<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przygody pana Marka Hińczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Starościna z Witowa mogła w ogóle tę podróż swoję do najnieszczęśliwszych w życiu zaliczyć. Już sam wypadek z rozbójnikami dochodził rozmiarów romansowéj przygody, zwłaszcza zważywszy zakończenie; ale gdy pani Kocowa z domu odebrawszy potrzebne pieniądze i rzeczy, daléj puściła się w drogę ku Warszawie, ten sam los nieszczęśliwy ścigać się ją zdawał w podróży.
Rzadko się trafia obywatelem ziemskim (styl urzędowy, jak gdyby byli inni obywatele niebiescy) bezkarnie minąć miasteczko, tak, by ich służba wiejska, pozbawiona długo rozrywek i delikatesów miejskich, pokusom miodu, wódki, nalewek, śledzi świeżych i obwarzanków, oprzeć się potrafiła. Chociaż pani z Witowa była hic mulier i ludzi swych trzymała w ryzie, zawsze oni u niéj więcéj byli rozpuszczeni, niż bywają po innych dworach, w których czują dłoń męzką nad sobą. Przebywszy taką przygodę z rozbójnikami, jaka się im trafiła, ludzie Starościnéj zmuszeni byli zdawać z niéj ciekawym relacye; powtarzali je, każdy z właściwym sobie talentem tyle razy, że w gębie im zasychało. Częstowano: nie ma nic niebezpieczniejszego w trunku nad początek pierwszy, człowiek potém brnie z kieliszka w kieliszek, z heroizmem jakimś, wystawiając się na następstwa, na które narazić mogą libacye, kieszeń, głowę, a nawet plecy i państwo sąsiednie. Słowo w słowo tak się stało ze dworem Starościnéj. Woźnica był nowo przyjęty, nie znał dobrze ani pani, ani okolicy; ufał, że kobiecina z nim sobie rady nie da: z rana więc w dniu odjazdu ze znajomymi się żegnając, dolał tak, że już mu do zaprzęgania koni musiano pomagać.
Ale był-to taki człowiek, że choć sobą nie władał, byle go na kozioł wsadzono, wiózł arte. O nimto krąży anegdota, któréj powtarzaniu oprzéć się nie możemy — iż raz w piękny dzień jasny zimowy, napiły fatalnie, wiózł pana do domu. Nagle: prrr... wstrzymał konie. Pan się pyta: — co to jest? czego stajesz?
— Ale, proszę pana, noc się nagle zrobiła, a niepodobna jechać w taką ciemność!
Słońce świeciło najpyszniéj, nieborakowi wszakże ogromny kołpak furmański spadł na oczy, a nie czując go, myślał, że światłości niebieskie zagasły.
Dopomógłszy mu do zaprzężenia koni, ludzie wsadzili na kozioł miłosiernie; wyjechał przecież z gospody, nie zaczepiwszy o wrota i zawrócił szczęśliwie. Starościna była spokojniuteńka, wszyscy ludzie pijani najokrutniéj. Rachowali na to, że ich powietrze otrzeźwi; ale powietrze, które trzeźwi nie pijanych, ma zwyczaj napiłych rozmarzać. Ponieważ wódka i miód towarzyszyły szlachetnéj grze w drużbarta przez całą prawie noc, ludzie wyjechawszy za miasteczko, posnęli wszyscy snem i marzeniami szczęśliwych. Konie pełne rozsądku wybrały sobie drogę cienistą, chłodkiem, po piaseczku, który upoważnił ich do stępa.
Niekiedy stuknięcie o kamień rozbudzało woźnicę, który natychmiast, nie otwierając oczów, palił z bata i usypiał znowu. Konie podbiegały żywym kłusem chwileczkę, potém umiejętném de crescendo, wycieniowaném z talentem starych wirtuozów, przechodziły w truchcik i stępa.
Starościna znużona, nie uważała na nic, i tym to sposobem, gdy powinni byli dostać się w prawo na gościniec ku Międzyrzecowi, znaleźli się przed promem w Wólce, najniespodzianiéj w świecie. Konie pomściły się fatalnym wyborem kierunku na woźnicy. Ale szlachetne te stworzenia nawet w chwilach zemsty nie opuszcza pewne uczucie przyzwoitości: na mostku przed przewozem, konie berejterskie stanęły i berejter, który spał jadąc doskonale, przez głowę spadł; woźnica się ocucił, lokaje się pozrywali, i... o zdumienie! ujrzeli przed sobą kraj nieznany, rzekę bez nazwiska, okolicę nową terra incognita!
Prom był z drugiéj strony, ale już nawet nie powołany odbijał od brzegu, a wiecha dawała znać do dworu, że jakiś powóz nadciąga.
Stało się to w późniejszéj nieco godzinie niżeli obiadowa, w dniu po przybyciu pana Marka do Wólki następującym. Nie ma nawet o tém mowy, że zebrawszy wesołe grono gości, zacny pan Wojski nie wypuścił ich od siebie tego dnia, koła kazał pozdejmować i jeszcze nazajutrz całe towarzystwo pomnożone o jedną osobę (szlachcica z Podlasia jadącego w Krakowskie po spadek) na obiad zostać zmusił.
Obiad, z którym pani Wojska wystąpiła tak, iż jéj i córkom starszym prawdziwy zaszczyt przynosił, (odznaczał się szczególniéj leguminą cytrynową) nieco się opóźnił, ale wszyscy już byli poza przedmową zupy i pierwszym rozdziałem sztuki mięsa, gdy sługa oznajmił, że proporzec się porusza.
Wojski w takich razach, choćby od pieczystego wstawał, a dom był nawykły do tego, iż przybywającemu tarde improwizowano obiadek, pewne potrawy naprędce robił kucharz doskonale. Bulion rozpuszczony z kaszką drobną na początek, pekefleisz na sztukamięs, naleśniki z powidłami lub z jabłkami, z dodaniem kurczęcia, które tylko co po dziedzińcu chodziło, stanowiły obiadek ów wcale znośny, a po podróży wydający się delicyonalnym.
W jednéj chwili Jagna wstała zarządzić ową improwizacyę, Wojski chwycił za czapkę i drapnął.
Tymczasem kareta pani Kocowéj, z pomocą ludzi od promu przetrzeźwionymi nieco, z woźnicą, berejterem, któremu z nosa krew płynęła i lokajami rozespanymi, już była na prom się dostała. Starościna drzemała, a towarzyszka jéj Broniewska, myślała nie wiém o czém; dopiéro gdy wchodząc na prom powóz, stuknął mocno, obudziła się jedna ze snu, druga z marzeń. Pani Kocowa wyjrzała oknem.
— Co to jest — rzekła — że ja sobie nie przypominam przewozu na téj drodze! zkąd się tu rzeka wzięła?
— Ale... jak Pana Boga kocham, bośmy chyba zbłądzili! — zawołała Broniewska.
Zwołano służącego, który oczywistością złamany przyznać musiał, iż spał i że prawdopodobnie zajść mogła jakaś omyłka, chybaby nowa rzeka została świeżuteńko zrobioną, o czém jakoś słychać nie było.
Tak dojechano do przeciwnéj strony... Tu Wojski stał już w gotowości i przystąpił do drzwiczek karety, spytawszy ludzi o nazwisko i dostojeństwo pani Kocowéj. W razach podobnych występować był zwykł z wymowną oracyą.
— Czołem pani Starościnie dobrodziejce!
— A kogóż mam honor..
— Wojski Cibarzewski, do usług!
Odchrząknął.
— Pozwoli mi pani Starościna przemówić w nader ważnéj sprawie.
Starościna milczała zdumiona.
— W historyi wszystkich narodów i nacyi czytamy, iż pewne obyczaje miejscowe zawsze były w wielkiém nawet u obcych poszanowaniu. Tak Grek ciekawy między Scytów zapędzony... tak barbarus w Rzymie goszczący, miejscowe obrzędy a consuetudines, miał w należnym respekcie. Więc u wszystkich żyły tam i trzymały się owe tradycye wiekowe, które świat nasz jeszcze podpierają. Acz Wólka Cibarzewska mało światu jest znaną, acz kątek, to jest do rozgłośnéj sławy nie roszczący sobie prawa; wszakże od czasów bardzo dawnych obyczaj się w nim utrzymuje, któremu przybywający na territoryum są posłuszni. Jam stróżem jego i tłómaczem. Obyczaj zawisł na tém, że nikt z tych których losy niosą przez ziemię moją, nie minął jéj, żeby pod słomianą strzechą nie przełamał z nami bożego chleba. Spodziewam się, iż JW. Starościna raczy téż poszanować obyczaj i do dworu zajechać!
Starościnę oracya niecierpliwiła, ale uśmiechnąć się jéj uważała za przyzwoite.
— A! panie Wojski dobrodzieju... ale ja z winy mych ludzi, sama nie wiem jak zbłądziłam... Jechałam z miasteczka do Warszawy... to nie po drodze.
— Ściśle biorąc: nie jest po drodze i nie jest téż z drogi, gdyż odemnie równie jak z miasteczka do Warszawy trafić można.
Kareta ruszyła do dworu, a woźnica, chcąc czémkolwiek wynagrodzić błąd popełniony, wypalił z bata razy kilkadziesiąt. Żadna siła ludzka od téj manifestacyi powstrzymać go nie mogła.
Jakież było zdziwienie pani Kocowéj, gdy wśród licznego towarzystwa ujrzała pamiętną sobie twarz pana Marka; to téż nader przyjacielsko, można powiedzieć serdecznie mu się uśmiechnęła.
Kruk chcąc zapobiedz stosunkom, mocno się do ich utrwalenia przyczynił: podał myśl, z któréj przyjęciem pani z Witowa jeszcze się wahała.
Niezmiernie teraz była uszczęśliwioną, że szczególny traf, wówczas gdy nie wiedziała gdzie szukać zbiega, dawał jéj go w ręce.
Rozjaśniło to jéj czoło i przyczyniło się do wyrobienia generalnéj dla sług amnestyi, za fatalną podróż senną.
Przybycie osoby tak dostojnéj jak pani Kocowa, o któréj ogromnym majątku, o stosunkach, rozgłośnie po świecie opowiadano, nie dozwoliło się ograniczyć zwykłym obiadkiem z naleśnikami; przedsięwzięto zbudowanie formalnego de noviter repertis i poczęto uganiać się za uciekającemi, skazanemi na śmierć kurczętami.
Obiad piérwszy został przerwany z niemałém strapieniem obojętniejszych gości, obdarzonych staroświeckim apetytem kontuszowym; ze sali stołowéj przeniesiono się do salonu, i Wojska wzięła na się ugoszczenie pięknéj Starościnéj. Ta miała ciągle na oku tylko pana Marka, który nader grzecznie, ale ozięble powitał ją zdaleka. Nie dopuściła mu pozostać w tém usposobieniu, zbliżyła się więc sama do niego.
— Widzisz asindziéj — rzekła — że mi się wymknąć trudno, bo mam sprzymierzone z sobą losy. Waćpan może wiedziałeś dokąd jechałeś, ja wcale nie, a przecież same konie mnie zaniosły tu, abym waćpanu jeszcze raz za solitera podziękowała.
Marek mruczkowato milcząco się pokłonił.
— Aż nadto pani Starościna łaskawą jest dla mnie — odparł — nie zasłużyłem na to.
— Zasłużony czy nie, ale żeś pan szczęśliwy to pewno — figlarnie dodała wdowa — ot i tu: aż dwanaście panienek na niego czekało... Powiedzże mi, czy która z nich zawróciła mu głowę?...
— Mam, mościa dobrodziejko głowę taką, że ani stary węgrzyn, ani młode dziewczęta zawrócić jéj nie mogą.
— A któż? — spytała Starościna — a co?
— Jeszcze jestem zamało świadom tego, co życiem kręci i głowami, i zamało siebie świadom, bym mógł odpowiedzieć — rzekł skromnie Marek.
Wdowa z widoczném zajęciem wpatrywała się w chłopca, który, prawdę rzekłszy, wcale pięknym nie był, ale żubrzą miał krzepkość budowy i wyraz siły, zdrowia i młodości.
— Powiedz mi asindziéj prawdę — dodała po chwilce namysłu — coś to zrobił Krukowi, że w nim masz tak zawziętego nieprzyjaciela?
— W Krukowskim? — spytał Marek, a pani Starościna zkąd o tém wié?
— Tak, przypadkiem — odparła z miną tajemniczą — no! przyznaj się szczerze.
— A cóżem ja zrobić mógł człowiekowi, przy którym tyle tylko, że do stołu siadać musiałem? Nie wiele go praktykowałem... ale są w ludziach takie wzajemne wstręty i sympatye... Oba się nie lubimy.
— Strzeżże się go asindziéj, radzę.
— A to co on mi zrobić może?
— Nie wiém; to pewna że szkodzićby pragnął.
Przerwała się rozmowa, gdyż zrestaurowany obiad zacząć miano a capite.
Wojski podał rękę pani Kocowéj, za niemi poszła procesya cała panów i panien i zasiedli znowu do stołu.
Ci biesiadnicy, co stękali na przerwaną ofiarę, mogli się wkrótce przekonać, iż zapośpiesznie zawyrokowali, gdyż nie było ściślejszéj kontroli w podawaniu półmisków: i wielu z tych panów mogli powtórzyć potrawy już raz spotkane wprzódy, nie narażając się na nazwisko obżartuchów.
Niewymownie wesoły był obiad ów.
Starościna w humorze doskonałym; goście rozochoceni już poprzednio winem, zieleniaczkiem niewinnym z pozoru, ale zdrajcą: gospodarz tryumfujący, jéjmość jego szczęśliwa, że widziała męża rozweselonym; słowem nic dodać: tak się wyśmienicie bawiono.
Starościnie, jako pryncypalnéj osobie, zgromadzenie przedstawiono: i pana Trzaskę i Górkę i wszystkich, aż do najmniejszéj z córek, i do rezydentki panny ciwunównéj Nosalskiéj. Więc choć żywioły, z których się owo towarzystwo składało, były nieco zbieraną drużyną, przystały do siebie doskonale i zapoznały, a zharmonizowały wkrótce. W tym wieku jeszcze było między społecznemi cząstkami tyle wspólnych stron, że się łatwo zlać mogły w całość jednolitą.
Po obiedzie z gwarem ochoczym wszyscy powstali od stołu, obiecując sobie śpiew i muzykę, a wieczorem niezawodnie tańce. Wojski w przewidywaniu że gitara z pukaniną nie wydoła, posłał do bliższego miasteczka po muzykę: wprawdzie wiejską, skromną, ale niezmordowaną. Zgorszyliby się dzisiejsi wytwornisie, gdyby im podobna do tańca przewodniczyć chciała. Były to bowiem dwie skrzypce, z pejsami i w jarmułkach, basetla, na któréj wygrywał młodzieniec wielkich nadziei, i bębenek zwykle powierzany diletantowi.
A jednak, miły Boże, gdy fałszywie zaintonował pierwszy skrzypek, jak się tam w takt jego rzępoleniu sunęły para za parą!... bo grała im inna w sercach muzyka i świat, a serca były inne. Czy lepsze? to pytanie; a że odmienne, to pewna.
Starościnie przy obiedzie dolano parę kieliszków słodkiego winka, lice jéj się zarumieniło, oczki poczerwieniały, a na ich ciemném tle dwie błyszczące zapłonęły gwiazdki. Uważała téż, że Marek za kołnierz nie wylewał, a nie wiedziała, iż miał głowę żelazną; gdy więc od stołu wstano, tak manewrowała, zawsze w przeciwnym mu idąc kierunku, iż wprędce się około niego znalazła. Te sztuki kobiece tylko pochody wojenne dokazać umieją.
Pan Marek nie uciekał, ale też nie nawijał się.
— Wolno téż spytać: kiedy i jak myślisz pan jechać daléj i dokąd? — przemówiła Starościna.
— Dotąd mi się tak droga wiodła, iż planu jéj zmienić nie myślę — rzekł Marek. — Gdy mi w jedném miejscu się naprzykrzy, ruszam, wyjechawszy za bramę, cugle puszczam koniowi i jadę.
— Gdzie oczy poniosą?...
— Tak jest.
— To już tedy trudno rachować, gdzie się z waćpanem spotka? — dodała grzecznie Starościna.
— Ja jestem dotąd tak szczęśliwy, że mi sam los nadarza, na co jabym sam liczyć nie śmiał.
Właśnie tych wyrazów domawiał, gdy jak w Mozartowskim Don Żuanie posąg Komandora, w progu zjawił się z szalonym pośpiechem goniący Kruk, którego u promu wabić już nie potrzebowano.
Starościna i Marek ujrzeli go w jednéj chwili, uśmiechnęli się i zamilkli, a Kruk postrzegłszy ich, także wargi przyciął. Trafił wprawdzie jeszcze w porę, aby być świadkiem dobréj komitywy obojga, ale czy nie zapóźno?
Gospodarz, choć gości wolałby już był porozkładać na inne dni mniéj szczęśliwe i miał ich niemal zawielu, przyjął i tego przybysza wdzięcznie bardzo. Wojska postanowiła jednak kazać czekać mu wieczerzy, o obiedzie nie wspominać, dając znak poufny mężowi, aby nie pytał nawet czy kochany gość był po obiedzie.
Ponieważ wino jeszcze krążyło, natychmiast lampeczkę podano dla Kruka, który przyszedł pozdrowić Starościnę i Marka; a ostatniemu szepnął na ucho:
— Mam liścik naglący od Łowczego.
Wielce to mniéj znanemu Krukowi ułatwiło dobre przyjęcie, że znalazł tu osoby sobie znane, zwłaszcza Starościnę. Oprócz tego był to człek, choć przekora, w towarzystwie umiejący zaraz właściwe sobie zająć stanowisko. Znał bez mała cały kraj: o każdego urodzie, mieniu i obyczaju miał cóś do powiedzenia; zaraz w nim znać było nie lada przybłędę, ale starobylca, który z tradycyami był obyty.
Już się miało ku wieczorowi, a lampeczki z winem krążyły w najlepsze i do rozrzewnienia pobudzały; już zaczynano się ściskać i prawić sobie słodycze, już coraz nowe, a trafniejsze zdrowia wypijano; a swoboda panowała wielka i gwar taki, że Górki nawet słychać nie było; gdy Kruk, który dotrzymywał placu przy stoliku zastawionym i poobstawianym gąsiorkami, wysunął się niepostrzeżony.
Pan Marek tylko co został wypuszczonym przez panią Kocową i błądził niepewien do któréj z panien Wojskich ma przystać, gdy zwolna doń podszedłszy Kruk, wziął go pod rękę i uprowadził na stronę.
— Nie poszlibyśmy się ochłodzić do ogrodu? hę... — rzekł cicho — mamy dużo do mówienia...
Przed gankiem ciągnął się w istocie ogród staroświecki z ulicą jabłoniami wysadzoną, któréj gałęzie spuszczały się ku ziemi. Poza niemi agrestowe szły kwatery, stare grusze, a po bokach stare téż lipowe i grabowe szpalery. Tu Kruk wwiódł zwolna delikwenta, który ciekawym będąc, co mu téż powié, łatwo się dał uprowadzić.
Stanęli nieopodal od wesołego dworu.
— Jedziesz pan z Rogowa? — spytał.
Directe, directissime, i umyślnie z Rogowa do waćpana wiozę list od Łowczego, w którym ni fallor znajdziesz jegomości rozkaz natychmiastowego powrotu.
To mówiąc, podał pismo, które Marek nie czytając, za kontusz wsunął, nie okazawszy najmniejszego wzruszenia.
— Rozkaz do powrotu — ozwał się po chwili — ależ mój dobrodzieju, powiedzcie mi z łaski swojéj: czy to ja dziecko niedorosłe, czy pajac na pośmiewisko przeznaczony, czy sługa, któremu powiadają raz: jedź, kiedy nie chce; potém: wracaj, gdy mu nie na rękę powrócić; a on wszystko spełnić musi. Osobliwszym bo sposobem postępuje sobie ze mną pan Łowczy, a dalipan, po wyprawie z Rogowa na gwałt, już znowu teraz nazad do warcab i nudów tamtejszych, nie mam wracać najmniejszéj ochoty.
Kruk głową pokiwał.
— Waćpan wiesz — rzekł — jakie były i są stosunki Łowczego z Witowem: baba mu nie mało gorącego sadła zalała za skórę; nie dziw, że jéj nie cierpi, że ją nienawidzi... Dowiedział się pewno o spotkaniu, bodaj o soliterze, bodaj i o tém, że baba jegomości do Warszawy z sobą zaprosiła...
Marek się uśmiechnął.
— A myślicie, że mnie to tak łatwo wziąć i jak grzyba w kosz wpakować? Łowczy mnie dobrze zna.
— Babę jeszcze lepiéj! — zawołał Kruk — a jegomość jesteś inperitus, młokos, i choć butny, nie będziesz nawet wiedział, kiedy cię do onego kosza zapakują. Nie ma nic niebezpieczniejszego dla młodych nad to, kiedy się około nich starsza jéjmość weźmie.
Marek ręką machnął.
— Zostawcież mnie staraniu o sobie — rzekł. — Łowczy teraz chciałby mnie ułowić, sam rzuciwszy w świat, a przecież mi kazał się o siebie starać samemu? Niechże zda na Pana Boga i na mój własny rozum sprawę. Niéma już o czém mówić.
— Tak — przerwał stary — niéma o czém mówić, ino do Rogowa wracać.
— Ani myślę! — zawołał Marek — nie jestem ja dziecko; prosiłem się Łowczego, by mnie u siebie zostawił, nie bardzo mi się chciało za szczęściem wędrować, kiedy mi pod jego strzechą dobrze było. Wypędził mnie z pod niéj, niéma co już mówić, nie złapie napowrót tak prędko!
— Jakto? waszmośćbyś starego dobroczyńcę swego, który cię z maleństwa i z sieroctwa wychował, opuścił, stał mu się nieposłusznym, albo się z nim o powrót targował?
— Uchowaj Boże! niéma targów żadnych — zimno rzekł Marek — bo ja nie powrócę. Pokazał mi drogę, poszedłem. Między nami sam Łowczy zamknął wszelki rachunek i pokwitował...
— A serce waścine téż? — spytał Kruk — obrzydliwieby było pokazać się niewdzięcznym, a w dodatku i bez głowy. Wracaj co rychléj... to moja rada.
— Dziękuję; ale pójdę za swoją — zimno mówił Marek. — Dano mi wolność: użyję jéj, zrobię co się podoba. Dosyć w pługu chodziłem... niech się téż na łące popasę.
— Tegom się po was nie spodziewał i myślę, że upór ten przełamię — dodał Kruk — pojedziesz do Rogowa.
— Nie pojadę — mruknął Marek — wybijcie to sobie z głowy; a jeśli sądzicie, że mnie do tego skłonicie, nie szafujcie darmo argumentami: nie zrobicie nic.
— Więc za starościnką? — dodał stary uśmiechając się.
— I to nie! — przerwał Marek — tam gdzie zechcę... Któż to może wiedziéć?
— Ja to wiem: złowi baba smyka — mówił Kruk — i będzie gorzkiemi łzami opłakiwał potém niewolę, stokroć sroższą niż u Łowczego. Alboż to waszmość wiész czém jest ta kobieta?... niech powiedzą ci, co ją teraz przeklinają, których pozwodziła, bałamuciła... Przypomnij asindziéj, co robiła z Łowczym? kuta na cztéry nogi, choć ich tylko dwie ma; a kto się jéj dostanie, mieć się będzie zpyszna.
— Alboto ja o niéj myślę? — ruszając ramionami odezwał się Marek — albo to mi ona jedna w świecie? czym taki łakomy na Witów i... Gonić się ja za nią nie będę.
— A jeśli ona za waćpanem pogoni? — rzekł Kruk — hę? Baba, aby sztukę spłatać Łowczemu, gotowa... potém z jegomością per fas, per nefas da sobie rady, choćby przyszło i rozwód zapłacić.
— Dajże-bo mi jegomość pokój ze swemi strachami! — rozśmiał się Marek — ja się i samego dyabła nie zlęknę; to darmo, témcibardziéj baby, choćby od niego była gorszą. O moją skórę idzie. Moja rzecz, co zrobię: dajcie mi pokój.
Kruk widząc że mu się prawie wymyka, wziął go pod rękę.
— Czekaj, słowo — odezwał się — słuchaj rady mojej: wracaj do Rogowa; wracaj póki czas. Łowczy już po waszmości tęskni; kto wié: co być może? kto wié? lepsza to niż Witów gratka...
Marek głową pokiwał.
— Albom łakomy na gratki, myślicie? — odparł — mam w trzosie sporo żółtobrzuchów, mam młodość, mam swobodę; zdrów jestem, silny, świat otwarty: czy się to ludzie nie dorabiają, czy ja się téż nie mogę dorobić! Alboto mi tak bardzo tęskno za bogactwy, sądzicie, żebym dla nich młodość marnował.
Nie było już z nim co gadać, puścił go téż stary, milcząc, bo znał to dobrze, iż upierającego się chcieć złamać, często go się wbije głębiéj tylko w upór. Potrzebował się téż namyślić, co daléj poczynać, nie mogąc tak na przegranéj poprzestać.
Marek się na pięcie wykręcił: powoli poszedł ku dworowi i wcisnąwszy się do salki, przy pierwszéj świécy list Łowczego odczytał.
Pismo, ręka, słowa, wszystko dowodziło, że stary go kochał, że powrotu pragnął; Marek się przecież tém nie wzruszył: zamierzył odpisać z respektem i nic więcéj.
I gdy Kruk wszedł na czytanie samo, śledząc skutków, szepnął mu Hińcza:
— Podjąłeś się pan listów, myślę, że i odpowiedzi nie odmówisz przyjąć, bo pewnie wracasz do Rogowa.
— Ja? — spytał, ruszając ramionami Kruk — ja? z pełna nie wiém jak się obrócę i odpowiedzi się nie podejmę: ty lepiéj z nią sam ruszaj.
— Znajdęć posła! — lakonicznie zamknął Hińcza, chowając list do kieszeni.
Konferencya ogrodowa nie uszła baczności Starościnéj, nawet się poniekąd domyśliła o co chodziło: postrzegła list... dosyć jéj było tego, aby Kruka przybycie wytłómaczyć.
Dawszy więc zaledwie wypocząć Markowi, rozpoczęła manewra znowu, żeby się doń przybliżyć.
Kobiéta była, jak widzimy zręczna, śmiała, umiejąca chodzić około sprawy. Gdy tak zabiega, Kruk tymczasem z kwaśną miną podstąpił ku gospodarzowi.
Wszyscy byli nieco podochoceni, pora do nagłych wywnętrzań dobrze wybrana. Właśnie gospodarz obszedłszy gości i porachowawszy lampeczki, z pełną przystępował do Kruka, który przyjąwszy ją, odciągnął nieco Wojskiego na stronę.
— Wiesz co, panie Wojski — rzekł — mnie się zdaje, że chyba my z sobą bliżsi jesteśmy, niż myślicie. Powiedzcie mi, czy była Cibarzewska Maryanna za Krukowskim?
— Była... była: masz waszmość słuszność — namyślając się, odparł Wojski — Maryanna, z Miecznika siostra, zmarła jednakże bezpotomnie... chociaż wiana jéj nie zwróciliście...
— Nie o to idzie — mówił Kruk, trącając lampeczką o lampkę Wojskiego — nie była znowu Krukowska Glinkówna za Cibarzewskim Jakóbem rotmistrzem?
— Była — odpowiedział Wojski — była i Jakób po niéj ani grosza nie wziął.
— Nie o to idzie — przerwał Kruk — ale o to, żeśmy zblizka skoligowani, że ja domowi waszemu, acz osobiście tak mało lub nic nie znany, muszę życzyć dobrze i życzę ex intimo corde.
Wojski go ujął obiema rękami, mimo lampeczki, którą trzymał w jednéj i uścisnął serdecznie, a odrobinką oblał nawet.
— Mój mości dobrodzieju!
— Miły panie a bracie — mówił Kruk — nie myślałem mówić czego z serca nie dobędę. Mało się znamy, ale już ono do pana Wojskiego się ciągnie i pochyla, że go wstrzymać nie mogę.
— Mój mości dobrodzieju! — wtórzył Wojski — nie zasłużyłem...
— Mówmy jako koligaci intime, poufnie — wziął go pod ramię — widzisz asindziéj tego smyka! — pokazał Marka — widzisz!...
A wiesz, co się tu pod waszeci strzechą święci?
— Hę?... albo co?
— Dyabla sprawa... pozwól, bym powiedział w dwóch słowach: Marek Hińcza...
— Hińczowie są mi powinowaci, właśnie ciż sami..
— A! powinowaci! témci bardziéj o jego dobro waszmości chodzićby powinno... Wiecie lub nie, jak go Łowczy sierotą wziął, jak go chował, jak go wychował... aż nareszcie w świat puścił...
— Czy co przeskrobał?
— Nie. Skrobał-ci on to dosyć, ale nie na wylot. Chłopak zdatny, ale sentymentu mało. Łowczy go pieścił, aby trochę się o swéj sile chodzić nauczył, a tu co się święci... Największa śmiertelna nieprzyjaciołka Łowczego, łapie, po drodze goni... dyabeł wié, gotowa go pochwycić. To starego dobije... Widzisz asindziéj, odkrywam grę... idzie o życie ludzkie... trzeba zapobiedz... Baba zręczna, młokos zwyczajnie żółtodziób jeszcze, stanie się kryminał... Dajmy sobie ręce.
— Ale cóż, panie bracie, ja mogę na to? — ozwał się Wojski — dalipan, nie postrzegam.
— Trzeba ich dzisiejszego wieczora rozgrodzić jak, bo Starościna gotowa atak przypuścić... a jutro...
— Mój Krukowski! — odezwał się Wojski zgorszony — czego to wy chcecie po mnie? I to gość, i to gość u mnie; nie mogę nic: swoboda zupełna, a co się tyczy mądrego zabiegania w tych sprawach, dalipan nie umiém począć nigdy. Widzicie, że swoich własnych dziewcząt powydawać nie umiałem, a chcecie, bym...
Wojski ramionami ruszył.
— Stanie się więc kryminał! — dodał smutnie Kruk — niéma na to rady.
To mówiąc, usiadł z głową zwieszoną, bo mu już daléj brakło wątku, a Wojski popatrzywszy nań, jak kozioł na wodę, ruszył ramiony i powoli odciągnął w stronę.
Starościna skuteczniéj drogę zaszedłszy Markowi, skinęła nań i pociągnęła za sobą. Choć chłopak na oczów niewieścich uroki był hartowny, ale młody, zawsze mu się one śmiały; nie był od tego, żeby trochę nie pobałamucić się, kiedy z drugiéj strony, wola dobra była potemu. Poszedł za zwodnicą; właśnie rozpoczynano tańce i w sali się mąciło, bo ten i ów przechodził, a panny ciesząc się, podlatywały jak ptaszki, gdy pani Kocowa odciągnęła Marka na stronę. Na palcu jéj siedział soliter.
— Mam do waszmości pilne słowo — odezwała się — wszakci nam za grzéch nie wezmą, gdy do bokówki zejdziemy: nie daléj krok od progu.
— A choćby i dwa — odpowiedział Marek, śmiejąc się — służę.
— Krótka sprawa — mierząc go bystremi oczyma, jakby wyrozumieć chciała, ozwała się Starościna — znalazłeś się jegomość pięknie ze mną i galancko na gościńcu. Przyjęłam od was pierścień: nie chcę zostać dłużną...
— Ale za dar, nikt dłużen nie jest — odparł Marek.
— Jak to kto widzi, ja się poczuwam do pewnéj restytucyi — mówiła pani z Witowa — nie miałam naówczas, będąc obrabowaną, nic pod ręką. Teraz asindziéj musisz odemnie téż wziąć, choć mniéj kosztowną obrączkę.
To mówiąc, zdjęła powoli z palca piękny pierścień ze szmaragdem osadzonym brylantami i trzymając go w ręku, dodała:
— Proszę go nosić, a o dobréj przyjaciołce pamiętać; pierścień to nie tak drogi, a przecie wiele dla mnie znaczy, bo go nosił nieboszczyk Starosta, pierwszy mąż mój, świéć mu Panie... Innego nie mam, ten więc wam ofiaruję.
Uśmiech dopowiedział reszty.
Marek jak był chłopak rezolutny, że się niczém nie dał bardzo skonfundować, pierścień wziął, włożył go na palec, i podającą rączkę pocałował.
— Myślę, żeś waćpan zrozumiał? — szepnęła zerkając nań pani Kocowa.
— Pani dobrodziejko! — wystrzelił chłopak — to tylko widzę, że mi łaski swéj skąpić nie raczysz i że afekt nie zasłużony.
— A więc, cyt! i chodźmy do tańca; daj mi waszmość rękę: reszta potém...
Wyszli tedy z bokówki, a że Kruk propter informationem w progu czatował, pierwszy ujrzał na palcu Marka ów sygnet, i pobladł.
Sprawa bardzo źle stała dla niego i dla Łowczego.
Caluteńki wieczór i całą noc wiosenną, najkrótszą w roku, przeskakano u państwa Wojskich. Było wesoło jak mało kiedy; dopiero w biały dzień pomyślano o spoczynku.
Dwór był obszerny, ale obyczajem ówczesnym, gdy on cały do gości należał, osobnych izb dla nich nigdzie w nim nie obmyślano. W takich wypadkach, ledwie najdostojniejszym dostawał się pokój oddzielny; reszta dzieliła się na dwa obozy: kobiéty spały pokotem w jednéj izbie, mężczyzni w drugiéj, a jeśli téj niestało, na sianie w stodole lub szopie. Przy dobréj myśli, nikt wygody zbytniéj nie szukał.
Za czasów Kochanowskiego, jak się o tém z jednéj mniéj trafnéj fraszki dowiedzieć można, znać jeszcze ugaszczano inaczéj: bo małżeństwa mieszczono razem po kilka, z tą pewnością, że każda jéjmość swojego dopilnuje.
Gdy przyszło nadedniem się rozchodzić, starsi pozajmowali co lepsze izby, a Marek sam z Krukiem, który mu się za towarzysza ofiarował, poszli do szopki na siano. Zasłano je kobierczykami porządnie: skórzane poduszki pod głowę, a opończa za kołdrę starczyła.
Kruk chciał się jeszcze wdać w rozmowę, aby dobyć co z pana Marka, ale chłopak był znużony i chrapnął, nie czekając więcéj.
W saméj istocie, jeśli chrapał, to kłamał, a czynił to tylko, ażeby się pozbyć utrapionego natręta. Potrzebował się dużo namyślić i być ze samym sobą; dlatego opończę zasunąwszy na głowę pod pozorem much, których tam było podostatkiem, począł dumać. Jakoś mu się rzeczy tak składały, że choć na losy nawykł był je zdawać, należało teraz rozplątać nici i policzyć.
Stuknął kilka razy w palce: co począć? jechać? zostać? wracać? czy rzucić Wólkę a śpieszyć do Rogowa? Czy Starościnę gnać do Warszawy? A nuż baba zdradzi? a nuż Łowczy Rogowa nie da? a nuż to, a nuż owo? I tak źle i tak nie dobrze.
Z tego myślenia aż mu pot na czoło wystąpił! Uchylił opończy nieco.
Kruk na prawdę usnął, leżał twarzą do góry, z ustami otwartemi, a muchy mu słodkie wąsy obsiadły. Na czole miał szeroką marszczkę i oczy ze snu tęgiego, jakby w głowę powciągane.
Marek powoli z posłania się ruszył, opończą okrył, buty wdział, pocichu do drzwi się przysunął i strzegąc się aby wrota nie skrzypiały, wyśliznął się z szopki. Wszedł prościuteńko do stajni, aby Wawrka odszukać. Wawrek téż na folwarku do późna sobie pozwolił, spał jak kamień; obudził go pocichu:
— Sza! chłopcze! konie siodłać tak, żeby nikt nie słyszał: wyprowadzić za stajnię... i żeby wszystko było gotowe za ćwierć godziny.
Sam poszedł do studni, wiadro wody dobył, obmył się zdrowo, suknie podróżne z juk wziąwszy, przywdział; a oto i szpak już stał gotów.
Nie wypadało wprawdzie wyrywać się tak z gościnnego dworu gdyby złodziejowi, ale Marek zmiarkował, że dłużéj siedzieć nie było bezpiecznie.
Starościna z jednéj, Kruk z drugiéj, z trzeciéj bodaj Wojski z jedną z córek, na niego czatowali. Co było poczynać? nic; tylko zdawszy się na wolę Bożą, szpakowi rozwiązanie sprawy powierzyć.
Tak się stało. Siedli na konie z Wawrkiem; ranek był parny, pora, jakby ku burzy się miała: ruszyli tęgiego kłusa pierwszą lepszą drogą.
Gdy Kruk zachłysnąwszy się muchą, która zazbyt daleko w podróż odkryć się zapuściła, obudził się i oczy otworzył, wzrok jego padł zaraz na posłanie Marka: nie było go na niém; pomyślał z razu, że zszedł tylko na chwilę: a tu zaraz téż ukazał się Wojski, z żalem, że nocą, bez — Bóg zapłać! niewdzięczne chłopię dom jego opuściło!...
Kruk brwi zmarszczył, splunął i począł kląć.
Pani Broniewska doniosła téż przy kawie rannéj, swéj pani, o ucieczce Marka, a Starościna choć pokiwała głową, zdawała się pewną siebie i zbytniego zdumienia ani gniewu nie okazała.
— Zgubił się! — rzekła — to się znajdzie.
Nie doczekawszy południa, Kruk téż kazał zaprzęgać i powoli posunął, nie rozpytując drogą, którą pojechać mógł Marek: boć spełna nie wiedział dokąd pojechał.
Wprawdzie klął go, że mu uciekł, ale razem pocieszał się tém, iż od Starościny odbiegł.
A kaduk go wié? czy się z nią nie namówili — dumał Kruk jadąc — i to może być!
Gdy pan Marek się puszczał w drogę, zabierać się zdawało na burzę; ale wionął wiaterek wschodni, niebo się poczęło rozjaśniać i około godziny dziesiątéj dzień się zrobił prześliczny. Piękniejszego żądać nie było można, do podróży: koń prychał, jeździec świstał, a Wawrek wszetecznie poziewał.
Kraj, którym jechali, trzymając się wielkiego gościńca, był coraz żyzniejszy: płaski wprawdzie jak u nas prawie wszystek, ale miły. Pomiędzy laskami sosnowemi, gdzieniegdzie i dębowe już się przerzucały.
Pośród żyta widać było bujne zagony pszenicy.
Tu i owdzie kościołek stary, czarny, patrzał z pomiędzy drzew, a około niego cmentarzysko stare, jak kretowiskami, mogiłami, zieleniało świeżą darniną.
W prawo i w lewo widać było dworki i dwory szlacheckie i wioski ze staremi gruszami i żurawiami studzien i krzyże z daszkami malowane.
Potém wjechali już do lasu, szpak wziął się na objeżdżki, aby skwaru gościńca uniknąć i pan Marek zabłądził; ale tak porządnie się zbłąkał on i Wawrek i konie, że napróżno nakręciwszy się, szukając drogi, musieli wreszcie po hukaniach daremnych, na które nikt nie odpowiedział, puścić koniom cugle i zdać się na ich łaskę.
Ale pan Marek był tak dobréj myśli, że go to najmniejszéj rzeczy nie zmieszało, nie zakłopotało; darł się przez krzaki, zarośla, łączki i kawały boru, pewien, że przecież kiedyś na jakąś drogę trafić musi.
W lesie wszakże coraz dziksza jakaś natura i pustynniejsza otaczała go okolica: pagórki, wąwozy, strumienie przerzynały drogę.
Niektóre spadziste obrywy potrzeba było objeżdżać, nim się dogodne miejsce do ich przebycia trafiło. W ten sposób obłąd coraz trudniejszym był do naprawienia; kręcić się musieli w prawo i w lewo, nie mogąc stale w jednym puścić się kierunku. Marek kilka razy chcąc ubić głód, napił się wódki, zakąsił, ale wyczerpane nieco zapasy, nie na długo już starczyć miały.
Słońce zaczynało za wierzchołki gór i lasów zapadać: miało się widocznie ku wieczorowi.
Wawrek wzdychał, konie były znużone, a tu ani ludzkiego głosu, ani twarzy, ani nawet śladów świeżych po człowieku nie było widać nigdzie.
Za to miłośnik natury, krajobrazów i malowniczych widoków, byłby się mógł rozkoszować w téj pustyni porosłéj wiekowemi dębami, bukami i gdzieniegdzie lipami rozsiadłemi szeroko.
Marek był zupełnie obojętnym na wdzięki przyrodzenia, na poezyą kwiatów, na wrażenia majestatycznéj pustyni. Szło mu o obiad i wypoczynek; zaczynał powątpiewać, żeby się zawsze na instynkt konia i błogosławieństwo losu spuszczać było bezpiecznie.
Wtém pośród gęstwiny zamajaczyła ścieżynka: za pniami czarnemi drzew ukazała się zielona dolinka, po nad nią urwisty jakiś brzeg żółtawy i do zbocza przyparta budowelka, którą nie wiedzieć jak było nazwać. Mniejsza była od chaty wieśniaczéj, ale porządniejszą daleko, i miała jakąś fizyognomią niezwyczajną... Daszek jéj pobity gontami, ściany z bardzo starannie ułożonych kłód wzniesione, para okienek i drzwi, przed drzwiami ogromny kamień, za siedzenie widać służący.
Naprzeciw wznosił się krzyż wysoki z figurą Zbawiciela. Cóś to wyglądało na pustelnią, ale nielada jakiego eremity. Cóż z tego? ani stajni, ani człowieka, ani, nadewszystko: obiadu.
Wyjechawszy z lasu, stanąwszy na łące, Marek zsiadł ze szpaka i poszedł ku chacie. Nie widać jeszcze było żywego ducha; nie wychodził nikt: drzwi stały otworem. Zakaszlnąwszy, zapukawszy napróżno, ośmielił się młodzieniec uchylić drugie drzwi w sieni się znajdujące i zobaczył izdebkę małą, bardzo czyściutko urządzoną, z ławą dokoła, ze stołem w pośrodku izby, na którym stał krucyfix i trupia głowa.
Po ścianach rozwieszona była nieskończona liczba obrazków świętych, różnéj wielkości i wykonania, począwszy od Częstochowskich do najwytworniejszych. Przy nich pełno było poczepianych wianuszków i ślady palonych świeczek. Z téj izdebki, którą nie wiedzieć jak było nazwać, mieszkaniem czy kaplicą, drzwiczki wiodły do szczuplejszéj jeszcze, w któréj stał tapczanik mniszy, pokryty wojłokiem, ze skórzaną poduszką.
Ani tu, ani w alkowce, żywéj duszy. Zawrócił się Marek w drugą stronę, gdzie jeszcze był alkierzyk, ale i ten stał pustką. Tylko w nim posłanie z suchych liści zastał i na kołkach dyscyplin kilka, a w wystygłym piecyku, parę czarnych pustych garnków... Jednakże świéże ślady życia dowodziły, że opuszczona chwilowo chata, jeszcze zamieszkaną była przez kogoś. Kruszyny razowego chleba przy piecu, niedogasłe żary, zagarnięte popiołem na kupkę, porzucona na ziemi licha odzież: przekonywały, że ów pustelnik niedawno odejść ztąd musiał.
Sam nie wiedział spełna co miał począć Marek; ale jechać daléj dla zmęczonych koni i niepewności drogi, niepodobna. Uznał więc najlepszém usiąść na kamieniu przed pustelnią i czekać.
Wawrek tymczasem konie wodził, mrucząc, i szukał choćby źródełka dla napojenia, na owies nie rachując, tylko na trawę. Téj było podostatkiem na łączce, choć dla roboczych koni podróżnych, lichy z niéj posiłek: jużby się lepiéj chlebem najadły, ale tego ani dla ludzi, ani dla stworzeń zmęczonych, nie było.
W tém smutném położeniu, skazani na pobożne medytacye, podróżni nasi radzili sobie jak mogli i umieli: i już ich prawie nadzieja odpadła, aby gospodarz chaty tego dnia powrócił, gdy w dali, a było jeszcze, mimo wczesnego zmroku, kilka godzin do zachodu słońca, usłyszeli chrzęst i łamanie się w gęstwinie, a potém i głosy ludzkie, coraz wyraźniejsze, jakoś tłumne i zwadliwe. Była chwila milczenia, a potém odpowiedziało huknięcie już nieopodal.
Wkrótce téż z lewéj strony od gęstego lasu, wysunęło się niewidoczną ścieżyną, obwieszoną gałęziami, kilku ludzi. Przodem szedł kolosalnéj postawy starzec z długą brodą siwą, dobrze do pasa, w siermiędze grubéj, podpasanéj prostym sznurem konopnym, z kijem w ręku. Na głowie miał wieśniaczy chłopski kapelusz, z szerokiemi tylko skrzydłami.
On wiódł, jak się zdawało, za sobą dwie kupki ludzi, które, nie mieszając się, oddzielone, postępowały, gwarnie rozprawiając.
Rozmowa jednak jednéj, nie łączyła się z drugą; tylko kiedyniekiedy głośniejszy wyzew wywoływał równie hałaśliwą i swarną odpowiedź. Widocznie owe dwie ludzi kupki, kłóciły się z sobą, bo niekiedy dolatywały wyrazy z odgróżkami strasznemi.
Starzec idący przodem, obracał się ku tym, co za nim szli i samém wejrzeniem groźném ich uśmierzał.
Szczęśliwą dywersyą w tym sporze uczynił widok Marka i jego koni, wcale niespodziewanych gości.
Stary gdy ich zobaczył, z brwią namarszczoną, nie tając zniecierpliwienia, pospieszył ku Hińczy, który téż już kroczył przeciw niemu.
— A was tu co przyniosło? — zapytał pustelnik, bo łatwo było poznać, iż on tu gospodarzył.
— Zbłądziliśmy w lesie i wybić się nie możemy na drogę — rzekł Marek.
— A któż waść jesteście?
— Marek Hińcza.
— Marek Hińcza! — powtórzył starzec, marszcząc się jeszcze bardziéj — zkąd? dokąd? po co?
Tymczasem dwie gromadki, każda po pięciu czy sześciu szlachty szablistéj liczące, jak tylko na łączkę wyszły, odstąpiły szeroko od siebie, rozdzieliły się jeszcze bardziéj i stanęły w oczekiwaniu groźném, póki się prowadzący nie rozmówi z natrętem.
— Nie będę wam ciężarem — odparł podróżny — ale przez miłosierdzie, błądzącemu drogę wskazać należy.
— W samą porę tu jegomości przyniosło! w samą porę! Z lasu sami nie wybierzecie się, ja wam nie mam kogo dać do wyprowadzenia, a co wy tu będziecie robić... to sprawa gardłowa... a świadków jéj i tak dosyć.
— A, no! — dodał po chwili namysłu pustelnik — usuńcie się na bok, nie mieszajcie się do niczego i czekajcie jak się to dokończy. Szlachcic waszeć jesteś, szlachecka sprawa... bez krwi się tu nie obejdzie... bo choć do mnie ciągnęli na zgodę, ja ich pojednać nie potrafię... Ruszaj waszeć na bok, a daj nam co pilniejszego odprawić.
Zdało się zrazu Markowi, że najpilniejszém było dać jemu jeść, ale musiał ze swém ustąpić.
Stary zwrócił się do szlachty, która stała, niekiedy pomrukując.
Z kupek w téj chwili wystąpili dwaj napastnicy: ludzie średnich lat, ba, wcale nie młodzi. Jeden z nich suchy, gibki, rzucający się, zapieniony, tarł czapkę i czuprynę; a drugi przysadzistszy, powolniejszy, milczący, kroczył z flegmą, ale pod nią widocznie kryła się zaciętość wielka.
— Nie, nie, nie! — mówił krzykliwy — nie, nie; tak nie będzie, aby to jegomości na sucho uszło, kłam mi zadać w żywe oczy... to nie fracha!
— Jeśli nie na sucho, to na mokro! wszystko mi jedno — odparł flegmatyk — a co się rzekło, przy tém stoję.
— Nie waćpan zabiłeś owego wilka roku przeszłego, ale ja... moja kula w nim była.
— Gdzie? w tylnéj łopatce? w tylnéj łopatce! czy jest kula, czy niéma... co to znaczy... moja siedziała pod lewą z przodu... a jeśli nie siedziała, to przeszła.
— Moja właśnie przebiła go na wylot i siadła w tylnéj łopatce. Waćpan zawsze pudłujesz.
— Zobaczym czy i do aścinego łba téż spudłuję...
— Pokaże się, pokaże.
— A już téż tego dość.
— Niech szabla rozstrzyga!..
— Kłam mi zadał...
— Nie daruję!
— Na rany Chrystusowe! — przerwał wśród krzyżujących się odgróżek, tubalnym głosem pustelnik — co wam w głowie, o przeszłorocznego bić się wilka! Mamże wam przypominać, że szwagrami jesteście...
— Gdyby i braćmi rodzonymi, to nic nie pomoże! — zawołał suchy.
— Ja go pokropię mojém kropidłem, będzie miał rozum i pomiarkowanie — rzekł flegmatyk — a że pokropię, to tak pewna, jak że moja kula wilka zabiła.
I przystąpił jeszcze raz stary, rozejmując zwaśnionych; ale próżno: rzucili się w strony, nie chcąc ani słuchać.
Nie było tedy ratunku i przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Szabel dobyto.
Przyjaciele nieco opodal rozstawili się przypatrując uważnie.
Pan Marek, acz mu kazano stać na uboczu, nie mógł strzymać i przystąpił bliżéj: boć zawsze ciekawa to rzecz widzieć jak się dwaj rębacze zmierzą.
Odbiwszy się od kupy, grzeczniejszy szlachcic jeden, szepnął pytającemu Markowi: że dwaj zapamiętali przeciwnicy zwali się: jeden pan Jan Saczko; drugi pan Dydak Wąż... że pan Saczko miał za żonę Wężównę... i że do téj waśni przyszło z najlepszéj zgody przy kieliszku u Węża.
A tu już i siekanina następowała, ale z razu tylko się szable z brzękiem obijały jedna o drugą i szczerbiły. Oba byli rębacze doskonali, ale charakter walki czynił ją nierówną; Saczko się rwał obcesowo a napastliwie i zuchwale, Wąż był uważny, zamyślony, ostrożny i chytrzejszy.
Saczko krzyczał, Wąż milczał.
Można już było przewidzieć co wyniknie, iż flegmatyk, jak to zwykle bywa, gorączkę pokona; zrazu jednak płatali się, nie czyniąc sobie szkody, rozcinając kontusze tylko, i ledwie drasnąwszy ciała: aż nareszcie Wąż, gdy mu się Saczko nie zakrył, chlasnął go okrutnym sposobem przez ucho i po ramieniu. Krew prysła jak z fontanny, rzucili się wszyscy, a najpierwszy szwagier na ratunek.
Było już przygotowanie wszelkie i plaster i szmatka i hubka i dekokt bardzo przedziwny, kupiony u Węgrzyna, doświadczony w takich razach, że krew tamował i ranę zabliźniał rychło.
Kłótnia, prawdziwie jak szablą uciął, zapomnianą wnet została i jeszcze ucha całkiem nie przyszyto, gdy się szwagrowie serdecznie ściskali.
Pustelnik patrzał na to zdarzenie, ramionami ściskając i kiwając głową: Marek był pomocny przy bandażowaniu.
Gdy do rachunku potém przyszło, okazało się, że oprócz owego królewskiego cięcia, które o mało ręki nie pozbawiło Saczka, oba mieli dosyć różnych znaków pamiętnych po rękach, ramionach i bokach. Węża pas na kilku nitkach się trzymał, tak był rozpłatany. I jak zawsze w podobnych razach się trafia, po upuszczeniu krwi gorącéj, i przeciwnicy zajadli i ich partyanci, ledwie już pamiętali i wiedzieli o co im chodziło.
Przyczyniło się do tego wielce, że pochód do lasu i bitwa, dobrze ich po uczcie wytrzeźwiły. Obwiązany Saczko śmiał się a Wąż go ściskał i całował, zapominając, że za każdym razem ranę mu raził. Oddalili się byli z całą tą historyą w las daleko, żeby o niéj baby nie wiedziały i nie narobiły krzyku. Na drodze spotkali pustelnika, napróżno usiłującego ich pogodzić; poszli więc z nim na łączkę, gdzie się tak szczęśliwie cała sprawa rozstrzygnęła.
Należało ją tylko koniecznie jeszcze zapić, do czego żadnego nie mieli przygotowania; pustelnik także nie, bo ten nad wodę ze źródła i sok z jagód, od lat dziesięciu w usta nic nie brał. Wąż zapraszał do dworu, który nie daléj małéj milki, stał na skraju leśnym, a konie czekały wszystkich na polanie, pół drogi do Wężowna. Marek także został zaproszony i zmuszony niemal jechać razem z nimi, choć go korciło dowiedzieć się, co za jeden ów był pustelnik, i dlaczego się zakopał pośród lasu, co już na owe czasy nie było rzeczą zwyczajną.
Nim do odjazdu przyszło, pobrawszy się pod ręce gromada cała, poszła opodal nieco stojącego starca pożegnać. Wszyscy z odkrytemi głowami, z kolei kłaniając mu się, całowali go w ręce — a on ich błogosławił. Saczkowi jednak i Wężowi mocno nakiwał i połajał obu, był bowiem, jak się okazało, rodzonym stryjem pana Węża, na téj dewocyi we własnym lesie osiadłym...
Marka nie chciano ani na krok puścić, pókiby w gościnnym dworze nie spoczął i zgody nie zapił wraz z drugimi. Młodszy brat pana Saczka, miły chłopak, wielce przyjacielski, przypiął się zaraz do Hińczy i od pierwszego się poprzyjaźnili. Pożegnał i on staruszka, który go téż przeżegnał... A że wszyscy szli pieszo przez las do miejsca, gdzie konie czekały, poszedł i Marek, choć zmęczony, bo nie wypadało samemu konno jechać, gdy drudzy koni nie mieli.
Mało że nie gęsiego iść było potrzeba gęstwiną, tak się w niéj gałęzie leszczynowe poplotły. Marek się ujął młodszego Saczka: po drodze gawędzili.
Radby był wiedzieć coś o pustelniku Wężu; ale towarzysz jego tyle tylko sam słyszał, iż wielkie jakieś nieszczęście tajemnicze skłoniło go do téj pokuty, którą umysłem stałym i sercem mężném odbywał... Widywano go godzinami klęczącego pod krzyżem i lejącego łzy rzewne. Część dnia spędzał tak samo, pełzając na kolanach od obrazu do obrazu, przed któremi świeczki palił.
Dwa lub trzy razy w rok chodził do Częstochowy, na Łysą górę, albo do Kalwaryi, do Gidel lub Skępego. Ciężkiego cóś leżeć musiało na jego sumieniu... albo o tém nie wiedział nikt, lub mówić nie chciano, bo się pan Marek dowiedzieć nie mógł.
Wśród rozmowy o pustelniku, dobili się oni, ani spostrzegłszy do łąki, wśród któréj bryczki stały i jezdne konie.
Ponieważ Saczkowi rana dolegała, wolał na stępaku jechać, który dziwnie lekko nosił, niż na wózku trzęsącym. Tu już i pan Marek konia dosiąść mógł, i kalwakata cała nucąc chórem zgodnym starą pieśń:

Oj! tam na górze
Stoją rycerze.....

puściła się ku Wężownu.
Trzeba przyznać, że widok był jedyny, i ktoby nie wiedział przygody, nie wiem coby mógł pomyśleć, przypatrując się plejzerowanemu Saczkowi.
Wybiwszy się z zarośli, postrzegli dwór na pagórku, cale chędogi i wieś dużą, i zamożność dowodzące budowy dokoła.
Marek ciekawie przypatrywał się okolicy, bo już byli w Lubelskiém, którego kraju on nie znał. Tu wyglądało wiele inaczéj jak na Podlasiu, weseléj, przestronniéj, i pola bujniejsze i drzewa zieleńsze i lud dostatniejszy. Wody wszędzie dosyć, czystéj, pięknéj, albo strumyk lub staw co chwila się postrzegał.
Wszakże niewiele się zachwycał tém pan Hińcza, bo, Bogiem a prawdą, żołądek miał ściśnięty głodem, a doświadczona rzecz, że w takim stanie o dobry humor trudno.
W miarę jak się do dworu zbliżali, wielki rezon i animusz obu szwagrów słabnąć począł: oba się swoich bab obawiali.
— Oj! będziemże się mieli zpyszna! — rzekł Wąż — siostra mnie chyba opoliczkuje. A i moja własna jéjmość zmyje głowę, boć to ja gospodarz.
— A ja gość, toć gorzéj jeszcze — stęknął Saczko — ale czy to my już oba pod pantoflem, żebyśmy się tak bab swoich obawiali?
— Masz bracie słuszność, co im do tego! — rzekł Wąż — męzkie sprawy i męzki sąd.
— Prawda, trzeba śmiało! — mówił Saczek — tylko znowu po cóż je martwić; gdyby można uniknąć spotkania, nie byłbym od tego.
Stanęli.
— Ale jak? — spytał Saczko.
— Otóż to jest: jak? — zamyślił się Wąż.
Zbliżyli się, widząc stojących, przyjaciele, a poniekąd domyślając się już o co chodziło.
Wszyscy byli nader odważni do wygadywania na kobiéty gdy ich nie było, ale w cztéry oczy, baby im imponowały.
— Wy myślicie bo co? — zawołał Saczko. — Napaść tatarska, czy co u kaduka.
— Dawno Tatarów niéma na świecie! — westchnął Wąż.
— Mości panowie! — odezwał się Marek mężnie — jesteście szwagrami, przyjaciołmi oczywiście; pojedynek między wami, rzecz drożna, ale z kłótliwym włóczęgą, jak ja, nieznanym, z którym o lada co można się było na rozstaju powaśnić! Co na to panowie powiedziéć mogą?
— A jak mi Pan Bóg miły! złoty chłopiec! — krzyknął Wąż — chodź, niech cię ucałuję. A więc staje na tém, że zełżemy, byle gładko. Wyjechaliśmy niby w pole młodego krogulca próbować, spotkali się z jegomością, przemówili i wyzwali, i waszeć nas pokiereszował obu.
Marek ramionami ściągnął.
— Ale czy uwierzą?
— Zawsze się choć do jutra upiecze — dodał Saczko — i w pierwszéj chwili unikniemy awantury z babami. Zresztą probabilitas wszelka mówi za tém, a obaśmy waćpanu wdzięczność winni, że się na kwaśne miny jéjmości naszych narazisz: Bóg zapłać.
— Bo to widzisz asindziéj — dorzucił Wąż — dopiéro ożeniwszy się, nauczysz się tego guid femina possit. Łagodne, mięciuchne jak baraneczki, ale po skórze ciarki pójdą, wspomniawszy: co człowiek czasem wycierpi. I kocha się je, a im mocniéj się kocha, tém wituperują straszniéj!... ot, tak! — westchnął.
— Jedziemy do dworu; niech Bóg zapłaci, panie Hińcza.
Koncept tedy pana Marka udał się przewybornie i był im bardzo na rękę, a najniewinniejszy w świecie Hińcza, w progi Wężowna wprowadzony został jako tryumfator; z czego się sam śmiał w duchu.
Jeszcze do ganku nie dojechali, gdy pani Saczkowa, postrzegłszy męża obwiązanego, a pani Wężowa na swoim kontusz porąbany, rzuciły się przeciwko nim niespokojne. Długie oddalenie po uczcie i zniknięcie ich bez wieści, obie już wprzódy zaniepokoiło. Spostrzegłszy nieznajomego jakiegoś, nie wiedziały co to ma znaczyć.
Saczko i Wąż spojrzeli po sobie bacznie, komu z nich gładziéj kłamać będzie: potrącali się łokciami. Dwie panie wybiegły w pół dziedzińca.
Wąż mógł się swéj obawiać, bo była kobiéta słuszna, rozrosła, potężna i twarzy surowéj; ale Saczkowa mała, drobna, sucha: pono jeszcze straszniejszą być miała.
Marek widząc zakłopotanie obu małżonków, a choć głodny, był jakoś tego dnia bardzo rezolutny pod wieczór, w nadziei, że do kolacyi niedaleko; zdjął czapkę i sam zsiadłszy z konia, oratorem się mianował, co powszechne obudziło uwielbienie.
— Jestem zmuszony jako winowajca, sam się przed surowym stawić sądem — rzekł — aby surowość jego przebłagać. Tak, winowajcą jestem, bom przejezdny, nieznajomy, z winy młodzieńczéj krewkości stał się powodem zwady, spotkania i... małych zadraśnień... Nazywam się Marek Hińcza z Zadasia.
To mówiąc, chciał przystąpić do ucałowania rąk, ale Saczkowa poleciała do obwiązanego męża, krzycząc i lamentując, choć jéj zaręczał, że już nie ma nic.
Okrutnie krzywo przyjęto pana Marka, kobiéty prychały gniewnie, a gdy się odwrócił, Wężowa nawet zdala pięść pokazała.
— I pocóżeście jeszcze tego zabijakę tu przywieźli! — krzyczała do męża — czy to ja go za to będę karmić i poić, że was pokiereszował?
— Ale słuchajże jéjmościuniu, ja ci to późniéj rozpowiem; on nic nie winien, jak dziecko w powitku... tego Saczko narobił.
Saczko swojéj tak samo zwierzył się na ucho, mitygując ją: że całéj téj historyi niezręczność Węża była powodem. Jakoś panie wygrzeczniały, chociaż zawsze położenie pana Marka do najprzyjemniejszych nie należało.
Zniósł to pro publico bono, umysłem niezachwianym, ale młodszemu Saczkowi szepnął:
— Wiesz co: niech się dzieje wola Boża; niech sobie baby fukają, ale, byle nie trucizny, dajcie jeść, bo z głodu zdechnę.
Nadchodził téż czas wieczerzy! choć niechętném nań spozierano okiem, poprowadzono w wielkiéj komitywie Marka do stołu.
Wszyscy mu za jego poświęcenie się sprawie publicznéj wdzięczni byli, gdyż i reszcie szlachty za to, że dopuścili bitwy, byłoby się od kobiét dostało.
Markowi zaś było wszystko jedno, co go tu spotkało, byle zjadł, a nazajutrz raniusieńko miał w dalszą drogę wyruszyć.
Do stołu, oprócz obu pań zagniewanych i staruszeczki, matki pana Węża, którą z krzesłem na kółkach wtoczono do izby, przyszła panna... ale tak śliczna, że Marka oczy raz w nią wlepione, już się od niéj odlepić nie mogły.
Była tak słusznego wzrostu jak pani Wężowa; kibici przecudnéj, twarzy podłużnéj, rysów przedziwnych; a tak majestatyczna i wielka pani, że niemal już więcéj na niewiastę niż na dziéwczę wyglądała, choć z twarzy jéj widać było, że dwudziestu lat nie doszła.
Pan Wąż, który nieskończenie był wdzięczen Markowi, pokochał go jak brata; szepnął, że to była siostra stryjeczna jego żony; sierota, zostająca u niego na opiece, mająca ogromny posag w ziemi i kapitałach.
— Tyś dobry chłopak i masz głowę — dodał pocichutku — bierz się tylko do panny, a gorąco; szlacheckie słowo, że ją wydam za ciebie... tylko mnie bez obrachunku pokwitujesz z opieki — szepnął ciszéj.
Hińcza popatrzył na pannę: było się na co połakomić, ale jakoś i ciarki przeszły. Ubogiemu chłopcu wziąć żonę posażną, zawsze straszno; cóż dopiero gdy i piękna i rezolutna, jak to sam pierwszy rzut oka wykazywał. Ale był mężnego serca a dziewczyna mu się srodze podobała: jak łania była, co się zowie.
Westchnął więc sobie pocichu:
Ej! gdyby się dało! choć kto tam wié, co w rachunkach pana Węża stoi... człekby się może i namyślił; boć kiedy ginąć, to od dobréj kuli, a kiedy spaść z konia, to z dobrego.
Ale panna Miecznikówna, bo ją tak zwano, (miała imię Klara), ani spojrzeć z razu chciała na przybylca: jakoś go miała za baj bardzo.
Dopiero, gdy jéj Wąż coś poszeptał do ucha, zwróciła nań prześliczne oczy czarne, i poczęła mu się przypatrywać bardzo uważnie.
Tymczasem staruszka téż przyzierała się Hińczy; a że starzy gadatliwi bywają, poczęła go téż badać na wsze strony. Znała zaś rodziny wszystkie: nietylko w Lubelskiém, na Podlasiu, w Drohickiém i Łomżyńskiém, ale, można powiedzieć, cały szlachecki świat, na palcach... Marek odpowiadając staréj, na młodą spoglądał... i oczyma się jakoś porozumiewali potrosze, lepiéj niż z początku.
Dwie gosposie, choć miały okrutny ząb do gościa, musiały téż w domu zachować z obcym grzeczność pewną.
Obie one rozpytywały pocichu towarzyszów Saczka i Węża o szczegóły przygody, a że nie namówili się wszyscy co powiadać, niektórzy całego planu nie dosłyszeli, plątali się w odpowiedziach, tak, że kobiety już nie wiedziały co i myśleć.
Zeszły się do kątka i rzekła pani Saczkowa do Wężowéj:
— Ja ci powiadam, serce moje, że oni wszyscy kłamią... to co innego było...
— Ale cóżby to miało być? — spytała druga.
— Albo ja ich wiem; tylko mi się zdaje, że i mój i twój, coś na sumieniu mają; nie czysto im z oczów patrzy. Pobroili, a na kogoś składają. Ale niedoczekanie ich — mówiła Saczkowa — jak ja mojego wezmę na spytki: dojdę prawdy!
— A zkądżeby się znowu ten obcy wziął? — dodała druga — po coby go tu przywieźli?
— Dojdzie się wszystkiego! cierpliwości!
Po wieczerzy zajęło się na straszną pijatykę. Wąż był w domu gościnny jak mało; żona w innych sprawach miała prawa wielkie, ale gdy szło o gości, o przyjęcie, o reputacyą domu, już milkła, aby powagi swéj nie narazić, bo wiedziała, że nic nie dokaże.
Marek tymczasem zbliżył się do pięknéj panny, a gdy ją oko w oko zobaczył o krok przed sobą, dopiero go urokiem swym objęła. Zarazem téż onieśmielał zupełnie, jakby do królowéj przystąpił.
Wąż, ile razy przechodził mimo, łokciem go potrącał i szeptał:
— A no, śmieléj, bo kobiety niuńków nie lubią.
Myśli tedy sobie Hińcza: korona mi z głowy nie spadnie, choćby panna mi nie bardzo była chętną i posunął się ku niéj. Ale obcemu o czém tu było mówić, głowę łamał; nawet na początek nic znaleźć nie mógł. Ona téż patrzała wielkiemi ślicznemi oczyma, nie poczynając rozmowy.
Nierychło jakoś wzięła ją litość nad nieszczęśliwym i zmierzywszy go od stóp do głowy, zapytała:
— Waszmość pan jedziesz z Podlasia?
— Tak jest.
— A czy nie z okolicy Witowa?
— Pani Starościnéj Kocowéj?
— Jéj samej: znasz ją waćpan?
— Ja? tak, pani; najbliższa to sąsiadka mojego opiekuna, pana Hińczy z Rogowa, ale że ze sobą są źle, nie widziałem jéj aż do téj pory. W drodze właśnie spotkaliśmy się kilka razy.
— Prawda, że to śliczna pani? — spytała przypatrując się chłopcu Klara.
— A któżby tego nie przyznał! — odparł Marek — tylko dziś w oczach moich straciła.
— To czemu?
— Bom panią zobaczył!
Dziéwczę się uśmiechnęło pogardliwie.
— Prędko pan przychodzisz do poufałości — rzekła — Starościnę poznałeś na drodze, a tu ledwie z konia zsiadłszy, prawisz komplementa.
— Zwykłem się spieszyć — odparł Marek wesoło — czasu nie mam i dlatego i z panią Starościną bliżéj się poznałem na gościńcu, nie czekając aż ją gdzie w sali i pod dachem spotkam.
— Na gościńcu? a to jak? — spytała panna Klara.
— Miałem to szczęście, żem ją w nieszczęściu, jeśli nie poratował, to pocieszył przynajmniéj — ozwał się Marek, spoglądając na swój pierścień ze szmaragdem.
— W jakiém nieszczęściu? cóż ją spotkało?
— Napadli ją rozbójnicy, co się u nas nie często trafia... trochę odarto powóz, raniono człowieka, nastraszono Starościnę. Ten sam zbój potém i mnie napastował.
Klara uśmiechała się.
— A jakżeś waćpan z tego wyszedł? — zapytała.
— Zabiłem go! — odpowiedział chłodno i krótko Marek.
Panna popatrzyła nań, uśmieszek przeleciał po jéj ustach, widoczném było, że tę przechwałkę wzięła za czyste kłamstwo.
Marek to poczuł.
— Dostałem zaproszenie do Warszawy; a może i tam pojadę... — dodał.
— A radbyś ją pan zobaczyć?
— Teraz już mi tak nie pilno!
— Dlaczego?
— Bom oczy nasycił na panią patrząc.
— Pan, widzę, słyszeć musiałeś, że się kobiéty biorą na słodycze jak muchy? — odezwała się pogardliwie Klara.
— Nie; alem słyszał, że na serce są litościwe.
— Czy już tak prędko boleć waćpana zaczęło, i któż to temu przyczyną: pani Kocowa?
— Serce jeżeli ma zaboleć, to od pierwszéj chwili lub nigdy, a gdy boli, to mu kwadrans wiekiem... — rzekł Marek. — Gdyby mnie od Starościnéj oczów zabolało... o! toćbym był za jéj dworem ciągnął.
— A onaby waści jak innych odprawiła?
— Być może! — odezwał się Marek. — Dlatego ja się sam odprawić wolał z całéj przygody na gościńcu, a z wczorajszego spotkania przypadkowego na Wólce Cibarzewskiéj, zostało mi tylko...
Błysnął pierścieniem.
— Jakto? — zdumiona spytała panna Klara — ona waćpanu dała?
— W zamian za inny, który ja z worka zbójcy zabitego, ofiarować się jéj ośmieliłem.
— A więc to były zrękowiny: i kiedyż wesele? — i uśmiechnęła się Klara. — Nie wiedziałam, że tak dobrze trafię, pytając się was o moją krewniaczkę Starościnę... Powtarzam: kiedyż wesele?
Marek popatrzył na piękną pannę; westchnął.
— Gdybymci ja tego pragnął — odezwał się — nie odjechałbym pani Kocowéj.
— Srogi bałamut jakiś z waćpana! — zawołała śmiejąc się panna — nie pierwszy to pewnie pierścień i nie ostatni; ale kto ich wiele ma, jakby żadnego nie miał.
— Mam tylko jeden — rzekł Marek — a i ten, gdybym na piękny paluszek mógł włożyć, wolałbym go na nim, niż na moim.
To mówiąc, zdjął pierścień i podał go pannie Klarze, która cofnęła się oburzona, ale z uśmiechem, dowodzącym, że się nie bardzo gniewała.
— Nie tak obcesowo, mości panie! — szepnęła cicho — co nagle...
— Jam się zwykł śpieszyć.
— Aby jutro odjechać, hę? — dodała Klara.
— I to być może.
— Jedź-że pan ze swym pierścieniem i szczęśliwéj drogi — dygając mu, odezwała się panna Klara — ja go nie wstrzymuję.
— Może mi pani choć zlecić co raczy do krewnéj, do pani z Witowa: odniosę wiernie.
— A dobrze! powiedz jéj pan, by nie tak szafowała pierścieniami po drodze, bo się niemi potém ludzie chwalą i cudze serca chcą kupować.
Marek powoli szmaragd włożył na palec, posmutniał.
Panna wszakże słusznie mu dawszy odprawę za jego zuchwalstwo przy pierwszéj rozmowie, nie uciekała jakoś od dalszéj. Byłto nie bardzo zły znak.
Chłopiec pomyślał sobie:
— Mam com zasłużył, ale i po odkoszach ludzie wracają.
Klara znać go wybadać chciała o przygodzie i zaczęła z drugiéj strony.
— Aleś pan nielitościwie postąpił z panem Saczkiem! — rzekła — z czegóż to przyszło do zwady?
— Oh, pani! — uśmiechnął się Marek — gdzie krew gorąca, tam się od pierwszego wejrzenia kocha i od pierwszego słowa bije... Kto może powiedzieć: co mu dobyło z piersi westchnienie, a szablę z pochwy?
Klara uśmiechnęła się.
— Więcéj zawsze potrzeba czasu na zgodę niż na zwadę — rzekła — a ponieważ obciąłeś waszmość naszych braci, powinieneś ich teraz pielęgnować i jutro nie uciekać. Myślę, że na tém wygrasz téż, bo jeśli Starościna w drodze do Warszawy, Wężowna pewno nie minie.
Markowi wcale nie uśmiechało się to nowe spotkanie, choć zaproszenie, aby został, dodawało otuchy.
— Niech pani wierzy, że gdybym mógł tu zostać, to pewno, że nie dla Starościnéj!
Spojrzeli po sobie.
— A dla kogóż? — odezwała się Klara.
— Abym dłużéj mógł oglądać oblicze pani.
Panna zżymnęła ramionami.
— Czy już ten przeklęty Wąż, coby się mnie i opieki chciał pozbyć, szepnął co panu?
Marek nie odpowiedział.
— Ja dokończę, o czém on nie mówił pewnie — śmieléj coraz zaczęła panna — niedarmośmy krewne z panią Kocową, bo cioteczne siostry. Obie mamy jedne skłonności. Lubimy, żeby nam ludzie pochwałami kadzili, żeby się nam głowy zawracały i serca paliły... ale do wyboru jesteśmy trudne. A ktoby sięgnął myślą ku nam, musi się w dobrą uzbroić cierpliwość... Do zakonu nie przyjmują bez nowicyatu.
— A kto ma powołanie, toć i na nowicyat o chlebie i wodzie gotów, byle go na braciszka przyjęto? — pytająco ozwał się Marek, któremu się panna coraz więcéj podobała.
— Próbować nikomu się nie broni! — szepnęła panna Klara i odeszła.
W téj saméj przecie chwili, klapnął go po ramieniu Wąż.
— A co? jak tam idzie? — spytał śmiejąc się — dobrześ się wziął: panny śmiałków lubią.
— E! — rzekł Marek — to sprawa nie łatwa, hic mulier.
— Ale panna, bodaj nie złém okiem na cię patrzała; bądź asindziéj dobréj myśli, niech koń odpoczywa; baby się wysapią: posiedzisz tydzień, choćby i dwa.. Któż wié? Śmierć i żona, przeznaczona.
Marek się zadumał.
Pili wszyscy, jak mówiono na humor, dotrzymał im placu i na pobojowisku pobitych pogrzebał, bo się rozprowadzeniem ich zajął wraz z gospodarzem, który téż trzeźwo się utrzymał.
Kobiéty dawno już spać poszły, było nadedniem, gdy do wyznaczonéj mu izdebki w oficynie, dostał się pan Marek, okrutnie zmęczony i rozmarzony: przygody podróży, trunek, miłość, szumiały mu w głowie. Nie położył się wszakże tak rychło i swoim obyczajem parę razy w palce stuknął. Jechać! zostać! zostać! jechać! Co robić?
A nuż pani Kocowa naśpieszy? a nuż piękne oczy panny Klary wpiją się głębiéj w serce. Czy Wawrkowi kazać siodłać konie, czy zostawić go w spoczynku?
Myślał długo, nareszcie w niepewności spać się położył, aby sprawę zdać na losy — i tak dobrze chrapnął, że gdy się obudził, było już blizko południa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.