Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 5. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ PIĄTY.

Nazajutrz o świcie karawana gotową była do pochodu. Zstąpiliśmy z gór i zeszliśmy na głębokie doliny czyli raczej w przepaście które zdawały się dosięgać wnętrzności ziemi. Przerywały one pasmo gór w tylu rozmaitych kierunkach, że niepodobieństwem było rozpoznać położenie lub cel do którego zmierzaliśmy.
Postępowaliśmy tak przez sześć godzin i przybyliśmy do zwalisk opuszczonego miasta. Tam Zoto, kazał nam zsiąść z koni i zaprowadziwszy mnie do studni rzekł: «Panie Alfonsie, racz spojrzeć w tę studnię i powiedz mi co o niej sądzisz?.»
Odpowiedziałem żem widział wodę i że sądziłem że to była studnia.
«Mylisz się pan, — rzekł Zoto — jest to wejście do mego pałacu.» To mówiąc pochylił głowę nad otworem i wydał szczególny krzyk.
Na ten odgłos ujrzałem jak deski wychodziły z boku cembrowin i wznosiły się na kilka stóp nad wodą, następnie uzbrojony człowiek wyszedł tym samym otworem, za nim drugi i trzeci.
Gdy wydostali się na brzeg, Zoto rzekł pokazując mi dwóch pierwszych: «Mam zaszczyt przedstawić panu dwóch moich braci Cziczia i Moma; bezwątpienia widziałeś ich pan powieszonych na pewnej dobrze znajomej ci szubienicy, ale to nie przeszkadza że obaj są zdrowi i silni i będą zawsze służyć na pańskie rozkazy, są bowiem równie jak i ja w służbie i na żołdzie wielkiego Szejka Gomelezów.»
Odpowiedziałem mu że mocno byłem ucieszony widokiem braci człowieka, który mi wyświadczył tak ważną przysługę.
Chcąc nie chcąc musieliśmy spuścić się do studni. Przyniesiono sznurową drabinę po której dwie siostry zgrabniej zestąpiły aniżeli byłbym się spodziewał. Udałem się w ich ślady. Stanąwszy na deskach, znaleźliśmy małe boczne drzwi, któremi trzeba było wejść skurczywszy się we dwoje. Wkrótce jednak spostrzegliśmy szerokie wschody, wykute w skale i oświecone lampami. Zeszliśmy przeszło dwieście wschodów w głąb ziemi, nakoniec dostaliśmy się do podziemia rozdzielonego na mnóstwo komnat i mniejszych pokojów. Całe mieszkanie, dla ochrony od wilgoci, pokryte było wewnątrz bluszczem. Widziałem później w Cintra, niedaleko Lizbony klasztór wykuty w skale którego cele taż sama roślina pokrywała i który z tego powodu nazywano bluszczowym klasztorem. Oprócz tego ciągle podsycane ognie utrzymywały łagodne ciepło w podziemiu Zota. Konie służące dla jego jazdy stały w przyległych stajniach; w razie potrzeby także dostawały się na ziemię, szerokim otworem wychodzącym na dolinę, urządzono nawet machinę do łatwiejszego ich dobywania, wszelako rzadko kiedy jej używano.
«Wszystkie te cuda, — rzekła Emina — są dziełem Gomelezów. Wykuli oni tę skałę, podczas gdy byli jeszcze panami kraju, czyli raczej dokończyli pracę zaczętą przez pogan zamieszkujących Alpuharę w chwili ich przybycia. Uczeni utrzymują, że w tem samem miejscu znajdowały się niegdyś kopalnie prawdziwego złota betyckiego, dawne zaś przepowiednie głoszą, że cała ta okolica powróci kiedyś w posiadanie Gomelezów. Co mówisz o tem Alfonsie?. to byłoby piękne dziedzictwo.»
Nie podobały mi się te słowa Eminy i wyraźnie jej to oświadczyłem, następnie zwracając rozmowę, zapytałem jakie są jej zamiary na przyszłość?...
Emina mi odrzekła, że potem wszystkiem co zaszło nie mogły dłużej pozostać w Hiszpanji, ale chciały nieco wypocząć, dopókiby nie przygotowano dla nich okrętu.
Zastawiono nam obfity obiad zwłaszcza w zwierzynę i suche konfitury. Trzej bracia usługiwali nam z bezprzykładną gorliwością. Uczyniłem uwagę moim kuzynkom, że niepodobieństwem było znaleźć bardziej uprzejmych wisielców. Emina przyznała mi słuszność i zwracając się do Zota rzekła: «Bezwątpienia ty i twoi bracia musieliście doświadczyć w życiu dziwnych przygód, które z wielką przyjemnością radzibyśmy usłyszeć.»
Po chwili nalegania, Zoto zasiadł obok nas i zaczął w te słowa:

HISTORYA ZOTA.

Urodziłem się w mieście Benewencie, stolicy księztwa tego nazwiska. Ojciec mój, równie jak ja, Zoto nazwany, był z powołania nader biegłym zbrojownikiem. Ponieważ jednak było ich trzech w mieście i tamci dwaj mieli więcej szczęścia, przeto rzemiosło jego zaledwie wystarczało na wyżywienie żony i trojga dzieci to jest mnie i dwóch moich braci.
We trzy lata po ożenieniu mego ojca, siostra młodsza mojej matki zaślubiła kupca oliwy, nazwiskiem Lunardo, który na podarunek ślubny dał jej parę złotych kolczyków i takiż łańcuszek na szyję. Moja matka wróciwszy z wesela zdawała się być pogrążoną w głębokim smutku. Mąż chciał dowiedzieć się o przyczynie, ona długo wzbraniała się mu ją wyznać, nakoniec odkryła mu, że trawił ją żal że niemiała podobnych jak siostra kólczyków i łańcuszka. Ojciec mój nic na to nie odrzekł. Miał w swoim składzie cudownie wyrobioną strzelbę do polowania z takiemiż pistoletami i kordelasem. Strzelba, nad którą mój ojciec przez cztery lata pracował, dawała cztery strzały od jednego nabicia; mój ojciec cenił ją trzysta neapolitańskich uncyi złota, wyszedł jednak na miasto i całą broń sprzedał za ośmdziesiąt uncyi, następnie kupił kólczyki i łańcuszek i przyniósł je żonie. Matka moja tego samego dnia poszła pochwalić się przed żoną Lunarda i niesłychanie ucieszyła się gdy znaleziono kólczyki jej daleko piękniejsze i bogatsze.
W tydzień potem żona Lunarda przyszła odwiedzić moją matkę. Tym razem miała włosy splecione w jeden zwinięty warkocz i przytwierdzony wielką złotą szpilką, zakończoną misternie wyrobioną rubinową różą. Ta złota róża zapuściła w serce mojej matki dotkliwe kolce. Znowu zaczęła się dręczyć i nie pierwej przestała, aż mój ojciec przyrzekł że kupi jej taką samą szpilkę. Tymczasem szpilka podobna kosztowała czterdzieści pięć uncyi, i mój ojciec nie mając ani tyle pieniędzy ani sposobów nabycia ich, wkrótce wpadł w tenże sam smutek w jakim przed kilkoma dniami matka moja zostawała.
Tymczasem pewnego dnia wszedł do mojego ojca najemny wojak tamtejszy nazwiskiem Grillo-Monaldi i przyniósł mu pistolety do wyczyszczenia. Monaldi, widząc posępność mego ojca, zapytał go o przyczynę i ten mu wszystko wyjawił. Po chwili namysłu, Monaldi rzekł do niego temi wyrazy: «Panie Zoto, jestem ci więcej winien aniżeli sam sądzisz, przed kilkoma dniami znaleziono przypadkiem mój sztylet w ciele człowieka zamordowanego na drodze do Neapolu. Sąd posyłał ten sztylet do wszystkich zbrojowników, a ty wspaniałomyślnie oświadczyłeś że go po raz pierwszy widzisz, jakkolwiek sztylet wychodził z twego warsztatu i mnie samemu go sprzedałeś. Gdybyś był prawdę powiedział, mogłeś mnie wprowadzić w niepotrzebny kłopot. Oto są więc czterdzieści pięć uncyi których tak potrzebujesz, nadto pomnij że odtąd kiesa moja jest na twoje rozkazy.» Ojciec mój z wdzięcznością przyjął pieniądze i natychmiast poszedł kupić złotą szpilkę, w której tego samego dnia matka moja wystąpiła przed swoją dumną siostrą.
Moja matka wróciwszy do domu nie wątpiła że Pani Lunardo wkrótce ukaże się ustrojona w jaki nowy klejnot. Ale ta powzięła zamiar wcale innego rodzaju. Chciała pójść do kościoła z najętym lokajem w liberyi i zwierzyła się z tym zamiarem swemu mężowi. Lunardo, z natury niesłychanie skąpy, łatwo przystawał na kupno kawałka złota które zdawało mu się równie bezpiecznem na głowie żony jak w jego własnej szkatule. Ale zupełnie odmiennego był zdania gdy go proszono o danie uncyi złota dla próżniaka, który nie wiedzieć dla czego, przez pół godziny miał stać za ławką jego żony. Jednakże Pani Lunardo tak go męczyła i dręczyła bezustannie, że postanowił nakoniec dla oszczędności sam ubrać się w liberyę i pospieszyć za żoną do kościoła. Pani Lunardo znalazła że mąż równie był zdolnym do tego rzemiosła jak ktokolwiek inny i w nadchodzące święta ukazała się w kościele z lokajem tego nowego rodzaju. Wprawdzie sąsiedzi śmieli się z tej maskarady, ale ciotka moja przypisywała to uczuciu niepochamowanej zazdrości.
Gdy zbliżała się do kościoła, dziady i baby zaczęli krzyczeć na całe gardło w właściwem im narzeczu: Mira Lunardu che falu criadu de sua mugiera. Ponieważ jednak biedni do pewnego stopnia tylko posuwają swoją śmiałość, przeto Pani Lunardo spokojnie weszła do kościoła gdzie rozstąpiono się przed nią z wszelkiem poszanowaniem. Podano jej wodę święconą, posadzono w ławce, podczas gdy matka moja stała wraz z innemi kobietami w kruchcie.
Matka moja powróciwszy do domu, natychmiast zaczęła obszywać niebieski kaftan mego ojca, starym galonem odprutym od ładownicy jakiegoś muszkietu. Ojciec mój zdziwiony zapytał o przyczynę, na co opowiedziała mu postępek siostry i jak mąż tejże był tak grzecznym, że ubrawszy się w liberyę, poszedł za nią do kościoła. Mój ojciec zapewnił ją że nigdy nie zdobędzie się na tę grzeczność, wszelako następnej niedzieli najął za uncyą złota wygalonowanego lokaja który poszedł za moją matką do kościoła, i znowu Pani Lunardo tym razem musiała ustąpić siostrze.
Tego samego dnia, zaraz po mszy, Monaldi przyszedł do mego ojca i odezwał się temi słowy: «Kochany Zoto, dowiedziałem się o współzawodnictwie w dziwactwach jakie żona twoja z jej siostrą wyprawiają. Jeżeli śpiesznie temu nie zaradzisz, będziesz nieszczęśliwym przez całe życie; masz więc dwie drogi przed sobą: albo dać żonie porządną naukę, lub też jąć się rzemiosła któreby zaspokoiło jej skłonność do wydatków. Jeżeli chwycisz się pierwszej drogi, ofiaruję ci moją laskę której często używałem z nieboszczką moją małżonką. Nie jest to wprawdzie jedna z tych czarodziejskich lasek, które ujęte za oba końce obracają się w rękach i służą do odkrywania źródeł a nawet czasami i skarbów, ale jeżeli weźmiesz ją za jeden koniec a drugi przyłożysz na plecy twojej żony, zaręczam że wkrótce łatwo ją wyleczysz ze wszystkich przywidzeń. Z drugiej strony, jeżeli pragniesz zaspokoić wszelkie jej żądania, ofiaruję ci przyjaźń najdzielniejszych ludzi w całych Włoszech, którzy na teraz radzi przebywają w Benewencie jako w mieście granicznem. Sądzę że mnie rozumiesz, namyśl się i daj mi odpowiedź.»
To mówiąc Monaldi położył swoją laskę na warsztacie mego ojca i odszedł. Śród tego, matka moja po mszy, poszła na Corso i do kilku swoich przyjaciołek aby pochwalić się z swoim lokajem. Nareszcie wróciła uradowana do domu, ale mój ojciec całkiem inaczej ją przyjął aniżeli się tego spodziewała. Lewą ręką porwał ją za lewe ramię, prawą zaś ująwszy czarodziejską laskę zaczął wykonywać rady swego przyjaciela Monaldego. Mój ojciec z taką gorliwością oddał się udzielaniu tej nauki że matka moja padła zemdlona, co widząc przestraszony małżonek wyrzucił laskę, jął błagać przebaczenia, otrzymał go i pokój znowu został przywrócony.
W kilka dni potem, ojciec mój udał się do Monaldego i opowiedziawszy mu jak czarodziejska laska mało skutkowała, polecił się przyjaźni dzielnych towarzyszów o których ten mu wspominał. Monaldi w te słowa mu odrzekł: «Dziwi mnie to że niemając serca ukarać własnej żony, myślisz że ci wystarczy na zastąpywanie podróżnym na publicznej drodze. Wreszcie możemy się o tem przekonać; serce ludzkie składa się z tylu przeciwieństw. Chętnie przedstawię cię moim przyjaciołom, ale musisz wprzódy popełnić jakie morderstwo. Każdego wieczora po skończonej pracy, weź długą szpadę, zatknij sztylet za pas i przybrawszy postać nieco zuchwałą, przechodź się pod galeryą Madony. Być może że kto zażąda twojej pomocy, tymczasem bądź zdrów; oby niebo raczyło sprzyjać twoim przedsięwzięciom.»
Mój ojciec posłuchał rady Monaldego i wkrótce spostrzegł że różni wojacy jemu podobni a nawet zbiry, pozdrawiali go ze znaczącem spojrzeniem. Po dwóch tygodniach takiej przechadzki jakiś nieznajomy zbliżył się do niego i rzekł: «Oto masz pan sto uncyi złota. Za pół godziny ujrzysz przechodzących dwóch młodych ludzi z białemi piórami na kapeluszach. Zbliżysz się do nich jak gdybyś chciał im powierzyć jaką tajemnicę i rzekniesz półgłosem: «Który z panów jest margrabią Feltri?» Jeden z nich odpowie: «ja nim jestem.» Natenczas pchniesz go sztyletem, ale uważaj dobrze, w samo serce. Drugi młody człowiek jest nikczemnym tchórzem i zaraz ucieknie. Wtedy dobijesz Feltrego. Gdy wszystko już będzie skończonem, wracaj spokojnie do domu, i wcale nie staraj się schronić do kościoła. Ja będę tuż przy tobie.» Mój ojciec wypełnił słowo w słowo dane mu polecenie i gdy powrócił do domu, zastał już nieznajomego którego nienawiści tak dobrze usłużył. «Panie Zoto, — rzekł tenże — mocno ci jestem obowiązany za wyświadczoną mi przysługę. Oto jest druga kiesa ze stoma uncyami złota które chciej przyjąć, i jeszcze jedna tej samej wartości którą wsuniesz w rękę sprawiedliwości gdyby chciała cię napastować.» Po tych słowach, nieznajomy zawinął się w płaszcz i odszedł.
Wkrótce potem naczelnik zbirów stawił się u mego ojca, odebrawszy jednak sto uncyi złota przeznaczonych dla sprawiedliwości, zaprosił go do siebie na przyjacielską wieczerzę. Udali się do mieszkania przypartego do publicznego więzienia i znaleźli już przy stole dozorcę i spowiednika więźniów. Mój ojciec był nieco wzruszonym, jak to zwykle bywa po pierwszem morderstwie. Duchowny spostrzegłszy jego pomieszanie rzekł: «Odłóż na bok te smutki panie Zoto. Za msze w katedralnym kościele płaci się po dwa skudy od sztuki. Powiadają że zamordowano margrabiego Feltri. Każ zmówić ze dwadzieścia mszy za odpoczynek jego duszy a otrzymasz rozgrzeszenie ogólne.»
Po tych słowach już więcej nie wspominano o tem co zaszło i wieczerza odbyła się wesoło.
Nazajutrz Monaldi przyszedł do mego ojca, powinszował mu zręczności i odwagi jakie okazał. Mój ojciec chciał mu zwrócić czterdzieści pięć uncyi które dawniej był od niego pożyczył, ale Monaldi rzekł: «Zoto, obrażasz mnie — jeżeli raz wspomnisz mi jeszcze o tych pieniądzach, będę sądził że czynisz mi wyrzuty iż wtedy okazałem się dla ciebie zbyt skąpym. Kiesa moja jest na twoje usługi i możesz być przekonanym o mojej przyjaźni. Nie będę ukrywał przed tobą że jestem naczelnikiem towarzyszów o których ci wspominałem; są to wszyscy ludzie honorowi i nieposzlakowanej uczciwości. Jeżeli chcesz do nich należeć, powiedz że jedziesz do Brescia dla zakupienia broni i złącz się z nami w Kapui. Zajedź prosto do gospody pod Złotym krzyżem i bądź spokojnym o resztę.» We trzy dni potem mój ojciec wyjechał i odbył wyprawę równie zaszczytną jak zyskowną. Jakkolwiek klimat Benewentu jest nader łagodnym, jednak mój ojciec nie przyzwyczajony do rzemiosła nie chciał podczas złej pory puszczać się na nowe wyprawy. Przepędził więc leże zimowe na łonie rodziny. Odtąd co niedziela, lokaj wygalonowany chodził za moją matką do kościoła, nadto sąsiadki podziwiały jej złote zapinki na czarnym aksamitnym gorsecie i takież kółko do kluczów.
Z nadejściem wiosny, jakiś nieznajomy służący przyszedł do mego ojca prosząc aby raczył udać się z nim do bramy miasta. Tam znalazł, znakomitego jak się zdawało jeźdźca i czterech konnych. Nieznajomy rzekł mu: «Panie Zoto, weź tę kiesę z pięćdziesięcią cekinami, pośpieszysz za mną do poblizkiego zamku, tymczasem zaś pozwolisz aby ci zawiązano oczy.»
Mój ojciec zgodził się na wszystko i po długich zakrętach przybyli nareszcie do zamku. Zaprowadzono go do obszernej komnaty i odwiązano mu oczy. Wtedy ujrzał zamaskowaną kobietę, przywiązaną do krzesła i z zakneblowanemi ustami. Starzec rzekł do niego: «Panie Zoto, tu jeszcze masz sto cekinów, teraz bądź tak grzecznym i zamorduj tę kobietę.»
«Mylisz się pan, — odparł mój ojciec, — widzę że mnie pan wcale nie znasz. Wprawdzie zastępuję ludziom na rogu ulicy lub napadam na nich w lesie jak przystoi na człowieka honorowego, ale nigdy nie wypełniam obowiązków kata.» To mówiąc rzucił obie kiesy pod nogi mściwego małżonka, który więcej na niego nie nalegał, kazał mu znowu zawiązać oczy i polecił służącym aby go odprowadzili do bram miasta. Ten wspaniały i szlachetny postępek uczynił memu ojcu wiele zaszczytu, wkrótce jednak drugi w podobnym rodzaju równe zyskał mu pochwały.
Było w Benewencie dwóch ludzi bogatych i w znaczeniu, jeden z nich nazywał się hrabia Montalto drugi zaś margrabia Serra. Montalto kazał zawołać mego ojca i przyrzekł mu pięćset cekinów za zamordowanie margrabiego. Mój ojciec zobowiązał się, prosił tylko o zwłokę, wiedział bowiem że Serra pilnie się strzegł.
We dwa dni potem margrabia Serra kazał sprowadzić mego ojca do ukrytego miejsca i rzekł mu: «Ta kiessa, z pięciuset cekinami jest dla ciebie kochany Zoto jeżeli dasz mi słowo honoru że zamordujesz hrabiego Montalto.»
Mój ojciec wziął kiesę i rzekł. «Mości margrabio, daię panu słowo honoru że zamorduję hrabiego Montalto, ale muszę wyznać że wprzódy już obiecałem mu zabić pana.»
«Spodziewam się że tego nie uczynisz,» — rzekł Margrabia śmiejąc się.
«Przebacz mi pan, — przerwał mój ojciec — zobowiązałem się i umowy dotrzymam.»
Margrabia odskoczył na kilka kroków w tył i porwał się do szpady. W tej chwili mój ojciec dobył pistoletów z za pasa i roztrzaskał głowę margrabiemu; następnie udał się do Montalto i oświadczył mu że jego nieprzyjaciel już nie żyje. Hrabia uściskał go i wyliczył pięćset cekinów. Wtedy mój ojciec nieco zmieszany wyznał mu, że margrabia przed śmiercią dał mu za zamordowanie go pięćset cekinów. Montalto wynurzył swoją radość że zdołał uprzedzić nieprzyjaciela. «To się na nic nie przyda, panie hrabio, — przerwał mój ojciec — gdyż przyrzekłem mu śmierć pańską pod słowem honoru.» To mówiąc pchnął go sztyletem. Hrabia padając wydał krzyk straszliwy i zwołał swoich służących. Mój ojciec sztyletem usłał sobie drogę i uciekł w góry gdzie znalazł bandę Monaldego. Wszyscy dzielni towarzysze składający ją, nie mogli dość wyrazić uwielbienia dla tak religijnego pojęcia honoru. Zaręczam wam, że wypadek ten dotychczas jest w ustach wszystkich mieszkańców i długo jeszcze będą o nim mówić w całym Benewencie... —
Gdy Zoto kończył opowiadanie tej przygody swego ojca, jeden z jego braci przyszedł mu powiedzieć że oczekiwano na jego rozkazy względem przygotowania okrętu. Opuścił nas więc prosząc o pozwolenie odłożenia na jutro dalszego ciągu historyi. Wszelako, to com dotąd usłyszał mocno mnie zastanowiało. Dziwiło mnie że ciągle wychwalał honor, przywiązanie do słowa i nieposzlakowaną uczciwość ludzi, którzy powinni byli za łaskę uważać gdyby ich tylko powieszono. Nadużycie tych wyrażeń któremi szastał z takiem zaufaniem, pomieszało wszystkie moje myśli. Emina, spostrzegłszy moje zamyślenie, zapytała o przyczynę. Odpowiedziałem że historya ojca Zota przypominała mi to co przed dwoma dniami słyszałem od pewnego pustelnika, który utrzymywał: że cnoty towarzyskie mają daleko pewniejsze zasady od bezpośredniego uczucia honoru. «Drogi Alfonsie, — rzekła Emina — szanuj tego pustelnika i wierz temu wszystkiemu co ci powiedział. Nie raz jeszcze spotkasz go w twojem życiu.» Następnie obie siostry powstały i oddaliły się wraz z murzynkami do swoich pokojów, to jest do strony podziemia dla nich przeznaczonej. Powróciły na wieczerzę, po której wszyscy udali się na spoczynek.
Gdy się już uciszyło w jaskini, ujrzałem wchodzącą Eminę z lampą alabastrową w ręku, jak druga Psyche, za nią zaś Zibeldę piękną jak aniołek. Usiadły obok mnie i Emina rzekła: «Kochany Alfonsie, wielki Szeik przebaczy nam jeżeli więcej się tobą zajmujemy niż nam tego dozwolono, ale po tem co zaszło, każda chwila spędzona z tobą jest dla nas nieocenionej wartości.»
«Piękna Emino, — odpowiedziałem, — jeżeli to ma być jeszcze jedna próba na jaką mnie wystawiacie, lękam się aby nie była dla mnie niepodobną do zwalczenia.»
«Niemasz żadnej przyczyny obawy» — odparła piękna Maurytanka odgarniając mi włosy z czoła alabastrową rączką. W istocie kuzynki moje nosiły ozdoby jakie w średnich wiekach miłość splatała nieufną dłonią. Zachwycała mnie poważna piękność Eminy i lube szczebiotanie jej siostry. Chwile nasze zapełniała rozmowa już sam nie pamiętam o czem — o zamiarach które z szybkością błyskawicy nawzajem się ścigały — ja więcej patrzyłem i słuchałem niż mówiłem — dziewczęta przymilały się i opowiadały mi ich marzenia, jakie zwykle tkwią między świeżą pamiątką a nadzieją blizkiego szczęścia.
Nareszcie sen zaczął tłoczyć powieki pięknych Maurytanek i oddaliły się do siebie. Zostawszy sam, marzyłem o nieprzyjemnem wrażeniu jakiego doświadczę, jeżeli znowu nazajutrz obudzę się pod szubienicą. Roześmiałem się z tej myśli, która jednak ciągle chodziła mi po głowie dopókim nie zasnął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.