał? Nie; niech sobie plotą... ale ja sam na drugi dzieńbym nie wierzył. Cóż ty na to? — spytał znowu Marka.
Marek uśmiechnięty rzekł:
— Niech się Łowczy żeni, jeśli ma ochotę.
— Ale bo toby była żonka i do Boga i do ludzi, mospanie, z głową i z buzią. Ładna! o, ładna! i tu (uderzył się w czoło) jest! Młodszych tylu z kwitkiem odeszło, a tu stary Łowczy, celibatowi oddany, odsadził smarkaczów i na kobierzec.
— A wszelako byłoby srogie głupstwo — dodał po chwili — to już niéma co i mówić. Co aspan na to?!
— Ale kiedy ochota jest! — rzekł Marek.
— Ochota! mało do czego bierze ochota? a zawsze trzeba patrzyć końca.
— A kiedy to i koniec... — rzekł Marek.
— To waćpanbyś może ożenił się, hę? — zapytał stary.
— Dlaczegóż nie?
Łowczy jął głową kiwać:
Consilium a nocte petendum — dodał — idź-no spać. Konie na piątą żeby były gotowe. Kawy, jeśli nie dadzą, pojadę bez niéj; w Maczkach mi każesz zrobić; półtoréj mili... powietrze świéże, nie zaszkodzi ujść na czczo; a teraz: dobranoc! Idźże i o koniach pamiętaj.
Marek się pokłonił.
— Czekajno? a cośto ty, słyszę, tutaj także w amory popadł? Panna piękna, nie ma co mówić, ale nie trzeba się śpieszyć. Kto ją wié, czy nie taka bałamutka jak cioteczna siostrzyczka; więc ostrożnie cunctando lepiéj; dobranoc.
Tak się tedy rozeszli.
Łowczy począł pacierze wieczorne i wkrótce położył się do łóżka ze snami o pięknéj Starościnie. Głowa go nieco bolała, bo nie był do takiego węgrzyna starego zwyczajny, a doleli mu bez litości.
Trzeba uciekać! było ostatecznym wyrokiem. Z tém zasnął.
Nazajutrz stało się, co łatwo było przewidywać można; z koni Łowczego, wczoraj zdrowiuteńkich: jeden okulał, dwa okazywały znaki ochwatu, w wozie oś była naruszona i niepewna, w bryce koło się rozsypało.
Pomimo niecierpliwości starego, usilnych pomocy pana Węża, lataniny Marka, do śniadania ściągnął się wyjazd; po śniadaniu mowy o nim nie było, a po obiedzie Łowczy siedział w cztery oczy ze Starościną w bokówce i rozmawiali z sobą poufnie, w najlepszéj w świecie komitywie.
Zauważano i to, że stary, któremu dotąd ciężko było chodzić bez pomocy czyjéjś, z laską tylko, odpychając ręce usłużne, wyprostowany, choć usta z bólu zagryzał, dygocąc na nogach obrzękłych i suwając niemi potrosze, przenosił się z miejsca na miejsce.
Z Markiem i Krukiem nie mówił nic: był zamyślony.
Po wieczerzy, pan Marek pierwszy spostrzegł z ogłupieniem prawie, że Łowczy miał na małym palcu u lewéj ręki (od serca) zatknięty do pół, ów znany mu pierścień z zielonym szmaragdem.
Starościna swojego tryumfu używała skromnie, była niby wstydliwą, cichą i skromną dziéweczką.
Gdy przeszli do sypialnego pokoju i zostali sam-na-sam z Markiem, Łowczy podparł się znowu na łokciu i zadumał smutnie.
— Już jak tam sobie chce — rzekł do Marka — niech się ludzie śmieją, ja o nich nie dbam; człowiekowi należy się choć odrobina szczęścia na téj ziemi: postanowiłem ożenić się ze Starościną, proces tym sposobem ukończę. Głupi ludzie będą nie wiedziéć co wygadywali; ja to wiém, ale nimi gardzę. Ja wiem co robię. Mówią żem stary, ale nie jestem zniszczony; życie prowadziłem skromne, a te nogi? no, to nogi te doktor wykuruje: przypadkowa rzecz... odejdą...
— Cóż aspan na to?
Marek się uśmiechnął.
— A cóż ja mam powiedziéć? co pan Łowczy postanowił, niech się stanie.
— Masz rozum: ja wiedziałem, że ty jesteś poczciwym chłopcem... ale, co ludzie powiedzą?
— Niech gadają co chcą!
— Masz rozum; niech gadają co chcą. Każdy wié co robi... I takito najlepszy sposób ukończenia procesu. To kobiéta rozumna, no, i caceczko! ślicznotka. Jak Boga kocham! że takich rączek jeszcze, jakem żyw, nigdy nie widziałem. Te różowe paznogietki... a! niech ją wszyscy, mospanie, dyabli... nie biorą, wyglądają jak cukierki! nóżka to jak u dziecka.
Westchnął Łowczy.
— Jeszcze wczoraj byłem uprzedzony i zaślepiony, dziś dopiéro mi się oczy otworzyły. No, tak. Cóż aspan na to? Wasanu ślinka idzie do ust, ale ja ci nie bronię także się ożenić.
Marek się skłonił.
— Byle panna za mnie wyszła.
— Jak niéma wyjść? My to ze Starościną spreparujemy. To kobiéta z głową i z sercem. No, i proszę ja ciebie, miała tyłu młokosów, a przecie rozumnie wybrała statecznego człowieka. Ona mnie przekonała, że ja jeszcze silny i młody, gdyby tylko doktor te nogi mi wyreparował; ale zaraz pojedziemy do Karlsbadu, albo do jakich wód, bo widzisz niéma jak wody. Będę z nią tańcował jeszcze. Co aspan na to?
— Cieszę się — rzekł uśmiechając się Marek.
— A co Kruk na to mówi? — spytał Łowczy.
— Kruk wieczorem odjechał.
— Dokąd?
— Nie wiém: myślę, że pewnie gdzie w sąsiedztwo.
Łowczy machnął ręką.
— Już mi teraz wszystko jedno: niechaj sobie jedzie gdzie chce; pal go dyabli, nawet przekonałem się, że głupi! Jakże! wczoraj mi dowodził, żem ja stary i niedołęga. Daje się lada pozorom uwodzić!
Na tém skończyła się rozmowa.
Łowczy zadumany i znużony, począł drzémać, a Marek wysunął się pocichu.
Kruka w istocie nie było w Wężownie: wykradł się i wyjechał. Natura przekorna nie dozwalała mu spokojnie patrzéć na to, co się tu działo.
Gdy Łowczy ani myślał o głupim ożenku, Kruk gotów go był gwałtem prowadzić do ołtarza; teraz że się już zabierało na wesele, nie mógł tego znieść: trzeba mu było coś zrobić, aby przeszkodzić.
W wielkiéj liczbie owych konkurentów Starościnéj, których ona poodprawiała, był między innymi, na całe Lubelskie znany Adam Downar. Znali go i daléj, bo to był człowiek, co cicho nigdy usiedzieć nie mógł.
Miał lat dobrze czterdzieści; ale jak niektóre rasy dobrych koni, co się późno składają, Downar dopiero do pełni sił dochodził. Mężczyzna był co się zowie śliczny: zbudowany jak dąb, hoży, rumiany, gadatliwy, wesół, do tańca, do różańca, do kieliszka, do szabli, do oracyi: do wszystkiego. Jakim sposobem czterdziesteńki się dobił, trudno było pojąć, bo nieustannie kochał się i zaręczał.
Na nieszczęście lubił zakazane owoce: bałamucił mężatki, z mężami się rąbał, i zawsze jakaś podobna historyjka przeszkodziła mu do własnego wesela. Ale mu czas było i śmiał się z tego.
Majątek, który miał na granicy Podlasia, a nawet nie zły wcale, nadszastał strasznie; długów było po uszy: z Downarem wszakże dojść do końca zawsze jakoś trudno się okazywało, bo u niego szabla do wszystkiego służyła...
Mało siedział w domu, gospodarzył jeszcze mniéj: jeździł od komina do komina, i zawsze był myśli wesołéj.
W tych wędrówkach za ożenkiem, bo się z tém nie taił, zajechał do Witowa, do Starościnéj; z razu wybornie przyjęty, zaszłapał szkaradnie: zakochał się, oświadczył i dostał odkosza.
Kto inny byłby sobie z nim poszedł, tylko nie Downar.
Uczepił się do Starościnéj, oświadczył, że z każdym, co o jéj rękę starać się zechce, będzie się bił do upadłego: słowem, nieustraszoną niewiastę wyląkł.
Do pozbycia się go, Starościna oświadczyła, że dlatego tylko mu odmawia, iż wcale iść za mąż nie myśli; gdyby zaś zmieniła zdanie kiedykolwiek, pewnieby lepszego wyboru nad Downara uczynić nie mogła.
Myślała, że raz odpaliwszy go tą sztuką, doczeka się tego, aby Downar się ożenił i o niéj zapomniał. Tymczasem dawném szczęściem jeździł on zawsze po dworach, bałamucąc wdowy, panny, a potrosze i mężatki, ale do ożenku nie przyszło.
Odprawienie Downara swojego czasu, było szeroko rozgłoszone: wiedział o niém Kruk i cichuteńko pojechał do Kurzyłówki. Jedna była biéda tylko, że Downara nigdy w domu zastać niepodobna, ani się o niego dowiedzieć.
Trafiło się, że wyruszywszy przed Wielkąnocą z Kurzyłówki, nie powracał aż o Nowym roku, ale Kruk na swe szczęście rachował i to mu dopisało.
Downar był chory i od tygodnia w domu; koń mu zażyty nadto rzuciwszy się na drzewo, nogę do pnia przycisnął i zgniótł okrutnie; smarowano ją winem z rozmarynem, i powoli odchodziła.
Downar nudził się, o kiju włócząc po pustym dworze.
Na taką chwilę nadjechał Kruk.
Gość w Kurzyłówce teraz był rzadki, chyba wierzyciel, od którego się do alkierza chować musiał dziedzic; zobaczywszy Kruka, mocno się nim ucieszył Downar i wyszedł doń o kiju.
— Cóż to wam jest?
— Bestya koń mnie przycisnął do lipy tak, że mi się cały pień wyrysował na nodze, i kory zmarszczki policzyć na niéj było można; ale to już przechodzi. Cóż ty tu robisz?
— No, nic: przejeżdżając wstąpiłem.
— Niech Bóg zapłaci; trafiłeś na kiepski obiad, ale na dobre serce: tymczasem wódki się napijemy. Co słychać?
Poczęła się gawęda o tém, o owém.
Kruk wielce zręczny, dużo nakluczył, póki doszedł do tego, do czego chciał.
— Zapomniałem — rzekł — jednéj nowiny ważnéj: wszakto Starościna z Witowa idzie za mąż.
— Kocowa! hę? to nie może być!
— Jakże nie! zaręczona!
— Z kim, u dyabła?
— Ze starym Łowczym Hińczą.
— Pleciesz! oni się mało nie pozajadali.
— A teraz małżeństwo procesowi koniec kładzie.
Tu począł szeroko i długo wykładać Kruk jak do tego przyszło.
Downar słuchał milczący. Napili się wódki raz i drugi.
— A kiedyż wesele, nie wiecie?... — spytał w końcu.
— Myślę, że rychło, bo stary niéma czasu do stracenia.
— Hm! — zawołał Downar — czy ty wiész, że to na moje koło woda, i że ot tak, przypadkiem, oddałeś mi przyjacielską usługę, zawiadamiając o tém.
Kruk udał, że nie wiedział o niczém.
— Ja mam słowo Starościnéj! — zawołał Downar — byle noga wydobrzała, jadę i kładnę inhibicyę. Gotowem zeznać pod przysięgą, sub fide juramenti, że mi przyrzekła pójść za mnie, jeśliby kiedykolwiek do ołtarza iść miała. Ja swojego nie daruję: Łowczego wyzwę.
— Ale on na nogach ledwo stoi.
— A mnie co do tego! — krzyknął Downar — niech go dwóch trzyma, a ja mu paragrafy na łysinie będę pisał.
— Jużciż tego nie zrobicie.
— Jak mi Bóg miły! zrobię, nogę wysmaruję... i bodaj jutro ruszam do Witowa.
— Ale oni oboje w Wężownie.
— To do Wężowna.
Łatwo się domyślić co z tego wynikło.
Downar położył się, aby nodze dać wypocząć; smarował ją cały dzień, smarować kazał całą noc, a że naturę miał żelazną, noga odeszła trochę, i nazajutrz, tylko że nie konno ale wózkiem węgierskim, czterema końmi, popędził do Wężowna.
Łowczy zakochany jak kot, siedział u Marka w Maczkach i codzień dojeżdżał do Starościnéj; posłał już był nawet po indult i wesele miało się odbyć nieomieszkując.
Kocowa tryumfowała, Marek docierał do panny Klary, wahającéj się jeszcze, ale powolnie skłaniającéj ku niemu... gdy insperatissime, Downar jednego dnia, około pory obiadowéj nadjechał.
Gdy do sali wszedł, siedziała Starościna z Łowczym na uboczu, a on rękę jéj trzymając, uśmiechał się najswobodniéj. Na widok wchodzącego i nieco nakuliwającego Downara, pani Kocowa o mało nie zemdlała.
Hińcza o niczém nie wiedzący, pozostał spokojny.
Z razu nie było nic; przywitano się: Downar niby nie wiedząc o niczém, siadł, a że był w dykteryjki i facecye obfity, począł prawić bzdurstwa, śmieszyć wszystkich i towarzystwo ożywił. Szczególniéj Łowczy nie domyślający się nic, śmiał się serdecznie.
Starościna była tylko zadumana i niespokojna.
Poszli wszyscy do stołu.
Od zaręczyn Łowczego było we zwyczaju w Wężownie, zawsze przy obiedzie pić przyszłéj pary zdrowie i teraz więc podniósł się Wąż, wznosząc toast kolejny.
Łowczy zarumieniony, pani Kocowa niespokojna, zacierając ręce, dziękowali.
Gdy kielich doszedł do Downara, on co nigdy w życiu nie odmówił żadnego, podniósł się i prosił o głos.
— Szanowne państwo! — rzekł — gdy się kojarzą śluby małżeńskie, gdy się rodziny łączą, gdy zawiązki przyszłości się tworzą, niéma serca, któreby nie przyklaskiwało. Jam tu między państwem tak jak obcy, ale szanownéj Starościnie znany i ją téż mam szczęście oddawna znać. Tém większą radością przejęte jest serce moje z tego wypadku, iż ta, która tak długo opierała się powszechnemu prawu płci swéj, naostatek poddaje się mu. Zatém wiwat pani Starościna z Witowa i jéj przyszły mąż jakibykolwiek był.
Ostatnie wyrazy wymówił znacząco, patrząc na Starościnę, ale ciszéj; a że szmer był w pokoju, ona je tylko może jedna posłyszała i zrozumiała.
To ją przekonało, że niedarmo przybył tu Downar, i że o daném mu słowie bardzo dobrze pamiętał.
Łowczy nie wiedzący o niczém, był szczęśliwy, a rączki drżące Kocowéj aż do zbytku ślinił i całował.
Po obiedzie poszli wszyscy na ganek, kielichy naturalnie z niemi.
Towarzystwo się rozbiło i na nowo powiązało wedle praw attrakcyj.
Starościna kołowała tak na wsze strony, iż wkrótce dostała się do Downara.
— Chodź waćpan ze mną w ulicę, mamy do pomówienia! — odezwała się.
— Służę pani! — odparł Downar — i słucham.
— Coś to pan za enigmatyczny toast wzniósł u stołu?
— Sądzę, że pani przynajmniéj zrozumieć go byłaś powinna; ja należę do tych ludzi, co o niczém nie zapominają i święcie dotrzymują słowa.
— Nie rozumiem — cicho przemówiła pani Kocowa.
— Jejmość dobrodziejka zrozumieć chyba nie chcesz. Proszę sobie przypomnieć, cośmy mówili ostatnim razem i jakie otrzymałem przyrzeczenie.
— Ale to były żarty! waćpan byłeś tak natrętny! tak natrętny!
— Mościa dobrodziejko! byłem zakochany, a że tego za żart nie brałem, dowodem, iżem się spokojnie oddalił. Teraz zaś!...
— Cóż waćpan myślisz teraz?
— Zobaczymy! — zawołał Downar, kręcąc wąsa. — O tém mogę tylko zapewnić panią, że jeżeli za mąż iść zechcesz, nie pójdziesz za nikogo, tylko za mnie.
Starościna zżymnęła się gniewnie.
— Mnie nikt zmusić nie może.
— Tak, ale ja nikogo innego nie dopuszczę.
— Pan tego nie uczynisz!...
— Na cienie mojéj matki klnę się, że to zrobię!
Starościna, zagryzłszy wargi, chodziła poruszona.
— Słuchaj, panie Downar! — rzekła — niéma rzeczy na świecie jedynéj, a my kobiécięta wszystkie, mniéj więcéj jesteśmy równe sobie. Waćpanu czy ta, czy druga, byle bogata... wszak ci to wszystko jedno.
— Za pozwoleniem — przerwał Downar — wcale nie: nego, przeczę, protestuję.
— Dajże mi asindziéj pokój! — gniewnie rzekła Kocowa — to fortele. Ja ci dam w mém miejscu inną osobę młodą i bogatą.
Downar, który się tego wcale nie spodziewał, osłupiał i zmilkł. Jak tylko rzecz do namysłu wziął, już Kocowa zmiarkowała, że go może zachwiać i złamać.
— Waćpan mi daj pokój, a ja waćpanu dam żonę.
— Cóżto będzie? frymark jakiś? — spytał Downar — jeszcze o podobnym, jak żyw jestem nie słyszałem.
— Zgódź się, bo mnie nie przekonasz: ja gdy zechcę ślub wezmę sekretnie.
— Męża jéjmości wyzwę i zabiję! — rzekł z zimną krwią Downar.
— A daléj? — zapytała Starościna.
Downar zamilkł.
— Ja radzę: przyjmuj moję kapitulacyą i słowo...
— Będzie takie jako pierwsze? — zapytał Downar.
— Przecie śluby oba razem odbyć się mogą — dodała Starościna.
— Gdzież ta panna, na którą się waćpani chcesz pohandlować? — zapytał.
— Widziałeś ją u stołu.
— Jakto? narzeczona pana Marka Hińczy?
— Jaka, kto waćpanu powiedział? ani oświadczyn, ani narzeczenia nie było, a gdy ja zechcę...
— Ależ pan Marek?
— Gdy ja zechcę — powtórzyła Starościna.
Downar dumał.
— A! no! zobaczymy! niéma się o co spieszyć; ślub jutro jeszcze nie będzie: zobaczymy.
— Ale ewentualnie akceptujesz pan układ?
— Ani go przyjmuję, ani odrzucam: rzeczy zostają w zawieszeniu.
— Wróćmy do kompanii — dodała wdowa weseléj.
Powoli, jak gdyby nic nie zaszło, posunęli się ulicą ku dworowi.
Downar zaprosił sobie kogoś do gry w arcaby, a Starościna mrugnęła na Łowczego, wyprowadziła go do bokówki i tam przydługą z nim miała konferencyą, z któréj wyszła blada, a Łowczy czerwony i mocno zasapany.
Zresztą wieczora tego nic bardzo znaczącego nie zaszło, wszyscy byli jakoś dziwnie powarzeni i milczący.
Downar jeden w dobrym humorze. Podsuwał się on kilka razy do panny Miecznikównéj, zabawiać się ją starał: dowcipkował, ale śmiech nikogo nie brał.
Łowczy rychléj niż zazwyczaj oświadczył chęć powrócenia do Maczek razem z Markiem; pożegnano go uroczyście, konie zaszły, siedli, a przez półtoréj milki stary się nie odezwał prawie, tylko wzdychał ciężko. Marek to przypisywał temu, iż dużo zjadł raków, a po rakach dość wypił wina.
Gdy się już mieli do snu zabierać, a pseudo gospodarz miejscowy rozmawiał z ekonomem, dal mu znać chłopak pana Łowczego, iż ten ma z nim do pomówienia.
Hińcza odprawiwszy żywo oficyalistę, poszedł. Starego zastał nad stolikiem, przy otwartém puzderku zamczystém, w którém jeździła zawsze kassa podróżna, liczącego jakieś pieniądze. Miał minę uroczystą i zafrasowaną.
— Weź asan krzesło i siadaj — odezwał się Łowczy — bo to się na kilku słowach nie skończy: mamy do mówienia dużo. Wiesz jak ja ciebie zawsze kochałem; wyprowadziłem na ludzi: nie wątpię że i teraz serca mi nie brak dla waszeci. Sameś mi mówił, że się tu świeci maryaż dla ciebie z Miecznikówną: w tém sęk. Dopiéro mnie dziś objaśniła Starościna, że z tego nic być nie może.
— Jakto! dlaczego? — zapytał Marek.
— Nie gorącuj się! zaraz ci powiem! Panna hic mulier, niebezpieczna, samowolna, i bodaj dla ciebie serca nie ma. Starościna, która waćpanu dobrze życzy, pewnie jak i ja, nie radzi, przestrzega.
— Ależ ona mnie sama do niéj prowadzić przyrzekła.
— Póki lepiéj rzeczy nie poznała — rzekł Łowczy.
— W tém jest jakaś intryga! — zawołał Marek. — Panny się nie boję, ani jéj samowolności; dotąd sprzyjała mi dosyć: zkądże to wszystko nagle urosło? jak?
— Ja ci dobrze życzę — dodał Łowczy — to co mam, pochodzi od Starościnéj, która pełna jest afektu dla ciebie. Ona kiedy co mówi, to nie bez racyi. Trzeba, żebyś się asindziéj oddalił.
— Ale ja wziąłem tu dzierżawę.
— Ja dzierżawę zapłacę i biorę na siebie.
Marek stał osłupiały.
— Nie rozumiem — rzekł — a zresztą dla kaprysu Starościnéj oddalać się nie myślę.
— To nie jest kaprys, to rzecz gruntownie obmyślana — kończył Łowczy — asindziéj pojedziesz do Warszawy, z rekomendacyą do marszałka sejmowego, gdzie się w kancelaryi umieścisz. Na drogę dostaniesz pieniędzy: za dzierżawę zwrócę coś wyłożył. O co ci idzie: masz swobodę i parę tysięcy dukatów do kieszeni.
— Ależ, panie Łowczy! — przerwał zdumiony coraz więcéj Hińcza — pan mną rzucasz jak dzieckiem: pan mną dysponujesz. Ja mu nie zaprzeczam prawa do wdzięczności mojéj, ale nie żebym dlatego na wieki miał zostać małoletnim. Ja sobie wziąłem dzierżawę, obrałem sobie bohdankę i nie rozumiem, żeby się kto do tego mógł mieszać.
— A to ciekawa rzecz! — odparł Łowczy — to asan-byś mógł mi być nieposłusznym?
— Przecież nie jestem małoletni.
— Dopóki ja żyję, asan całe życie będziesz małoletni: panny bez Starościnéj i bezemnie nie dostaniesz. Dzierżawa wzięta na słowo... pokłonimy się.
— Dalipan, nie rozumiem, panie Łowczy.
— Nie chcesz rozumiéć, że tu o twe dobro idzie.
— Chyba o pozbycie się mnie.
Łowczy zamilkł: widać było, że podyktowane mu przez Starościnę argumenta, wyczerpały się i sam był w kłopocie co mówić daléj; ale pod władzą jéjmości, słuchał co przykazano.
Marek więcéj oburzonym się czuł całą tą sprawą poplątaną, któréj celu i końca dojrzeć nie mógł, niż przekonanym argumentami Łowczego; nie sądził się obowiązany do takiego posłuszeństwa: nie tknąwszy więc rozłożonych dukatów, nie przyjąwszy propozycyj, zdaleka dał dobranoc i odszedł do swojéj izdebki.
Tu, chociaż z natury swéj był niezbyt draźliwym i niełatwo się poruszającym, począł brać na rozum, coby to wszystko znaczyć mogło. Sprężyny były dlań zakryte i jedna rzecz oczywista, iż w tém ważną rolę grała Starościna. Ale do czego się jéj to przydać miało? nie pojmował.
Część nocy spędziwszy na dumaniu próżném, położył się spać nadedniem.
Łowczy, skutkiem zapewne znużenia, teraz zwykł był dłużéj niż w domu zasypiać; jeszcze się więc ledwie przebudził, a Marek tylko co był oczy przetarł, gdy klaskanie z bicza oznajmiło gościa.
Na ranną przejażdżkę, znać z Wężowna wyruszywszy dla świeżego powietrza, pani Kocowa przybyła niespodzianie na kawę do Maczek.
Sprawiło to rewolucyą w garderobie, w kredensie, nawet w obu sypialnych pokojach i piękna pani chwilę na wyjście gospodarza czekać musiała.
Tymczasem rozpatrzyła się w skromnym domku, zrewidowała pokoje, pokręciła się po ogródku i zapachami, otaczającemi ją, zaprawiła powietrze dworku, niezbyt zwykle wonne.
Nareszcie wybiegł ją powitać Marek.
— A to dobrze, żeś przecie się zjawił, bo ja prawie umyślnie przybyłam do pomówienia z nim na osobności.
— Jeśli w tym przedmiocie, co wczoraj Łowczy — ozwał się Marek — prawdziwie będę rad, gdy mnie pani objaśni, dlaczego mam być wypędzonym!
— Waćpan wypędzonym? ja nic o tém nie wiém: przybyłam tylko z przestrogą. Wybadałam dobrze serce Klarci... ona panu nie tak sprzyja, jakem się spodziewała.
— Nie pozostaje mi więc — uśmiechając się gorzko, ozwał Marek — tylko zabierać się i wynosić, aby nowéj jakiéj kombinacyi nie stawać na przeszkodzie. Nie prawdaż?
Starościna była zmieszana.
— Waćpan łatwo znajdziesz inną — dodała — po co masz sobie świat zawiązywać.
Markowi krew trysnęła do twarzy.
— Zapewne — rzekł — jeśli tak jest, pojadę w świat, ale wprzódy się z panną Klarą muszę rozmówić.
— Ja już z nią mówiłam...
— To mnie nie uwalnia...
— Owszem, zupełnie.
— Panna Klara mi odmawia?
— Przez moje usta, stanowczo.
— A jakżeby tak pięknym ustom nie wierzyć! — dodał Marek ironicznie — oneby przecie nigdy kłamać nie powinny.
Pani Kocowa siadłszy, wachlowała się.
— Każ-że waćpan przynieść kawy! — rzekła, zwracając rozmowę.
— Zaraz — odezwał się Marek — każecie tu sobie państwo podać, co się wam podoba, bo ja po tych wszystkich bałamuctwach odstępuję Maczek Łowczemu; zostawiam go tu gospodarzem, a sam siadam na koń i jadę.
Zadzwonił: wszedł przypadkiem Wawrek.
— Wawrek! konie siodłać! — zawołał — tak samo i z temi samemi jukami, któreśmy mieli w pierwszéj drodze; za pół godziny najdaléj, żeby mi były gotowe! Słyszysz! natychmiast!
To rzekłszy i nie patrząc na Starościnę, poszedł do Łowczego, który właśnie przed zwierciadłem czesał sobie włosy, których nie miał.
— Proszę pana Łowczego o przyrzeczone pieniądze. Maczki odstępuję, panny odstępuję, ale zarazem i opieki pańskiéj nadal się zrzekam. Za dobre, któreś pan mi uczynił, wdzięczen będę; złego zapomnę, i... — dodał — bywajcie zdrowi!
— Co? co? Marku szalony! — zawołał Łowczy — wszak Starościna jest?
— Jest, czeka na pana.
— A ty?
— Ja natychmiast jadę.
Łowczy rzucił grzebień, widocznie walczył z sobą; namiętności starego grata i poczciwe serce ludzkie pasowały się w nim, łza potoczyła się z powiek.
— Marku, kochanie! nie gniewaj się! chodź! niech cię uścisnę. Dalipan! dyabli ich wszystkich wiedzą co tu robić i gdzie prawda, a mnie cię serdecznie żal.
— Niemniéj i mnie pana Łowczego, ale na inny sposób — śmiało rzekł Hińcza — jesteś już zawczasu pod pantoflem... a nie wiem co daléj być może. Miałeś pan święty spokój w domu: ten stracisz; miałeś przyjaciół i życzliwych: tych poodpędzają. Żal mi was, ale podobno zapóźno i po niewczasie stękać. Teraz submituję się...
Łowczy dobył przygotowanego trzosa, oddając go Markowi: zawstydzony był i milczący.
— I dokądże myślisz jechać? — spytał.
— Wcale nie wiem — rzekł Marek, kłaniając się — krom tego, że jak najdaléj od miejsca, gdzie babskie intrygi ludźmi rzucają.
— Do nóg się ścielę...
I wyszedł.






Niech Pan Bóg broni każdego uczciwego człowieka, podróż konno odbywać w kanikułę! We dnie słońce piecze, jakby człek był na ruszcie, rankami rosy chłodne, wieczorem najczęściéj burze, albo na gościńcu błoto po ulewie, a jeśli słońce czaszki nie przepali we dnie, w nocy febry się nie chwyci: można rachować na zapalenie płuc, lub jaką niezregestrowaną w medycynie gorączkę.
Marek wyjechał z Maczek około południa, a że co najprędzéj radby się z okolicy oddalić, nie zważał wcale na palący skwar, na porę, ani na konia, ani na siebie.
Przekłusowawszy nieznajomym krajem kilka godzin prawie bez myśli, bo mu się już do zbytku poplątało w głowie, stanął dopiero spocząć, gdy już i sam z sił opadł i szpak cały okrył się pianą.
Było pod wieczór: karczemka stała pod lasem, ale taka licha, z szopką do niéj przypartą tak mizerną, że osiodłany koń z jukami, ledwie mógł wnijść do środka. W jednéj izdebce mieściła się za piecem familia arendarza: prawdziwy obraz nędzy; i szynk dla przejezdnych. Znać gościniec mało był uczęszczany i nie wiele tu ludzi popasało. Na dobitkę ani owsa ani siana: śmierdząca wódka i kawałek stwardniałego chleba.
Tym razem pomyślał Marek: już mnie szczęście moje opuszcza, ale trudno konia zabijać, trzeba wypocząć.
Mówiąc to, oglądał się dokoła, a Wawrek zmęczony i strasznie smutny, gdyż w Maczkach z dziewczyną w piekarni rozpoczął był romans, który w zajmującém miejscu gwałtownie został przerwany, protestował przeciwko wciąganiu koni do tego szałasu, obawiając się żłobów nieczystych i uchowaj Boże, choróbska jakiego, gdy oczy jego uderzył widok wcale niezwyczajny.
Karczemka stała na skraju lasu, który daléj ciągnął się w całym majestacie dziewiczym puszczy nietkniętéj żadném uczoném gospodarstwem leśném. Pierwsze dęby stojące na zielonéj, krótką trawką porosłéj łączce, ustawione były, jakby je tam ludzka ręka dla ludzkiego rozsadziła użytku. Dokoła téj naturalnéj altany, gęsty zastęp leszczyn zasłaniał ją od boru.
Łączka pod dębami nie była pustą.
Znać przed Markiem jeszcze jakieś wielkie państwo zmuszoném było stanąć tu na popas, nie znalazło schronienia, ale, że wielkim panom na świecie wszystko łatwiejsze, dali sobie radę i bez gospody.
Powozy trzy nie licząc mniejszych, odpoczywały na gościńcu, gdzie je właśnie smarowano: konie pasły się przy bardzo porządnych żłobach płóciennych, owsem zapaśnym; na boku przy ogniu ogromnym, kucharz i kuchta gotowali: niewiadomo obiad czy wieczerzę.. a jaśnie państwo siedzieli pod wspaniałym tureckim namiotem ogromnym, którego popodnoszone kurtyny dozwalały się przypatrzyć kompanii z pań i kawalerów z cudzoziemska przebranych złożonéj.
Dwór był liczny: bo i woźnice i kuchnia i lokajów kilku w barwie niebieskiéj z białem i dworzan młodych para się kręciła i smycz chartów było widać i kilka koni jezdnych.
Przed namiotem bonończyk i tarant duński postrzegłszy podróżnego, siadłszy na tylnych łapach, ujadali.
Marek wpatrzywszy się bacznie, dostrzegł jegomości w białéj peruce, już nie młodego, jéjmość w podróżnéj sukni, ale bardzo strojną, i panienkę, która zdala wydała mu się bardzo zręczną i pięknéj postawy. Oprócz tego był Labuś w czarnéj krótkiéj sukience i jedwabnych pończochach i trzewikach z klamrami; karlica, która psy starała się uspokoić.
Znać przygoda pana Marka nie uszła téż baczności osób zebranych pod namiotem; jedna z nich dobyła długiéj wysuwającéj się lornety i z kolei wszyscy przypatrywali się zakłopotaniu Wawrka i ruchom dosyć gwałtownym Hińczy, który był témbardziéj zły, że niezmiernie głodny.
Wawrek opatrzywszy pogryzione żłoby, po których nie było co zresztą zasypać, zaprotestował przeciwko wciąganiu koni, które nieopatrznie już były napół do téj stajenki powłaziły.
— Rób-że sobie co chesz! — zawołał Marek i usiadł w cieniu na kłodzie.
Kiedy się już komu szczęści, to i wszelka biéda na dobre wychodzi, jak to okazał wypadek pana Hińczy, wcale niespodziewany, który tylko w kanikułę mógł się przytrafić.
Za dębami w pewnéj odległości, niezbyt wielkiéj, stała mizerna wioszczyna w krzakach.
Właśnie gdy się to działo, a pan Marek siadł na kłodzie, w wiosce zrobiła się wrzawa niezrozumiała. Pokazali się ludzie z widłami, kołami, baby z łopatami, chłopcy z grabiami, i wszystko to poczęło pędzić drożyną ku lasowi, gdzie stał namiot. Nie można było domyślić się, co to znaczyło. Wszyscy powybiegali od kuchni, namiotu, od koni, patrzali, ale z założonemi rękoma. Jednemu Markowi przyszło na myśl, że ta pogoń wsi nie mogła miéć innego powodu, jak tylko szła albo za wilkiem, lub za psem wściekłym.
W mgnieniu oka żwawy chłopiec dobył z pod juk podróżnego garłacza, który z nim zawsze jeździł, szczególnéj konstrukcyi, darowanego mu przez Łowczego: wybiegł na drogę i stanął.
Na ścieżynce pokazał się w istocie zziajany pies z wywalonym językiem, który leciał wprost na dęby, a przed dębami, nader nieopatrznie stała owa panna, która się zdaleka tak ładną wydawała.
Panna pewnie ufna w to, że się tak znakomitego rodu odrośli nic złego stać nie może, wychyliła się dla przypatrzenia ciekawemu wiejskiemu dramatowi. W istocie nim pies, któryby niechybnie się rzucił na nią, dopadł do łączki, śmiały Marek zastąpił mu drogę i wypaliwszy z garłacza w sam łeb, trupem położył.
Nadbiegła gromada ze wsi z radośnemi okrzykami, a ci co mieli koły i grabie, dobili już zdychające zwierzę.
Po dokonaniu tego śmiałego czynu, Marek wydmuchnąwszy garłacza, miał się cofnąć na swój pierwszy posterunek, przy szałasie; gdy stary jegomość w siwéj peruce, który był wybiegł na ratunek jéjmościanki ciekawéj i ucieszył się niezmiernie, zobaczywszy, że psa zabito, z radości podskoczył aż do pana Marka.
— Pozwól-że asindziéj! — zawołał — ażebym mu z duszy podziękował; kto wié, hrabianka Justyna byłaby mogła paść ofiarą swéj ciekawości, gdyby nie przytomność umysłu acan-dobrodzieja.
— O! to rzecz była tak naturalna! — odparł Marek, chłodno się kłaniając.
— Tak naturalna, a jednak nikt się tego nie domyślił prócz aćpana. Jakie imię pańskie? kogo mam honor?
— Marek Hińcza z Zadasia.
— Bardzo mi przyjemnie. Znałem Hińczów... szczególniéj Łowczego, pana Mikołaja Hińczę.
— To był mój opiekun.
— Nie żyje? — spytał pan.
— Żyje, ale się żeni — rzekł Marek z uśmiechem.
— Pozwól-że asindziéj, abym go mojéj rodzinie przedstawił. Jestem wojewoda Szurski... hrabia Szurski — poprawił się jegomość w siwéj peruce. — Ponieważ asindziéj tu dla popasu koni i dla siebie nic nie znalazłeś w téj budzie, proszę cię na podróżny obiadek, a konie każę wziąć do moich, bo ja z sobą obrok wożę.
To mówiąc wojewoda wskazał ręką namiot Markowi i poprowadził go do swego towarzystwa.
Składało się ono, po bliższém rozpatrzeniu: z otyłéj poważnéj wojewodzinéj, z owego Labusia francuza, już nie młodego, z twarzą zbolałą i pomarszczoną, i panienki, która zdaleka tak się wydawała zachwycającą.
Gdy teraz podniósł oczy nieśmiało Marek, ujrzał wprawdzie tę samą kibić prześliczną, ale w miejscu twarzyczki, któréj miał prawo się spodziewać, blade lice ospowate, ni brzydkie, ni ładne, smutne, bez wyrazu, z oczyma zgasłemi. Panna musiała być najmniéj trzydziestoletnią i, jak to mówiono: w Jezusowych latkach.
Zawód to był przykry dla czciciela płci pięknéj, ale Marek nie dał poznać po sobie, że spojrzawszy na wojewodziankę, ciarki po nim przeszły. Przeciwnie, panna zdawała się z wielką przyjemnością przypatrywać męzkiéj postawie i twarzy ogorzałéj swego zbawcy.
Hrabia przedstawił go po imieniu i nazwisku.
Marek się skłonił, wszyscy aż do Labusia, mówiącego bardzo złą polszczyzną, poczęli go okrywać pochwałami.
Markowi prawie wstyd było, że tak małym kosztem wyszedł na bohatéra, ale perspektywa obiadu uśmiechała mu się wielce, a w dodatku jeszcze i konie popas miały dostać.
Rozmawiając, wprowadzono go do namiotu. Hińcza znajdował się nader skromnie, ale że był nawykł do ludzi, nie imponowali mu może tyle co komu innemu; okazał się więc cale swobodnym i przyzwoitym.
Wojewoda posadził go przy sobie. Labuś usiadł przy wojewodzinie, panna hrabianka z drugiéj strony. Szklanne jéj oczy wlepione były dziwnie w młodego chłopaka. Poczęto go rozpytywać o losy, życie, cel podróży i t. p. Marek tyle powiedział, ile mu było potrzeba.
Słońce zachodziło a księżyc w pełni miał wnijść, gdy tabor wojewody pośpiesznie zwijać poczęto, aby daléj jechać chłodem wieczornym.
Marek, posilony dobrze, chciał za gościnność dziękować i dosiąść téż konia, aby się dostać do jakiego noclegu; gdy wojewoda, którego oczów nie uszła baczność córki zwrócona na młodego przybysza, wziął go na stronę.
— Wiész asindziéj co — rzekł — wszakci to, jak mówiłeś, wszystko jedno dokąd pojedziesz: jesteś wolny. Miłoby nam było, gdybyś nam towarzyszył do Trzcinnéj. Dziś nadedniem będziemy w naszéj rezydencyi: spoczniesz sobie u nas. Poznamy się bliżéj; może téż znajdziesz sobie przy moim boku jakie zajęcie. Pojadę na sejm... nieco późniéj wziąłbym asindzieja z sobą: mam przy dworze stosunki.
Marek krótko się namyślał, był nieco fatalistą z usposobienia, wierzył w przeznaczenie: skłonił się nizko wojewodzie.
— Jeśli pan wojewoda pozwoli — odpowiedział — jeśli nie będę natrętem, z wielką przyjemnością pociągnę za obozem.
— Nietylko pozwalam, ale proszę usilnie: żona moja i córka łączą swe życzenia z memi. Będziesz nam aćpan miłym gościem.
Stało się tedy tak, że pan Marek znowu się uczepił, zupełnie przypadkowo, znajomości podróżnéj i przy powozie wojewody, nie męcząc konia, w dalszą puścił się drogę.
W istocie nad ranem, gdy już księżycowe światło pobladło, a słońce nie długo wschodzić miało, ukazała się owa rezydencya pana wojewody.
Maleńka była to mieścina, u brzegów znacznego stawu położona. Na najwznioślejszym widać było pałacyk niezbyt stary i drzewa otaczające zabudowania.
Położenie cale było piękne i wesołe.
Obok głównego korpusu, przeciw którego stała brama murowana, wyniosła, z gankiem snać niegdyś dla kapeli przeznaczonym, Wawrek dojrzał rozległych oficyn: drugą stronę dziedzińca zajmowały stajnie.
Spodziewano się pewnie przyjazdu dziedzica, o którym musiano oznajmić, gdyż we dworze wszystko było w pogotowiu: ludzie na nogach, śniadanie ciepłe, pokoje otwarte. Marszałek dworu wyznaczył gościowi pokoje (było ich aż dwa) w oficynach; a po eleganckiéj kawie, którąby być może młodzieniec chętnie na kieliszek wódki i kawał kiełbasy zamienił, potrzeba snu zmusiła go rzucić się na łóżko.
Posłanie było aż do zbytku wygodne i pan Marek tak dobrze o wschodzącém słońcu chrapnął, że się nie zbudził aż koło południa. Zląkł się zrazu swéj nieobyczajności, gdy nadchodzący Wawrek, na pociechę mu zwiastował, że jeszcze we dworze wszyscy spali i tylko jedna panna hrabianka była przy swych kwiatkach w ogrodzie.
Nie było mu tak dalece pilno oglądać jéj oblicza; wszakże pośpieszył z ubraniem przyzwoitém, aby być w przygotowaniu, gdy się wojewoda rozbudzi. Dobrze z południa dano znać, że można się było udać na pokoje.
Pałacyk był niewielki, nie stary, a świeżego w nim hrabiego i pana poznać łatwo: herby z koronami o palkach ukazywały się wszędzie, lustra świeciły po wszystkich kątach... złoto kapało.
Ceremonij dworskich przestrzegano nader pilnie. Marszałek dworu był nadzwyczaj czynny; słudzy od rana, w białych rękawiczkach: do sali otwierały się drzwi hrabiostwa na rozcież.
U stołu państwo oboje mieli po królewsku podwyższone siedzenia, tylko, że nie z baldachimami.
Zresztą ludzie byli jacyś dobrzy, a gdy się zapomnieli i gdy to nieszczęśliwe hrabiostwo chwilowo abdykowali, wychodziła z pod niego poczciwa natura szlachecka w dobrym gatunku.
Hrabianka, choć ospowata i nieładna, była osobą łagodną, smutną i miała urok, którego czasem wielkiéj piękności brakuje. Mówiła mało, onieśmielała ją jéj brzydota; kryła się chętnie i nosiła z sobą prawie nieustannie jakąś książkę, mającą jéj zastępować towarzystwo.
Z widoczném ukontentowaniem przywitała ona téż pana Marka, który ze swą rubaszną prostotą, choć niezupełnie przypadał do tego towarzystwa, urozmaicał je nieszkodliwie.
Obiad był późny: tu wina nie nalewano tak obficie jak po szlacheckich dworach, podawano różne w małych kieliszkach, dosyć liche, ale ponazywane pięknie.
Po obiedzie Labuś, hrabianka i Marek, wyszli do ogrodu: rozpoczęła się rozmowa, usiłowano w nią wciągnąć gościa i udało się pannie Justynie otworzyć mu usta. Opowiadał szlachcic swoje przygody wesoło i znać było, że się podobały. Zszedł czas przechadzki niepostrzeżenie i miło.
Hińcza po spędzonym dniu, powracając do oficyny, musiał przyznać, że hrabianka wcale nie była ładną, ale rozsądną i miłą bardzo.
Nazajutrz wojewoda na dłuższą go wziął rozmowę, trzeciego dnia musiał siedzieć z wojewodziną znowu; potém Labuś wziął go jakby na egzamen. Dotąd rozmowa toczyła się po polsku i Hińcza nie widział potrzeby do popisu ze swą francuzczyzną.
Jakież było podziwienie francuza, gdy w dłuższéj nieco pogadance, Marek się odezwał dosyć czystym językiem francuzkim. Labuś zrazu osłupiał, potém prędko go pożegnał i nadzwyczaj śpiesznym krokiem popędził do pałacu, zapewne zwiastować szczęśliwą nowinę, iż Marek przemówił językiem wielkiego świata. To pewna przynajmniéj, że ledwo się późniéj pokazał Hińcza w salonie, gdy uśmiechająca się wojewodzina zagadnęła go, czemu wprzódy nie odkrył swego talentu.
— Choć to asindziéj może masz za rzecz małéj wagi — dodał wojewoda — a powiem asindziejowi, że bez tego języka w świecie obejść się trudno i można powiedzieć, że kto go umié, jest jakby innym człowiekiem.
Zatém mes felicitations empresseés. Niewiadomo czy ta francuzczyzna niespodzianie na gościńcu znaleziona, czy inny jaki tajemniczy powód obudził powszednią wesołość; to pewna, że wszyscy byli w jak najlepszych humorach, swobodniejsi, uradowani.
Panna Justyna jeszcze pilniejszém okiem patrzała na Marka.
Wojewoda inaczéj go konsyderował: zdawało się, jakby przez zaszczebiotanie to, o jeden stopień wyżéj postąpił.
Marek nie umiał sobie dobrze tego wytłómaczyć, ale czuł, że zyskał wiele u wszystkich. Hrabia uczynił mu nazajutrz uwagę, że należałoby przyjąć i strój europejski, na co Hińcza odpowiedzieć na razie nie potrafił.
Gdy po dniach kilku objawił podróżny małą chętkę wydobycia się z Trzcinnéj, gdzie pan Marek nudzić się już zaczynał, wojewoda wręcz się temu sprzeciwił, położył veto i żądał, aby pozostał aż do jego wyjazdu do Warszawy.
W obejściu się z panem Hińczą było w istocie coś tajemniczego, czego on dobrze zrozumieć nie mógł. Ułatwiano mu szczególniéj długie rozmowy z panną Justyną, których świadkami była tylko głuchoniema karlica i dwa pieski.
Hrabianka w tém towarzystwie chodziła po ogrodzie, zagajała rozprawy w różnych przedmiotach: starała się wybadywać Marka, objaśniła mu to, o czém nie miał dostatecznych wiadomości: słowem była dlań nadzwyczaj dobrą i milą. Marek téż coraz ją znajdował przyjemniejszą, zakochać się w niéj nie mógł przy najlepszych chęciach i największych ułatwieniach, przy młodzieńczéj nawet do tego afektu skłonności; ale zbliżył się przyjacielsko, bratersko, co ona zdawała się przyjmować wdzięcznie.
Co dziwniéj, stosunek ten rodzicom nie wydawał się zdrożnym, ani niebezpiecznym, gdyż sami zbliżyć ich usiłowali.
Dlaczego Wojewoda wysłał jednego z dworzan zaufanych do Rogowa, z listem do Łowczego i jaką od niego otrzymał odpowiedź, o tém nikt nie wiedział. Ale po nadejściu jéj, stosunki pana Marka w domu, jeszcze się stały przyjaźniejsze.
Tak powoli nawykł do Trzcinnéj i już się nieomal uważał jak w domu.
Atmosfera téj rezydencyi cichsza i spokojniejsza od tych, do których był dotąd nawykły, oddziaływała powoli nieco na jego charakter żywy, ale do lenistwa przedziwnie usposobiony. Podobało mu się to, że nic robić nie potrzebował, o niczém myśléć; że w danéj godzinie przychodziło jedzenie wytworne, że życie otaczał zbytek na wygody obrachowany, dla oka miły.
Słowem, po kilku tygodniach spędzonych w Trzcinnéj, Marek myślał, że coś podobnego do tego życia, z dodatkiem polowania i gęstszego kieliszka w dnie uroczyste, nie byłoby mu nieprzyjemném.
Wojewoda ciągle mówił o wyjeździe na sejm do Warszawy, ale z dnia na dzień odciągał. Mieli jechać razem.
Jednego dnia po obiedzie, stary Labuś z tabakierką i chustką w ręku, wyszedł z panem Markiem do ogrodu: czas był piękny. Hińcza myślał w duchu, iżby się chętnie na szpaku przejechał, aby do zbytku nie zasiedziéć; ale Labuś zaczął rozmowę:
— Spodziewam się — rzekł, częstując tabaką, któréj Marek nigdy nie zażywał i brzydził się nią okrutnie — spodziewam się, że waćpan oceniasz ten szczęśliwy traf, który go tu przyniósł na dwór pana wojewody? Są to w istocie oboje ludzie najczcigodniejsi.
— Możnaż o tém wątpić, że ich łaskę cenić umiem? — odparł Marek.
— Więc jeśli tak jest, a tegom się téż i spodziewał — rzekł ksiądz — dla czegóżbyś waszmość nie starał się, jak pospolicie szlachta czynić zwykła, dłuższym pobytem do tego czcigodnego domu przywiązać.
— Boję się być natrętnym...
— Ale wszyscy na waćpana bardzo dobrém okiem patrzą... wszyscy — dodał Labuś — aż do hrabianki Justyny, która jest, przyznasz mi, osobą wielce zajmującą.
— Bardzo miłą — dodał Marek.
— Tak, masz słuszność — mówił Labuś — nie można powiedziéć, ażeby była piękną, ale ma wielki wdzięk, który jéj nadaje słodycz charakteru i umysłu wyższość.
— Niezaprzeczenie! — rzekł Marek.
— Wystaw-że sobie waćpan — dodał francuz — iż osoba wykształcona, z takiemi przymiotami, córka dygnitarza, jedynaczka, fortuny jeśli nie magnackiéj, to niepośledniéj, dotąd męża znaleźć nie mogła.
— W istocie rzecz to dziwna...
— Wprawdzie — kończył ksiądz — ona i sama temu winna, bo się jéj wielu trafiało, a trudną była w wyborze. Chciała zawsze człowieka, któryby się jéj mógł podobać.
— Naturalnie — dodał bezmyślnie Marek.
— Nie sądź waszmość jednak, ażeby od niego wymagała tego, do czego jéj prawo daje urodzenie, wychowanie, dostojność ojca i majątek. Ja jestem pewny, że poszłaby za prostego, nawet nie majętnego szlachcica, byle się jéj musiał podobać.
— Ach! — rzekł Marek — czyżby to być mogło? hrabianka znajdzie pewnie stosowną partyę.
— Rodzice uczucia jéj delikatne szanują, przymusu nie uczynią, a ona — mówił ksiądz — zrażona jest do wielkiego świata. Przytém wojewoda ma dawne stosunki na wiedeńskim dworze, łatwo mu będzie, gdyby się szlachcic znalazł podobny, wyrobić dlań tytuł.
— Ale któżby ze szlachty się odważył sięgnąć po rękę wojewodzianki? — rzekł obojętnie Marek.
— Otóż to jest — dodał zimno ksiądz — że teraźniejsza młodzież nie ma odwagi, nie śmié oczów podnieść. Dawniéj szlachta francuzka kochała się w księżniczkach krwi królewskiéj i śmiało do rąk ich sięgała, dziś polski szlachcic boi się pomyśléć o córce dygnitarza mu równego.
— Na to potrzeba miéć — rzekł Marek — coś usprawiedliwiającego zuchwalstwo: talenta, imię...
— Nie, tylko trochę szczęścia — odparł Labuś — proste przypuszczenie. Gdyby naprzykład po tak przyjazném tu przyjęciu, waćpanu myśl przyszła starać się o wojewodziankę?
— Mnie! ależ ja nieśmiałbym na nic podobnego się ważyć.
— Dlaczego? dlaczego? — zawołał Labuś — gdybyś się tylko pannie podobać umiał.
Marek się rozśmiał.
— Ale to być téż nie może!
— Wszystko być może — dodał ksiądz — miéć trzeba ambicyą i odwagę.
— Na drugiéj mi nie zbywa — rozśmiał się chłopiec — ale pierwszéj całkiem braknie.
Ksiądz się rozśmiał.
— Ja prawdziwie dziwiłem się i wydziwić nie mogę. Pamiętam moje młode czasy, w świeckim stanie, gdybym jak wy codzień miał szczęście obcować z tak wykształconą osobą, głowębym stracił i jednego poranku padłbym na kolana.
— A o południu odebrałbyś jegomość rozkaz opuszczenia rezydencyi.
— Nie sądzę — rzekł ksiądz — nie sądzę. Kto to wié. Audaces fortuna juvat, często się śmiałkom udaje. A tu są okoliczności sprzyjające wielce: wiek, niezbyt dostępna dla ludzkiego oka piękność, no... i przyjazne usposobienie.
Marek w początku zupełnie prostodusznie słuchający rozmowy, dopiéro w tém jéj miejscu czegoś się domyślać zaczął. Uderzyło go to jedno, przy znajomości stosunków miejscowych, iż ksiądzby nigdy nic podobnego powiedzieć się nie ośmielił, gdyby mu to dozwoloném lub wskazaném nie było.
Zamilkł chwilkę.
— Jakże waćpanu się osobiście podoba panna wojewodzianka? — zapytał po chwili Labuś.
— Mnie osobiście bardzo...
— Ha, no! i nie masz odwagi! — dodał francuz — to już niepojęta przy waszym charakterze!
— Mój Ojcze! — zawołał Marek — jestem młody, jestem dumny; zbytniém upokorzeniem niczyjéjbym ręki nie chciał się dotykać, a karyery pracą lub szczęściem dobiję się.
— Otóż mówmy otwarcie: ja waćpanu dobrze życzę — biorąc go za obie ręce, odezwał się Labuś gorąco — tu masz jednę w życiu sposobność, najłatwiéj w świecie odrazu zdobyć spokojną i szczęśliwą przyszłość. Obserwowałem rodziców, nie wymagają wiele: znam pannę od dzieciństwa, ta serca tylko życzy sobie... Ja radzę: waż się asindziéj śmiało.
Marek stał zamyślony.
— A jeśli się nie uda?
— Ja nic nie wiem, ale.. ale, mnie się zdaje, ja ci powiadam, że się uda... ja nic nie wiem, ale mam najlepsze przeczucia... a nigdy mnie prawie nie zawodzą.
— Ale jakże tu rozpocząć? — odparł Hińcza ośmielony nieco — ja nie mogę powiedzieć pannie, że szaleję, bo ona mi się w oczy zaśmieje; a inaczéj jakże to oświadczyć?
— Bardzo łatwo — rzekł ksiądz — wysoki szacunek, sympatya.
— Te nie tłómaczą takiego zuchwalstwa.
— Ale bo dzieciak z ciebie! — zniecierpliwiony dorzucił ksiądz — panna, której się kto oświadcza, w miłość zawsze wierzy i za wszelaką się nie gniewa, a cóżby znowu z waćpana był za młodzieniec, żebyś w tak miłéj panience pokochać się nie umiał i wygadać się z tém nie potrafił.
— A jak mnie wypędzą z konfuzyą za nadużycie gościnności! — rzekł Marek.
— To ja pójdę razem z waćpanem precz — dodał Labuś żywo. — Ale ja ci mówię, że to nie może być. Ja naturalnie nic nie wiem, ale z tego co słyszę, jak o waćpanu mówią rodzice i panna: miarkuję wiele...
— No, to chyba konia osiodławszy, spróbuję rzec słowo, jeśli się niém nie udławię — szepnął Marek. Nie przeczę, honor byłby wielki, szczęście dla mnie niespodziane.
Labuś podał mu tabaki, popatrzał nań bacznie i szepnął mu:
— W bocznéj alei na prawo, chodzi panna Justyna z książką i karlicą; idź waćpan bez namysłu, rozpocznij rozmowę i probuj szczęścia: ja tu będę czekał.
Zawahawszy się nieco, Marek posłuszny poszedł; na pół-drogi strach go wziął, potém odwagi nabrał i doszedłszy szpaleru, znalazł w nim w istocie pannę Justynę...
Jak krzyknę na Wawrka — powiedział sobie w duchu — koń będzie gotów za kwadrans, a ja tymczasem i piechotą drapnąć mogę.
Z tą pocieszającą myślą rzucił się w ślad za panną, która słysząc za sobą kroki, zawróciła się, spojrzała i uśmiechnęła, książkę składając.
Karlica spostrzegłszy Marka, ustąpiła mu miejsca przechodząc na drugą stronę.
Marek pozdrowił niewyraźnie wojewodziankę, czuł, że go w piersiach dusiło.
— Czytałeś pan ten dramat Diderota? — zapytała panna Justyna.
— Przepraszam panią, ale ja, trudno się do tego przyznać: czytam bardzo mało, jestem leniwy. Chętnie słuchałbym czytania może; sam, to już wolę myśléć na swój rachunek.
Wojewodzianka się uśmiechnęła z téj naiwności i prostoty; ale, gdy się kogo kocha, cóż w nim może się nam nie podobać?
Marek zdobył się natchniony sytuacyą na wcale niezłe tłómaczenie.
— U nas, pani — rzekł — w ogóle czytało się nie wiele, tylko to co konieczne, a życiem nabywało tego, co gdzieindziéj książkami. Wszakże to, co przechodzi i kamienieje w książkę, musi wprzódy latać żywe po świecie.
Wojewodzianka znalazła to wyrażenie nader trafném; spojrzała mu w oczy i postrzegła go dziwnie ożywionym. W istocie strach mu nadawał tę fizyognomię rozgorączkowaną.
— I pan zacząłeś się téż, z tego com słyszała, uczyć więcéj z życia niż z książki?
— Tak, pani — odezwał się Marek — ale jestem dotąd nieukiem wielkim.
Uśmiechnęła się na to.
— Ja sądzę, że się pan obgadujesz... umiesz już bardzo wiele, bo wierzysz w Opatrzność.
— Nazwano mnie za to nieraz fatalistą.
— I jesteś szczęśliwy, bo masz wiarę w gwiazdę swoję... to uspokaja...
— Ale ja z téj wiary tracę potrosze teraz.
— Dlaczegóż?
— Jest w mojém życiu jakby chwila spoczynku, któréj przeznaczenia zrozumieć nie mogę — rzekł Marek — a po któréj bądźcobądź, żal mi się zawsze zostanie.
— Jakaż to chwila? — ciszéj i trochę niepewnym głosem odezwała się panna Justyna.
— Właśnie obecna — rzekł Marek — siedzę tu tak długo, tak mi tu dobrze, a przecież wiem, że się sam z tego cichego raju wygnać muszę.
— To chyba pan sam — grzecznie odpowiedziała hrabianka — widzisz pan jak go moi rodzice przyjmują serdecznie.
— A pani? — cichuteńko spytał Mirek, spuszczając oczy i gotując się uciekać, jeśliby burzę sobie sprowadził na głowę.
— A ja? — powtórzyła wojewodzianka, wpatrując się w niego bacznie — cóż panu po tém jak ja dla niego jestem usposobioną? przywiązujesz-li do tego wartość jaką?
— Największą — rzekł Marek z zapałem.
Niepiękna twarz blada Justyny, okryła się rumieńcem: wystąpiło na nią trochę życia: wezdrgnęła.
— Nie mów pan tak — rzekła — jeśli to mówisz przez prostą galanteryą męzką... Nie godzi się draźnić uczucia bardzo biednego i tak serca... Nie sądzę, ażebyś to powiedział na seryo, z myślą poważniejszą, z jakim zamiarem.
— Tak jest, pani, powiedziałem to z namysłem, seryo, z zamiarem; ale jeślim panią mimowolnie obraził...
— Nie, panie Hińczo... tylko powtórz mi raz jeszcze, popatrzywszy na tę twarz zwiędłą, na oczy zgasłe, na nieudatną postać moję... czy możesz mieć w istocie jakie zamiary?
— Twarz pani wydaje mi się tak piękną jak jéj dusza i dlatego spodziewam się przebaczenia.
— Ale powiedz mi pan całą myśl swoję jasno i wyraziście — przerwała hrabianka — i nie bawmy się w zagadki i nie łapmy na słowa. Ja się nie pogniewam za nic.
— Więc gdybym śmiał się oświadczyć o jéj rękę, ja biédny szlachcic bezdomny?...
Justyna podała mu rękę milcząc.
— Masz ją — rzekła — oddam ci ją: byłeś pierwszym, dla którego serce moje coś było warte... coś się nie zraził moją biedną, smutną postacią... bądź mi dobrym, bądź mi łagodnym, i nie daj zwątpić o ludziach.
Pan Marek, wedle obyczaju i w istocie może ze wzruszenia, którego doznał, padł na kolana przed panną Justyną, która płakała szczęśliwa.
— Będę ci łagodną, dobrą i posłuszną, przywiązaną... ale niech nie żałuję tego dnia nadziei: Bóg ci to nagrodzi.
— O, pani! — zawołał — byłbym najniewdzięczniejszym, gdybym czém inném być śmiał jak najpierwszym ze sług twoich.
— Bądź mi tylko wiernym bratem! — odparła hrabianka.
Głuchoniema karlica, przypatrująca się téj scenie, zrazu przelękniona, zaczęła się potém, patrząc na Marka, śmiać serdecznie i klaskać w dłonie, dziwacznie podskakując.
Marek wstał jak pijany.
— Chodźmy do rodziców! — odezwała się panna Justyna — oddawna mam ich uroczyste przyrzeczenie, że mojemu wyborowi, jakibykolwiek był, sprzeciwiać się nie będą: przedstawię pana jako mojego narzeczonego.
Marek całował ręce panny Justyny, ale mimo wszystko, zdało mu się, iż cała przygoda jest jakimś snem tylko, z którego przykro się przyjdzie obudzić.
Gdy weszli do pałacu, zastali wojewodzinę w okularach nad książką i pończochą; zobaczywszy ich razem, a w pewném oddaleniu kroczącego Labusia, który podniesionemi do góry rękami, dawał jéj znaki, zrozumiała staruszka, że się coś stanowczego stało: ruszyła się nieco, opierając o poręcz krzesła.
Chère maman! — zaczęła Justyna — miałam pozwolenie wasze uczynienia wyboru, przebaczcie mi, że bez waszéj porady go dokonałam. Oto mój narzeczony!
Wojewodzina w ręce uderzyła.
Marek był obowiązany upaść na kolana, co téż z wielkim łoskotem uczynił.
Nad jego głową płacz, szept, pytania, wykrzyki polskie i francuzczyzna krzyżowały się tak śpiesznie i żywo, iż nie poczuł, kiedy odebrał błogosławieństwo.
W chwili gdy już miał powstać, usłyszał za sobą szmer i głos wojewody.
Que se passe t-il donc ici? Co to wszystko znaczy?
Wypadało mu podźwignąć, odwrócić się i raz wtóry paść przed wojewodą na kolana, co wedle rachuby jego mogło już być ostatniém.
Wojewoda był tak niezmiernie zdziwiony, iż mógłby go bardzo przebiegły człowiek posądzić, że naprzód to wszystko obrachował i wiedział. Nie stawił najmniejszego oporu, zdumiewał się tylko, rozpytywał jak do tego przyszło; na przemiany zdawał się wahać i natychmiast wynajdywał sobie sam do uspokojenia powody.
Scena była rozczulająca, dramatyczna, piękna i uwieńczona zamianą pierścieni, które ksiądz przytomny uroczyście pobłogosławił, tak, że owo nagłe oświadczenie zmieniło się w najniespodziewańsze zaręczyny.
Marek w ten sposób, w jednéj chwili z obcego przybysza, który mógł nazajutrz odjechać na szpaku, został dziecięciem domu... prawie jego młodym panem.
A że po pałacach szczególniéj nigdy na słuchających pode drzwiami nie zbywa, choć nic nikomu nie powiedziano: w kwadrans już cały dwór wiedział, że szczęśliwy morderca psa wściekłego, został wojewodzianki narzeczonym.
Marek mógł postrzedz wieczorem, wychodząc do oficyn, jak się wszystkich obejście z nim, grzeczność ich, zmieniły i spotęgowały.
Wawrek, który swym zwyczajem nawykł był w kącie drzemiąc czekać, ażeby miał szczęście paniczowi zdjąć buty, tym razem przechadzał się niespokojny. Poszedł za panem dla odbycia zwykłego obrzędu, ale tak mu się przypatrywał, chrząkał, tak tuptał, jakby koniecznie o czémś się chciał dowiedziéć.
Chłopak był bardzo roztropny.
— Proszę panicza! — odezwał się wreszcie — bo to tu we dworze od południa ludzie, licho wié, co plotą... latają jak poparzeni. Czy my już do Rogowa nie powrócimy?
— Wątpię — rzekł Marek.
— Ani do Maczek?
— Pewno nie.
— Jak Boga kocham! ludzie bo gadają, że się pan tu żeni... ale czy to może być?
Marek się uśmiechnął, kręcąc wąsa:
— A gdyby tak było?
Wawrek jak stał nie rzekł już ani słowa, ręce załamał, głową pokiwał i powoli się pokłonił do kolan.
— To już, proszę panicza, niechajby mi było wolno choć piechotą do Rogowa wrócić.
— Cóż ci to tam tak pilno?
— Mnie nie pilno, ale ja tu nie chcę zostać.
Ruszył ramionami, podparł łokieć na ręku, zasłonił twarz i płakał.
— Już się nasze dobre życie, paniczyku, skończyło! byliśmy swobodni jak ptaki... ej! ej! teraz nastaje niewola. Bo co to państwo takie, jeżeli nie ona? Ej, ej! nie wróci się nasze życie w lasach, w Rogowie, ta i na gościńcach po świecie. To to było życie...
Westchnął potém z naiwnością chłopiec i z poufałością starego sługi przybliżywszy się do Marka tak, aby go nikt nie mógł dosłyszéć, szepnął cichutko:
— Proszęż panicza, a co ja Rózi powiem jak mnie spyta o pana? Ona, co tak na wyjezdnem płakała?
Marek się skrzywił okrutnie i palce położył na ustach.
Rózia byłto ten fartuszek biały pod płotem.
Z tym wieczorem skończyła się przedmowa życia pana Marka Hińczy z Zadasia, rozpoczęta paszeniem gęsi, a zamknięta perspektywą senatorskiego może krzesełka; z nią razem skończyły się młodych dni swawolne marzenia, nadzieje... fantazye: życie chwytało w żelazne kluby swoje, nieokiełznanego dotąd młodzieńca.
We dwa dni potém, wojewoda wybrał się na sejm do Warszawy, chociaż jeszcze było zawcześnie, chciał bowiem przyszłego zięcia wyekwipować, przedstawić na dworze, i wyjednać mu jaki tytulik, i coś, coby jakkolwiek do familii senatorskiéj zbliżyć mogło.






Zostawiliśmy Łowczego naszego, Starościnę, pana Downara i całe towarzystwo owe, w chwili krytycznéj a nader ważnéj; słuszna jest więc, abyśmy, nim tę wierzytelną szlachecką dokończymy historyą, uwiadomili o losie poczciwego pana Mikołaja Hińczy, ciekawego czytelnika.
Tegoż samego dnia, niby przypadkowo a w istocie, by z owoców swojéj zapobiegliwości korzystać, zjawił się w Wężownie Kruk, łagodny jak baranek, grzeczny, cichy i wszystkiem co tu zaszło niezmiernie zdziwiony.
Patrzał się z kąta na Łowczego, rozczulającego się przy Starościnie; na pana Downara, impetycznie biorącego się do pięknéj panny, która go bardzo niechętnie przyjmowała: na wszystkich i na wszystko, jedném słowem, co się tu wywiązało.
Któżby z jego starań pokątnych, a czego wcale przewidywać nie mógł, któżby mógł odgadnąć, że się Starościna zręcznie wykręci sianem, aby przy swojém pozostać?
Zakąsił wargi i rzekł w duszy:
— A niech-że ją kaci porwą! Kuta baba, to prawda, ale ja téż na gołoledzi się trzymam. No! zobaczymy!
Wieczorem wedle zwyczaju, Łowczy usolenizowawszy się w Wężownie skarbniczkiem, parą kucykami do Maczek powracał.
— Ja się do jegomości przysiądę? — rzekł Kruk.
— To się przysiądź! — odparł Łowczy — nie będzie mi tak smutno: zagramy jeszcze w warcaby.
Przyjechali tedy razem, ale całą drogę nie mówili nic, dla ludzi: Łowczy sapał, a zdawało mu się, że wzdychał; Kruk chrząkał, a był przekonany może, iż prowadzi rozmowę. Tak dostali się do Maczek, gdzie jeszcze butelczyna się znalazła.
Łowczy wdział biały kitel ze sznurem i postawiono im warcaby.
— No, co asindziéj mówisz na to wszystko! — zawołał Łowczy — mirabilia Dei! mosterdziejku! powiadam ci: odmłodniałem, orzeźwiałem... i zobaczysz, bylem z Karlsbadu powrócił, ze Starościnką mazura będę tańczył.
— Aby nie z Kostusią! — mruknął Kruk.
— Z jaką Kostusią? co ty pleciesz! jéj imię...
— Ale ba... to nie o nią idzie: kto się w asindzieja wieku żeni, z młodą jeszcze kobietą, wiesz przecie, że sobie ćwieczki w trumnę wbija.
— E, e, e! bałamuctwo! — zawołał Łowczy — będziesz mnie ty straszył!
— Co ja mam darmo asindzieja straszyć, to rzecz tak jak dokonana... spytałeś, tom odpowiedział. Głupstwo się zrobiło: nie ma co gadać.
— A ty sam forytowałeś to pierwszy? Jak Boga kocham! — krzyknął Łowczy — ty piérwszy; od ciebiem to posłyszał: a teraz, przekoro nieszczęsny, przychodzisz mi krakać nad głową.
— Czyżeś Łowczy nie zrozumiał, żem sobie żartował...
— Et! et! asindziéj... no! posuwaj warcaby!
Zamilkli grając.
— Ale powiedz-że mi Krusiu, jak mnie kochasz, czyż ja już doprawdy takie głupstwo robię?
— Niech-że Łowczy sam sądzi: co ja mu tu mam mówić: kobiéta młoda, trzpiot, bałamutka... wy z pedogrą...
— Ale to przejdzie, to nie jest pedogra prawdziwa.
— Tak, tylko że pani Kocowa nie dla waszeci: nie zaprzeczysz?
— A właśnie że dla mnie — gorąco zaprotestował Łowczy — bo nikt ją tak nie potrafi utrzymać jak ja... moja powaga: patrz asindziéj, że teraz złagodniała, a coto będzie późniéj?
— Późniéj jegomość skapcaniejesz, a ona weźmie na kieł...
— E! aspan tych rzeczy nie rozumiesz! — zawołał Łowczy — posuwaj!
— Biorę trzy.
— A niech cię! boś mnie zirytował i z tą starościną... daj, poprawię się: to nie może być.
— Gramy bez poprawki, i pana Łowczego gra téż będzie bez poprawy, gdy baba złapie raz.
— Ja się tego nie boję.
— A no, cóż mam mówić! winszuję: nie zazdroszczę.
— Przegrałem, ale musisz mi dać rewanż.
— Służę.
Poczęli grać znowu.
Po niejakiéj chwili Łowczy z głębokiém westchnieniem, pociągnąwszy z lampki, ozwał się cicho:
— Cobyś téż asindziéj zrobił na mojém miejscu?
— Ja? — rzekł Kruk — ja? Najprzódbym był się nie kusił o takiego bałamuta, a gdy już tak daleko rzeczy zaszły... nie wahałbym się z grzecznym listem odesłać pierścień, a samemu drapnąć; ale drapnąć gdzie pieprz nie rośnie.
— Tak, łatwo asindziejowi powiedzieć: drapnąć, kiedy cię nie wzięła za serce; ale ja, mospanie, stary mówisz, stary! a jak Boga mego kocham, że bez téj kobiéty już żyć nie mogę.
— To głupstwo — odezwał się Kruk — to się tak jegomości zdaje: będzie gorzéj jak z nią żyć nie potrafisz, a tu mus...
— Czemu nie potrafię... powróciwszy z Karlsbadu.
— A co to mi jegomość prawisz o tym swoim Karlsbadzie — ofuknął Kruk — nibym to nie widział tych, co ztamtąd, opiwszy się ciepłéj wody, wracali żółci jak cytryny.
— Co! ciepłéj? jak: ciepłéj wody? cóżto oni tam na womity dają? — spytał przestraszony Łowczy — ja tam będę przecie nie wodę, ale węgierskie wino pił, a w wodzie się kąpał. Niedoczekanie ich, żeby mnie niemcy mieli namówić na swoją wasserzupkę.
— A toż tam nie po co jadą!
— Asan nic nie wiész — rzekł Łowczy — tam powietrze leczy i wanny i dobre wino węgierskie, boto niedaleko jest, mospanie, od Węgier.
— Zobaczysz asindziéj, czy tam wina aby powąchać dadzą!
— Albo ja ich będę słuchał! — rzekł Łowczy. — Posuwaj asindziéj.
Znowu nastąpiło chwilowe milczenie, ale Łowczego widocznie korciło.
— Krusiu! — rzekł — jak ty mnie kochasz: gadajmy otwarcie. Nastraszyłeś mnie tą ciepłą wodą, bo ciepłéj znosić nie mogę, aż mi się zrobiło markotno.
— Pocóż darmo gębę studzić, kiedy asindzieja nie przekonam?
— Dlatego gadaj: to nic nie szkodzi.
— Powiedziałem com miał, asindziéj słuchać nie chcesz; cóż tu więcéj chcieć?
— Roztłómacz się.
— Krótko i węzłowato: asan stary i chory, ona młoda i filutka, coto będzie za małżeństwo? Gdzieżeś jegomość na te czasy swój rozum schował, żeby tego nie widzieć?
— Nie; bo to widzisz — odparł Łowczy — takie generalia: stary, młoda, nic nie dowodzą: loci communes. Przecie się starzy żenią... est modus in rebus.
— A no, no! modus, będzie waszeci modus! — zawołał, śmiejąc się Kruk.
— Ależ po zaręczynach przecie! — dorzucił Łowczy rozgniewany.
— No, to co? mało ludzi sobie pierścienie odsyła? Mało ich odchodzi od ołtarza? a nie lepiéj to niż skutemu chodzić całe życie. Asindziéj żyłeś górą lat sześćdziesiąt.
— Cyt! cicho... ale cicho, ja się nie przyznałem jéj do wieku: jeszcze kto posłyszy! — rzekł Łowczy, chwytając Kruka za rękę.
— No, żyłeś długie lata jako kawaler, do swobody nawykły, panem swéj woli, liber baro... a tu nagle pstryk! klamka zapadła... myszka w łapce i tańcuj przed jéjmością. Czy myślisz jegomość, że taką zmianę wytrzymasz? Czy asindziéj wiesz co to jest matrimonium?
— Z teoryi tylko, mości dobrodzieju! z teoryi.
— Całe życie bluzgałeś na kobiéty.
— I to z teoryi — rzekł Łowczy.
— A przeżywszy lat...
— Ale cicho z latami.
— Przeżywszy tyle czasu teoretykiem, bierzesz się asindziéj do praktyki w samą porę... kiedy łysina jak patyna, a raczéj jak kolano, a pedogra w nogach najęła sobie lokal do śmierci. Gdzież tu rozum?
— E, bałamuctwa! loci communes! gadanina! — odparł Łowczy — chodźmy spać!
— Chodźmy spać! — powtórzył Kruk, wstając — jaż przecie rozmowy nie wywoływałem, zrobisz asindziéj co zechcesz, a jak będzie licho... co mnie to ma szkodzić!
— Asan jesteś przekora — odparł Łowczy — jakem się nie żenił, gadałeś; żeń się; gdy teraz mi rozum przyszedł, że przykazanie Boże spełnić potrzeba i spłacić dług społeczeństwu... asan mówisz: że zapóźno!
— Społeczeństwo byłoby asanu kredytowało do śmierci — zaśmiał się stary wyga — a tak: bodajci asan nie zbankrutował. Dobranoc!
— Czekaj, Kruku!
— Nie; nie mam po co czekać: idźmy spać, a przez noc asindziéj się namyśl. Toć w najgorszym razie, jeżeli jéj o męża chodzi, Downar ją weźmie: i dostanie się w dobre ręce... a my sobie w warcaby po staremu możemy grać w Rogowie.
— A, w Rogowie! — westchnął Łowczy, składając ręce na żołądku — w Rogowie... pokiwał głową.
— Czy asindziéj myślisz, że ona w Rogowie kamień na kamieniu zostawi? Fiu, fiu! zobaczycie! Wyjechaliście panem, a powrócicie sługą.
— O! tego ja nie dopuszczę.
— Albo się ona pytać będzie!
— A potestas mężowska? hę? czy to ja nie wiem?
Potestas! Vana sine viribus ira! póty władzy, póki siły, a asindziéj chodzisz o kiju! Śliczna potestas. Ona pstryczka da i wywróci.
Łowczy z oburzeniem się cofnął, Kruk pokłonił się i wyszedł.
Rozmowa ta wszakże nie pozostała bez skutku.
Wstał nazajutrz pan Hińcza zamyślony głęboko, z gorszą pedogrą, niż była... chmurny, smutny, do Wężowna na obiad nie pojechał i kazał przeprosić.
Z południa przybyła Starościna i na chwilę horyzont się rozjaśnił, ale po jéj odjeździe Łowczy powlókł się do sypialni w gorszym jeszcze humorze, kazawszy zamiast wina zrobić rumianku. Byłto specyfik jego na wszystkie boleści, bo wedle teoryi pana Hińczy, co do jednéj, pochodziły one z żołądka.
Rumianek go pokrzepił.
Wieczorem Kruk na pociechę przyjechał grać, ale już nie w warcaby: siedli do maryasza na zdrowaśki.
Kruk był nadto wielkim politykiem, żeby draźliwą kwestyę zaczepił, czekał spokojny, aż ona przyjdzie na stół.
Jakoż Łowczy zadając ze czterdziestu, rzekł wkrótce:
— Asindziéj mnie wczoraj takiego klina zabiłeś w głowę, żem calutką noc nie spał: niech cię kaci rwą! Cały jestem powarzony.
— Ależ ja już milczę, ja już milczę, bo wiém, że waści nie skonwinkuję.
— Dlatego sobie gadaj — rzekł Mikołaj.
— Ze dwudziestu czerwieni!
— Zawsze asindziéj tak źle trzymasz o Starościnie, hę?
— Źle? nie! Ale to natura bałamutna; jéj trzeba męża, któryby ją trzymał, nie żeby ona go trzymała.
— A ja?
— Daj-że Łowczy pokój; kogo ty w życiu w ryzie trzymał? jesteś dobry jak baranie flaki.
— Cicho, cicho! co to gadać...
— Ja milczę.
W kwadrans Hińcza zagadnął:
— Słuchaj Kruk: a gdybym ja... no... przypuśćmy, zerwał; cóż dopiero ludzie powiedzą! Staremu się zachciało nie wiedzieć czego, zląkł się i drapnął.
— Nie; ale prędzéj: staremu się w głowie pomieszało, ale pomiarkowawszy się, przyszedł do rozumu.
Trzeciego dnia trafiło się, że Starościna była w lepszym jeszcze humorze niż zwyczajnie, opadło ją trzpiotostwo. Razem z Łowczym zaszli do bokówki w Maczkach, i podczas gdy Downar smalił cholewki do zawsze zimnéj dlań panny Klary, pani Kocowa puszczała cugle rozbujanéj fantazyi, czyniąc co jéj się podobało z podbitym starym człowiekiem.
— Panie Łowczy! — rzekła — ja to ten wasz Rogów tylko zdaleka widziałam, jakże wy tam się urządziliście: wygodnie?
— No, trochę po kawalersku, mościa dobrodziejko! — rzekł Łowczy — ale nie można powiedzieć i wygoda jest, i dla oka nie szpetnie, i choćby senatora przyszło przyjmować, nie powstydzę się.
— To dobrze; bo widzisz asindziéj, ja lubię to, ażeby było wspaniale.
— Wspaniale to nie jest, ale niczego, niczego.
— Tylko nie wiem po co Łowczy trzymasz tę wieżycę w dziedzińcu, którą tak zdaleka widać: to szpeci... bo stary grat, czarny.
— A, moja mości dobrodziejko! — zakrzyknął Łowczy — bez tegoby Rogów Rogowem nie był... to najdroższy nabytek.
— Ale paskudztwo! — przerwała Starościna — my to zwalić każemy... smutne w dziedzińcu, jakby więzienie.
— Zrzucić! — z podziwieniem powtórzył Łowczy przestraszony — zrzucić! Ale to nie może być!
— Ale ja każę zbić?...
— Asińdzka każesz; każesz to zbić! — wyjąknął Łowczy — zbić!
— Nie mówmy o tém: wszystko to późniéj przyjdzie w swoim czasie, mój Łowczy! — mówiła Starościna. — Już ty się o to nie obawiaj: jak ja się wezmę do porządku, do upiększenia... wystrychnę Rogów na cacko!
— Ale ja.. ja... — nieśmiało rzekł Łowczy — jabym sobie życzył, żeby to tak zupełnie zostało jak było.
— To nie może być; asindziéj masz gust staroświecki: ja lubię żeby wszystko było modnie, tak jak po innych dworach nowych.
— Modnie! modnie! — powtarzał Łowczy zafrasowany — ale kiedy tak jest bardzo dobrze.
— Dwór trzeba przebrać po francuzku. O któréj godzinie asindziéj jadasz? — zapytała.
— Ja? ale punkt o południu! jak Bóg przykazał — odparł Łowczy.
— Fi! cóż znowu! chłopi tylko jadają w południe. U nas będzie śniadanie z rana gotowane około południa, a obiad wieczorem.
— Moja mości dobrodziejko! ale ja do takiego porządku nawykłem: nie będę mógł znieść.
— Przyzwyczaisz się asindziéj, już ja w tém — szybko poczęła Starościna. — Któż u Łowczego trzyma kassę?
— Kassę! — wytrzeszczając oczy z przerażeniem odparł stary — jakto? kassę? to asińdzka chcesz i do kassy mojéj zaglądać?
— Nie zaglądać! — zaśmiała się Starościna — tylko przecie ona musi być w mojém ręku, inaczéj to nie może się porządek utrzymać. Wszystko między nami wspólne być musi. Łowczemu trudno się tém zajmować, ale ja go w tém wyręczę.
Hińcza spojrzał z bojaźnią i zamilkł.
— Ja do tego byłam nawykła i za nieboszczyka męża i sama się rządząc — mówiła piękna pani — wszystko miałam w rękach. Cóż ja będę robić? Pozwolisz mi tylko pogospodarować, a zobaczysz jaki ja tam ład wprowadzę; bo to, słyszę, u waszmości nie wszędzie oszczędnie i porządnie: ludzie waszéj dobroci nadużywają. Starym będzie trzeba dać odprawę, ja sobie młodszych dobiorę.
Łowczy popatrzał się i nic już nie rzekł, ale przy obiedzie stał się milczący i zamyślony, a nieczekając wieczerzy, odjechał do Maczek, sam powołując Kruka aby mu towarzyszył.
Zaledwie weszli do sypialni i zasiedli grać w warcaby, aż Hińcza się odezwał:
— Zajrzyjno jegomość, proszę, czy kogo niéma za drzwiami, bo nas szpiegować mogą.
Kruk wyszedł i powrócił.
— Niéma żywéj duszy! — rzekł.
— Ja mam coś ważnego z nim do pomówienia — odezwał się Łowczy — asindziéj nie wiesz co mi dziś oświadczyła Starościna.
— A no, cóż takiego?
— Ale ba! ale ba! wszak to ona myśli Rogów do góry nogami przewrócić; wszystko wziąć w swoje ręce a mnie w chamy obrócić czy co?
— Hę! widzisz Łowczy, a nie mówiłem?
— I tak się do mnie, mościerdzieju, wzięła, że słowa nie dała powiedzieć. Nareszcie i kassę! słyszysz Kruku, wszak to ona i kassę chce miéć w swém zawiadywaniu. Słyszana rzecz! Wieżę w dziedzińcu, powiada, że zbić każe, a starych oficyalistów fora ze dwora i młodych w ich miejsce.
— To tak! to tak! — zaśmiał się Kruk — otóż asindziéj masz: jeszcze do ołtarza nie poszła, a już jak szara gęś się rządzi.
— Ale powiadam ci, Krusiu — szepnął Łowczy — jak zaczęła gadać, planować, tak mnie strach ogarnął, że cały dzień chodzę jak zwarzony. Ja myślałem, mospanie, że ja ją w garść wezmę, a tu...
— Święci się co innego! — zawołał Kruk — alem ja dawno wiedział, że to inaczéj być nie może. Gdzie mąż stary, żona młoda: każe czepiec, słucha broda. Toć to przecie stare przysłowie, a przysłowia nigdy się nie mylą.
— Ale ba... to ja mam pójść w niewolą i nie pisnąć — rzekł Łowczy — a po co jéj młodzi oficyaliści? Słyszałeś aspan, młodzi?
— Nieczysta sprawa — dodał Kruk — tylko mnie dziwi, że ona tak już pewna swego, zawczasu waszmości prawa dyktuje.
— Przyznam ci się, Krusiu, żem dzisiejszego dnia zgłupiał: co tu począć?
— Mój dobrodzieju! — odparł przyjaciel — rzecz w świecie najprostsza: napisz do niéj list, że się na siłach nie czujesz.
— Ale ja się czuję! — podchwycił Łowczy — byle trochem się podkurował.
Zamilkli: Łowczy wzdychał.
— Co ty na to? — spytał po namyśle.
— Próżno bałamucić, chcesz żyć i być spokojnym, odeślij jéjmości pierścień; napisz list, każ konie zaprzęgać: jedź do Rogowa i kwita.
— To mnie pozwie?
— Z czego? za co?
— Asindziéj nic nie wiesz? myśmy podpisali intercyzę pod ogromnym zakładem, ktoby jéj nie dotrzymał. Ja myślałem, że ją złapię, a to ona mnie pochwyciła. Jabym straszne grzywny zapłacić musiał!
Kruk ręce załamał.
— A cóżci téżto Łowczy zrobił! stary wyga? doświadczony!... i takie zmalować głupstwo.
— Intercyza formaliter, przy świadkach podpisana — westchnął Łowczy.
— A niech-że cię! niech-że cię! to dopiero ćwik!
Łowczy pokiwał głową.
— Sprocesuje mnie i wygra.
— Duży zakład?
— Sto tysięcy, mospaneńku! to piechotą nie chodzi — rzekł Łowczy.
— No! — zawołał Kruk — gdyby na mnie Pan Bóg takie obałamucenie dopuścił, wolałbym sto tysięcy zapłacić, niż sobie panią wziąć na kark.
— A waszmość mi ją swatał!
Po chwilce ozwał się Łowczy:
— Gdyby choć wieży walić nie chciała, do kassy się nie dobierała i nie obiecywała młodzieży sobie szukać na oficyalistów!
A po chwilce dodał z impetem:
— Waszmość wiész, że ona nawet obiad mi chce kazać jeść wieczorem? hę?
— A to już nie może być!
— To nie może być! A moja hora canonica? jabym z tego zdechł!
Nagle Łowczy, zataczając się wprawdzie, porwał się z krzesełka i odsunął tak żywo warcabnicę, że się krążki poroztaczały po podłodze; chwycił się oburącz za pas, głowę podniósł i krzyknął z zapałem wielkim:
— Niech babę dyabli wezmą! tfu! urok na mnie rzuciła czy co? zwaryowałem! Wolę sto tysięcy zapłacić, jak Boga mego kocham!.. Kruku! ja mam palce pobrzękłe... weź pióro, kałamarz, papier; list ci podyktuję, podpiszę: jutro rano ja do Rogowa, a list do Wężowna.
Kruk widząc że zwyciężył, już, już miał swym przekornym charakterem namawiać znowu Łowczego, aby się powstrzymał, zmiarkował; jednakże taki nagły zwrot byłby niepodobnym; siadł za sekretarza.
Łowczy przycupnąwszy na brzegu łóżka, z głębokim namysłem dyktował:

I mnie wielmożna, a mnie wielce
miłościwa pani a dobrodziejko!
— Jest?

— Jest.
— Dobrodziejko! Jest? pisz asindziéj daléj.
„Mądrość narodów wyrzekła, iż lepiéj jest człowiekowi złemu wczesno zapobiedz, niźli gdy się stanie, szukać na nie częstokroć nie mogącego się już znaleźć ratunku.
„Po długiéj a bacznéj refleksyi nad sobą, zmierzywszy siły, policzywszy lata... gdy razem wielkie przymioty JW. pani oceniam, upokorzonym się czuję i szczęścia, które mi się obiecywało niegodnym. Gdybym jeno chciwością własną był spowodowanym, a gorącą przyjaźń dla niéj miał na względzie, zaślepićbym się mógł na futura: lecz im większa i gorętsza przyjaźń ku niéj, tém troskliwsza. O swém zapomniawszy szczęściu, myślę w téj chwili o Waszém. A im głębiéj nad niém rozmyślam, tém jaśniéj widzę: indignus sum. Bo czy lata me komputuję, czy dolegliwości rozważam, czy nawyknienia i nałogi na szalę niosę, sprawiedliwość mi szepcze: niegodzien jesteś. Wolę więc sacrificium własnego uczynić szczęścia niż ofiary dla siebie wymagać, zwłaszcza od osoby tak mi drogiéj, jaką jesteś Starościna dobrodziejka. Tą myślą powodowany, summo cum dolore, mogę rzec, confusus i alteritus, padam do ślicznych nóżek, jéj przebaczenia prosząc, iż na termin stawiać się nie będę, już, już świtającego szczęścia jutrzenkę, sam propria manu zagasiwszy.
„Ale ów afekt i konsyderacyę, którą mnie bliższe poznanie osoby tak dystyngowanéj przejęło, poniosę ad sepulcrum i z niemi się pisząc, mam honor mianować się, padając do stóp Starościnéj dobrodziejki

wiekuistym Jéj sługą najniższym.“

— Daj asindziéj, podpiszę — dodał Łowczy, ocierając pot z czoła po dyktowaniu. — Jak ci się zda list, Krusiu! prawda, wystylizowałem? hę?
— List wystylizowałem jakby z kancelaryi podkanclerzego — zaśmiał się Kruk — ale że się nie podoba, to ręczę.
Łowczy podpisał go żywo i odetchnął lżéj.
Z pomocą nożyc przyniesionych z folwarku, udało się Krukowi, niezupełnie krzywą zbudować kopertę: znalazł się i lak.
Łowczy zdjął sygnet z krwawnikiem z palca dla przypieczętowania. Propria manu téż adres z tytułami położył... zdjął potém i szmaragd, zawinął go skrzętnie, składając obok listu; naostatek Krukowi obie ręce położywszy na ramionach, szepnął, aby on sam nazajutrz podjął się trudnego poselstwa. Kruk nie był od tego. Ułożono więc, że nazajutrz rano Łowczy miał do Rogowa privatissime ruszyć, a poseł do Wężowna; poczém, odprawiwszy co mu zleconém było, powinien był Hińczę dogonić na drodze zwanéj Postójna, gdzie ten zatrzymać się obiecywał.
Nazajutrz, mimo że się na obrzydliwą słotę zaciągnęło, Łowczy z wielkiém swojego dworu podziwieniem, wstawszy rano o trzeciéj, do drogi natychmiast sposobić się przykazał, a o piątéj uciekał po błocie, jakby go kto gonił.
Kruk dopiero po ósméj stawił się w Wężownie i zaraz prosił o posłuchanie pani Kocowéj, które téż otrzymał.
Pisała listy siedząc w dezabilku, nad stołem, gdy wszedł Kruk: pokłonił się, podaną rękę ucałował i list wraz z pierścieniem wręczył.
Starościna popatrzała nań uśmiechając się, list przebiegła oczyma prędko, pierścień zaraz, jakby jéj było pilno, włożyła na palec i odwróciwszy się do posła, rzekła z pustym śmiechem:
— A cóż? zląkł się i drapnął!... ha, ha! ale mi sto tysięcy zapłaci. Dziwi mnie, że w liście o tém żadnéj nie czyni wzmianki: przypomnij mu to jegomość, bo ja nie daruję: intercyzy nie dla śmiechu piszę.
Kruk, który się cale innego spodziewał przyjęcia, osłupiał. Myślał, że jéjmość krzyknie, pogniewa się, wyłaje, a tu poszło wszystko jak z płatka. Dopiero zmiarkował, bodaj czy to wprzódy ukartowaném nie było, aby Łowczego się pozbyć.
— Cóż asindźka więcéj biédnemu memu Hińczy każesz powiedzieć?
— Ale ja mu odpiszę! nie lękaj się! — rzekła Starościna — a powiedz mu tylko jedno na ucho: tak z dudków żartują.
Kruk powstał zgorszony, a odebrawszy pismo, milczący odjechał.
Ponieważ Downara panna Klara nie chciała, a Starościnie wypadało rozgłosiwszy małżeństwo, skończyć już raz bałamutny żywot wdowi: nie omieszkując, drugiego dnia dała pierścień staremu konkurentowi, który się tak dobrze dopilnował, że w cztery tygodnie poprowadził ją do ołtarza.
Gdy już późno wieczorem przybył poseł do Postójnéj, Łowczy aż na próg izby, w któréj sobie na sianie kazał posłać, wybiegł przeciwko niemu.
— A co, Kruciu! a co, klęła? złościła; ale to nic nie pomoże! Już ja wolności mojéj nie zaprzedam: namyśliłem się.
Kruk ręką machnął.
— Niech ją kaci porwą! — zawołał. — Myślisz asindziéj, że się choć zmarszczyła? Śmiała się...
Łowczy osłupiał: w głowie mu się taka przewrotność niewieścia i obojętność dla osoby jego nie mogła pomieścić.
— Co asindziéj mówisz?
— Szczerą prawdę i to jeszcze nie całą.
— To bezwstydnica jest! — szepnął Łowczy idąc do świecy z listem, który był następujący:

„Mnie wielce miłościwy
panie Łowczy a dobrodzieju!

„Lepiéj zawsze zawczasu niż po czasie: zatém zwalniam was z danego mi słowa, na czém, na prawdę rzekłszy nie wiele tracę, bo ze starego grzyba jakaż mi pociecha? Siedź sobie asindziéj w Rogowie, a ja na Witowie; tylko o grzywnach pamiętaj, boć tych, jak mi Bóg miły, nie daruję. A jeśli asindziéj procesu o nie rozgłośnego miéć nie chcesz, pośpiesz się z wypłatą: intercyza prawomocna, a zapisy są nie na żarty. W tém ja się dopilnowałam jak patrzy. Co oświadczywszy, mam honor pisać się szanownego Łowczego, mnie wielce miłościwego pana a brata

uniżoną służeczką“.

Łowczy list rzucił na stół i splunął.
— No, to zapłacę! — zawołał — będzie miała na śpilki, jeszcze dla tego z torbami nie pójdę.
Wziął list jeszcze raz i doczytał się w przypisku:

„Ponieważ pan Downar tylko czekał, abyś mu
jegomość z drogi ustąpił, proszę na wesele“.
Poszli spać Kruk i Łowczy, napiwszy się do poduszki, prawie nie mówiąc słowa do siebie.

Podróż do Rogowa była smutna, deszcz lał całą drogę, a w domu znaleźli dwór rozbity i pustki straszne, ale pod wieczór wszystko już było w należytym porządku.
Łowczy powrócił do dawnego życia, sto tysięcy wyliczywszy zaraz bez oporu, aby było cicho i żeby się zeń ludzie nie śmieli.
O téj przygodzie swojéj, już potém nigdy ani sam nie wspominał, ani sobie komu mówić dawał.
Na pociechę dla pana Mikołaja przyszedł najprzód list poufny od Wojewody, rozpytujący o Marka, aż w ślady za tém i powtórne odezwy z Trzcinnej, iż się już z wojewodzianką zaręczył.
Wielkie było podziwienie i radość starego.
— A to, mospanie — rzekł do Kruka — chłopiec osobliwsze ma szczęście. Kiedym go pod murem klasztornym siedzącego, za ucho pociągnął, no! ktoby się był tego spodziewał, że on wyjdzie na zięcia senatora; ba, teraz wierzę, że i sam dostanie krzesło. Ten się w czepku urodził! nie ma co mówić.
— Ale asindziéj nie wiész, że wojewodzianka ospowata, nie ładna i nie młoda.
— A co to znaczy! — ofuknął Łowczy — na to on młody i gracz! Jemu wszystkie kobiéty powinny być piękne w jego wieku. Ale konsyderacya, koligacya, krescytywa! Daj-że go katu! Na cały dom Hińczów lustr nowy... to, mospanie, chwat! lubię go... to, mospanie, człowiek!
Łowczy tak był przejęty powodzeniem swojego imiennika, tak mu pochlebiały listy Wojewody, zaprosiny na wesele, a potém wieść, iż Marek urzędzik dostał i czerwoną wstęgę, iż nic nikomu nie mówiąc, sprowadził regenta, zawarował sobie tylko dożywocie i rozporządzenie gotowizną, którą chciał przekazać klasztorowi, a resztę, Rogów z przyległościami, remanenta wszelkie i cobykolwiek po nim zostało, dał, oddał, darował i zapisał Markowi Hińczy z Zadasia.
Takową swą wolę ostatnią, nienaruszalną powiózł z sobą do Trzcinnéj na wesele i do rąk Wojewody, jako przyjaciela złożył.
Wyszedł więc pan Marek Hińcza z paupra na takie stanowisko w świecie, iż mu wszystko było dostępném; a ludzie powtarzali z panem Łowczym: że się w czepku urodził.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.