Przygody pana Marka Hińczy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody pana Marka Hińczy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz mniéj osób zostało w Wężownie; szlachta, która pojedynkowi za świadków służyła, po większéj części nad rankiem się wyniosła, aby od kobiét, gdy się prawdy całéj dowiedzą, nie cierpiéć wymówek; został tylko zaspawszy Marek, kilku poufalszych domowników, dwóch Saczków i zwykłe towarzystwo miejscowe. Ale mało któremu dworowi brakło około codziennego stołu do dwóch dziesiątek.
Hińcza uważał to za jakieś przeznaczenie, iż... zaspał.
Wyjechać przed śniadaniem, przed obiadem raczéj nader trudno, jeśli się kto co dnia nie wyrwie; po obiedzie znowu ciężka jazda i niewiele się drogi robi, a wieczorem tylko najbliżsi sąsiedzi mogą wyruszyć. Słowem, że pan Marek, nie wybrawszy się rano, potém już o podróży myśleć nie mógł.
Dom był zresztą bardzo przyjemny. Wąż dobre człeczysko z kościami, nie gadatliwy, nie klekot, rozumny i polityk wielki z ludźmi. Tylko gdy go nieco zagnało, czasem się do szabli rwał, ale ogień ten nie trwał długo, jakeśmy to już widzieli.
Około południa wyczekując obiadu, zebrało się wszystko do pokojów.
Po twarzach pań i panów znać było, że wzięto ostatnich na konfesatę, i że niewinność Hińczy w całym jaśniała blasku. Pani Saczkowa i Wężowa czując, że go niesłusznie wczoraj kwasem poczęstowały, chciały teraz naprawić to, nadzwyczajną uprzejmością.
Nawet panna Klara, która podobną była teraz do gwiazdy porannéj, wedle wyrażenia nadwornego poety pana Łukasza Zembrzuskiego, rezydenta w Wężownie, grzeczniejszą była dla Marka i weselszą niż wczoraj. I wszystko się składało jak najśliczniéj dla gościa, któremu Wąż szeptał ciągle, aby się do panny brał gorąco, gdyby licho nie nadało natręta.
W godzinie obiadowéj zawsze gość jest w Polsce najprawdopodobniejszy, każdy bowiem wié, że jeśli chce dobry obiad zjeść, musi na niego trafić, a jeśli nie trafi, skazany zostanie na przystawkową smażeninę naprędce; często nawet gdy kucharz z fuzyą poszedł w las, przez niepatentowanego kopcidyma uprażoną.
Nie zdziwiono się klaśnięciu z bata, ale gdy szlachcic wysiadł wcale nieznany, pan Wąż czekał już, aby mu się przedstawił.
Byłto Krukowski Glinka, który jakim sposobem trafił na trop Marka, niepodobna wytłómaczyć. Zawsze miał węch dobry, ale tym razem chyba mu jasnowidzenie pomogło.
Że za Hińczą gonił, zdawało się nie ulegać wątpliwości. Submitował się jednak, jako zbłąkany, ufając starodawnéj gościnności szlacheckiéj, a dołożył, iż Wężowie przez Łąszewskich wprawdzie, byli nawet z Krukowskimi spokrewnieni.
Pan Marek postrzegłszy, a stał właśnie z rękami rozstawionemi i motkiem białych nici na nich, przed panną Klarą, która je zwijała, postrzegłszy Kruka, bardzo skwaśniał.
— Wyobraź sobie pani — rzekł do panny Klary — że ten jegomość, który oto wchodzi z panem Wężem, po mnie tu przyjechał i ściga mnie w imieniu opiekuna, abym do domu powracał. A toż już niepojęta rzecz, jak mnie tu trafił?
— Dlaczegóż waćpan wracać nie chcesz do domu, kiedy opiekun sobie tego życzy? — spytała panna.
— Długoby to opowiadać — rzekł Hińcza — wszakże krótko się wytłómaczę: opiekun mnie sam w świat wyprawił, a ledwiem był za drzwiami, aż wysłał po mnie zawracając. Ależ ja nie chcę.
— Starszych wolę szanować trzeba! — odezwała się panna.
— Ja téż ją w takiém mam poszanowaniu, że pierwszy rozkaz spełniłem, tylko sobą jak dzieckiem rzucać nie dam. Chciałbym trochę świata powąchać i ludzi zobaczyć.
— Smakuje jegomości swoboda?
— Jak każdemu; wszak i pani nie radaby jéj zbyła?
Klara spojrzała nań bystro.
— Przynajmniéj dobrze muszę wprzódy znać tego, komu ją oddam.
Wtém Kruk z chytrym zbliżył się uśmiechem.
— Co widzę! — krzyknął — waćpan tu... pan Marek Hińcza! o fortunne losu zdarzenie. W Wólce myśleliśmy wszyscy, że się waszmość z rozpaczy utopił.
— A jegomość nic nie wiedząc, trafiłeś na mnie do Wężowna?
— Nic nie wiedząc — odparł Kruk — zkądże mógłbym wiedzieć o was? Po drodze do Warszawy, tu? wstąpił do piekła po drodze mu było? i bez drogi! istny trafunek.
— Z którego się bardzo cieszę — odparł Marek — bo jesteś waszmość świadkiem, że nie próżnuję: zastępuję dwa krzesełka, przynajmniéj do zwijania nici.
— Czasu nie tracisz! — rzekł Kruk głośno — tam dawałeś się waszmość bałamucić Starościnie, a tu usiłujesz zbałamucić...
— Jéj cioteczną siostrę — rzekła dygając panna Klara.
Kruk uniżenie się skłonił.
— Zawsze wierny przynajmniéj dostojnéj rodzinie waćpaństwa dobrodziejów! — odpowiedział z uśmieszkiem.
Po takiém zagajeniu rozmowy, daléj niewiele co do mówienia było. Marek obróciwszy się do panny, udawał, że Kruka nie widzi; ten zmierzył ku gospodarzowi, gospodyni, i powoli aklimatyzować się zaczął.
Hińcza doskonale wiedział, że mu tu buty uszyje, ale nie było na to rady; na sam widok Kruka stanął mu w myśli Wawrek i szpak, postanowił drapnąć, wyrzekając się nawet panny Klary, i w duchu rzekłszy: że tym razem już Kruk go nie doścignie.
Stary szlachcic dokazawszy tego, że Marka pochwycił, był tryumfujący: ręce zacierał, śmiał się, kobietom komplementa prawił i ani mu do głowy nie przyszło, żeby ofiara wymknąć się mogła.
Tymczasem motka jeszcze było kawałek, Hińcza stał, przy téj zręczności, wpatrując się w oczy ślicznéj panny i wzdychając nader wymownie.
— Czy téż pani słyszała — spytał — że są na świecie i takie stworzenia i tacy ludzie, którzy razem z sobą dosiedzieć nie mogą i żyć nie potrafią?
— Ale to się bardzo często trafia — odezwała się Klara — a co gorzéj nawet tym, co żyć z sobą muszą.
— A gdy nie muszą — odparł Marek — naturalna rzecz, że gdy jeden się gdzie pokaże, drugi znika.
— Ucieka! — dodała panna z przyciskiem. — Ucieczka jednak, jak mnie się zdaje, to zawsze tylko przyznanie się do obawy, a ja tchórzów w mężczyznach nie rozumiem.
Czy panna Klara go tak odgadła, czy przypadkiem to powiedziała, dosyć, że Marek marsa nastawił i ręce mu się zatrzęsły.
— A cóż czasem zrobić z człowiekiem, z którym się wypałaszować nie można? — odezwał się głosem stłumionym — ani się go zbyć, ani od niego odkaraskać?
— Nie wiem! — szepnęła panna Klara — ale mi się często trafia, że mi nie w smak człowiek dokucza: to go nie widzę, to do niego nie mówię, to go dla mnie niéma.
— Dobraby to była rada, gdyby człowiek miał anielską cierpliwość i kamienną obojętność, ale mnie na jednéj i drugiéj zbywa.
— Ślicznie! — zawołała, śmiejąc się panna — dałeś mi waszmość cierpliwość anielską, to prawda, choć ona tylko kobiéca, ale za to obojętność kamienną, do któréj się téż nie przyznaję.
— Nie sądzę, bym zgrzeszył obojgiem — rzekł Marek, ostatnie pasmo rozplątując, oswobodzony nareszcie od nici i straży przy Klarze. — Jakkolwiek to pani nazwiesz, jeślibym był w konieczności zniknienia, racz mi pani zachować łaskawe wspomnienie, jako wiernemu słudze.
Panna Klara mrugnęła nań bardzo dziwnie i dała mu znak, żeby przeszedł do drugiéj izby. Tu stanęła patrząc nań śmiało.
— Waszmość myślisz uciekać? — spytała.
— Przyznaję. Ten nieznośny Kruk spokoju mi nie da, aż mnie na obroży do Rogowa nie odprowadzi.
— Żal mi waćpana!
— A! powtórzże pani to słowo tak miłe.
— Nie rozumiesz mnie; wyraziłam tylko litość moję: żałuję go, chciałam powiedzieć.
— Dziękuję pani.
— Ale możeby się i rada znalazła.
— Jakaż rada? posłuchałbym jéj chętnie.
Klara pochodziła po pokoju.
— Zawołaj więc pan przyjaciela swego, pana Saczka: zobaczymy.
Niedaleko stał potrzebowany: dosyć nań było mrugnąć, żeby się przystawił.
— Słuchaj waćpan! — odezwała się Klara — wszakto prześladowanym, święta cnota dopomódz?
— A, jakże! obowiązek!...
— Pan Hińcza chce nas opuścić z obawy tego Kruka czy Krukowskiego, który tylko co tu przybył... on go ściga od domu. Mnie, choć kobiécie, myśl przyszła...
— A my ją wykonamy, jeśli dobra — rzekł Saczko — ręka rękę myje: co trzeba?
— Chcesz waćpan uciekać, aby ujść téj nieznośnéj pogoni, nieprawda? Mnie się widzi, że na to jest sposób. Pan Saczko waćpana ukryje misternie w lamusie, a sam z waćpana końmi i chłopakiem drapnie. Kruk pójdzie w trop, a ten kawaler tak mu pewnie jak zając kluczów naplącze, że się zgubi. Tymczasem waćpana po odjeździe nieprzyjaciela, z lamusu uwolnią. Moja siostra będzie pamiętać o tém, aby na niczém w więzieniu nie zbywało.
Marek się uśmiechnął z radości: sięgnął po śliczną rączkę do pocałowania, ale mu się wymknęła i panna Klara, śmiejąc się uciekła.
Młody Saczko ujął pod rękę Marka i cichuteńko się wynieśli.
Kruk o Saczku nie wiedział nawet, więc sprężyny tego figla nie dopatrzył; chytra Klara wróciła spokojniuteńko, dopytując o panią Kocową; zabawiała Kruka, który się na jéj słodki głosik i uśmieszek tak dał wziąć, jakby nie był siwy i stary.
— Ależ, mospanie! — rzekł do gospodarza, wstawszy po chwilce — ależ to, mospanie, panna!... no, umarłyby do niéj wstał z grobu.
— A nim co będzie, nie jeden żywy się jeszcze dla jéj oczów położy do mogiły.
— Królowa! mospanie! — zawołał Kruk — bo to i kibić i twarz i rozum i gładkość i dowcipek.
— No! i posażek nieszpetny téż — dorzucił gospodarz — ale dziewczyna trudna.
— Jéj téż choć się królewicz należy! — w zapale dorzucił Kruk.
Wtém dano do stołu, gospodarz wszedł, za nim przekąski; drzwi się otworzyły, zapach zdrowego barszczyku rozszedł się po pokoju: pani Wężowa rękę Krukowi podała. Obejrzano się dokoła.
— Gdzie mój brat? — spytał Saczko.
— Pojechał do domu, bo mu o pilnéj sprawie dano znać jeszcze przed przybyciem gościa — ozwała się, doskonale kłamiąc Klara.
Wąż spojrzał jéj w oczy i ona mrugnęła i choć nie wiedział co to znaczy, zmilkł.
Ale obejrzano się powtóre.
— A pan Hińcza?
Nikt nie wiedział gdzie Hińcza; myślano, że się zabałamucił około stajni i zaraz powróci, tylko Kruk nastawił ucha i tknęło go to. Już miał serwetę założoną gdy się to stało, i zmartwił się niespokojny, czekając z łyżką w ręku, czy się Marek nie zjawi.
Po chwili gospodarz poszedł go szukać.
Kruk barszczu nie jadł, mimo pokuśliwego zapachu: blady był.
Wszystkie talerze były próżne, gdy pan Wąż wrócił, trąc czuprynę.
— A niechżeby takich gości — zawołał — co nie wiedzieć jakim obyczajem, nie powiedziawszy: Bóg zdarz! uciekają gdy barszcz na stole! Wszak to Marek Hińcza drapnął.
— Co waćpan mówisz! — zawołał zrywając się Kruk. — Drapnął? dokąd? co? jak? Za pozwoleniem waćpaństwa dobrodziejstwa: nieskończenie przepraszam, ale między nim a mną gra o lepsze. On ucieka, a ja gonię; nie może być, żeby on mnie w pole wyprowadził. Jak pana Boga kocham! barszczu się zrzekam, sztuka mięsa opuszczę...
— Flaki będą! — zawołała gospodyni.
— A, flaki! — westchnął Kruk — ba, co mi po nich, kiedy ze złości moje własne się trzęsą! trzeba gonić: to zając nie człowiek! Przepraszam, ale jechać muszę.
— Nie puszczę! — zawołał Wąż — wszak konie owsa nie zjadły i nie zaprzężone.
— A, no! póki koni nie założą, posilę się, ale gdy zajdą, choćby w pół talerza, odbiegnę: ta rzecz punkt honoru.
— Ścigasz go, waszmość, jak złodzieja! — dodała panna Klara.
— Muszę! — zawołał Kruk, gorący barszcz łykając — punkt honoru; młokos mi nie ujdzie! to darmo.
Posłano, aby konie zaprzęgali i rozmowa przerywana: o Marku, o Łowczym, o Rogowie, o Staroście, wytoczyła się bardzo żywo.
Nie szczędził Kruk Hińczów i nikogo, a szczególniéj Marka; ale bądźcobądź, Wężowie i panna Klara byli raczéj za nim niż za Łowczym i jego wysłańcem. Owszem, przysłużył się bardzo jeszcze mimowolnie chłopakowi, bo w ten sposób jego pochodzenie, położenie i stosunki poświadczył, że już wątpliwości żadnéj mieć nie było można co zacz jest.
Gdy woźnica z bicza w ganku palnął, zerwał się od przedziwnéj potrawki z gęsi, pan Krukowski, usta otarł, gospodynię w rękę pocałował, kieliszek strzemienny jeszcze sobie dał narzucić i na brykę siadł, rozpytując zaraz: kędy ruszył Marek? I tyle go widać było.
O sekrecie całym, po odjeździe Saczka, tylko panna Klara wiedziała; Wąż westchnął, coś użalając się nad Hińczą, a ta mu powiada wręcz:
— Idź-no waćpan, otwórz lamus i weź go do stołu, bo już będzie bezpieczny.
Wąż nie zrozumiał: jaki lamus i co?
— Schowany, siedzi w lamusie. Saczko poczciwy siadł na konia, aby starego nudziarza wywieść w pole.
— A panna zkąd o tém wiesz? — rzekł Wąż śmiejąc się.
— Podsłuchałam przypadkiem — odpowiedziała Klara, rumieniąc się — nie pytaj waćpan, a więźnia uwolnij, boć już Kruk nie wróci.
Poczęli się wszyscy śmiać serdecznie z doskonałego figla, spłatanego staremu; i Wąż pobiegł do lamusa, niebawem wracając z panem Markiem, który także się uśmiechał, bo figiel udał się doskonale.
Saczko młodszy był chłopak figlarz wielki i już się można nań spuścić było, że tak się uwinie, iż do wieczora może powrócić. Znał okolicę doskonale, drogi i drożyny; a co więcéj, miał ludzi w pogotowiu, którym zlecił, aby rozpytującego się w pędzie Kruka bałamucili i coraz nową drogą na szpaku uchodzącego szlachcica z wyrostkiem pokazywali.
Markowi w najdelikatniejszych żywota przejściach nigdy na dobrym apetycie nie zbywało i tym razem zasiadł do barszczu, na krześle opróżnioném przez Kruka z głodem czystego sumienia i młodości. Zmiatał tak z talerzy, że gospodyni miło było na to patrzeć; dokładano mu z półmisków: nigdy nie wzgardził dobrém sercem, i jadł choćby za trzech.
Oczy téż do jedzenia niepotrzebne, patrzały jak w tęczę na siedzącą przeciw niego pannę Klarę i równie były zatrudnione. Wielką czuł dla niéj wdzięczność, boć mu dobrą radą przyjaźni dowiodła i ośmieliła znacznie. Ale kiedyniekiedy, jako młodemu, przychodziła téż na myśl Starościna i pierścienie, i jakbyto się baby pozbyć.
Pocieszał się tém, że swym obyczajem na losy zdał resztę.
W Wężownie téż siedziéć długo nie wypadało i nadużywać gościnności, choć teraz bardzo mu było dobrze i miło.
Po obiedzie wyszli z Wężem i Saczkiem starszym do ogrodu. Ranny, dzięki węgierskiemu plastrowi, miał się znacznie lepiéj... choć go ściągająca się rana pobolewała, ale szlachcic ma naturę twardą i cięcie od szabli, dla niego chléb powszedni.
— Wiesz co — rzekł Wąż — ja jestem człowiek otwarty; jak mnie widzisz tak pisz: gadajmy z sobą po ludzku. Panna na waszeci dobrém okiem patrzy, ty na nią jeszcze lepszém; jużto niéma się co okłamywać: możesz się tak ożenić, że całe życie Panu Bogu za błąd w lesie będziesz dziękował. Ale żelazo kowal bije póki gorące, faemina variabilis, mówi ksiądz proboszcz, homo mutabilis: ja ci radzę nie opuszczać placu.
— A cóż ja tu będę robił? — rzekł Marek — trudno w gościnie będąc, konkurować: ani łomu, ani domu.
— Słuchaj! — rzekł Saczko — myśmy wszyscy naród jeden; powinniśmy sobie pomagać: zapłać mi dzierżawę, to ci Maczki wypuszczę.
— Cóżto za Maczki? — spytał Marek.
— A, no! wieś, daj Boże do wieku! — odparł Saczko — jak mi za nią dasz tysiąc talarów, to drugie tyle przy pracy zarobisz.
— Nie jestem od tego — odparł Marek.
— Maczki! na co mu Maczki! — przerwał Wąż — ja mu coś lepszego dam. Wszakci majątek Klary szuka dzierżawcy; niech weźmie Surynówce, to jeszcze lepiéj.
— A co za Surynówce? — spytał Hińcza, rachując się z kieszenią, boć przecie i remanentu, i koni, i łyżki, i miski, i wszystkiego potrzebował — co za Surynówce?
— Jak dla brata, półtora tysiąca bitych... nie przepłacisz... a panna ci sama kontrakt ze mną podpisze, i kto wié, czy ten do innego nie będzie wstępem...
— Ani Maczków, ani Surynowiec nie znam, ani cen w okolicy; ale na szlacheckie słowo ufam i daję rękę: półtora tysiąca na stół kładę dzisiaj.
— Słowo?
— Słowo.
— Zgoda!... i zapijemy kontrakt, aby dzierżawcy Pan Bóg dał szczęście, a wieczorem do Surynowiec pojedziemy oglądać, abyś kota w worku nie brał.
— Nietylko kota w worku, ale z zawiązanemi oczyma, biorę co dajecie! — zawołał Hińcza. — Surynowiec patrzéć nie chcę, póki moje nie będą.
Tak w krótkiéj przechadzce po sadzie, dobił się targ i rozwiązały losy pana Marka: niespodzianie wyściskali się wszyscy i poszli do kobiét.
Wąż wziął pod rękę Marka, podprowadził go do panny Klary i rzekł:
— Przedstawiam siostrze dobrodziejce, dzierżawcę Surynowiec; półtora tysiąca talarów kładnie na stół, na niewidziane i prosi dziedziczki o łaskawe względy.
Panna Klara spojrzała zdumiona.
— Ależeście się panowie uwinęli! — zawołała. — Wprawdzie moim opiekunem jesteście, ale może się godziło spytać o zdanie kobiéty... A gdybym ja Surynowiec puścić sobie nie życzyła?
— Ha! no, to Saczko mu puści Maczki i zostanie zawsze z nami.
— Jużciż jabym bez woli pani majątku jéj nie wziął — szepnął Marek.
— Posłuchajcież mnie! — odezwała się Miecznikówna ze stanowczością wielką — z wielu względów wolę, aby pan Hińcza wziął Maczki; nie trzeba ludzkim językom dawać karmi: mielą one i bez tego.
— Jak wola i łaska — rzekł Marek — ale nie jest pani przeciwną bym Maczki dzierżawił?
— A cóż to do mnie należy? — odpowiedziała panna ruszając ramionami — bierz sobie waćpan powiat cały... tylko nie moje Surynówce.
— Prawda, że hic mulier — szepnął Wąż — ale kto ją wié? rozumniejsza może odemnie. Jużto ten, co się z nią ożeni, gdyby mózgu mu zabrakło, znajdzie go w domu.
W ten sposób tedy, Marek Hińcza został tego dnia dzierżawcą Maczek.
Pieniądze Łowczego starczyły na zapłacenie dzierżawy, a zdobyte na zbóju, posłużyły na ekwipowanie się i zagospodarowanie.
Nazajutrz rano z Saczkiem pojechali zobaczyć Maczki.
Wioska była dobra, co się zowie, ale poznać łatwo mógł nowy dzierżawca, że w niéj oddawna nikt nie mieszkiwał. Byłci tam dwór stary, ale przez ekonomów niechlujnie utrzymany; był i ogródek zarosły; było wszystko co trzeba dla żołądka i worka, tylko tego co dla duszy i oka, brakło.
Marek się tém nie zraził, boć to się robi pracą i sercem, a do tego, jak mówiono w owe czasy, królewszczyzna nie ojczyzna (drugiéj połowy nie dopowiemy, bo trąci odpowiedzią gwardyi pod Waterloo), dzierżawa téż nie wieczność, aby przeżyć na niéj.
Maczki były w położeniu cale piękném: stare dworzysko całe w lipach na pagórku, dołem rzeczka...
Zielone łąki dokoła, tylko z jednéj strony, pola przytykały do gumien.
Dziedziniec trzeba było oparkanić, sad oczyścić, gumna popodpiérać, bo któżby na arędzie budował? i żyć się mogło!...
Sam dwór modrzewiowy pochodził jeszcze z tych czasów, gdy je cale inaczéj stawiano; połowę go prawie brały sienie ogromne z kominem, jak wrota wjazdowe dla służby czekającéj na panów. Było pokojów dosyć, alkierzy, bokówek i zamczystych kleci. Dla jednego człowieka do zbytku; to téż ekonoma Marek zostawił w drugiéj połowie, a dla siebie lepszą zająwszy, zaraz trzeciego dnia wziął się do gospodarstwa.
Wawrek ze szpakiem nazajutrz powrócili zaraz, a Kruk gdzieś się zabił, bodaj nie w Sandomierskie za cieniakiem.
Dopiéro wziąwszy ową dzierżawę i rozpatrzywszy się w niéj Hińcza, postrzegł po sobie, że mimo szlacheckiego powołania, do gospodarstwa się nie zdał wcale. Nic go to nie bawiło, co mu prawił ekonom; a do robotników pojechawszy, trzeba przyznać, że na młode dziewczęta najwięcéj patrzał... na rolę niekoniecznie.
I ówczesne téż gospodarstwo, nim jeszcze postępowe skomponowano, było nader proste. Zasadą jego najprzód: Maciek zrobił, Maciek zjadł. Wielkich rzeczy nie wymagano. Szło o to, żeby gospodarstwo, jak Boży świat, obracało się sobie same, nie potrzebując ani popychania, ani wkładania grosza, ani wielkiego ekspensu rozumu, który do czego innego służył.
Na Maczkach w ten właśnie sposób wyśmienicie było można gospodarzyć i nie tracić a żyć.
Co się tyczy zarobku i dorobku, mało kto o tém myślał, a Marek najmniéj. Zawsze był pewny, że się musi w końcu czy ożenić bogato, czy spadek dostać darmo... czy... a od czego była szlachecka opatrzność? Jakoś to będzie.
W pierwszych dniach, dopóki się dom zaopatrzał, oglądało się granicę, objeżdżało pola, rozpoznawało lasy do łowów i t. p. Hińcza się dość żywo zajmował wszystkiém; dokończywszy tego, poczęło mu być nudno w domu.
Naówczas miał pod bokiem Wężowno, miał niedaleko Saczka, a młodszy poprzyjaźniwszy się z nim, przesiadywał téż po całych dniach, lub razem z nim po sąsiedztwie jeździli.
J. M. pan Krukowski wręczył mi pisanie WM. pana dobrodzieja, z którego wyczytałem, iż wolą jego było, abym coprędzéj do Rogowa powracał, tak jako téż z woli opiekuna, a dobrodzieja ową rezydencyę opuściłem. Boli mi serce nie pomału, iż dobrotliwego rozkazu Łowczego, opiekuna a dobrodzieja z synowskiego serca, posłuszeństwem spełnić nie mogę.
Wieleby się o przyczynach rzec dało, najstateczniejszą jest wszakże ta, którą z ust samego Łowczego w chwili odjazdu mojego słyszałem, w żywéj ją zatrzymując pamięci, iż człek się sam swojego życia i przyszłości dorabiać ma w pocie czoła, jak Pan Bóg przykazał. Téj maksymie będąc posłusznym, skoro Rogów opuściłem na wyraźne rozkazanie pana Łowczego, a osobliwszego dobrodzieja mojego, jąłem się szukać chleba i myślę, że jużem go pochwycił.
Trafiła się w Lubelskiém dzierżawa niczego i z dobrymi ludźmi do czynienia, nie mieszkając wziąłem ją od tego św. Jana i osiedziałem się oto tu w Maczkach, a dziś nie pozostaje mi, jeno prosić na tę nową imprezę o błogosławieństwo ojcowskie, którego spodziewając się po trwałych dobroci jego dla mnie dowodach, mam honor pisać się intimo corde, z najgłębszém poszanowaniem i wdzięcznością wiekuistą.
dobrodzieja mojego i t. d.“
Nie widać było ani słychać Kruka, gdy Łowczemu list ten przyniesiono. Zrazu mało oswojony z pisaniem wychowańca, z którym korespondować nie potrzebował, zawsze go mając pod ręką, nie poznał nawet przez okulary pan Mikołaj Hińcza od kogoby list mógł być; rozpieczętował niecierpliwie i oczyma pobiegł do podpisu, a znalazłszy Marka, z wielką uwagą całą epistołę wyszlifowaną ceremonialnie odczytał raz i drugi, jeszcze do siebie przyjść nie mogąc z podziwienia.
Oczywistą było rzeczą, że chłopca napowrót dostać będzie niepodobieństwem, ale zdało się zarazem, iż pani Kocowéj i jéj zabiegów tam przesiedlenia się uniknie, co zawsze pocieszało. List więc złożywszy przy sobie na stole, jął dumać Łowczy długo, coby mu począć wypadało: pisać, czy nie i jak? Przyszło mu nawet na myśl, że kończący się miesiąc czerwiec, był cale miłym do podróży, i że niemiec fizyk, wielce mu ruch, a przejażdżkę doradzał.
Nogi wprawdzie nabrzękłe protestowały, ale duch był krzepki i przywiązanie do chłopca wielkie.
— A kiedy się już stało — rzekł — nié ma co robić, przyjąć należy spełnione i chłopakowi dopomódz. Żeby téż był choć napisał: co za dzierżawę dał, ile morgów w zmianę, co czyni gotowego grosza propinacya; ale to zawsze jeszcze pędziwiatr... ani słowa. Pewnie grosza mu ledwie starczy na zapłacenie tenuty...
Posłano po fizyka, to jest doktora niemca i tegoż wieczora przybył na zawołanie, bo mu wizyty były dobrze opłacane.
Łowczy zapytał zaraz, czyliby się w podróż, niezbyt odległą zresztą, mógł puścić?
Fizyk głową pokiwał, spytał: na jak długo?.. cmokał, peruki poprawiał, ale, że pacyent widocznie sobie tego życzył, dawszy mu pigułki krew czyszczące na przypadek zwykłego w podróży zburzenia humorów, niemiec zgodził się na przejażdżkę.
Natychmiast wydano rozkazy do drogi... A nie mała to była rzecz teraz podeszlejszemu w lata i choremu ruszyć z domu.
Dawniéj obchodziło się bryką i furgonem jednym, dziś i kolaski zawieszone na pasach i najmniéj dwu wozów dla ludzi, kuchni potrzebował.
Na następny dzień w południe, po śniadaniu oznaczony był wyjazd, tak, aby bezpiecznie pod noc do dobrego noclegu dosięgnąć.
Przodem téż kwatermistrza wysłano dla gotowania obroków i izb gościnnych, żeby czego w drodze nie brakło, jużto dla niepotrzebnéj grosza ekspensy, już dla niepewności czy się dostanie co potrzeba, a tu wieczorem z bicza trzask i Kruk nadjechał.
Ale skonfundowany, z razu nie poszedł nawet do Łowczego, tylko na dawną kwaterę i guzdrał się długo, nim przyszedł się przedstawić gospodarzowi. Nie uszły jego oka przygotowania do podróży, ale o celu jéj nie wiedział i pytać się nie chciał.
— Cóżto to? — rzekł stanąwszy w progu — dokąd się jegomość wybierasz? po co? do czego stare kości trząść?
— A waćpan zkąd?
— Ja? ze świata: tego szalonego waszego Marka pędziłem, ale mi jak w wodę wpadł... chyba czy nie do Warszawy za Starościną pojechał.
— To waćpan nic nie wiesz nawet?
— Jakto nie wiem! — oburzył się Kruk — co było można wiedzieć, tom przecie spenetrował. Złapałem go raz w Wólce u Cibarzewskich, to mi znikł jak kamfora; musiałem za nim gonić, ledwie trafunkiem napadłszy u Wężów, ale jak mi tu dmuchnął, tropu dojść nie było można.
— Co aćpan pleciesz! — zawołał Łowczy — co aćpan pleciesz! zestarzałeś się i w piętkę gonisz... Chłopiec-że przecie w téj okolicy się osiedlił.
— Jak osiedlił? gdzie? — ofuknął Kruk — toć ja tam przecież byłem.
— Czytajże waść list... co stoi w przypisku, że wieś dzierżawą trzyma od Saczka, szwagra pana Wężowego, pod samém Wężownem.
— Milion kroćset!... a toż co? jak? czy sen, czy mara, czy bałamuctwo? alem ja tam właśnie był i ztamtąd go wykurzyłem.
Łowczy ramionami zżymnął.
— Jużci się asindziéj do niczego nie zdał.
— A toć mnie niegodnie w pole wywiedli, chyba w zmowie z Saczkami i Wężami... W dodatku jest jeszcze piękna i bogata panna, cioteczna Starościnéj Kocowéj.
— Starościnéj! cioteczna! — krzyknął Łowczy — a niechże ich diaski porwą! to trzeba co najrychléj spieszyć, żeby go jeszcze nie ożenili. Ja na to nie pozwolę: cała rodzina do niczego, niecierpię ich... Temu się zapobiedz musi, niech i dzierżawę i pieniądze dyabli biorą.
— Kiedy już na takie figle poszło — odparł smutnie konwinkowany Kruk — nie pomoże nic... ani ja, ani waćpan.
— E! ja, co innego, mości panie! — zawołał Łowczy — z waćpana sobie zakpili jak z dziurawego buta, a ja z siebie żartów stroić nie dam!!
Kruk ramionami ścisnął i rzekł:
— No! no! aby dobrze poszło! zobaczymy... zobaczymy!
Łowczy nagle się zadumał i po ramieniu go poklepał.
— Choć ci się nie udało, ale, mój Kruku, tyś przyjaciel, i zawszebyś się przydał mi, gdybyś mnie słuchać chciał... Ot, wiesz co? jedź ty ze mną?
— Nie pojadę, już mam tego dosyć.
Wskazał na gardło.
— Waszmość nic nie zrobisz, ja tam oczów pokazać nie mogę... zmęczony jestem drogą; wstyd mi, i po kiego diaska?
— A cygan dla kompanii dał się powiesić? — rzekł Łowczy.
— Albo ja cygan! — zawołał Kruk — albo to ja już za jednę nogę dla przyjaźni nie wiszę, a waszmość chcesz, żebym i za drugą zawisł... E! co mi tam! to wasza sprawa familijna: ja ręce umywam.
— Kruku! przyjacielu! — zawołał Łowczy — widzisz moje nogi? a nuż ja w drodzę zachoruję...
— Cóż ja jegomości pomogę?
— Będziesz mnie pocieszał.
— Dalipan, do tegom się nie zdał, bo się chyba będziemy kłócili.
— A no! to zawsze zabawa — rzekł Łowczy.
— Jegomość jesteś uparty jak...
— No, jak kozioł, a ty nieubłaganym jak kamień.
— Nie! bo posłuchaj-że waszmość tylko — zawołał Kruk — a przekonasz się, że nie wiedzieć po co jedziesz: chłopiec twardy, rozpieszczony, butny, wziął na kieł... a co z nim poczniesz! Rzuć go, niech sobie rady daje. Ja ci lepiéj poradzę... dalipan!...
— No, radź!
— Masz cudze dziecko, przybłędę tak cackać, to się lepiéj ożeń i Bóg ci da własne.
— Widocznie utrząsłeś się w drodze — rzekł Łowczy — kiedy ci takie myśli szalone do głowy przychodzą. Ale spojrz-że na mnie, czy to ja do ożenku? ledwie na nogach się trzymam.
— A jakbyś wziął młodą kobiecinę, takbyś ozdrowiał — rzekł Kruk.
— Nie; taki waszmości się w głowie pomieszało... — odparł Łowczy — albo kpisz, albo niespełna masz rozumu.
Kruk się uśmiechnął.
— Wiesz co jabym zrobił na twojém miejscu? ożeniłbym się ze Starościną, i chłopcu, który pewnie marzy o sukcessyi, figębym pokazał.
Łowczy ręce załamał.
— Jeszcze ze Starościną! z tym szatanem wcielonym!
— Ale, ba... wszystkie one na jeden model zrobione, tylko pomalowana każda inaczéj. Mamunia Ewa nieodrodne ma córki.
Dano znać, że konie gotowe.
— No! Kruk, nie bałamuć: jedziesz czy nie — spytał Łowczy — jesteś czy nie, przyjacielem?
— Ale po co jedziemy?
— Po syna marnotrawnego!
— To przypomnijże sobie jegomość z Pisma: że syn marnotrawny, zjadłszy ostatnią świnię, którą powinien był paść, sam powrócił do domu i dla tego mu papa barana kazał zabić, że mu się wieprzowina sprzykrzyła.
Łowczy wziął się za brzuch ze śmiechu, scena się zmieniła: uściskał Kruka.
— Już z tego widzę, kochanie moje! że ty pojedziesz ze mną.
Nieinaczéj się stało: pojechali oba. Kruk miał na pieńku z Markiem i chciał się na nim odemścić; obawiał się, aby tam słabego Łowczego nie obałamucono.
Ruszyli tedy na ów przygotowany nocleg, potém z niego na popas; nocowali jeszcze raz o trzy mile od miasteczka, z którego już nie było nad półtoréj do Maczków.
Łowczy, w miarę jak się zbliżali do celu, stawał się milczący i zamyślony.
Z mieściny, w któréj Łowczy dobrze wypoczął aż pod wieczór, rozpytano się o drogę do Maczek. Miała być taka prosta, tak niebłędna, że śmiesznieby było nawet brać przewodnika. Z miasta wyjechawszy, trzeba się było wziąść w prawo, potém od krzyża k’sobie, od młyna wietrznego od siebie, w ostatku jak strzelił miały być Maczki.
Czy może być co prostszego nad taką wskazówkę?
Trzy razy powtórzył ją żydek woźnicy, woźnica biczyskiem pokazując trzy razy ją, jak lekcyą wyuczoną wyrecytował; wszystko było w jak największym porządku: ruszyli...
Żaden z nich okolicy nie znał, nie mogli się więc zoryentować na żaden sposób. O półtoréj mili pokazał się dwór.
Kruk znużony drogą, wódką gdańską, lampką miodu i polityką swą, drzemał... Łowczy rozpatrywał się.
Jakoś to wyglądało nader porządnie, zamożnie i co się zowie ładnie.
— Jakto ten Marek prędko z niechlujnéj pustki potrafił sobie dwór taki wysztyftować! — myślał Łowczy — ale bo to chłopak z głową... co się zowie.
Bryka pompatycznie przy palnięciu z bata, zajeżdżała do ganku, na którym właśnie stał nawet Marek.
Wtém Kruk, uderzeniem o próg w bramie zbudzony, oczy podniósł i krzyknął nagle:
— Stój! na rany Chrystusowe! stój! zawracaj! toćto Wężowna...
— Stój! — powtórzył Łowczy.
Ale już było po czasie; nim woźnica sobie dał rady z końmi, które stajnię czuły choć cudzą... już one były u ganku.
Zdumiony Marek, który był wyszedł z gospodarzem i z Saczkiem... osłupiał zobaczywszy Łowczego...
Niewiedzieć co było poczynać.
Łowczy podniósł się, domyślając gospodarza w tym, który się do niego zbliżał, i rękę do czapki przykładając, ozwał się:
— Przepraszam najmocniéj za uczynioną subiekcyę... zaszła omyłka i błąd: jechaliśmy do Maczków...
— Po pana Marka, który oto tu właśnie jest — przerwał Wąż — więc przypadek dla mnie nader szczęśliwy... Jako gospodarz ośmielam się prosić, byś waćpan dobrodziéj, ubogą chatą nie pogardził: każdego czasu można ztąd do Maczek...
Kruk się zżymał, Łowczy wahał.
Konfuzya była i rozpacz! co tu począć?.. Zbliżył się jeszcze i Marek, submitując.
Łowczy mrucząc, kazał się wysadzić, bo sam z woza wyleźć już nie mógł.
Nader przyjmowano go uprzejmie, Kruk wąsa kręcąc, szedł jakby nikogo nie widział i o wszystkiém zapomniał; ale gdy mu oczy błysnęły, strach było ognia, który z nich się sypał...
Prowadzono tak paradnie Łowczego, Marek pod jednę rękę, gospodarz pod drugą, szanownego gościa do sali; już byli w progu... gdy... dwa krzyki słyszeć się dały: jeden od kanapy, na któréj siedziały kobiéty, drugi wyrwał się z piersi Łowczego; na kanapie siedziała śmiertelna jego nieprzyjaciołka, którą poznał instynktem, nie widując od lat wielu: pani Kocowa Starościna z Witowa.
Tragiczniejszego spotkania wymyślić nie było podobna... pan Mikołaj Hińcza pobladł, poczerwieniał, posiniał; wyrwał się o swéj mocy prowadzącym, bez kija: jakby mu nogi wróciło, uciekać zaczął do powozu.
Starościna ujrzawszy to, zerwała się z kanapy, pobiegła i z rezolutnością kobiéty wielkiego świata zaszła mu drogę..
— Panie Łowczy! — zawołała — możemy się kłócić, procesować, łajać, nienawidziéć; ale mi przecie jako mężczyzna kobiécie tego dyshonoru nie uczynisz, żebyś miał uchodzić z domu, w którym ja jestem... Tego waćpan uczynić nie możesz... i nie zechcesz... a ja was jako kobiéta proszę, abyście mi sromu nie robili. Wstydź-że się, u kaduka, Łowczy! — dodała śmieléj — czy się będziesz baby lękał? czym to ja czarownica? uroku na ciebie nie rzucę... że się zachowam grzeczniéj niż wy ze mną, na to słowo daję.
— Jużto że kobiécie na słowach nigdy nie zbywa — odparł ledwie bełkocząc Łowczy — toć ja wiem... i że tego... i że ten...
— Ale, mój mości dobrodzieju! — zawołał Wąż.
— Ale, szanowny panie! — dodała nadbiegając Wężowa.
— Panie Łowczy, opiekunie kochany! — całując go w ramię, mówił Marek — dalipan, nie uchodzi.
Wszyscy obstąpili, nie dali mu słowa rzec, zahukali, i mimo że się dąsał, wyrywał, sama Starościna wzięła go pod rękę i wprowadziła do sali.
Nim do tego przyszło, stary pan Mikołaj spotniał z aprehensyi i gniewu: łysina mu lśniła od kroplistéj transpiracyi.
Nie było rady...
Kruk się śmiał w złożoną dłoń, żeby nie parsknąć.
W istocie położenie było dziwne i przykre, a co najwięcéj, że tu teraz nikt w świecie zgadnąć nie mógł, na czém się to skończy.
Kruk obawiał się apopleksyi.
Łowczy wszakże, mimo wieku i niezupełnego zdrowia, miał jeszcze dosyć siły.
Nie mogło dlań nic na świecie być przykrzejszém nad takie spotkanie ze Starościną: poburzyło mu krew, wywołało gniewy dawne, wspomnienia uraz i t. p., ale z tém wszystkiém w obcym domu, przy nieznajomych ludziach, nie mógł się wydać: trzeba było zachować decorum.
Nieprzyjaciołka, zawzięta Starościna, wcale innego doświadczała uczucia. Ona takiego spotkania z wieloletnim wrogiem życzyła sobie niezmiernie, rachując może na swój urok kobiécy, na wymowę, na zręczność, na wytrącenie nieprzyjacielowi jednéj broni: przynajmniéj gwałtowności i grubijaństwa, bo oko w oko z kobiétą, musiał dla niéj miéć pewne względy.
Z razu dwa wrogie sobie zastępy, oczyma się tylko mierzyły: Łowczy siedział, z podełba niekiedy wzrokiem rzucał zaognionym, Starościna poglądała nań badająco, jakby człowieka odgadnąć pragnęła.
Dokoła toczyła się rozmowa, do któréj, mimo zaczepek ze wszech stron, Łowczy się wmieszać nie chciał. Odpowiadał kiwnieniem głowy, mruczeniem i ociérał pot z czoła.
Nienawykły jako domator do grania komedyi i powstrzymywania myśli swych, burzył się koniecznością milczenia.
Starościna, choć kilka razy odbita niegrzeczném milczeniem, wracała doń ciągle z zapytaniami, i... jéj szło o to, ażeby koniecznie wciągnąć w rozmowę. Była pewną, że go w szermierce językowéj zwycięży, ale właśnie Łowczy się na nią puszczać nie myślał.
Długa chwila minęła tak w rozerwanych słowach, krzyżujących się zewsząd, aż straciwszy cierpliwość pani Kocowa, wprost się do napuszonego gniewem Łowczego przysiadła.
Z razu porwać się chciał z krzesła jak oparzony, ale zmęczone nogi już na ten raz odmówiły posługi. Oczyma wzywającemi ratunku, powiódł po otaczających: wszyscy stali jakoś obojętni, na jego nieszczęśliwe położenie.
Pani z Witowa położyła rękę na poręczy krzesła.
— Mój mości dobrodzieju! — rzekła — chociażeśmy nawzajem sobie krwi napsuli wiele, kiedy nas wypadek osobliwszy zbliżył, odłóżmy sprawy sporne na stronę, a nie zapominaj pan, żemci ja kobiéta, i że mi się w najgorszym razie, choć trochę grzeczności należy.
— Moja mościa dobrodziejko! — odparł Łowczy aż bełkocząc z gniewu — aż nadto dobrze pamiętam z kim miałem i mam do czynienia... i właśnie to ta nieszczęśliwa pamięć sprawia, że mogę być nie dosyć dla kobiéty grzecznym, przypominając pieniacza.
— Słuchaj! a czy to ja proces poczęłam?
— Ależ go waćpani dobrodziejka jak niezagojoną ranę octem i żółcią zalała.
— Powoli! a wy panie Łowczy, przyłożyliście kiedy plaster gojący do niéj?
— Ja się broniłem, bronię i bronić będę do ostatka: usque ad mortem — zawołał stary, uderzając ręką o poręcz — ale dlatego, że podobało się losowi dać mi spódniczkę za antagonistkę, przez poszanowanie płci obedrzéć się nie dam.
— Ani ja, mój Łowczy! przez to, że kobiéta słabą jest uznana, pokrzywdzić się nie dopuszczę.
— Przecież tu o procesie mówić niéma potrzeby?
— I ja tak sądzę — odparła Kocowa — alebyśmy po ludzku o czémś przecie inném gadać mogli.
— Dobra pani jesteś! ja z panią? a o czémże mówić będziemy, żebyśmy zaraz się nie skłócili, boć się nienawidzimy!
— Jakto! spojrz na mnie, stary kawalerze! — rozśmiała się Starościna — popatrz... i powiedz czy możesz taką jak ja kobiécinę gładką, bo jużciż dalibóg jestem nieszpetna, czy możesz nienawidziéć?
— A mnie co po jéjmościnéj gładkości! Gdybyś była Wenerą!!
— Dalipan: jużci grubianin.
— Byłem prawdomówcą całe życie.
— A w téj chwili bałamucisz, bo choć niewiast niby nie lubisz, choć na nie wymyślasz, chociażeś się nie ożenił, choć jesteś stary i niedołęga, a nie możesz na niewieści urok być obojętnym. Nie byłbyś chyba człowiekiem.
Łowczy pomruczał.
— Cóżto, Starościnabyś chciała proces w galanteryi utopić?
— Ależ waszmość o procesie zapomnij!
— A tak! tak! dobrze to wam mówić: zapomnij! ale mnie od niego skóra boli; ale on mnie kilka tysięcy dukatów kosztuje, ale jéjmości chłopi ot tu mi siedzą... ale ja swego darować nie mogę.
— Ani ja! ani ja! — zawołała Starościna — urazy urazą, a szkody coście mi nawyrządzali?
— A wy mnie? a kto pierwszy zaczął? — zapytał Łowczy — a w procesie: czy to ja pierwszy od szkalowania, potwarzy i infamij zagaiłem? Cościeto na mnie psów nawieszali? to ja miałem znosić i jeszcze w rączkę całować?
— A gdybyś pan Łowczy był przyjechał dla porozumienia i tę rączkę, patrzaj, że niczego (pokazała mu ręce, a Łowczy z oburzeniem się cofnął) i tę rączkę pocałował i żądał zgody... czy myślisz, żebyśmy jéj dawno nie zrobili?
— Ale ja nie chcę zgody! mnieście zaleli za skórę, mnieście własność zagrabili; ja do upadłego bronić się będę! ja nie daruję!
— Ani... ja! ani... ja! To rzecz inna — zawołała Kocowa — dlatego mogłeś względem kobiéty zachować się po ludzku.
— Cóżto ja zachowałem się po... po jakiemu? no, proszę?
— Zachowałeś się asindziéj po adwokacku nie po ludzku: szkalowałeś mnie, wymyślałeś.
— Dobrze! a wy na mnie!
— Ale ja jestem kobiétą?
— Nie, jejmość jesteś patron trybunału w spódnicy...
— Słuchajże Łowczy... zachowaj się przyzwoicie.
— To to mało jeszcze, że ja siedzę i gadam... i odpowiadam, jeszcze waćpani żądasz więcéj?
— Wiesz, że kobiéty są nienasycone, tak: chcę, żebyś był grzeczny.
— Dajcie mi pokój!
— Właśnie wam go nie dam — rzekła Starościna — nie rychło się drugi raz spotkamy; posłuchaj mnie Łowczy: rzadko ci się prawdę taką szczérą jak odemnie posłyszeć zdarzy. Może i ja winna, aleście mnie rozdraźnili do żywego, a kobiéty najspokojniejszéj nawet, nigdy nie potrzeba draźnić. Wyście jako mężczyzna, co to za siebie i za nas rozum miéć wasz obowiązek, zgrzeszyli więcéj. Ale zawsze czas do pokuty.
— Ja nie myślę ani pokutować, ani się spowiadać; skruchy nie mam, procesu nie porzucę i pókim żywy nie ustąpię.
— A las zgnije.
— Niech go wszyscy dyabli wezmą! — machając ręką, rzekł stary.
— Chciałeś powiedzieć, że i mnie z nim; tylkoś się wstrzymał — odezwała śmiejąc się pani Kocowa.
Łowczy zmilczał.
— Widzisz asindziéj — kończyła uparta kobiécina — Opatrzność nigdy nic nie robi darmo, zbliżyła nas istnym cudem: skorzystajmy i porozumiejmy się.
— Po co to mieszać Opatrzność, kiedy dyabeł chyba jest sprawcą — odparł Łowczy — a co on zmaluje, z tego nigdy nic dobrego nie wyrośnie.
— Czegóż Łowczy chcesz dla zgody? — spytała wdowa.
— Chcę całego lasu, zwrotu kosztów i osztrafowania asindzki za pieniactwo.
Starościna śmiać się poczęła, pan Mikołaj spojrzał i zarumienił się. Głos ten srebrny, świéży, młody jeszcze, odbił mu się w duszy dziwnie.
Był nieprzyjacielem kobiet w słowie, w istocie miały one nad nim władzę większą, niżby w jego wieku wywierać powinny. Drgnął, złagodniał, popatrzał na Starościnę i ujrzał że była piękną.
Instynktem kobiecym pani Kocowa odgadła wrażenie; pomyślała, że nabycie lasu i Rogowa, choćby z takim starym pedogrykiem w dodatku, jeszcze złą rachubą nie było. Popatrzała nań prawie z czułością i zmieniła ton.
— Mój panie Łowczy! — rzekła — nie bądź dla mnie tak ostry; ja dla waćpana, mimo wszystko coś mi uczynił, mam szacunek: waćpan jesteś człowiek zacny, tylko troszkę uparty.
— Uparty? bardzo! — zawołał Łowczy.
Taka trzaskająca, opryskliwa rozmowa, ciągnęła się daléj; gdy przyspieszona in vim gościa wieczerza ukazała się na stole, i gospodyni podała rękę Łowczemu, a zarazem Marek wręczył mu laskę.
Poszli do stołu.
Tu rozmieszczenie osób nader było umiejętne: obok Łowczego usadowiono, dopominającą się o to Starościnę; przy pannie Klarze siadł Marek; do Kruka, dla złagodzenia go, przystawiono Saczka i rezydenta w okularach. Łowczy lubił jeść, był głodny i zmęczony podróżą, a miał i to nieszczęśliwe usposobienie, że gdy się ugniewał, a żółć w sobie poburzył, jeszcze stawał się żarłoczniejszym. Z wielką więc przyjemnością zasiadł do stołu, tylko mu Starościna przeszkadzała.
Ta, z właściwą sobie rzutkością umysłu, dobadawszy się w Wężownie stosunku pana Marka do Klary, nieco powstrzymała się od obcesowego nachodzenia na kawalera, a oprócz tego w głowie jéj już igrała szalona myśl obałamucenia daleko korzystniejszego, pana Łowczego.
Bądźcobądź, przynosiła mu w posagu las, spokój, śliczną gosposię... i wesoły roczek życia.
Niedarmo więc przy wieczerzy do niego się ostro przysiadła, i wzięła na się obowiązek, nawet mu z półmisków dodawać po kawałku, aby go sobie przez wdzięczność żołądka pozyskać.
Baba była kuta, ale i stary nie łatwy, niedowierzający, podrażniony. Wąż, dla praw gościnności, Starościna przez kalkulacyą, wzięli się nie tyle go jeszcze nakarmić co podpoić.
W ówczesnych obyczajach było, że się kieliszkowi wymówić mało kto potrafił i mógł, choćby od niego przyszło zdechnąć. Na to wielce rachowano i na umiejętne wnoszenie zdrowia, któremu nie odpowiedzieć, było z obrazą domu i gospodarza.
Po pierwszém już daniu, parę kielichów węgrzyna wlano w pana Łowczego, który wypił je chciwie. Wino było do głowy idące, mocne: dobrano umyślnie upajające. Dla innych gości nalewano tak zwane francuzkie stare, a tegoż samego koloru stary w istocie węgrzyn był przygotowany dla Łowczego.
Na podszołomienie i humor pewnie rachowała wiele pani Kocowa.
Jużto się tak raz trafiło u nas, że kawalera ledwie przybyłego do domu, gdy był pożądany, jednego wieczora z panną zaręczono, o czém nazajutrz z pierścionka się tylko mógł domyśleć; a potém w tydzień tańcowano na weselu.
Tu ze starym, wytrawnym człowiekiem, droga do przebieżenia była wielce trudniejsza, ale od czegóż niewieścia odwaga?
Z drugiéj strony Starościnéj siedział Marek.
— Wiesz waszmość co? — szepnęła mu — widzę bierzesz się do Klary na seryo; będziesz wkrótce pierścienia potrzebował... mój ze szmaragdem nic potém... a wasz z soliterem samo prawie. Naści go, daj mi mój, i będzie kwita.
— Pani Starościno! — rzekł — szmaragd chętnie zwracam, jak skoro pani może być potrzebnym (bo ja to tak rozumiem), ale solitera nie wezmę, bo jakby Bóg dał się zaręczyć, to choć tombakowym będę miał odwagę.
I podał jéj pierścień mężowski, który Starościna przyjęła milcząc.
— Nie gniewaj się waćpan! — rzekła — nie przeszkadzaj mi w niczém, a zobaczysz, że ja w zamian także odwdzięczyć się potrafię.
I szepnęła mu na ucho:
— Klarkę ci dam! zobaczysz!
Marek nic nie odpowiedział, a Starościna zwróciła się do swojéj ofiary.
Łowczy był rumiany od ciepła, wina i jadła; sapał okrutnie i nié miał wcale postaci do rozmiłowania, ale złagodniał był znacznie.
— Panie Łowczy! ten kieliszek na naszą zgodę! — zawołała Kocowa — ja z waćpanem go wypiję.
— Na jaką zgodę, kiedy zgody niéma?
— Ale być musi.
— Ciekawym.
— Wiesz asindziéj jaką ja mu proponuję — odezwała się Starościna.
— Ciekawym! — powtórzył Łowczy.
— Żeń się asindziéj ze mną: zapisy zrobimy na przeżycie, i kwita!
Staremu grabki z rąk wypadły, serweta założona pod brodę, wysunęła się: spojrzał wielkiemi oczyma obłąkanemi.
— A to asindzce pewnie ten niezdara Kruk podał tę myśl piękną, bo on mi się z nią już raz popisał! Ale czyż asindzka mnie nie widziałaś? czy nie wiesz co ja za stary grat? i czy to się godzi żartować ze mnie?
— Jak mi Bóg miły, że nie żartuję.
— Ale ja się nigdy żenić nie myślałem i nie myślę.
— Cóżto: ślub uczyniłeś jak kawaler maltański, czy co?
— Przed sobą tylko... bo kobiéty znam... — rzekł, popijając Łowczy — i ich zdrady i ich sztuki i naturę przewrotną, niewieścią. Darmo mi asindzka będziesz grała rolę łagodnego baranka, wiem ja co pod skórą siedzi.
— Tak! to waćpan mówisz o młodych dziéwczętach, i potrosze masz słuszność; ale ja bo młodą już taką nie jestem... wdową... doświadczoną... i ostygłą.
— O, prawda! prawda! co koło asindzki kręci się zawsze ćma konkurentów... co ich asindzka łudzisz, czmucisz, odprawiasz... głowy im zawracasz: jak jako oto pono i memu Markowi.
— Ja? panu Markowi? — zaparła się Starościna — ja młodych nie lubię.
— A z pierścioneczkami co było?
— Nie mogłam mu zabronić mi ofiarować... alemci go wówczas pierwszy raz w życiu widziała, a waćpan chyba nie widzisz, że on się ma do Klarci.
— Ale i z tego nic nie będzie.
— Któż to może wiedziéć?
— To ja wiem.. chybaby ślub jego — dodał śmiejąc się — razem z moim z asindzką nastąpił.
— Wszystko to przecie być może — szepnęła Starościna.
Łowczy ruszył ramionami.
Starościna przybierała postawę i minę coraz łagodniejszą.
— No! no! zgoda?... panie Łowczy.
— Niéma zgody, ale kompromisarskim sądem, aby jéjmości nie uchybić, a sobie nie kłamać, jako katolik prawowierny, który nikomu źle nie życzy, piję ten kielich za zdrowie asani dobrodziejki!
Łowczy wstał i intonował z niemałém podziwieniem obecnych:
— Starościnéj Witowskiéj zdrowie!
Wszyscy się podnieśli.
Kocowa nie chciała być w długu.
— Bardzom wdzięczna za ten dowód atencyi pana Łowczego — odezwała się — a że jako niewiasta, wnosić zdrowia nie mam prawa, daję gospodarzowi plenipotencyą, ażeby mnie w tém zastąpić raczył.
Wąż pośpieszył z większym kielichem kolejnym i sam pierwszy zdrowie gościa wychylił, ostatnią kroplę wylewając na paznogieć, wedle zwyczaju; kobiéty piły małemi kieliszkami: zrobiło się gwarno.
Łowczy był wielce udobruchany.
Starościna, mimo natarczywości swéj rozrachowała się wszakże, iż przy największéj zręczności i pośpiechu, tego dnia dzieła zamierzonego nie dokaże.
Tymczasem jutro, Łowczy do dnia mógł i miał wedle wszelkiego podobieństwa drapnąć, a potém gonić wiatra w polu było niepodobna: złapać drugi raz ani nadziei.
Co tu począć? Starościna szepnęła Wężowi, aby kobiety wstały od stołu: dawało jéj to swobodę ruchu, któréj potrzebowała.
Pani Wężowa, Klara i reszta pań, powymykały się zwolna; Kocowa powstała także. Łowczy został na miejscu. Korzystając z tego Starościna, odciągnęła na bok gospodarza.
— Słuchajno! — rzekła — ja korzystając ze szczęśliwego wypadku, muszę starego nudziarza do zgody skłonić, ale dziś na to zamało mam czasu, a jutro on uciecze.
Wąż ramionami ruszył.
— Jak go puścisz, toś nie mój szwagier; to się ciebie wyprę: to nienawidzieć cię będę... Niech mu trzy konie zakuleją, niech się ludzie pochorują, koła połamią, osie potrzaskają; niech co chce będzie, ażeby mi jutro nie jechał.
— A cóż ja poradzę! — zawołał Wąż.
— Radź sobie co chcesz! to nie moja rzecz! ja go jutro jeszcze miéć muszę przez cały dzień; słuchać nie będę: to musi być! Weź Marka na pomoc! naradźcie się: nie puść!
Od Węża pobiegła do Krukowskiego i wzięła go do okna.
— Słuchaj, mój Kruku! mój przyjacielu, dobrodzieju! ty piérwszy miałeś tę myśl szczęśliwą, niech ci Pan Bóg płaci! żeby proces skończyć... małżeństwem. Pomóż mi i żądaj co chcesz.
— A co jéjmość myślisz, że ja takie rzeczy dla pieniędzy czy dlaczegotamkolwiek w świecie robić będę? — spytał oburzony Kruk, odskakując. — Jeszcze czego niestało?
— Nie zrozumiałeś mię! — chwytając go za rękę, zawołała Kocowa — nie zrozumiałeś: czyż jabym co podobnego pomyśléć mogła? Ja tylko w rozum twój wierzę... w twą...
Zaczęła mu pochlebstwy kadzić: powoli Kruk się udobruchał.
— W wasze ręce — rzekła — oddaję sprawę moją: wam będzie należeć cała sława z dokończenia procesu takim cudownym sposobem.
— Bo to téż jest prawda, że ja pierwszy myśl tę miałem — mruknął Kruk — ale niedorzeczną — dodał.
— Doskonałą! — przerwała Kocowa — pochodzącą z najlepszego serca waszego dla mnie. Ja go mogę uczynić szczęśliwym.
— Ale, ba! a pani? — spytał Kruk, spoglądając z uśmiechem.
— O mnie się nie frasujcie — dodała Starościna — ja sobie radę dam, a jeśli mi pomagać nie chcecie, nie psujcie przynajmniéj.
Ścisnęła go za rękę i pobiegła do Marka.
— Kochasz się waszmość w Klarci? — zapytała go.
— Na zabój! — rozśmiał się Marek, trochę obojętnością jéj dotknięty.
— Tego mi było potrzeba: ja was pożenię, ale wy musicie pomódz, żeby wasz Łowczy ze mną ślub wziął.
— Chyba pani tego cudu dokażesz! — bąknął Marek, poglądając na nią — a toż to zakamieniały stary kawaler; jest-że podobna, żeby się związał teraz, i to jeszcze z osobą, któréj całe życie był nieprzyjacielem? Mnie się zdaje, że to staranie próżne.
— Zostawcie to mnie... tylko nie przeszkadzajcie.
— Na cóż miałbym szkodzić? — rzekł Marek — mnie to ni szkodzi, ni pomaga.
— Owszem, pomoże; bo jak mi zepsujesz słówkiem, ja ci Klarci nie dam i pobuntuję ją, familię, cały świat... Daj mi rękę! — dorzuciła żywo — zgoda, przymierze, pomoc wzajemna... a teraz ruszaj do Klarci.
Po tych przygotowaniach, Starościna z właściwą sobie gorączką pobiegła, korzystając z próżnego krzesełka, przysiąść się do Łowczego, który powoli z kielicha cmoktał, smakując w dobréj staréj kapce i podnosząc ją pod światło, aby się bawić bursztynowym kolorem, potém do nosa, by napawać się wonią, naostatek do ust dla posmakowania. Po każdym łyku drugą ręką gładził sobie piersi i usta mu się uśmiechały błogością. Znowu tedy kielich stawił pod światło, przykładał do nosa i brał do ust, niekiedy dodawał pocichu:
— S. S. S... perfectissimum! Piwnica królewska u Wężów!... królewska. Złoto czyste to wino, aurum liquidum.
Wśród tego zajęcia przyjemnego nastręczyła się Starościna, z przybraną minką skromną.
— Mój Łowczy dobrodzieju! nie patrz-że tak na mnie z ukosa, proszę — odezwała się — nie jestem tak złą kobiétą, jak się może wam wydaje: jestem biédną. Nieraz mogliście mnie o charakter zgryźliwy i pieniactwo posądzić, ale my nieszczęśliwe babięta, jesteśmy na łasce adwokatów; a mój: wszak pewno o nim słyszeliście? Palczewski, to on wszystkiemu przyczyną; wierzcie, onto tak sprawę zajątrzył i nas z sobą poróżnił.
— Palczewski? wiem! — zawołał Łowczy — o! znam go! jur! bestya! wyga! noszony ptasio! ho! ho!
— Wystaw sobie, Łowczy! wszystkiego piwa nawarzył Palczewski. Jam go nieraz prosiła o powolność, o układy, o przerwanie kroków zaczepnych; nie i nie: wiecie co to jurysta.
— A wiem, bom i ja ich nie mało miał, jak pijawki do kieszeni przystawionych.
— Ja zawsze byłam przeciwną temu — dodała Starościna — po sąsiedzku mogło się to rozwiązać czy dobrowolnym układem, czy kompromisem, czy w jakikolwiek sposób. Nie i nie. Cóż my słabe kobiéty poradzić sobie możemy; gdy która z nas nie ma męża, to nią włada albo opiekun, albo rządzca, albo patron, albo pierwszy z brzegu intrygant.
— Takto ono jest — uśmiechając się powoli cedził Łowczy — ale znowu asindzka, bo takie łagodne niewiniątko udajesz... a...
— A co? — spytała Starościna.
— A dyabełek siedzi pod skórą! — śmiejąc się dodał stary — hej! hej!
— Wstydź się, asindziéj! to już nie w modzie takie banialuki na kobiéty wymyślać. Widzisz przecie, żem nie taka zła, jakeś wyobrażał sobie.
Łowczy głową pokiwał.
— Słuchaj, panie Mikołaju! — szepnęła przysuwając się — chcesz miéć rozum na starość i zrobić dobry interes, i żeby ci jeszcze i młodzi zazdrościli, daj mi jegomość rękę: pójdziemy do ołtarza, skwitujemy się z procesu, a powiadam ci, będziesz tak szczęśliwy...
Łowczy śmiejąc się, pokazał, że tak mało ma już zębów, iżby mu niemi trudno było szczęście ukąsić: pogłaskał się po brodzie.
— Asindzka rzeczywiście jesteś bardzo dobrą dla mnie, ale dyable niebezpieczną. Ja jestem stary.....
— Odmłodniejesz.
— Wątpię.
— Ręczę ci. Jużci się na dojrzały wiek trochę szczęścia należy.
— Toby się ludzie śmieli! — bąknął popijając Łowczy.
— A ty z nich.
Zamyślił się stary: głowa mu opadła na piersi, potém nie mówiąc słowa, mrugnął na Kruka i na Marka.
— Weźcie bo mnie z sobą ztąd, na miłość Chrystusa! wystawiony jestem na pokuszenie, aż mi się w głowie mąci; tu niéma rady, ino w ucieczce: chodźmy! chodźmy!
Starościna uśmiechnęła się radośnie, zerwała z krzesła i odbiegła ich.
Łowczy był już tak zmęczony, że gospodarza prosił, aby go do przeznaczonego mu mieszkania zaprowadzono.
Nie było wówczas we zwyczaju wymykać się bez ucałowania rączek i uroczystego pożegnania, a że Łowczy nazajutrz miał raniusieńko, wedle swéj myśli jechać z Markiem do Maczek, poszedł więc podziękować sam gosposi, pożegnać panie i polecić się łasce i pamięci wszystkich w ogóle. Odbyła się ta ceremonia ze wszystkiemi właściwościami i przeprowadzeniem do progu, uściskami, kieliszkami i t. p.
Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, iż starego jutro nie puszczą, pożegnali go nie mówiąc słowa i nie śmiejąc o dłuższy pobyt prosić. Wąż kazał jeszcze butelkę wina postawić na tacy i nieść za sobą do sypialni Łowczego.
Nie mogło być, żeby do poduszki „się czegoś nie wypiło na zdrowy sen“ bo piło się dla konkokcyi, piło dla rozweselenia, strzemienne, przy żegnaniu, przy powitaniu witane; piło na zgodę, na przejednanie, na umor; należało téż co i uczynić dla zdrowia i bezpieczeństwa osoby.
Wszyscy mężczyzni wiedli honorując Łowczego, który zmuszony był usiąść na łóżku, nie mając w pokoju dość krzeseł dla tylu gości. Posiadali téż na tłomokach, na stopniach od okien, gdzie kto mógł i kieliszki nalano.
Łowczy się rozpasał, bo mu strasznie dokuczało gorąco; zdjął kontusz, i tak jeszcze przebyli godzinkę na miłéj pogadance. A że już i północ nadchodziła, jeszcze raz pożegnawszy się, wszyscy odeszli, został tylko Marek.
— A niech-że cię nie porwą! — zawołał ocierając pot, Łowczy — coś ty mi chłopcze narobił; coś ty mi narobił! Niepokoju tyle, kłopotu! podróż... wszystko to fraszki, to nic: ale w com ja tu wpadł! wszystko z twojej przyczyny... Ta Starościna... ja myślałem zawsze, że to dyabeł, a to gorzéj, bo czarownica, co ma na zawołaniu siłę nie jednego, ale wszystkich szatanów! I uwzięła się na mnie czy kpić, czy mnie podejść, czy, ja tam nie wiem; ale wielkie szczęście, że jutro rano fugas chrustas, bo stary jestem, a dalipan — rzekł, zniżając głos Łowczy — jużbym za siebie ręczyć nie mógł. Jak się baba na człeka uweźmie, niéma ratunku, tylko dać drapaka! To bezpieczniéj niż się spuszczać na rozum, bo ona ci pierwéj rozum ten bierze... a potém omackiem trafże bez latarki!!
Łowczy mówił i wzdychał i myślał, podparłszy się na łokciu.
Marek stał cicho.
— Cóż aspan na to? — rzekł Łowczy.
— A cóż mam powiedzieć? albo mi to wolno.
— Mów! mów! to szatan nie baba. Patrzaj-że asindziéj: jeden wieczór, a tak mnie miodem wysmarowała, że... tfu!... powiadam... człek zgłupiał i jakby tak dłużéj: jak ci powiadam, ja za siebie nie ręczę. Chodzę źle, nogi na nic się nie zdały, to prawda; temu nie przeczę, ale siła jest. Ludzie u nas w daleko się późniejszych latach nieraz żenili, młodnieli i Pan Bóg im potomstwem błogosławił.
Łowczy był widocznie pod wrażeniem i oczów i wina, nie pijany, ale dobrze rozmarzony. Zadarł czupryny i pokręcał wąsa.
— A toby była ciekawa dopiero rzecz, gdybym ja się osmarował i ożenił. Cóżby to w domu powiedzieli: oszalał? Nie; niech sobie plotą... ale ja sam na drugi dzieńbym nie wierzył. Cóż ty na to? — spytał znowu Marka.
Marek uśmiechnięty rzekł:
— Niech się Łowczy żeni, jeśli ma ochotę.
— Ale bo toby była żonka i do Boga i do ludzi, mospanie, z głową i z buzią. Ładna! o, ładna! i tu (uderzył się w czoło) jest! Młodszych tylu z kwitkiem odeszło, a tu stary Łowczy, celibatowi oddany, odsadził smarkaczów i na kobierzec.
— A wszelako byłoby srogie głupstwo — dodał po chwili — to już niéma co i mówić. Co aspan na to?!
— Ale kiedy ochota jest! — rzekł Marek.
— Ochota! mało do czego bierze ochota? a zawsze trzeba patrzyć końca.
— A kiedy to i koniec... — rzekł Marek.
— To waćpanbyś może ożenił się, hę? — zapytał stary.
— Dlaczegóż nie?
Łowczy jął głową kiwać:
— Consilium a nocte petendum — dodał — idź-no spać. Konie na piątą żeby były gotowe. Kawy, jeśli nie dadzą, pojadę bez niéj; w Maczkach mi każesz zrobić; półtoréj mili... powietrze świéże, nie zaszkodzi ujść na czczo; a teraz: dobranoc! Idźże i o koniach pamiętaj.
Marek się pokłonił.
— Czekajno? a cośto ty, słyszę, tutaj także w amory popadł? Panna piękna, nie ma co mówić, ale nie trzeba się śpieszyć. Kto ją wié, czy nie taka bałamutka jak cioteczna siostrzyczka; więc ostrożnie cunctando lepiéj; dobranoc.
Tak się tedy rozeszli.
Łowczy począł pacierze wieczorne i wkrótce położył się do łóżka ze snami o pięknéj Starościnie. Głowa go nieco bolała, bo nie był do takiego węgrzyna starego zwyczajny, a doleli mu bez litości.
Trzeba uciekać! było ostatecznym wyrokiem. Z tém zasnął.
Nazajutrz stało się, co łatwo było przewidywać można; z koni Łowczego, wczoraj zdrowiuteńkich: jeden okulał, dwa okazywały znaki ochwatu, w wozie oś była naruszona i niepewna, w bryce koło się rozsypało.
Pomimo niecierpliwości starego, usilnych pomocy pana Węża, lataniny Marka, do śniadania ściągnął się wyjazd; po śniadaniu mowy o nim nie było, a po obiedzie Łowczy siedział w cztery oczy ze Starościną w bokówce i rozmawiali z sobą poufnie, w najlepszéj w świecie komitywie.
Zauważano i to, że stary, któremu dotąd ciężko było chodzić bez pomocy czyjéjś, z laską tylko, odpychając ręce usłużne, wyprostowany, choć usta z bólu zagryzał, dygocąc na nogach obrzękłych i suwając niemi potrosze, przenosił się z miejsca na miejsce.
Z Markiem i Krukiem nie mówił nic: był zamyślony.
Po wieczerzy, pan Marek pierwszy spostrzegł z ogłupieniem prawie, że Łowczy miał na małym palcu u lewéj ręki (od serca) zatknięty do pół, ów znany mu pierścień z zielonym szmaragdem.
Starościna swojego tryumfu używała skromnie, była niby wstydliwą, cichą i skromną dziéweczką.
Gdy przeszli do sypialnego pokoju i zostali sam-na-sam z Markiem, Łowczy podparł się znowu na łokciu i zadumał smutnie.
— Już jak tam sobie chce — rzekł do Marka — niech się ludzie śmieją, ja o nich nie dbam; człowiekowi należy się choć odrobina szczęścia na téj ziemi: postanowiłem ożenić się ze Starościną, proces tym sposobem ukończę. Głupi ludzie będą nie wiedziéć co wygadywali; ja to wiém, ale nimi gardzę. Ja wiem co robię. Mówią żem stary, ale nie jestem zniszczony; życie prowadziłem skromne, a te nogi? no, to nogi te doktor wykuruje: przypadkowa rzecz... odejdą...
— Cóż aspan na to?
Marek się uśmiechnął.
— A cóż ja mam powiedziéć? co pan Łowczy postanowił, niech się stanie.
— Masz rozum: ja wiedziałem, że ty jesteś poczciwym chłopcem... ale, co ludzie powiedzą?
— Niech gadają co chcą!
— Masz rozum; niech gadają co chcą. Każdy wié co robi... I takito najlepszy sposób ukończenia procesu. To kobiéta rozumna, no, i caceczko! ślicznotka. Jak Boga kocham! że takich rączek jeszcze, jakem żyw, nigdy nie widziałem. Te różowe paznogietki... a! niech ją wszyscy, mospanie, dyabli... nie biorą, wyglądają jak cukierki! nóżka to jak u dziecka.
Westchnął Łowczy.
— Jeszcze wczoraj byłem uprzedzony i zaślepiony, dziś dopiéro mi się oczy otworzyły. No, tak. Cóż aspan na to? Wasanu ślinka idzie do ust, ale ja ci nie bronię także się ożenić.
Marek się skłonił.
— Byle panna za mnie wyszła.
— Jak niéma wyjść? My to ze Starościną spreparujemy. To kobiéta z głową i z sercem. No, i proszę ja ciebie, miała tyłu młokosów, a przecie rozumnie wybrała statecznego człowieka. Ona mnie przekonała, że ja jeszcze silny i młody, gdyby tylko doktor te nogi mi wyreparował; ale zaraz pojedziemy do Karlsbadu, albo do jakich wód, bo widzisz niéma jak wody. Będę z nią tańcował jeszcze. Co aspan na to?
— Cieszę się — rzekł uśmiechając się Marek.
— A co Kruk na to mówi? — spytał Łowczy.
— Kruk wieczorem odjechał.
— Dokąd?
— Nie wiém: myślę, że pewnie gdzie w sąsiedztwo.
Łowczy machnął ręką.
— Już mi teraz wszystko jedno: niechaj sobie jedzie gdzie chce; pal go dyabli, nawet przekonałem się, że głupi! Jakże! wczoraj mi dowodził, żem ja stary i niedołęga. Daje się lada pozorom uwodzić!
Na tém skończyła się rozmowa.
Łowczy zadumany i znużony, począł drzémać, a Marek wysunął się pocichu.
Kruka w istocie nie było w Wężownie: wykradł się i wyjechał. Natura przekorna nie dozwalała mu spokojnie patrzéć na to, co się tu działo.
Gdy Łowczy ani myślał o głupim ożenku, Kruk gotów go był gwałtem prowadzić do ołtarza; teraz że się już zabierało na wesele, nie mógł tego znieść: trzeba mu było coś zrobić, aby przeszkodzić.
W wielkiéj liczbie owych konkurentów Starościnéj, których ona poodprawiała, był między innymi, na całe Lubelskie znany Adam Downar. Znali go i daléj, bo to był człowiek, co cicho nigdy usiedzieć nie mógł.
Miał lat dobrze czterdzieści; ale jak niektóre rasy dobrych koni, co się późno składają, Downar dopiero do pełni sił dochodził. Mężczyzna był co się zowie śliczny: zbudowany jak dąb, hoży, rumiany, gadatliwy, wesół, do tańca, do różańca, do kieliszka, do szabli, do oracyi: do wszystkiego. Jakim sposobem czterdziesteńki się dobił, trudno było pojąć, bo nieustannie kochał się i zaręczał.
Na nieszczęście lubił zakazane owoce: bałamucił mężatki, z mężami się rąbał, i zawsze jakaś podobna historyjka przeszkodziła mu do własnego wesela. Ale mu czas było i śmiał się z tego.
Majątek, który miał na granicy Podlasia, a nawet nie zły wcale, nadszastał strasznie; długów było po uszy: z Downarem wszakże dojść do końca zawsze jakoś trudno się okazywało, bo u niego szabla do wszystkiego służyła...
Mało siedział w domu, gospodarzył jeszcze mniéj: jeździł od komina do komina, i zawsze był myśli wesołéj.
W tych wędrówkach za ożenkiem, bo się z tém nie taił, zajechał do Witowa, do Starościnéj; z razu wybornie przyjęty, zaszłapał szkaradnie: zakochał się, oświadczył i dostał odkosza.
Kto inny byłby sobie z nim poszedł, tylko nie Downar.
Uczepił się do Starościnéj, oświadczył, że z każdym, co o jéj rękę starać się zechce, będzie się bił do upadłego: słowem, nieustraszoną niewiastę wyląkł.
Do pozbycia się go, Starościna oświadczyła, że dlatego tylko mu odmawia, iż wcale iść za mąż nie myśli; gdyby zaś zmieniła zdanie kiedykolwiek, pewnieby lepszego wyboru nad Downara uczynić nie mogła.
Myślała, że raz odpaliwszy go tą sztuką, doczeka się tego, aby Downar się ożenił i o niéj zapomniał. Tymczasem dawném szczęściem jeździł on zawsze po dworach, bałamucąc wdowy, panny, a potrosze i mężatki, ale do ożenku nie przyszło.
Odprawienie Downara swojego czasu, było szeroko rozgłoszone: wiedział o niém Kruk i cichuteńko pojechał do Kurzyłówki. Jedna była biéda tylko, że Downara nigdy w domu zastać niepodobna, ani się o niego dowiedzieć.
Trafiło się, że wyruszywszy przed Wielkąnocą z Kurzyłówki, nie powracał aż o Nowym roku, ale Kruk na swe szczęście rachował i to mu dopisało.
Downar był chory i od tygodnia w domu; koń mu zażyty nadto rzuciwszy się na drzewo, nogę do pnia przycisnął i zgniótł okrutnie; smarowano ją winem z rozmarynem, i powoli odchodziła.
Downar nudził się, o kiju włócząc po pustym dworze.
Na taką chwilę nadjechał Kruk.
Gość w Kurzyłówce teraz był rzadki, chyba wierzyciel, od którego się do alkierza chować musiał dziedzic; zobaczywszy Kruka, mocno się nim ucieszył Downar i wyszedł doń o kiju.
— Cóż to wam jest?
— Bestya koń mnie przycisnął do lipy tak, że mi się cały pień wyrysował na nodze, i kory zmarszczki policzyć na niéj było można; ale to już przechodzi. Cóż ty tu robisz?
— No, nic: przejeżdżając wstąpiłem.
— Niech Bóg zapłaci; trafiłeś na kiepski obiad, ale na dobre serce: tymczasem wódki się napijemy. Co słychać?
Poczęła się gawęda o tém, o owém.
Kruk wielce zręczny, dużo nakluczył, póki doszedł do tego, do czego chciał.
— Zapomniałem — rzekł — jednéj nowiny ważnéj: wszakto Starościna z Witowa idzie za mąż.
— Kocowa! hę? to nie może być!
— Jakże nie! zaręczona!
— Z kim, u dyabła?
— Ze starym Łowczym Hińczą.
— Pleciesz! oni się mało nie pozajadali.
— A teraz małżeństwo procesowi koniec kładzie.
Tu począł szeroko i długo wykładać Kruk jak do tego przyszło.
Downar słuchał milczący. Napili się wódki raz i drugi.
— A kiedyż wesele, nie wiecie?... — spytał w końcu.
— Myślę, że rychło, bo stary niéma czasu do stracenia.
— Hm! — zawołał Downar — czy ty wiész, że to na moje koło woda, i że ot tak, przypadkiem, oddałeś mi przyjacielską usługę, zawiadamiając o tém.
Kruk udał, że nie wiedział o niczém.
— Ja mam słowo Starościnéj! — zawołał Downar — byle noga wydobrzała, jadę i kładnę inhibicyę. Gotowem zeznać pod przysięgą, sub fide juramenti, że mi przyrzekła pójść za mnie, jeśliby kiedykolwiek do ołtarza iść miała. Ja swojego nie daruję: Łowczego wyzwę.
— Ale on na nogach ledwo stoi.
— A mnie co do tego! — krzyknął Downar — niech go dwóch trzyma, a ja mu paragrafy na łysinie będę pisał.
— Jużciż tego nie zrobicie.
— Jak mi Bóg miły! zrobię, nogę wysmaruję... i bodaj jutro ruszam do Witowa.
— Ale oni oboje w Wężownie.
— To do Wężowna.
Łatwo się domyślić co z tego wynikło.
Downar położył się, aby nodze dać wypocząć; smarował ją cały dzień, smarować kazał całą noc, a że naturę miał żelazną, noga odeszła trochę, i nazajutrz, tylko że nie konno ale wózkiem węgierskim, czterema końmi, popędził do Wężowna.
Łowczy zakochany jak kot, siedział u Marka w Maczkach i codzień dojeżdżał do Starościnéj; posłał już był nawet po indult i wesele miało się odbyć nieomieszkując.
Kocowa tryumfowała, Marek docierał do panny Klary, wahającéj się jeszcze, ale powolnie skłaniającéj ku niemu... gdy insperatissime, Downar jednego dnia, około pory obiadowéj nadjechał.
Gdy do sali wszedł, siedziała Starościna z Łowczym na uboczu, a on rękę jéj trzymając, uśmiechał się najswobodniéj. Na widok wchodzącego i nieco nakuliwającego Downara, pani Kocowa o mało nie zemdlała.
Hińcza o niczém nie wiedzący, pozostał spokojny.
Z razu nie było nic; przywitano się: Downar niby nie wiedząc o niczém, siadł, a że był w dykteryjki i facecye obfity, począł prawić bzdurstwa, śmieszyć wszystkich i towarzystwo ożywił. Szczególniéj Łowczy nie domyślający się nic, śmiał się serdecznie.
Starościna była tylko zadumana i niespokojna.
Poszli wszyscy do stołu.
Od zaręczyn Łowczego było we zwyczaju w Wężownie, zawsze przy obiedzie pić przyszłéj pary zdrowie i teraz więc podniósł się Wąż, wznosząc toast kolejny.
Łowczy zarumieniony, pani Kocowa niespokojna, zacierając ręce, dziękowali.
Gdy kielich doszedł do Downara, on co nigdy w życiu nie odmówił żadnego, podniósł się i prosił o głos.
— Szanowne państwo! — rzekł — gdy się kojarzą śluby małżeńskie, gdy się rodziny łączą, gdy zawiązki przyszłości się tworzą, niéma serca, któreby nie przyklaskiwało. Jam tu między państwem tak jak obcy, ale szanownéj Starościnie znany i ją téż mam szczęście oddawna znać. Tém większą radością przejęte jest serce moje z tego wypadku, iż ta, która tak długo opierała się powszechnemu prawu płci swéj, naostatek poddaje się mu. Zatém wiwat pani Starościna z Witowa i jéj przyszły mąż jakibykolwiek był.
Ostatnie wyrazy wymówił znacząco, patrząc na Starościnę, ale ciszéj; a że szmer był w pokoju, ona je tylko może jedna posłyszała i zrozumiała.
To ją przekonało, że niedarmo przybył tu Downar, i że o daném mu słowie bardzo dobrze pamiętał.
Łowczy nie wiedzący o niczém, był szczęśliwy, a rączki drżące Kocowéj aż do zbytku ślinił i całował.
Po obiedzie poszli wszyscy na ganek, kielichy naturalnie z niemi.
Towarzystwo się rozbiło i na nowo powiązało wedle praw attrakcyj.
Starościna kołowała tak na wsze strony, iż wkrótce dostała się do Downara.
— Chodź waćpan ze mną w ulicę, mamy do pomówienia! — odezwała się.
— Służę pani! — odparł Downar — i słucham.
— Coś to pan za enigmatyczny toast wzniósł u stołu?
— Sądzę, że pani przynajmniéj zrozumieć go byłaś powinna; ja należę do tych ludzi, co o niczém nie zapominają i święcie dotrzymują słowa.
— Nie rozumiem — cicho przemówiła pani Kocowa.
— Jejmość dobrodziejka zrozumieć chyba nie chcesz. Proszę sobie przypomnieć, cośmy mówili ostatnim razem i jakie otrzymałem przyrzeczenie.
— Ale to były żarty! waćpan byłeś tak natrętny! tak natrętny!
— Mościa dobrodziejko! byłem zakochany, a że tego za żart nie brałem, dowodem, iżem się spokojnie oddalił. Teraz zaś!...
— Cóż waćpan myślisz teraz?
— Zobaczymy! — zawołał Downar, kręcąc wąsa. — O tém mogę tylko zapewnić panią, że jeżeli za mąż iść zechcesz, nie pójdziesz za nikogo, tylko za mnie.
Starościna zżymnęła się gniewnie.
— Mnie nikt zmusić nie może.
— Tak, ale ja nikogo innego nie dopuszczę.
— Pan tego nie uczynisz!...
— Na cienie mojéj matki klnę się, że to zrobię!
Starościna, zagryzłszy wargi, chodziła poruszona.
— Słuchaj, panie Downar! — rzekła — niéma rzeczy na świecie jedynéj, a my kobiécięta wszystkie, mniéj więcéj jesteśmy równe sobie. Waćpanu czy ta, czy druga, byle bogata... wszak ci to wszystko jedno.
— Za pozwoleniem — przerwał Downar — wcale nie: nego, przeczę, protestuję.
— Dajże mi asindziéj pokój! — gniewnie rzekła Kocowa — to fortele. Ja ci dam w mém miejscu inną osobę młodą i bogatą.
Downar, który się tego wcale nie spodziewał, osłupiał i zmilkł. Jak tylko rzecz do namysłu wziął, już Kocowa zmiarkowała, że go może zachwiać i złamać.
— Waćpan mi daj pokój, a ja waćpanu dam żonę.
— Cóżto będzie? frymark jakiś? — spytał Downar — jeszcze o podobnym, jak żyw jestem nie słyszałem.
— Zgódź się, bo mnie nie przekonasz: ja gdy zechcę ślub wezmę sekretnie.
— Męża jéjmości wyzwę i zabiję! — rzekł z zimną krwią Downar.
— A daléj? — zapytała Starościna.
Downar zamilkł.
— Ja radzę: przyjmuj moję kapitulacyą i słowo...
— Będzie takie jako pierwsze? — zapytał Downar.
— Przecie śluby oba razem odbyć się mogą — dodała Starościna.
— Gdzież ta panna, na którą się waćpani chcesz pohandlować? — zapytał.
— Widziałeś ją u stołu.
— Jakto? narzeczona pana Marka Hińczy?
— Jaka, kto waćpanu powiedział? ani oświadczyn, ani narzeczenia nie było, a gdy ja zechcę...
— Ależ pan Marek?
— Gdy ja zechcę — powtórzyła Starościna.
Downar dumał.
— A! no! zobaczymy! niéma się o co spieszyć; ślub jutro jeszcze nie będzie: zobaczymy.
— Ale ewentualnie akceptujesz pan układ?
— Ani go przyjmuję, ani odrzucam: rzeczy zostają w zawieszeniu.
— Wróćmy do kompanii — dodała wdowa weseléj.
Powoli, jak gdyby nic nie zaszło, posunęli się ulicą ku dworowi.
Downar zaprosił sobie kogoś do gry w arcaby, a Starościna mrugnęła na Łowczego, wyprowadziła go do bokówki i tam przydługą z nim miała konferencyą, z któréj wyszła blada, a Łowczy czerwony i mocno zasapany.
Zresztą wieczora tego nic bardzo znaczącego nie zaszło, wszyscy byli jakoś dziwnie powarzeni i milczący.
Downar jeden w dobrym humorze. Podsuwał się on kilka razy do panny Miecznikównéj, zabawiać się ją starał: dowcipkował, ale śmiech nikogo nie brał.
Łowczy rychléj niż zazwyczaj oświadczył chęć powrócenia do Maczek razem z Markiem; pożegnano go uroczyście, konie zaszły, siedli, a przez półtoréj milki stary się nie odezwał prawie, tylko wzdychał ciężko. Marek to przypisywał temu, iż dużo zjadł raków, a po rakach dość wypił wina.
Gdy się już mieli do snu zabierać, a pseudo gospodarz miejscowy rozmawiał z ekonomem, dal mu znać chłopak pana Łowczego, iż ten ma z nim do pomówienia.
Hińcza odprawiwszy żywo oficyalistę, poszedł. Starego zastał nad stolikiem, przy otwartém puzderku zamczystém, w którém jeździła zawsze kassa podróżna, liczącego jakieś pieniądze. Miał minę uroczystą i zafrasowaną.
— Weź asan krzesło i siadaj — odezwał się Łowczy — bo to się na kilku słowach nie skończy: mamy do mówienia dużo. Wiesz jak ja ciebie zawsze kochałem; wyprowadziłem na ludzi: nie wątpię że i teraz serca mi nie brak dla waszeci. Sameś mi mówił, że się tu świeci maryaż dla ciebie z Miecznikówną: w tém sęk. Dopiéro mnie dziś objaśniła Starościna, że z tego nic być nie może.
— Jakto! dlaczego? — zapytał Marek.
— Nie gorącuj się! zaraz ci powiem! Panna hic mulier, niebezpieczna, samowolna, i bodaj dla ciebie serca nie ma. Starościna, która waćpanu dobrze życzy, pewnie jak i ja, nie radzi, przestrzega.
— Ależ ona mnie sama do niéj prowadzić przyrzekła.
— Póki lepiéj rzeczy nie poznała — rzekł Łowczy.
— W tém jest jakaś intryga! — zawołał Marek. — Panny się nie boję, ani jéj samowolności; dotąd sprzyjała mi dosyć: zkądże to wszystko nagle urosło? jak?
— Ja ci dobrze życzę — dodał Łowczy — to co mam, pochodzi od Starościnéj, która pełna jest afektu dla ciebie. Ona kiedy co mówi, to nie bez racyi. Trzeba, żebyś się asindziéj oddalił.
— Ale ja wziąłem tu dzierżawę.
— Ja dzierżawę zapłacę i biorę na siebie.
Marek stał osłupiały.
— Nie rozumiem — rzekł — a zresztą dla kaprysu Starościnéj oddalać się nie myślę.
— To nie jest kaprys, to rzecz gruntownie obmyślana — kończył Łowczy — asindziéj pojedziesz do Warszawy, z rekomendacyą do marszałka sejmowego, gdzie się w kancelaryi umieścisz. Na drogę dostaniesz pieniędzy: za dzierżawę zwrócę coś wyłożył. O co ci idzie: masz swobodę i parę tysięcy dukatów do kieszeni.
— Ależ, panie Łowczy! — przerwał zdumiony coraz więcéj Hińcza — pan mną rzucasz jak dzieckiem: pan mną dysponujesz. Ja mu nie zaprzeczam prawa do wdzięczności mojéj, ale nie żebym dlatego na wieki miał zostać małoletnim. Ja sobie wziąłem dzierżawę, obrałem sobie bohdankę i nie rozumiem, żeby się kto do tego mógł mieszać.
— A to ciekawa rzecz! — odparł Łowczy — to asan-byś mógł mi być nieposłusznym?
— Przecież nie jestem małoletni.
— Dopóki ja żyję, asan całe życie będziesz małoletni: panny bez Starościnéj i bezemnie nie dostaniesz. Dzierżawa wzięta na słowo... pokłonimy się.
— Dalipan, nie rozumiem, panie Łowczy.
— Nie chcesz rozumiéć, że tu o twe dobro idzie.
— Chyba o pozbycie się mnie.
Łowczy zamilkł: widać było, że podyktowane mu przez Starościnę argumenta, wyczerpały się i sam był w kłopocie co mówić daléj; ale pod władzą jéjmości, słuchał co przykazano.
Marek więcéj oburzonym się czuł całą tą sprawą poplątaną, któréj celu i końca dojrzeć nie mógł, niż przekonanym argumentami Łowczego; nie sądził się obowiązany do takiego posłuszeństwa: nie tknąwszy więc rozłożonych dukatów, nie przyjąwszy propozycyj, zdaleka dał dobranoc i odszedł do swojéj izdebki.
Tu, chociaż z natury swéj był niezbyt draźliwym i niełatwo się poruszającym, począł brać na rozum, coby to wszystko znaczyć mogło. Sprężyny były dlań zakryte i jedna rzecz oczywista, iż w tém ważną rolę grała Starościna. Ale do czego się jéj to przydać miało? nie pojmował.
Część nocy spędziwszy na dumaniu próżném, położył się spać nadedniem.
Łowczy, skutkiem zapewne znużenia, teraz zwykł był dłużéj niż w domu zasypiać; jeszcze się więc ledwie przebudził, a Marek tylko co był oczy przetarł, gdy klaskanie z bicza oznajmiło gościa.
Na ranną przejażdżkę, znać z Wężowna wyruszywszy dla świeżego powietrza, pani Kocowa przybyła niespodzianie na kawę do Maczek.
Sprawiło to rewolucyą w garderobie, w kredensie, nawet w obu sypialnych pokojach i piękna pani chwilę na wyjście gospodarza czekać musiała.
Tymczasem rozpatrzyła się w skromnym domku, zrewidowała pokoje, pokręciła się po ogródku i zapachami, otaczającemi ją, zaprawiła powietrze dworku, niezbyt zwykle wonne.
Nareszcie wybiegł ją powitać Marek.
— A to dobrze, żeś przecie się zjawił, bo ja prawie umyślnie przybyłam do pomówienia z nim na osobności.
— Jeśli w tym przedmiocie, co wczoraj Łowczy — ozwał się Marek — prawdziwie będę rad, gdy mnie pani objaśni, dlaczego mam być wypędzonym!
— Waćpan wypędzonym? ja nic o tém nie wiém: przybyłam tylko z przestrogą. Wybadałam dobrze serce Klarci... ona panu nie tak sprzyja, jakem się spodziewała.
— Nie pozostaje mi więc — uśmiechając się gorzko, ozwał Marek — tylko zabierać się i wynosić, aby nowéj jakiéj kombinacyi nie stawać na przeszkodzie. Nie prawdaż?
Starościna była zmieszana.
— Waćpan łatwo znajdziesz inną — dodała — po co masz sobie świat zawiązywać.
Markowi krew trysnęła do twarzy.
— Zapewne — rzekł — jeśli tak jest, pojadę w świat, ale wprzódy się z panną Klarą muszę rozmówić.
— Ja już z nią mówiłam...
— To mnie nie uwalnia...
— Owszem, zupełnie.
— Panna Klara mi odmawia?
— Przez moje usta, stanowczo.
— A jakżeby tak pięknym ustom nie wierzyć! — dodał Marek ironicznie — oneby przecie nigdy kłamać nie powinny.
Pani Kocowa siadłszy, wachlowała się.
— Każ-że waćpan przynieść kawy! — rzekła, zwracając rozmowę.
— Zaraz — odezwał się Marek — każecie tu sobie państwo podać, co się wam podoba, bo ja po tych wszystkich bałamuctwach odstępuję Maczek Łowczemu; zostawiam go tu gospodarzem, a sam siadam na koń i jadę.
Zadzwonił: wszedł przypadkiem Wawrek.
— Wawrek! konie siodłać! — zawołał — tak samo i z temi samemi jukami, któreśmy mieli w pierwszéj drodze; za pół godziny najdaléj, żeby mi były gotowe! Słyszysz! natychmiast!
To rzekłszy i nie patrząc na Starościnę, poszedł do Łowczego, który właśnie przed zwierciadłem czesał sobie włosy, których nie miał.
— Proszę pana Łowczego o przyrzeczone pieniądze. Maczki odstępuję, panny odstępuję, ale zarazem i opieki pańskiéj nadal się zrzekam. Za dobre, któreś pan mi uczynił, wdzięczen będę; złego zapomnę, i... — dodał — bywajcie zdrowi!
— Co? co? Marku szalony! — zawołał Łowczy — wszak Starościna jest?
— Jest, czeka na pana.
— A ty?
— Ja natychmiast jadę.
Łowczy rzucił grzebień, widocznie walczył z sobą; namiętności starego grata i poczciwe serce ludzkie pasowały się w nim, łza potoczyła się z powiek.
— Marku, kochanie! nie gniewaj się! chodź! niech cię uścisnę. Dalipan! dyabli ich wszystkich wiedzą co tu robić i gdzie prawda, a mnie cię serdecznie żal.
— Niemniéj i mnie pana Łowczego, ale na inny sposób — śmiało rzekł Hińcza — jesteś już zawczasu pod pantoflem... a nie wiem co daléj być może. Miałeś pan święty spokój w domu: ten stracisz; miałeś przyjaciół i życzliwych: tych poodpędzają. Żal mi was, ale podobno zapóźno i po niewczasie stękać. Teraz submituję się...
Łowczy dobył przygotowanego trzosa, oddając go Markowi: zawstydzony był i milczący.
— I dokądże myślisz jechać? — spytał.
— Wcale nie wiem — rzekł Marek, kłaniając się — krom tego, że jak najdaléj od miejsca, gdzie babskie intrygi ludźmi rzucają.
— Do nóg się ścielę...
I wyszedł.