Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień pięćdziesiąty trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 53. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI.

Nazajutrz stary naczelnik powtarzając słowa Busquera, tak dalej mówił:

DALSZY CIĄG HISTORYI POTĘPIONEGO PIELGRZYMA.

— Z łatwością zrozumiałem, że widziałem przed sobą jednego z dwunastu grzeszników, których miałem nawrócić na drogę zbawienia. Starałem się pozyskać jego zaufanie. Zamiar mój powiódł mi się w zupełności i gdy nieznajomy przekonał się że nie ciekawość wyłącznie mną powodowała, pewnego dnia ulegając moim prośbom w te słowa zaczął opowiadać swoje przygody.

HISTORYA KOMMANDORA TORELWY.

Wstąpiłem do zakonu maltańskiego nie wyszedłszy jeszcze z lat dziecinnych, zapisano mnie bowiem do służby jako pazia. Opiekunowie, jakich miałem u dworu, wyjednali dla mnie w dwudziestym piątym roku dowództwo galery. Wielki mistrz zaś stanąwszy w Dounaison powierzył mi najlepszą kommandoryę języka Arraganu. Mogłem więc, i dziś jeszcze mogę ubiegać się o najpierwsze godności w zakonie; ale ponieważ w późnym wieku można je dopiero osiągnąć i ponieważ tymczasem nic niemiałem do czynienia, poszedłem więc za przykładem naszych pierwszych przeorów, którzy może byliby winni lepszy mi nastręczyć: jednem słowem, oddałem się miłostkom. W prawdzie wtedy już uważałem je za grzech, ale obym był nigdy większego niepopełnił. Ten który dziś cięży mi na sumieniu, wyniknął ze zbrodniczej gwałtowności, która sprawiła że zdeptałem najświętsze zasady naszej wiary. Z przestrachem budzę w sobie te wspomnienia, ale niepotrzebnie przedwcześnie je wywołuję.
Wiesz zapewne że mamy na Malcie kilka szlacheckich rodzin wyspiarskich, które bynajmniej nie wchodzą do zakonu i nie mają żadnych stosunków z kawalerami jakiego bądź stopnia. Uznają one tylko najwyższą władzę wielkiego mistrza i kapituły składającej jego radę.
Po tej klassie, następuje druga pośrednia, która zajmuje urzędy i poszukuje opieki kawalerów. Kobiety tej klassy, nazywają się honorates, co znaczy po włosku zaszczytne. W istocie zasługują na ten tytuł przez przyzwoitość w postępowaniu i jeżeli ci mam wszystko powiedzieć, przez tajemnicę jaką osłaniają swoje miłostki. Długie doświadczenie nauczyło kobiety honorates, że zachowanie tajemnicy nie zgadzało się z charakterem kawalerów francuzkich, czyli raczej że niesłychanie trudnem było, żeby który z nich łączył milczenie z innemi świetnemi przymiotami jakie ich w ogóle cechują. Z tego wynikło że młodzi ludzie tego narodu, przyzwyczajeni w innych krajach do wszelkiego rodzaju powodzeń, na Malcie muszą wdawać się z kobietami ostatniego stopnia. Kawalerowie niemieccy, mniej liczni, najwięcej mają szczęścia u zaszczytnych kobiet i winni je są jak sądzę ich biało-różowej cerze. Za niemi idą Hiszpanie, których uczciwy i pewny sposób myślenia główną jest zaletą.
Kawalerowie francuzcy, zwłaszcza zaś karawaniści, mszczą się na zaszczytnych kobietach, drwiąc z nich wszelkiemi sposoby i odkrywając ich tajemne stosunki; ponieważ jednak żyją zawsze osobno i niechcą uczyć się włoskiego języka którym cały kraj mówi, nikt przeto nie zważa na ich plotki.
Żyliśmy więc spokojnie z naszemi zaszczytnemi kobietami, gdy pewnego dnia okręt francuzki przywiózł nam kommandora de Foulcquière, ze starożytnego domu Seneszalów z Poitou, pochodzącego od hrabiów Angulemu. Kommandor był już raz na Malcie i wsławił się znaczną liczbą pojedynków. Teraz przybywał starać się o generalne dowództwo galer. Przeżył już był trzydzieści sześć lat życia, spodziewano się zatem że musiał się ustatkować. W istocie, pozbył się zawadyactwa i poprzedniej popędliwości, ale natomiast stał się wyniosłym, dumnym, podstępnym i wymagał więcej uległości niżeli sam wielki mistrz.
Kommandor otworzył swój dom. Kawalerowie francuzcy tłumnie się do niego schodzili. My rzadko kiedy do niego uczęszczaliśmy, nakoniec zupełnieśmy z nim zerwali, zawsze bowiem toczono u niego nieprzyjemną dla nas rozmowę, zwłaszcza zaś o zaszczytnych kobietach, które szanowaliśmy i kochali. Gdy kommandor wychodził, rój młodych karawanistów zawsze go otaczał. Kommandor prowadził ich do ciasnej uliczki, pokazywał miejsca gdzie się pojedynkował i opowiadał wszystkie szczegóły swoich pojedynków.
Muszę ci powiedzieć, że według naszych zwyczajów, pojedynki zakazane są na Malcie, wyjąwszy w ciasnej uliczce, przejściu na które nie wychodzi żadne okno. Uliczka ma tyle szerokości ile potrzeba dla dwóch ludzi chcących złożyć się i skrzyżować szpady, żaden z nich jednak nie może się cofnąć. Przeciwnicy stają w poprzek uliczki, przyjaciele ich zaś zatrzymują przechodzących ażeby im nie przeszkadzali. Zwyczaj ten zaprowadzono niegdyś dla zapobieżenia morderstwom, człowiek bowiem który wie że ma nieprzyjaciela nie przechodzi przez ciasną uliczkę, gdy zaś morderstwo gdzie indziej było popełnionem, niepodobna już było udać je za pojedynek.
Wreszcie pod karą śmierci, nie wolno ze sztyletem przechodzić przez ciasną uliczkę. Takim sposobem widzisz że pojedynek nie tylko jest znoszonym, ale nawet pozwolonym na Malcie, chociaż wyraźnie pozwolenie to nie jest ogłoszonem. Kawalerowie ze swojej strony nie tylko że nienadużywają tej swobody, ale mówią nawet o niej z pewnym rodzajem oburzenia, jako o występku przeciw miłosierdziu chrześcijańskiemu, dającemu zgorszenie zakonu duchownego.
Przechadzki kommandora po ciasnej uliczce nie były zatem na swojem miejscu. Karawaniści francuzcy stali się kłótliwymi i zawadyakami, a nie wiele było potrzeba aby ich do tego przyprowadzić. Opryskliwe te obyczaje, co raz się pogorszały. Kawalerowie hiszpańscy jeszcze bardziej się od nich odstrychnęli, nareszcie zebrali się u mnie, zapytując co mieli czynić dla pohamowania popędliwości która zaczynała być nieznośną. Podziękowałem rodakom za zaszczyt jaki mi wyrządzali pokładając we mnie zaufanie. Przyrzekłem im że pomówię o tem z kommandorem i przedstawię mu postępowanie młodych Francuzów, jako pewien rodzaj nadużycia, którego postępy on sam tylko mógł powściągnąć, dzięki wysokiemu poważaniu i szacunkowi jakiemi go otaczały trzy języki jego narodu. Obiecywałem sobie że uczynię mu to przedstawienie z wszelką grzecznością, wszelako rad byłem że mnie do tego wybrano. Jednem słowem, muszę wyznać że tym sposobem pochlebiałem odrazie którą oddawna czułem do kommandora.
Właśnie byli w ówczas w wielkim tygodniu i postanowiono że w przeciągu piętnastu dni, miałem mieć rozmowę z kommandorem. Zdaje mi się że mu doniesiono o moim zamiarze który chciał uprzedzić szukając ze mną zaczepki.
Nadszedł wielki piątek. Wiesz że według zwyczaju hiszpańskiego, tego dnia idzie się do kościoła i ofiaruje wodę święconą kochanej kobiecie. Pod pewnym względem zazdrość do tego powoduje i obawa, aby kto drugi nie podał wody i tym sposobem nie starał się zabrać znajomości. Zwyczaj ten hiszpański, wprowadzono na Maltę. Stosownie do niego, udałem się za pewną zaszczytną kobietą z którą od kilku lat zostawałem w związkach. Ale w pierwszym kościele do którego weszła, kommandor zbliżył się przedemną. Stanął pomiędzy nami i cofnął o kilka kroków, jak gdyby chciał był nadeptać mi na nogę. Postępowanie to zwróciło uwagę kilku obecnych kawalerów. Wyszedłszy z kościoła, zbliżyłem się do niego obojętnie, pragnąc niby pomówić z nim o małoważnych rzeczach. Zapytałem go do jakiego kościoła chciał teraz się udać? Nazwał mi jakiegoś świętego. Ofiarowałem że go zaprowadzę krótszą drogą i zaprowadziłem go tak że się nie spostrzegł w ciasną uliczkę. Stanąwszy tam, dobyłem szpady, pewny że nikt nam nie przeszkodzi, wszyscy bowiem tego dnia znajdowali się w kościołach.
Kommandor, także dobył szpady, ale wkrótce zniżył ostrze: «Jakto — rzekł — w wielki piątek?» Niechciałem go słuchać «Racz Señor uważać, dodał, że od sześciu lat przeszło nie byłem u spowiedzi. Przeraża mnie stan mego sumienia. Za trzy dni.»
Zwykle jestem spokojnego sposobu myślenia, a wiesz że ludzie tego charakteru, raz przyprowadzeni do ostateczności nie mogą się już upamiętać. Zmusiłem kommandora że musiał się złożyć, ale sam nie wiem jaki przestrach rozlał się po jego twarzy. Oparł się o mur, jak gdyby przewidując że upadnie, zawczasu szukał był oparcia.
W istocie, od pierwszego ciosu, utopiłem mu szpadę w piersiach. Pochylił ostrze, zatoczył się na mur i rzekł umierającym głosem: «Przebaczam ci, oby niebo chciało równie ci przebaczyć. Zanieś moją szpadę do Tête-Foulque i każ zmówić za moją duszę sto mszy w kaplicy zamkowej. Wyzionął ducha. W pierwszej chwili niezważałem na jego ostatnie wyrazy i jeżeli później przypomniałem je sobie, było to dla tego żem je powtórnie usłyszał. Złożyłem moją deklaracyą w zwykłej formie i mogę rzec że przed światem pojedynek mój wcale mi nie zaszkodził. Niecierpiano kommandora i uznano że zasłużył na swój los. Sądziłem jednak że zgrzeszyłem przed Bogiem, zwłaszcza uwłaczając świętości sakramentów i sumienie moje czyniło mi gorzkie wyrzuty. Trwało to przez ośm dni. W nocy z piątku na sobotę, nagle obudziłem się i pojrzawszy do koła zdało mi się że nie byłem w moim pokoju ale że leżałem na bruku w ciasnej uliczce. Zdziwiłem się niepomału gdy ujrzałem wyraźnie kommandora opartego o mur. Widmo zdawało się dobywać nadprzyrodzonych sił i rzekło: «Zanieś moją szpadę do Tête-Foulque i każ zmówić za moją duszę sto mszy w kaplicy zamkowej.» Zaledwie usłyszałem te słowa, gdy wpadłem w letargiczny sen. Nazajutrz, obudziłem się w moim pokoju i w mojem łóżku, ale zachowałem jak najdokładniej wspomnienie mego widzenia.
Następnej nocy, kazałem służącemu spać w moim pokoju i nic nie widziałem. Przez cały tydzień byłem spokojny, ale w nocy z piątku na sobotę, znowu miałem to samo widzenie z tą różnicą, że służący mój leżał na bruku o kilka kroków odemnie. Widmo kommandora pokazało mi się i powtórzyło te same słowa. Odtąd co piątek widziałem to samo zjawisko. Służący mój marzył że leżał w ciasnej uliczce, ale wreszcie nie widział ani słyszał kommandora.
Z początku nie wiedziałem co to było Tête-Foulque, gdzie kommandor żądał abym zaniósł jego szpadę. Kawalerowie francuzcy powiedzieli mi że był to zamek położony o trzy mile od Poitiers, śród lasu, że opowiadano o nim w kraju wiele nadzwyczajnych rzeczy i że chodzono tam dla oglądania niektórych ciekawych przedmiotów, jak naprzykład: zbroi Foulqu’a Taille-fer i broni pozabijanych przez niego rycerzy, że nareszcie według zwyczaju przyjętego w domu Foulquière, składano tam broń która służyła członkom tej rodziny bądź w bitwach, bądź też w pojedynczych walkach. Wszystko to mocno mnie zajmowało, musiałem jednak pomyśleć wprzódy o mojem sumieniu.
Poszedłem do Rzymu, wyznałem moje grzechy przed wielkim spowiednikiem i nie taiłem mu widzenia które ciągle mnie prześladowało. Nie odmówił mi rozgrzeszenia, ale udzielił je warunkowo. Po odbyciu pokuty miałem niezapomnieć o stu mszach w kaplicy zamku Foulque. Niebo tymczasem przyjęło moją ofiarę i od chwili gdy się wyspowiadałem, widmo kommandora przestało mnie dręczyć. Przyniosłem był z Malty jego szpadę, natychmiast więc wybrałem się w drogę do Francyi.
Przybywszy do Poitiers, zastałem wszystkich już uwiadomionych o śmierci kommandora i uważałem że nie więcej go żałowano jak na Malcie. Zostawiłem w mieście moich służących, sam zaś przywdziałem ubiór pielgrzyma i nająłem przewodnika. Powinienem był pójść piechotą, wreszcie droga do Tête-Foulque była nieprzystępną dla powozów. Zastaliśmy bramę zamkniętą, długo dzwoniliśmy i wołaliśmy, wreszcie pokazał się murgrabia. Był on jedynym mieszkańcem Tête-Foulque, oprócz pustelnika który doglądał kaplicy i którego właśnie znaleźliśmy przy modlitwie. Gdy skończył swoje pacierze, powiedziałem mu że przychodzę prosić go o sto mszy. To mówiąc złożyłem ofiarę na ołtarzu, chciałem także i szpadę kommandora na nim zostawić; ale murgrabia oznajmił mi że należało odnieść ją do zbrojowni, gdzie według zwyczaju, składano zawsze broń wszystkich Fulquierów poległych w walkach, jak równie oręż zabitych przez nich przeciwników. Udałem się za murgrabią do zbrojowni i w istocie spostrzegłem mnóstwo szpad rozmaitej wielkości, równie jak i portrety zacząwszy od Foulqu’a Taille-fer hrabiego Angulemu, który wybudował Tête-Foulque dla syna swego z nieprawego łoża, który to syn był później Seneszalem Poitou i protoplastą Foulquierów z Tête-Foulque. Portrety Seneszala i jego żony, wisiały po obu stronach wielkiego komina umieszczonego w rogu zbrojowni. Wszystkie malowidła tchnęły nadzwyczajnem życiem, chociaż odznaczały się owoczesnym stylem, żadne jednak nie było tak uderzającem jak portret Foulqu’a Taille-fer. Obraz był naturalnej wielkości. Rycerz stał na nim w bawolim kaftanie, w jednej ręce trzymał szpadę, drugą zaś brał wojenny topór który mu koniuszy jego podawał. Większa część szpad wisiała misternie ułożona obok tego portretu.
Prosiłem murgrabiego aby kazał rozpalić ogień i przynieść mi wieczerzę. «Zgoda co do wieczerzy — odpowiedział — ale co się tyczy noclegu, radziłbym ci mój pielgrzymie abyś przespał się raczej w moim pokoju.»
Zapytałem go o powód tej przestrogi. «Niepotrzebnie się pytasz — odparł murgrabia — zaufaj mi, każ sobie posłać obok mego łóżka.» Przyjąłem jego ofiarę z tem większą przyjemnością że właśnie był piątek i lękałem się powrotu mego zjawiska.
Murgrabia wyszedł aby zająć się moją wieczerzą, ja zaś zacząłem przypatrywać się broni i portretom które, jak powiedziałem, wymalowane były z niesłychaną prawdą. Im bardziej dzień chylił się ku upadkowi, tem więcej ponure draperye zlewały się w jeden cień z tłami obrazów, ogień tylko komina jaskrawo odznaczał twarze. Doznałem przykrego uczucia, może też że dałem się zbyt unieść wyobraźni, stan bowiem mego sumienia utrzymywał mnie w ciągłej trwodze. Murgrabia przyniósł mi wieczerzę złożoną z półmiska pstrągów złowionych w sąsiednim potoku. Dano mi także flaszkę nie złego wina. Chciałem żeby pustelnik usiadł z nami do stołu, ale ten żył tylko korzonkami w wodzie gotowanemi.
Miałem zwyczaj codziennego odmawiania brewiarza, jak przystało na zakonnika, tem bardziej hiszpańskiego. Dobyłem więc książkę i różaniec: powiedziałem margrabiemu że ponieważ sen mnie jeszcze nie morzył, pomodlę się zatem w zbrojowni do późnej nocy i że prosiłem go aby mi tylko wskazał mój pokój. «Bardzo chętnie — odpowiedział — pustelnik przyjdzie o północy modlić się w kaplicy. Wtedy zejdziesz temi małemi schodami i nie będziesz mógł ominąć mego pokoju, którego drzwi zostawię otwarte. Pamiętaj tylko abyś dłużej nad północ się nie zatrzymywał.»
Murgrabia wyszedł. Zacząłem modlić się dorzucając czasami drzewa na ogień. Nieśmiałem jednak zbyt przypatrywać się ścianom, portrety bowiem zdawały się zupełnie żyjącemi. Jeżeli przypadkiem spojrzałem na który, natychmiast zdawał mi się mrugać oczami i wykrzywiać usta. Nadewszystko Seneszal i jego żona, którzy wisieli po obu stronach komina, rzucali na mnie gniewne spojrzenia, po czem spoglądali po sobie. Nagłe uderzenie wiatru, który zatrząsł oknami tak że broń na ścianie zagrzegotała, podwoiło moją trwogę. Wszelako nie przestawałem żarliwie się modlić. Nareszcie usłyszałem śpiewającego pustelnika i gdy śpiew ustał, zszedłem schodami chcąc udać się do pokoju murgrabiego. Trzymałem w ręku kawałek łojowej świeczki, wiatr ją zagasił, powróciłem aby ją zapalić; ale jakież było moje zadziwienie, gdy ujrzałem Seneszala i jego żonę którzy wyszli z ram i siedzieli przy kominie. Rozmawiali sobie poufale, tak że można było wyraźnie słyszyć ich słowa: «Moja panno — mówił Seneszal — co Aśćka myślisz o tym Kastylijanie który uśmiercił kommandora i nie pozwolił mu nawet wyspowiadać się?» — «Myślę mój miłościwy mężu i panie — odrzekło widmo niewieście — myślę, że jest to wielki grzech a niegodziwość. Mam jednak nadzieję że wielce możny a miłościwy Taille-fer, nie wypuści tak na sucho owego Kastylijana i że ciśnie mu rękawicę.» Strach mnie zdjął niezmierny, wypadłem na schodki, chciałem poomacku trafić do drzwi murgrabiego, ale nadaremnie. W ręku trzymałem zawsze świeczkę, pragnąłem ją zapalić i nieco się uspokoić, usiłowałem wytłumaczyć sobie, że rozogniona wyobraźnia moja spłodziła dwie postacie które widziałem był przy kominie. Wróciłem więc i stanąwszy we drzwiach zbrojowni, przekonałem się że rzeczywiście nikogo nie było przy kominie. Wszedłem śmiało, ale postąpiwszy kilka kroków, cóż ujrzałem na środku zbrojowni? Miłościwy Taille-fer w wojowniczej postawie, składał się do mnie końcem swojej szpady. Chciałem uciec na schodki, ale we drzwiach stała mara koniuszego, która rzuciła mi rękawicę pod nogi.
Nie wiedząc co począć, pochwyciłem pierwszą lepszą szpadę ze ściany i rzuciłem się na mego fantastycznego przeciwnika. Zdawało mi się nawet żem go przeszył na wylot, ale w tej samej chwili odebrałem uderzenie nad sercem które sparzyło mnie jak gdyby rozpalone żelazo. Krew moja zalała posadzkę i padłem bez zmysłów.
Obudziłem się nazajutrz w pokoju murgrabiego, który widząc że nie powracam, wziął święconej wody i przyszedł po mnie. Znalazł mnie rozciągniętego bez przytomności na podłodze. Spojrzałem na piersi, nie miałem żadnej rany i cios który zdało mi się żem otrzymał, był tylko skutkiem obłędu. Murgrabia o nic mnie nie pytał, ale radził abym niezwłocznie opuścił zamek.
Poszedłem za jego radą i udałem się drogą do Hiszpanji. Ósmego dnia stanąłem w Bajonie. Przybyłem tam w piątek i zamieszkałem w znajomej mi gospodzie. Sród nocy, nagle obudziłem się i ujrzałem przed sobą miłościwego Taille-fera który składał się do mnie swoją szpadą. Przeżegnałem się znakiem krzyża świętego i widmo rozwiało się oparem. Wszelako uczułem to samo uderzenie które otrzymałem w zamku Tête-Foulque. Zdawało mi się że krew mnie zalała, chciałem wołać o pomoc, uciec z łóżka, ale jedno i drugie było mi niepodobnem. Ta niewypowiedziana męczarnia trwała aż do pierwszego zapiania koguta; wtedy zasnąłem, ale nazajutrz zdrowie moje było w stanie godnym politowania. Odtąd, co piątek to samo widzenie się powtarza, wszelkie pobożne uczynki nie mogły go oddalić. Smutek mój spycha mnie do grobu; legnę w nim i nie zdołam wydobyć się z pod władzy szatana; słaby promyk nadziei w miłosierdziu boskiem, utrzymuje mnie jeszcze i dodaje sił do znoszenia moich cierpień. —

Na tem kommandor Toralwa skończył swoją powieść, albo raczej pielgrzym potępiony, który rozpowiedziawszy ją Cornadezowi, temi słowy ciągnął dalej własne przygody.
DALSZY CIĄG HISTORYI POTĘPIONEGO PIELGRZYMA.

Kommandor Toralwa był to człowiek pobożny, chociaż zgwałcił święte zasady religji, pojedynkując się z przeciwnikiem któremu nie pozwolił nawet porachować się z sumieniem. Łatwo przekonałem go, że jeżeli rzeczywiście pragnął uwolnić się od nagabań szatana, powinien był zwiedzić święte miejsca w których grzesznicy zawsze znajdują pociechę i łaskę. Toralwa posłuchał mojej rady i razem zwiedzaliśmy cudowne miejsca w Hiszpanji. Następnie udaliśmy się do Włoch. Byliśmy w Lorecie i w Rzymie. Wielki spowiednik udzielił mu nie tylko warunkowe, ale ogólne rozgrzeszenie, do którego dodał odpust papiezki. Toralwa, zupełnie wyswobodzony i wolny, odjechał na Maltę, ja zaś przybyłem do Madrytu, ztamtąd zaś do Salamanki. Od pierwszej chwili gdy cię ujrzałem, natychmiast spostrzegłem na twojem czole znak potępienia i wiedziałem już o całej twojej historyi. Hrabia Penna-Flor, w istocie miał zamiar rozbałamucenia i uwiedzenia wszystkich kobiet, ale dotąd żadnej nie był jeszcze uwiódł ani rozbałamucił. Tak zgrzeszywszy tylko myślą, dusza jego nie była jeszcze w stanie zupełnego niebezpieczeństwa; od dwóch lat jednak zaniedbał obowiązków religji i już miał im zadość uczynić, gdy ty kazałeś go zamordować, albo raczej przyczyniłeś się do jego śmierci. Oto jest przyczyna dla której widmo cię prześladowało. Jeden jest tylko sposób powrócenia ci spokojności. Musisz pójść za przykładem kommandora. Ja posłużę ci za przewodnika, od tego bowiem i moje własne zbawienie zależy.
Cornandez dał się przekonać. Zwiedził cudowne miejsca w Hiszpanji, następnie udał się do Włoch i dwa lata strawił w tej pielgrzymce. Pani Cornandez, przepędziła ten czas w Madrycie, gdzie jej matka i siostra się osiedliły.
Cornandez wrócił do Salamanki. Znalazł dom swój w najlepszym porządku. Żona jego piękniejsza niż kiedykolwiek była odtąd dla niego łagodną i nadzwyczaj uprzedzającą. Pojechała jeszcze raz do Madrytu w odwiedziny do matki i siostry, poczem wróciła do Salamanki i zupełnie już w niej pozostała, zwłaszcza gdy księciu Arcos powierzono poselstwo do Londynu. —
Tu kawaler Toledo zabrał głos i rzekł: «Mości Busqueronie daruję ci reszty historyi, muszę dowiedzieć się co się stało ostatecznie z panią Cornandez?»
«Owdowiała — odparł Busqueros — po czem znowu wyszła za mąż i odtąd jak najprzykładniej się prowadzi. Ale co widzę? oto właśnie i ona, zmierza w tę stronę i jeżeli się nie mylę, idzie prosto do naszego domu.»
«Co mówisz? — zawołał Toledo — to jest pani Uscaritz, ach niegodziwa! wmówiła we mnie że byłem pierwszym jej kochankiem, ale sowicie mi to zapłaci.»
Kawaler, pragnąc zostać sam na sam z swoją kochanką, czemprędzej nas od siebie wyprawił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.