Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 6. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ SZÓSTY.

Zoto obudził mnie i rzekł że porządnie zaspałem i że obiad już był przygotowany. Ubrałem się czem prędzej i poszedłem do moich kuzynek które czekały na mnie w jadalnej komnacie. Oczy ich błyszczały szczęściem, dziewczęta zdawały się bardziej być zajętemi wspomnieniami ubiegłej nocy, niż ucztą jaką im zastawiono. Po skończonym obiedzie, Zoto zasiadł obok nas i iak dalej zaczął opowiadać swoje przygody:

DALSZY CIĄG HISTORYI ZOTA.

Miałem w ówczas siódmy rok gdy mój ojciec złączył się z bandą Monaldego i dobrze pamiętam jak moją matkę, mnie i dwóch moich braci zaprowadzono do więzienia. Wszelako było to tylko dla pozoru, ojciec mój bowiem niezapomniał zarobkiem swoim podzielić się ze sprawiedliwością, wkrótce jasno dowiedziono że niemieliśmy z nim żadnych stosunków.
Naczelnik Zbirów, podczas naszego uwięzienia gorliwie się nami zajmował i nawet skrócił nam czas niewoli.
Moja matka wydostawszy się na wolność została z wielką czcią powitaną przez wszystkie sąsiadki; w południowych bowiem Włoszech, rozbójnicy są tak bohatyrami ludu, jak kontrabandziści w Hiszpanji. Część powszechnego szacunku spadła także i na nas, ja szczególnie uważany byłem jako książe lampartów całego miasta.
Śród tego, Monaldi poległ w jednej wyprawie i mój ojciec objąwszy dowództwo nad bandą, chciał świetnym jakim czynem usprawiedliwić zaufanie jakie w nim położono. Uczynił więc zasadzkę na drodze do Salerny na konwój pieniędzy wysłanych przez Wicekróla Sycylji. Wyprawa się udała, ale mój ojciec został kulą postrzelony w krzyż i nie mógł już dalej trudnić się rzemiosłem.
Chwila w której żegnał się z towarzyszami była niewypowiedzianie rozrzewniającą. Zapewniają że kilku rozbójników na cały głos się rozpłakało, czemu z trudnością bym wierzył, gdybym raz w życiu sam nie był gorzko płakał, zamordowawszy moją kochankę jak to wam później opowiem.
Banda, bez naczelnika nie mogła długo się ostać, kilku z naszych towarzyszów powieszono w Toskanji, reszta zaś złączyła się z Testa-lungą który w ówczas, zaczynał w Sycylji nabierać pewnej wziętości. Mój ojciec przebył ciaśninę i udał się do Messyny gdzie zażądał schronienia w klasztorze Augustyanów del Monte. Złożył zebrany majątek w ręce przewielebnych ojców, odprawił publiczną pokutę i zamieszkał wygodną celę, w której wiódł spokojne życie, przechadzki zaś używał w ogrodach i na dziedzińcach klasztornych. Mnichy dawali mu rosół, po resztę zaś potraw posyłał do sąsiedniej gospody, nadto braciszek zakonny opatrywał mu rany.
Domyślam się że mój ojciec musiał nam często przysyłać pieniądze, gdyż obfitość panowała w naszym domu. Moja matka uczestniczyła we wszystkich zabawach karnawału, przed nowym rokiem zaś sprawiła nam drzewko Bożego narodzenia ozdobne lalkami, pałacami cukrowemi, zabawkami i tym podobnemi drobnostkami w których mieszkańcy Neapolu nawzajem się przesadzają. Ciotka Lunardo miała także drzewko, ale daleko mniej świetne od naszego.
Matka moja, o ile mogę ją zapamiętać, była nadzwyczaj dobrą i często pamiętam jak płakała myśląc o niebezpieczeństwach na jakie się jej małżonek narażał, niedługo jednak wystąpienie w jakim ubiorze lub klejnocie na przekor siostrze lub sąsiadkom, osuszało jej łzy. Radość z pysznego drzewka którem nas obdarzyła, była ostatnią przyjemnością jakiej doświadczyła. Niewiem jakim sposobem dostała zapalenia płuc i w kilka dni umarła.
Po jej śmierci nie bylibyśmy wiedzieli co z sobą począć, gdyby nadzorca więzienia niebył nas przyjął do siebie. Przebyliśmy u niego kilka dni, po których oddano nas w opiekę pewnemu mulnikowi. Ten przeprowadził nas przez Kalabryę i czternastego dnia przywiózł do Messyny.
Ojciec mój wiedział już o śmierci swej żony, przyjął nas z rozczuleniem, kazał rozesłać maty obok swojej i przedstawił mnichom którzy przyjęli nas do liczby dzieci służących do mszy.
Służyliśmy więc do mszy, ucierali knoty świecom, zapalali lampy, resztę zaś dnia łotrowaliśmy na ulicy tak dobrze jak w Benewencie. Zjadłszy zupę przysyłaną nam przez mnichów, ojciec dawał każdemu z nas po bajoku na kasztany i obwarzanki z któremi szliśmy bawić się w porcie i powracaliśmy dopiero późno w nocy. Ostatecznie, na świecie nie było szczęśliwszych od nas uliczników, gdy wtem wypadek o którym dziś jeszcze nie mogę mówić bez wściekłości, postanowił o całym losie mego życia.
Pewnej niedzieli, właśnie gdy miano zacząć nieszpory, przybiegłem przed kościół obładowany kasztanami które zakupiłem dla siebie i moich braci, i dzieliłem między nich ulubiony owoc. Wtem zajechał przed kościół przepyszny powóz zaprzężony sześcią końmi i poprzedzony dwoma lózakami tej samej maści, wedle zwyczaju przyjętego tylko w Sycylji. Otworzono drzwiczki i naprzód wysiadł jakiś pan z panią, za niemi ksiądz, nareszcie mały chłopczyk mego wieku, prześlicznej twarzy, ubrany w bogatą węgierkę, strój jaki powszechnie w ówczas pańskie dzieci nosiły.
Węgierka z szafirowego aksamitu, haftowana złotem i oszyta sobolami, spadała mu niżej kolan i pokrywała wierzch jego żółtych safianowych bucików. Na głowie miał kołpaczek, także z szafirowego aksamitu, oszyty sobolami i ozdobiony kitą z pereł która spadała mu na ramię.
U pasa, ze złotych sznurków i żołędzi, wisiał mu mały pałasz wysadzany drogiemi kamieniami. Nareszcie w ręku trzymał książkę do nabożeństwa oprawną w złoto.
Widok tak pięknej sukni na chłopczyku mego wieku tak dalece mnie zachwycił że sam niewiedząc co czynię, zbliżyłem się do niego i ofiarowałem mu dwa kasztany które trzymałem w ręku; ale niegodziwy hultaj, zamiast podziękowania za grzeczność, z całej siły uderzył mnie książką do nabożeństwa w nos. Raz ten wysadził mi na wierzch jedno oko, klamra zaś rozdarła mi nozdrza i w jednej chwili krwią się zalałem.
Zdaje mi się że słyszałem jak mały panicz zaraz zaczął przeraźliwie krzyczeć, ale niepamiętam tego dobrze gdyż upadłem bez przytomności. Wróciwszy do zmysłów, ujrzałem się obok studni ogrodowej, otoczony moim ojcem i braćmi którzy obmywali mi twarz i starali się zatrzymać upływ krwi. Gdy tak jeszcze leżałem zakrwawiony, spostrzegliśmy wracającego małego panicza z tym panem, który pierwszy wyszedł z księdzem, i dwoma lokajami z których jeden niósł pęk rózg. Podeszły jegomość oświadczył w krótkich wyrazach, że księżna de Rocca-Fiorita kazała aby do krwi mnie oćwiczono za to że poważyłem się ją przestraszyć, również jak jej małego Principina. Natychmiast lokaje wzięli się do wykonania wyroku; mój ojciec lękając się aby klasztór nie wymówił mu schronienia z początku nie śmiał się odzywać, ale widząc że bez litości rozdzierano mi ciało, nie mógł już dłużej wytrzymać i zwracając się do jegomości, rzekł z wyrazem głębokiego oburzenia: «każ pan zakończyć te męczarnie albo pamiętaj że już nie dziesięciu takich zamordowałem którzy więcej byli warci od ciebie.» Niemiłosierny pan, uznał zapewne że słowa te nie były bez pewnego prawdopodobieństwa i kazał zaprzestać, ale podczas gdy leżałem jeszcze na ziemi, Principino zbliżył się i uderzył mnie nogą w twarz mówiąc: Managia la tua facia de banditu. Ostatnia ta zniewaga dopełniła miary mojej wściekłości. Mogę powiedzieć że od tej chwili przestałem być dzieckiem, czyli raczej nie kosztowałem żadnej radości tego wieku i długo potem niemogłem z zimną krwią patrzeć na bogato ubranego człowieka.
Bezwątpienia zemsta musi być pierworodnym grzechem naszego kraju, chociaż bowiem miałem wtedy dopiero ośm lat przecież dzień i noc myślałem tylko o ukaraniu Principina. Nieraz zrywałem się ze snu marząc że trzymałem go za włosy i okładałem razami, na jawie zaś przemyśliwałem jakimby sposobem możnaby zemścić się z daleka, gdyż przewidywałem że niedozwolą mi zbliżyć się do niego. Raz zadosyć uczyniwszy mojej namiętności, chciałem natychmiast uciec, nareszcie postanowiłem ugodzić go kamieniem w twarz, byłem bowiem dość zręcznym; tymczasem zaś aby więcej wprawić rękę, przez całe dnie rzucałem do celu.
Pewnego dnia, ojciec zapytał mnie, o przyczyne dla której z taką namiętnością oddawałem się tej nowej rozrywce. Odpowiedziałem, że zamierzyłem naznaczyć twarz Principina, następnie uciec i zostać rozbójnikiem. Mój ojciec udał że mi nie wierzy, jednak poznałem po jego uśmiechu że potwierdzał mój zamiar.
Wreszcie nadeszła niedziela którą oznaczyłem na dzień mojej zemsty. Gdy kareta zajechała i ujrzałem wychodzących, zmieszałem się, ale wnet nabrałem odwagi. Mój mały nieprzyjaciel spostrzegł mnie w tłumie i pokazał mi język. Trzymałem kamień w ręce, rzuciłem go i Principino padł na wznak.
Natychmiast zacząłem uciekać i zatrzymałem się dopiero na drugim końcu miasta. Tam spotkałem małego znajomego mi kominiarczyka który zapytał mnie dokąd szedłem?.. Opowiedziałem mu całą przygodę i ten zaprowadził mnie do swego majstra. Właśnie brakowało mu chłopców, niewiedział gdzie ich szukać do tak przykrego rzemiosła, chętnie mnie więc przyjął. Zaręczył że nikt mnie nie pozna skoro sadzami twarz uczernię i że drapanie się po dachach i kominach było nauką często nader użyteczną. Później, nieraz byłem winien życie nabytej w ówczas zręczności.
Z początku dym i woń sadzy sprawiały mi nieprzyjemne wrażenie, ale na szczęście byłem w wieku w którym można przyzwyczaić się do wszystkiego. Już od sześciu miesięcy wykonywałem nowe rzemiosło, gdy mi się wydarzyła następna przygoda.
Byłem na dachu i przysłuchiwałem się którym dymnikiem odezwie się mój majster, gdy zdało mi się żem usłyszał głos w sąsiednim kominie. Spuściłem się czem prędzej, ale pod dachem znalazłem dymnik rozdzielający się na dwie przeciwne strony. Powinienem był jeszcze raz zawołać ale nieuczyniłem tego i lekkomyślnie zacząłem złazić pierwszym lepszym otworem. Ześliznąłem się, stanąłem w bogatej komnacie i najpierwszym przedmiotem jaki spostrzegłem był mój Principino w koszuli grający w piłkę.
Chociaż mały głupiec często zapewne widział już w swojem życiu kominiarzy, tym razem jednak wziął mnie za djabła. Ukląkł, złożył ręce i zaczął mnie prosić abym go z sobą nie porywał, przyrzekając że będzie grzecznym. Byłbym może dał się zmiękczyć temi oświadczeniami, ale trzymałem w ręku moją kominiarską miotłę, pokusa użycia jej zbyt była silną, nadto aczkolwiek zemściłem się już za uderzenie książką od nabożeństwa i w pewnej części za rózgi, ale przyszła mi na pamięć chwila gdy Principino kopnął mnie nogą w twarz mówiąc: Managia la tua facia de banditu. Wreszcie gdy idzie o zemstę, każdy Neapolitańczyk daleko woli oddać jej więcej jak mniej.
Wyrwałem więc garść rózg z miotły, rozdarłem koszulę Principina i wtedy zacząłem porządnie go chłostać, dziwna jednak rzecz że malec ze strachu ani pisnął.
Gdy myślałem że już ma dość, otarłem sobie twarz i rzekłem: Ciucio maledetto io no zuno lu diavolu, io zuno lu piciolu banditu delli Augustini. Natenczas Principino odzyskał głos i zaczął wrzeszczeć o pomoc, rozumie się że nieczekałem aż kto nadejdzie i drapnąłem tą samą drogą którąm przyszedł.
Znalazłem się na dachu, usłyszałem raz jeszcze głos majstra który mnie wołał, ale nie sądziłem za rzecz potrzebną dania mu odpowiedzi. Puściłem się z jednego dachu na drugi, dostałem się na dach jakiejś stajni przed którą stał wóz z sianem, zeskoczyłem z dachu na wóz, z wozu na ziemię i co tchu pobiegłem do klasztoru Augustyanów. Tam opowiedziałem wszystko memu ojcu, który słuchał mnie z wielkiem zajęciem, po czem rzekł: «Zoto, Zoto! Gia vegio che tu sarai banditu, — następnie zwracając się do jakiegoś nieznajomego który stał obok niego: — Padron Lettereo prendete lo chiutosto vui.
Lettereo jest to imię chrzestne często używane w Messynie. Pochodzi ono od pewnego listu który Najświętsza Panna miała pisać do mieszkańców tego miasta r. 1452 narodzenia jej syna. Messyńczycy taką cześć oddają temu listowi, jaką Neapolitańczynowie krwi świętego Januarego. Objaśniam wam ten szczegół, w półtora roku bowiem potem, zanosiłem modlitwę do Madony della lettera, która sądziłem że będzie ostatnią w mem życiu.
Patron Lettereo był kapitanem uzbrojonego jachtu, przeznaczonego niby na połów korali, w istocie zaś szanowny marynarz zajmował się przemycaniem a nawet rozbojem gdy znalazł do tego przyjazne okoliczności. Wprawdzie takowe nie często mu się wydarzały, gdyż nie mając harmat musiał poprzestawać na łupieniu statków osiadłych na mieliznie.
Dobrze wiedziano o tem w Messynie; ale Lettereo przemycał dla najbogatszych kupców z miasta, celnicy także na tem zyskiwali, z drugiej strony nie tajnem było że patron chętnie bawił się sztyletem i ta ostatnia uwaga odstręczała tych, którzy byliby pragnęli mieszać się w jego sprawy.
Wreszcie Lettereo miał postać uderzającą, sam wzrok i rozrosłość dostatecznie odznaczały go śród tłumu, cóż dopiero gdy reszta powierzchowności tak dokładnie odpowiadała jego powołaniu, że ludzie nieco lękliwi nie mogli spojrzeć na niego bez uczucia obawy. Twarz jego mocno ogorzałą oczernił jeszcze wystrzał prochu armatniego; prócz tego patron, tak już nakrapianą skórę ozdobił jeszcze różnemi dziwacznemi rysunkami.
Majtkowie z morza śródziemnego mają zwyczaj, wykalać sobie na ramionach i piersiach różne cyfry, krzyże, zarysy okrętów i inne tym podobne ozdoby. Lettereo prześcignął wszystkich w tym zwyczaju. Na jednym policzku wykłuł sobie Madonę, na drugim zaś krucyfix, wszelako zaledwie można było widzieć wierzch tych obrazków, resztę bowiem zakrywała gęsta broda, nietknięta nigdy brzytwą i którą tylko nożyczki utrzymywały w granicach zwykłej wybujałości. Dodajcie do tego, w uszach ogromne złote kólczyki, czerwoną czapkę, pas takiejże barwy, kaftan bez rękawów, ręce i nogi do kolan gołe i pełne kieszenie złota. Takim był Patron.
Utrzymywano że w młodości kochały się w nim różne wielkie panie, wtedy jednak był tylko ulubieńcom kobiet swego stanu i postrachem ich mężów.
Wreszcie aby dokończyć wizerunek Lettera, powiem wam że przed laty żył w ścisłej przyjaźni z pewnym znakomitym człowiekiem, który później szeroko się wsławił pod nazwiskiem kapitana Pepo. Służyli razem u korsarzy maltańskich, później Pepo wszedł do służby królewskiej. Lettrereo zaś, któremu honor był mniej drogim jak pieniądze, postanowił zbogacić się wszelkiemi środkami i zarazem stał się najzaciętszym nieprzyjacielem dawnego towarzysza.
Mój ojciec za całe zatrudnienie w swoim klasztorze bawiący się tylko owiązywaniem swoich ran z których nigdy nie spodziewał się wyleczyć, chętnie wdawał się w rozmowę z rycerzami sobie podobnymi; w tym więc celu zaprzyjaźnił się z patronem i miał nadzieję że nie może nic lepszego uczynić jak powierzyć mu własnego syna. Tym razem wcale się nie zawiódł. Lettereo rozczulony temi oznakami zaufania, przyrzekł memu ojcu że nowicyat mój będzie mniej przykrym niż innych chłopców okrętowych i zaręczył, że kto zna rzemiosło kominiarskie we dwa dni z łatwością nauczy się drapać na maszty.
Zmiana ta niesłychanie mnie uszczęśliwiła, gdyż nowy mój stan zdawał mi się daleko szlachetniejszym niż wyskrobywanie kominów. Uściskałem ojca i braci i wesoło udałem się z patronem na jego okręt. Przybywszy na pokład, Lettereo zebrał swoich dwudziestu majtków których postacie wybornie odpowiadały jego powierzchowności, przedstawił mnie tym panom i odezwał się temi słowy: Anime managie quista criadura e lu filiu de Zotu, se uno de vui a outri, li mette la mano sopra, io li mangio l’anima.
To zalecenie sprawiło pożądany skutek, chciano nawet abym jadł razem z wszystkiemi; ale ja widząc że dwóch chłopców okrętowych posługiwało majtkom i zjadało resztę, wolałem do nich się przyłączyć. Czyn ten zjednał mi powszechną przychylność. Gdy jednak następnie ujrzano jak szybko drapałem się po masztach, zewsząd dały się słyszeć okrzyki podziwu.
Rozpuściliśmy żagle i trzeciego dnia przybyliśmy do ciaśniny świętego Bonifacego, która oddziela Sardynię od Korsyki. Znaleźliśmy tam przeszło sześdziesiąt łodzi zajętych połowem korali. Zaczęliśmy także łowić lub raczej udawać że łowimy korale. Co się tyczy mnie, wiele przez ten czas skorzystałem, gdyż w przeciągu czterech dni pływałem i nurkowałem jak najbieglejszy z moich towarzyszów.
Po ośmiu dniach, Gregalada, nazwisko jakie na morzu śródziemnem dają wiatrowi północno-wschodniemu, rozpędziła naszą małą flotę. My zarzuciliśmy kotwicę w opuszczonej zatoce świętego Piotra na wybrzeżach Sardynji. Zastaliśmy tam bryg wenecki który zdawał się mocno skołatany burzą. Natychmiast nasz patron zaczął coś przemyśliwać o tym okręcie i tuż obok niego zarzucił kotwicę. Następnie połowę swoich majtków umieścił na dnie statku, aby osada wydała się mniej liczną. Ostatnia ta ostrożność była całkiem nieużyteczną, gdyż jachty zwykle mają więcej ludzi niż brygi.
Lettereo uważając ciągle statek wenecki dostrzegł że osada była złożoną z kapitana, dozorcy, sześciu majtków i jednego chłopca okrętowego. Nadto ujrzał że wielki żagiel był całkiem podarty i że spuszczano go do naprawy, statki bowiem kupieckie zwykle nie mają żagli do odmiany. Uczyniwszy te spostrzeżenia, włożył do szalupy ośm strzelb i tyleż szabel; przykrył wszystko wysmołowanem płótnem i postanowił czekać przyjaznej chwili.
Gdy czas się wypogodził, majtkowie weszli na górną kładkę wielkiego masztu dla przymocowania żagla, ale tak sobie niezręcznie w tem poczynali, że dozorca a następnie kapitan weszli za niemi. Natenczas Lettereo kazał spuścić szalupę na morze, wsiadł w nią cichaczem z siedmioma majtkami i z tyłu zaczepił się o bryg. Widząc to kapitan stojący na kładce zawołał: Alarga ladron! a larga! Wszelako Lettereo wziął go na cel, przyrzekając zabić pierwszego kto okaże chęć zejścia na pokład. Kapitan, jak się zdaje człowiek odważny, nie zważając na groźbę rzucił się między sznury. Lettereo zabił go w lot; kapitan wpadł w morze i już go więcej nie ujrzano. Majtkowie zdali się na łaskę. Lettereo zostawił czterech ludzi aby ich trzymali na celu, z trzema zaś zszedł w środek okrętu. W kajucie kapitana znalazł baryłkę taką jakiej używają do oliwy, ale ponieważ była nieco ciężką i starannie obręczami obitą, osądził więc że może zawiera w sobie jakie ciekawsze przedmioty. Rozbił ją i z miłem zadziwieniem ujrzał zamiast oliwy kilka worków ze złotem. Poprzestał na tem i zatrąbił do odwrotu. Oddział wrócił na pokład, rozwinęliśmy żagle i mijając statek wenecki, krzyknęliśmy mu na wzgardę: Viva St. Marco!
W pięć dni potem przybyliśmy do Liwurno. Natychmiast patron z dwoma majtkami udał się do konsula neapolitańskiego i złożył oświadczenie: jako przyszło do kłótni między jego ludźmi a osadą brygu weneckiego, i jak kapitan tego ostatniego, przypadkiem popchnięty przez jednego z majtków wpadł w morze. Pewna część baryłki oliwy, nadała temu oświadczeniu cechę niezaprzeczonej prawdy.
Lettereo który miał nieprzezwyciężoną skłonność do rozbojów morskich, byłby bezwątpienia dalej prowadził swoje rzemiosło, gdyby nie przedstawiono mu w Liwurno nowych zamiarów którym dał pierwszeństwo. Niejaki żyd nazwiskiem Natan Lewi, uważając że papież i król neapolitański ciągnęli niezmierne zyski z bicia miedzianej monety, chciał także należeć do tych korzyści. W tym celu kazał sfałszować znaczną ilość takowych pieniędzy w pewnem mieście angielskiem nazwanem Birmingham. Gdy zamówiony towar był już gotowym, żyd osadził swego faktora w Flariola, wiosce rybackiej położonej na granicy obu państw, Lettereo zaś zobowiązał się do przewożenia towaru.
Handel ten przynosił nam wielkie korzyści i przez cały rok statek nasz, naładowany monetą rzymską i neapolitańską, ciągle odbywał tę samą drogę. Być może że bylibyśmy dłużej pielęgnowali tę gałęź przemysłu, ale Lettereo, w którym rozwinęła się zdolność do handlowych przedsięwzięć, namówił żyda aby tego samego sposobu użyć do monety złotej i srebrnej. Żyd usłuchał jego rady i w samem mieście Liwurno założył małą fabrykę cekinów i skudów. Pewnego dnia gdy Lettereo był w Liwurnie i tylko co miał wyruszyć na morze, doniesiono mu że kapitan Pepo otrzymał od króla neapolitańskiego rozkaz pochwycenia go, że jednak dopiero przy końcu miesiąca będzie mógł puścić się na morze.
To podstępne doniesienie wymyślił Pepo który już od czterech dni krążył koło brzegów. Lettereo dał się zwieść, wiatr jeszcze dość sprzyjał, sądził więc że może przedsięwziąść podróż i rozwinął żagle. Nazajutrz o świcie ujrzeliśmy się pośród eskadry Pepa złożonej z dwóch galiot i tyluż szalup. Zewsząd byliśmy otoczeni, bez żadnego sposobu ucieczki. Patronowi śmierć wyglądała z oczu, rozpiął wszystkie żagle i kazał sterować prosto na główną galiotę. Pepo stojąc na moście wydawał rozkazy do bitwy. Lettereo porwał strzelbę, wziął go na cel i strzaskał mu ramię. Wszystko to stało się w kilku sekundach.
Wkrótce potem cztery statki zwróciły się na nas i usłyszeliśmy zewsząd: Mayna Ladro! Mayna can Senzafede! Lettereo pochylił statek, tak że prawy jego brzeg ślizgał się po powierzchni morza; później zwracając się do osady zawołał: Anime managie, io in galera non civado. Pregate per me la santissima Madonna della lettera. Na te słowa upadliśmy wszyscy na kolana. Lettereo włożył w kieszenie dwie kule armatnie; myśleliśmy że chce rzucić się w morze; ale inny był zamiar złośliwego rozbójnika. Na drugiej stronie okrętu stała wielka beczka napełniona miedzią. Lettereo schwycił siekierę i przeciął przytrzymujące ją sznury. Natychmiast beczka potoczyła się na brzeg przeciwny, ponieważ zaś okręt był już bardzo pochylony, niemógł przeto znieść tego wstrząśnienia i zatonął. Natychmiast my wszyscy którzy byliśmy na kolanach upadliśmy na żagle, które gdy okręt szedł do dna, przez swoją sprężystość odrzuciły nas na kilkanaście łokci.
Pepo dobył nas wszystkich z wody wyjąwszy kapitana, jednego majtka i chłopca okrętowego. Skoro którego wyciągano z wody, wnet go wiązano i wrzucano na spód okrętu. We cztery dni potem wylądowaliśmy w Messynie. Pepo uprzedził sprawiedliwość że miał jej oddać kilku zuchów zasługujących na jej uwagę. Wylądowanie nasze nie odbyło się bez pewnej okazałości. Było to właśnie w godzinach Corso, podczas których cały wielki świat używa przechadzki na wybrzeżu. Postępowaliśmy poważnym krokiem z przodu i z tyłu strzeżeni przez zbirów.
Principino znalazł się w liczbie widzów, jak tylko mnie ujrzał natychmiast poznał i zawołał: Ecco lu piciolu banditu delli Augustini. W tej samej chwili skoczył mi do oczu, porwał za włosy i zadrapał w twarz. Miałem ręce związane z trudnością więc mogłem się bronić.
Przypomniawszy sobie jednak fortel używany przez majtków angielskich w Liwurnie, pochyliłem głowę i z całej siły uderzyłem Principina w brzuch. Niegodziwy malec padł na wznak. Wkrótce jednak porwał się z wściekłością i dobył z kieszeni małego noża którym chciał mnie zranić. Aby uniknąć tego ciosu, podstawiłem mu nogę, upadł mocno na ziemię i nawet padając sam zranił się własnym nożem. Księżna przybyła na tę sprawę i kazała lokajom aby powtórzyli ze mną scenę z klasztoru, ale zbiry sprzeciwili się temu i zaprowadzili nas do więzienia.
Krótko trwał proces naszej osady, skazano wszystkich na chłostę i następnie dożywotnie galery. Co zaś do chłopca okrętowego którego ocalono i do mnie, wypuszczono nas na wolność jako małoletnich. Jak tylko wydostałem się z więzienia, pobiegłem do klasztoru Augustyanów. Nie znalazłem już w nim mego ojca; braciszek odźwierny powiedział mi że umarł i że bracia moi byli chłopcami okrętowymi na jakimś statku hiszpańskim. Prosiłem o pozwolenie rozmowy z ojcem przeorem; wprowadzono mnie. Opowiedziałem mu wszystkie przygody nie przemijając ani podstawienia nogi ani uderzenia głową w brzuch Principina. Jego przewielebność wysłuchała mnie z wielką dobrocią, po czem rzekła: «Moje dziecko, twój ojciec umierając, zostawił klasztorowi znaczną summę pieniędzy. Był to źle nabyty majątek do którego niemieliście żadnego prawa. Jest teraz w rękach Boga i powinien być użytym na utrzymanie sług jego. Jednakowoż ośmieliliśmy się wziąść z niego kilka skudów dla kapitana hiszpańskiego który postanowił zabezpieczyć los twoim braciom. Co się tyczy ciebie, nie możemy dać ci schronienia w naszym klasztorze, przez wzgląd na księżnę della Rocca Fiorita, znakomitą naszą dobrodziejkę. Ty jednak moje dziecko, pójdziesz do wioski którą mamy u stóp Etny i tam przyjemnie spędzisz twoje dziecinne lata.» Po tych słowach, przeor zawołał braciszka i wydał mu stosowne rozkazy względem dalszego mego losu.
Nazajutrz ruszyłem z braciszkiem w drogę. Przybyliśmy do wioski; umieszczono mnie i odtąd całym moim obowiązkiem było chodzić z posyłkami do miasta. W tych małych podróżach starałem się o ile możności unikać spotkania z Principinem.
Jednakże pewnego razu zoczył mnie na ulicy kupującego kasztany, poznał i kazał swoim lokajom zbić niemiłosiernie. W jakiś czas potem wśliznąłem się znowu przebrany do jego pokoju i bezwątpienia mógłbym był łatwo go zamordować, dotąd nawet żałuję żem tego nie uczynił; ale nie byłem jeszcze w ówczas dość oswojony z postępowaniem podobnego rodzaju, poprzestałem więc na porządnem go oćwiczeniu. Nieszczęsna moja gwiazda, jak sami widzicie, sprawiła że w pierwszych latach mojej młodości nieprzeszło sześć miesięcy, nawet cztery, żebym nie miał jakiego spotkania z tym przeklętym Principinem który zwykle miał siłę za sobą. Takim sposobem żyjąc doszedłem lat piętnastu i chociaż co do wieku i rozumu byłem jeszcze dzieckiem, wszelako co do siły i odwagi byłem już człowiekiem skończonym, co bynajmniej nie powinno was dziwić jeżeli zważycie, że powietrze morza i gór, dzielnie przyczyniło się rozwinięcia budowy mego ciała.
Miałem więc piętnaście lat gdym po raz pierwszy ujrzał znakomitego sposobem myślenia i odwagą, Testa-Lungę, najuczciwszego i najszlachetniejszego rozbójnika jaki kiedykolwiek pustoszył Sycylią. Jutro, jeźli raczycie pozwolić, dam wam poznać tego człowieka, którego pamięć wiecznie pozostanie wyrytą w mem sercu. W tej chwili muszę was opuścić. Zarząd jaskini wymaga z mojej strony czujnego starania, którego nie powinienem zaniedbywać. —

Zoto odszedł i każdy z nas, stósownie do swego sposobu widzenia, zamyślił się nad tem co słyszał. Wyznam, że nie mogłem odmówić pewnego rodzaju szacunku dla ludzi tak odważnych, jakiemi byli ci których Zoto w opowiadaniu swojem odmalowywał. Emina utrzymywała że odwaga wtedy tylko zasługuje na nasz szacunek, kiedy jest użytą na poparcie zasad cnoty. Zibelda dodała, że można było pokochać małego szesnastoletniego rozbójnika. Po wieczerzy, każdy odszedł do siebie, wkrótce jednak obie siostry znowu przyszły do mnie na pogadankę. Usiadły i Emina rzekła: «Kochany Alfonsie, czy nie mógłbyś uczynić dla nas jednego poświęcenia? idzie tu więcej o ciebie niż o nas.»
«Wszystkie te przemowy są niepotrzebne, piękna kuzynko, — odpowiedziałem — powiedz mi po prostu czego żądasz odemnie?»
«Drogi Alfonsie, — przerwała Emina, — ten klejnot który nosisz na szyi i nazywasz cząstką prawdziwego krzyża, razi nas i wzbudza wstręt mimowolny.»
«O! co się tyczy tego klejnotu, — odparłem szybko — przestań mi o nim mówić. Przyrzekłem mojej matce że go nigdy nie opuszczę, i sądzę że nie ty powinnaś wątpić jak umiem dotrzymywać moich przyrzeczeń.»
Na te słowa moje kuzynki skrzywiły się nieco i zamilkły, niebawem jednak ułagodziły się i noc ubiegła nam równie szybko jak poprzedzająca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.