<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Rajska opowieść
Pochodzenie Rzeczy wesołe
Wydawca Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska"
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Kamil Mackiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
RAJSKA OPOWIEŚĆ



Działo się dnia onego, w którym dobry Bóg sfuszerował doskonale ułożony repertuar stworzenia, stworzywszy niewiastę. Nieszczęściem dnia tego było klęską, że Stwórca nie mógł zapytać o zdanie nikogo starszego. Trudno! I genjusze i bogowie mają swoje chwile słabości, których się potem wstydzą, kiedy im fachowa krytyka wykaże niekonsekwencje w dziele.

Zainteresowanie w raju było ogromne; Anioły i zwierzęta rajskie widziały, zaglądając ciekawie przez gęstwinę krzewów, że dobry Bóg coś wyprawia. Cały dzień siedział nad błotem rzeki i coś z niego lepił. Wciąż coś przerabiał i poprawiał i wciąż się coś nie udawało.

Aż wreszcie ulepił figurę niekształtną, niezgrabną i do niczego nie podobną: podniósł ją i oparł o dwa patyki, aby wyschła na słońcu. Umył potem starannie dobrotliwe ręce i natarł je liściem z pomarańczowego drzewa, aby zagłuszyć niemiłą woń rzecznego błota.

Kobieta wyszczerzyła gębę ku słońcu i parowała.

Zaledwie dobry Bóg wsiadł na czekający na niego obłok i uniósł się powoli w górę, ze wszystkich stron raju zaczęły się schodzić rajskie bydlęta, nawołując się wzajemnie.

Przyczłapał stary koneser, krokodyl, wywiesił język z gorąca i zmrużywszy figlarnie jedno oko, drugiem oglądał nowe stworzenie z miną idjotycznie złośliwą.

Z krzykiem i piskiem zbiegło się całe stado małp, mniej lub więcej obrosłych. Z trwogą podłaziły ciekawie ku kobiecie, oglądając ją ze wszystkich stron.

Dysząc ciężko wynurzył się z rajskiej rzeki nosorożec i prychając, jak ktoś, kto nieużywa chustki do nosa, przywlókł się blisko, stanął przed niewiastą, i zadarł nos w górę. Tabetycznym krokiem przybiegła żyrafa, w ślad za nią przygnał wielbłąd, który się w tym czasie kochał w niej beznadziejnie.

Przyszedł uroczyście lew, jak jaki radca na komisję, przyszedł zaraz za nim lis, jak gazeciarski reporter, potem wilki i niedźwiedzie.

Zleciała się czereda ptactwa, jak kobiety na wystawę obrazów. Hałas był nie do opisania.

Uciszyło się na chwilę; wśród kłębów dymu i siarki szedł rajski okaz, bardzo miły smok, pochmurny i zły; od czasu do czasu przystawał w drodze i tłukł ogonem o drzewa. Natychmiast zrobiło się miejsce w tłumie, tak, że smok, jak jaki ekscelencja, mógł podejść bardzo blisko. Stanął i rozglądnął się. W stronie olbrzymiego ogona było bardzo wiele pustego miejsca.

Smok rozglądnął się w otoczeniu i skinął głową na pierwsze bydlę z brzegu. Podbiegła wielkiemi krokami żyrafa.

— O cóż to właściwie chodzi? — prychnął smok.

Żyrafa skrzywiła wesoło głowę.

— Kwestja kobieca...

Małpy podlazły blisko, aby słyszeć rozmowę.

— To ona?...

— Ona.

Smok oglądał z zajęciem zlepek z błota.

— No, no...

— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy bez racjonalnego powodu i rozbiegły się na wszystkie strony.

Smok spojrzał z pogardą.

— Zwarjowały?

— One tak zawsze, szlachetny panie. Małpy to jest głupia publiczność.

W tej chwili podlazł krokodyl.

— Nie bardzo piękne bydlę jest ta kobieta...

Smok spojrzał na niego niechętnie, potem zaczął do żyrafy.

— Kto to taki?

— Ten? Nie warto mówić — krokodyl, prawdę rzekłszy, idjota.

— Uważałem, — rzekł smok, potem z trudem chciał się obrócić na ogonie, kiedy nagle potworny wrzask podniósł się opodal.

— Co się tam stało?

Podbiegł lis i zawył w górę, w stronę smoczego ucha.

— Młody słoń się upił, wpadł w tłum i szaleje.

— Który słoń?

— Ten, szlachetny panie, któremu onegdaj wybiłeś jeden kieł ogonem.

— To bydlę?

— To samo.

Młody słoń, ogromnie sympatyczny, choć beznadziejnie głupi, w istocie szalał. Połamał nogi strusiowi, tak sobie po drodze, potem wyrwał z korzeniem daktylową palmę dla zabicia czasu i kilku jakich niewinnych bydląt. Ryczał przytem, jakby w żołądku miał cierń. W tłumie zapanowała konsternacja. Jeden smok był nieruchomy. Małpy podniosły wrzask, ptactwo urządziło piekielny chór. A słoń szedł prosto ku kobiecie z widocznym zamiarem rozwalenia na drzazgi bożej budowy.

Słoń miał w małych oczach pijacką fantazję. Zawinął trąbą i z całą satysfakcją podniósł w górę daktylową palmę.

Smok prysnął ogniem i zagrzmiał:

— Bydlę!

Słoń się powstrzymał i spojrzał wściekły.

— Sam bydlę!

— Smarkaczu! — ryknął smok.

— Ogoniasta małpo! — zawył słoń.

— Cha! cha! cha! — zaśmiały się małpy.

W tłumie zapanowało zgorszenie.

— Gdyby tak Pan Bóg słyszał — ładna rzecz...

Smok stał rozjuszony i tłukł o ziemię ogonem, słoń ryczał, jakby mu ciotka umarła, i tłukł trąbą.

— Ładne towarzystwo, — rzekł lew.

— Strach! — zawrzeszczała papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.

— Uhu... uhu... — jęknął puhacz, ślepy, nie wiedząc dobrze o co idzie.

— Gdzie jest człowiek?

— Śpi.

— Powinien przyjść i zrobić porządek. Słoń jest wielki, ale ma mózg mały.

— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy, nie mogąc wymyśleć nic nowego.

Wróble podrygiwały ponad całem zebraniem, radując się niepomiernie.

Przygotowywała się pierwsza awantura o kobietę, która stała nieporuszona i zwrócona ku słońcu. Słoń rwał się bezczelnie do walki, jakby mu było wszystko jedno.

— To jest świństwo — zauważyła pantera, — te bydlaki nie szanują regulaminu.

— Co tobie to szkodzi? — odrzekł lis — nie o ciebie przecież idzie. Wolno im sobie rozbijać głowy, jeśli im się tak podoba.

— Obchodzi mnie...

— A czemu nikogo to nie obchodzi, że się po nocy włóczysz i to nie sama?

— Cha! cha! cha! — wrzasnęły małpy.

— Parrhadna! — zaskrzeczała papuga.

Wróble aż się pokładały ze śmiechu.

— Ihi!... ihi!... ihi...

— Cicho durnie! — wrzasnął kruk.

— Pan Bóg idzie! — zawołał ktoś z góry.

W jednej chwili zrobiło się pusto, wszystko zginęło, schowawszy pod siebie ogony. Słoń przerażony cisnął daleko od siebie palmę, zrobił smokowi minę na temat: poczekaj, jeszcze przyjdziesz na moją ulicę — i zadarłszy w górę imitację ogona, zginął w zaroślach. Smok prysnął za nim smugą dymu, potem z godnością popełzał ku rzece.

Pan Bóg szedł mocno nie w humorze i bardzo zamyślony. Za nim stąpał Anioł i pilnie spędzał z niego gałęzią uprzykrzone muchy. A kiedy Bóg stanął przy kobiecie, głęboko się zastanowił.

— Mój kochany, — rzekł do Anioła — obejrzyj ją ze wszystkich stron, czy już wyschła?

Anioł obszedł nowy twór dokoła i rzekł:

— Wyschła, ale się nie rusza.

— Nic nie szkodzi. Teraz dopiero muszę tchnąć w nią ducha.

— Czy też warto? — rzekł Anioł — bardzo mizernie wygląda.

— Głupiś!

Anioł się zaczerwienił.

Dobry Bóg położył ręce na głowie kobiety i coś szeptał, potem przytknął usta do jej ust i zaczął dąć z całej siły.

Anioł patrzył zaciekawiony, jak się niewiasta zaczęła napełniać powietrzem, jak gumowa poduszka podróżna albo jak pneumatyk samochodu.

— Rusza się! — krzyknął zdumiony Anioł.

Dobry Bóg, mocno już z wysiłku czerwony, odpoczął i ręką przytrzymywał jej usta, aby z niej snadź duch boży nie uleciał. Potem znowu począł napełniać ją powietrzem; figura jej się zaczęła kształtować przepięknie i ciekawie.

— No, — odsapnął Pan Bóg, — gotowa. Urwij trochę trawy, mój kochany.

Anioł przyniósł w mig pęk trawy, którą Bóg zatkał kobiecie usta i dziurki w nosie.

— Zanim ożyje, trzeba uważać, by dech z niej nie wyszedł.

Odstąpili kilka kroków wstecz i spojrzeli na dzieło wiekopomne.

Anioł był niezadowolony.

— Dobry Panie!

— Czego chcesz?

— Zda mi się, że za wiele w nią tchnąłeś ducha. Piersi jej są niekształtne i do naszych niepodobne, ani do piersi Adama.

Dobry Bóg mrugnął wesoło oczyma.

— Już ja wiem, co ja robię. To umyślnie.

Nagle Anioł aż krzyknął.

— Panie!

— Czego znów?

— Albo raczej za mało ducha tchnąłeś w nieporównany twór twój.

— Nie gadaj głupstw, moje dziecko.

— Zgoła jest niepodobna do Adama, ani do mnie, którzy jesteśmy jako mężowie silni.

Pan Bóg pogładził złote włosy naiwnego Aniołka:

— Oj, ty głuptasku, — zaśmiał się. — Wiem o tem.

Anioła zaniepokoiły te zasadnicze różnice, których wytłumaczyć nie umiał, a Bóg przystąpił w onej chwili do kobiety, spoważniał nagle i zawołał wielkim głosem:

— Kobieto wstań!

Kobieta ani drgnęła.

— Co, u djabła, — mruknął Pan Bóg, — kobieto wstań!

Był już poirytowany.

— Co ona sobie myśli, głupia? — rzekł Anioł zgorszony.

— Kiedy widzisz mój kochany, ona nie ma myśleć.

— A tak!

— Zrobiłem to umyślnie, bo nie chcę, aby za wiele ludzi myślało. Myślenie to jest rzecz niebezpieczna. Ale czemu ona nie chce wstać?

Aż nagle poweselał.

— Kobieto nie wstawaj! — zawołał wielkim głosem.

A wtedy kobieta powstała, a ujrzawszy, że jest naga wobec dwóch nieznajomych, namyślała się chwilę, co zrobić — potem zemdlała.

Anioł aż się zatoczył z radości.

— Panie! mądrość twoja jest nieskończona.

A dobry Bóg spoważniał.

— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam tobie: jeśli chcesz, aby powstała, każ jej, by usiadła w spokoju, a jeśli zechcesz miłość wzbudzić w sercu jej — uderz ją prętem ostrym z wikliny. Taka będzie. Poznałem ją. A teraz wyjm jej trawę z gęby.

Anioł podszedł ostrożnie i zaczął wyjmować trawę. A wtedy niewiasta, wróciwszy do zmysłów, chwyciła sympatycznego Anioła za skrzydła i pociągnęła go ku sobie.

— Panie! — krzyknął Anioł i wyrwał się przestraszony.

Dobry Bóg chwycił się za boki ze śmiechu. A potem rzekł:

— Niewiasto!

Niewiasta oparła się na ręku i patrzyła ciekawie.

— Imię twoje będzie Hewa. Zrozumiałaś?

— Tak, panie.

— I będziesz panowała w raju z mężem twoim aż do odwołania. Jam jest Pan twój i Bóg twój.

Niewiasta zrobiła minę na temat: bardzo mi przyjemnie.

— A przykazanie twoje, niewiasto jedno jest: miłuj męża swojego po wszystek dzień twojego żywota...

— Panie!... — przerwał Anioł.

— Czego chcesz?

— Panie! ona to wszystko zrobi naodwrót.

Pan Bóg zdębiał.

— W istocie, — rzekł, — masz rację. Co zrobić?

— Móżeby przykazanie wygłosić naodwrót?

— Nie wypada, szwindel tutaj? Powiem jej, jak należy, a nuż się uda.

A obróciwszy oczy na niewiastę, rzecze:

— O czem to ja mówiłem? Aha! Masz tedy miłować męża swojego po wszystkie dni żywota. I służyć mu będziesz i będziesz mu posłuszna. A iżbyś spełniła przykazanie, rozumu mieć nie będziesz również po wszystkie dni żywota.

Niewiasta patrzyła skromnie, jak pensjonarka, kiedy katechety słucha.

— A teraz, — rzekł Bóg, — zostawię ciebie z mężem twoim. Czyń, co ci każe. Krzyknij no na Adama, mój kochany.

Anioł złożył obie dłonie w tubę i krzyknął:

— Panie Adamie! hop! hop!

— Mocno śpi, — rzekł dobry Bóg. — Krzycz głośniej.

— Panie Adaaamie! Chodź pan tu, mamy dla pana kobietę!

Coś zaszeleściło w gęstwinie i za chwilę wylazł z niej Adam; obrosłe zupełnie stworzenie z długą brodą, z długiemi pazurami; był mocno oblepiony błotem, we włosach głowy miał kępy trawy; ręce długie aż poniżej kolan; chodził pochylony bardzo naprzód; oczy miał głupkowate i czerwone. Wyglądał bestja, jakby z menażerji uciekł.

Zobaczywszy Pana Boga, mruknął coś, potem upadł na twarz i wydawał jakieś dziwne okrzyki.

— No, dobrze już, dobrze, — rzekł dobry Bóg. — Powstań Adamie i spójrz.

Adam powiódł skrwawionemi oczyma, ujrzał Hewę i zdumiał się.

— Stworzyłem ją dla ciebie, człowieku, na obraz i podobieństwo twoje. Trochę mi się, uważasz, ten interes nie udał, ale zczasem to się samo naprawi. Weź ją i bądź jej mężem.

Adam łypnął pożądliwie oczyma, jako że się dotąd zalecał bez powodzenia tylko do siostry hipopotama; spragniony był wielce takiego nowego tworu.

— Dla mnieś to uczynił, Panie?

— Dla ciebie, człowieku.

Anioł patrzył nato wszystko strasznie uradowany.

— Zbliż się ku niej i powiedz jej, ktoś zacz.

Adam uśmiechnął się głupkowato, obcesowo podszedł ku Hewie i ujął ją za rękę. A w tejże samej chwili krzyknął i za łydkę się chwycił.

— Kąsa, Panie! — zawołał boleśnie.

— Kąsa? Czy być może!

— Ukąsiła mnie w łydkę.

— To nic, Adamie, nie trwóż się, jeszcze się nie oswoiła.

Ale się zasmucił dobry Pan Bóg, który chce zawsze wszystkiego jak najlepiej.

A wtedy sprytny Anioł szepnął coś Adamowi na ucho. Adam uradowany, ukłonił się Panu, potem zębami odgryzł silny pręt wikliny i podszedł z nim ku Hewie.

— Oho ! — smutno szepnął dobry Bóg, — już się zaczyna.

Adam z dziką satysfakcją zmierzył prętem szerokość pleców matki Hewy, która ryknęła jak nieboskie stworzenie, a padłszy do zabłoconych stóp Adama, całowała je.

I stało się, że urodzona jest w tejże chwili miłość tych dwojga, którym Bóg błogosławił, ręce ku nim wyciągnąwszy, a potem odszedł, albowiem był spracowany bardzo.

Adam pozostał sam, z niewiastą swoją. Silna była i podobna do małpy. Obrosła sierścią jako Adam, mąż jej, drapała się kosmatą ręką w bolące plecy. Piersi miała wypukłe, jako wymiona krowie.

Dobry Bóg pomyślał o wszystkiem.

Obejrzeli się wzajemnie dokładnie, potem Hewa, której snadź podobał się małżonek, mrugnęła na niego znacząco i oboje, już w zgodzie przykładnej, odeszli w gęstwinę, w której trawy było bardzo wiele.

Poszli przyzwyczajać się do życia i zachowywać gatunek, aby dobremu Bogu oszczędzić trudu stwarzania.

Poszli zakładać ognisko rodzinne, które ze wspaniałych, do wulkanu podobnych wybuchów miłości, zeszło później do roli maszynki spirytusowej na trzech nóżkach.

O, potężny, mocny Adamie! Pochwalone niech będą uda twoje, jako konary rosochatego dębu.

O, Hewo, łaskawa Hewo! Pochwalone niech będą kosmate piersi twoje, które są jako ziemia, słodkiem mlekiem płynąca.

I stało się, albowiem potrzeba jest matką wynalazków. Stało się, że Adam był smutny, a Hewa pragnąca. A gdy od owej chwili ze trzy razy księżyc odmienił się złoty, chodził Adam po raju przybity, a wyglądał tak, jak po operacji robaczkowego wyrostka. Hewa zasię przytyła i radowała się głośno.

— Mężu, — rzekła raz do Adama — bądź łaskaw i wyrwij ogon temu pawowi, który się niedaleko stąd drze okropnym głosem.

Adam nie rzekł ani słowa, tylko podszedł do pawia, chwycił go między kolana i wyrwał mu cały ogon. A kiedy go przyniósł Hewie, przywiązała go sobie łykiem gdzieś w okolicach pleców i chodziła dumna. A potem rzekła:

— Bądź łaskaw, mój drogi, i skręć kark jakiej ładnej papudze.

Adam cisnął kijem i zabił papugę.

Skrzydłami jej ustroiła sobie Hewa głowę, a język zjadła.

Potem czerwonym burakiem natarła sobie policzki i usta i była piękna.

— Czy urządziłeś dzisiaj cyrk, Adamie?

— Urządziłem.

— Tam, gdzie zawsze?

— Tak, w zgięciu rzeki.

— Pan Bóg będzie?

— Nie może, jakiś archanioł zrobił awanturę i podobno pobił się z drugim.

— Czy być może? Nieokrzesane towarzystwo...

— Tylko się nie spóźnij do cyrku, moje dziecko. Zawsze przychodzisz za późno.

Kiedy słońce zaszło i z poza rzeki wypłynął na widnokrąg księżyc, jeszcze wtedy całkiem nowy, świecący wówczas jak tulski samowar, zaczęła się w zgięciu rzeki gromadzić publiczność.

Najpierw czereda głupich bydląt i bezmyślnego ptactwa; zajęło to wszystko galerję i robiło wrzask.

Małpy chwiały się na ogonach, uwieszone na gałęziach drzew; papugi darły się bezkrytycznie. Od czasu do czasu zaklekotał bocian, zupełnie jak zawodowy klakier.

— Zaczy-y-ynać! — wrzasnęło zgromadzenie.

Nikt nato nie zwracał uwagi.

Zeszły się senatory raju: lew, z grzywą jakby wypomadowaną, żyrafa i wilk i lis; niedźwiedź i hipopotam. Przyglądając się wszystkim, wszedł w tłum nonszalancko stary, wyłysiały szympans; dziwnie niesympatyczne bydlę i przez nikogo w raju nie lubiane.

Zeszły się małe aniołki, prowadzone przez guwernantki, stare, wypłowiałe anielice.

Ukazała się wreszcie Hewa.

Przez tłum poszło długie: aaa! aaa!

Hewa była piękna.

Wlókł się za nią pawi ogon; na głowie sterczały jej dwa duże skrzydła papuzie. Ciało całe miała wysmarowane czemś tłustem, tak, że się aż szkliło. Obrosłe sierścią nogi stąpały bardzo zgrabnie. Rozejrzała się po zgromadzeniu, przywitała je uśmiechem i usiadła.

Galerji się to nie podobało.

— Cha! cha! cha! — zaskrzeczały małpy.

— Zdjąć kapelusz! — gwizdnął kos.

— Nic nie widać! Kapelusz! Uhu!

— Brhawo! Brhawo! — wrzasnęła papuga, która miała stosunek z zimorodkiem.

Lis zwrócił się do lwa.

— Z tą hołotą nie można sobie dać rady. Bydło!

— Hm... tak... — mruknął lew.

— Poco to wpuszczać? — rzekła żyrafa.

— Brhawo! — wrzasnęła papuga bez powodu.

— Czego ta stara małpa znowu skrzeczy?

— Która małpa?

— No, ta papuga.

— Licho ją wie, głupia od urodzenia.

— Zaczynać!

Hewa zaczynała się nudzić; kokieteryjnie podrapała się prawą ręką w lewą łopatkę i rozglądała się znudzona po towarzystwie. Jeden szympans — zdawało się jej, — ma jakie takie maniery.

W koło, wśród publiczności, wszedł Adam i ukłonił się zgromadzeniu.

— Brhawo! — Brhawo!

Adam rozpoczął przedstawienie; chodził na głowie, pożerał z łupiną kokosowe orzechy, puszczał z brzucha dym.

Żyrafa nachyliła się do towarzystwa:

— Że też człowiek musi zawsze udawać małpę.

— Dobrze to robi.

Potem wybiegł na arenę słoń i zatańczył taniec brzucha, rycząc przytem rozkosznie; stary szympans uśmiechał się pobłażliwie, małe aniołki piszczały z radości, Hewa miała na ustach uśmiech jak kwiat.

W programie były zapasy dwóch ichtjosaurów, śpiew papugi, znoszenie jaja przez kukułkę, arja łabędzia, ewolucje goryla na trapezie, walka byków, prestidigitatorstwo kameleona, połykanie kamieni przez strusia i naśladowanie człowieka przez orangutana.

Małpy wyły z radości, papuga wrzeszczała swoje: brhawo! — żyrafa stawała z radości na głowie.

Noc była przedziwnie piękna.

Księżyc żółty swój krąg wydźwignął w górę, osadził na dwóch chmurach, jak na resorach i chwiał się, zaglądając zezem w gęstwę palm, które, nie mając niczego lepszego do roboty, szemrały cicho, aby nie pobudzić śpiących w gałęziach aniołów.

Ze srebrnej wody, ociekającej księżycem, wychylił potworny łeb krokodyl i patrzył w księżyc, smętny bardzo. I jakby dwie łzy potoczyły się mu z kaprawych oczu.

Noc rajska śpiewała:

— A iżeś dał radość wszystkiemu stworzeniu, pochwalony bądź, Panie! Panie! Panie!

Iż nie chodzi samotny nikt, lecz słońce z księżycem, z lwicą lew, wilk z wilczycą, a z niewiastą swoją człowiek, pochwalony bądź Panie!

Oto Ciebie wielbi słowik i krokodyl Ciebie wielbi, i wszystko stworzenie rajskie...

Orkiestra żab zarechotała woddali, księżyc westchnął i w górę się nieco uniósł, wonie wstały z kwiatów, otarły się o siebie czuby palm, dreszcz rozkoszny czując.

Dwie młode małpy, rozmarzone nocą, zwarły się w nieprzystojnym ruchu, piszcząc. Jakiś Anioł krzyknął przez sen, nawoływały się puhacze; jakże cudny był raj w tej chwili!

Hewa szła nocą, zapatrzona w księżyc i wzdychała.

A tuż za nią szedł ostrożnie stary, łysy szympans, ocierając niespokojnie nogę o nogę.

— Gdzie mieszkasz? — zamruczał szympans w małpim dialekcie.

— Na kokosowej palmie koło rzeki, tam, gdzie słońce wschodzi.

— To tam, gdzie jest gniazdo nakrapianych wężów?

— Tyś powiedział.

— Aha! To już wiem. Co czyni Adam, mąż twój?

— Poszedł nocą.

— Aha!

Weszli na pole trzciny cukrowej, uprawianej dla Aniołów; w środku pola na kiju widniało oko Opatrzności, aby odstraszyć wróble.

— Miłujesz swego męża, niewiasto?

— Mąż mój jest poczciwy i głupi.

Szympans wyszczerzył do księżyca białe zęby i podrapał Hewę w plecy, co ją przejęło rozkoszą.

Księżyc przystanął i patrzył zdumiony.

— Ruja i porubstwo, — pomyślał.

Hewa zawracała do szympansa oczy, aż się w nim uradowała małpia dusza; więc za chwilę znikli w gęstwie cukrowej trzciny, nie zważając zupełnie na oko Opatrzności.

— Skandal! — mruknął księżyc i pogonił szukać Adama.

Adam siedział na chinowem drzewie i gryzł korę, bo czuł się trochę niezdrów.

— Adamie! Adamie!

— Co jest? Pozwól mi gryźć korę!

— Niewiasta twoja cię zdradza.

Adam przerwał kurację.

— Co takiego?

— Żona cię zdradza! Jest w cukrowej trzcinie ze starym szympansem!

Adam oszalał.

Skoczył z drzewa, wyrwał z korzeniem jakąś młodą jodłę i biegł wielkiemi krokami na pole.

— Aaaa! — ryczał jak hipopotam.

Wpadł w trzcinę i tłukł jodłą na prawo i lewo.

Aż ich wreszcie dopadł.

Szympans przerażony skoczył na najbliższe drzewo i uciekł w las, a niewiasta zemdlała.

Adam chciał się z początku powiesić, ale rano poszedł szukać Pana Boga.

— Gdzie jest Pan Bóg? — zapytał młodego Aniołka.

— Na zachodniej stronie raju, Adamie; łowi ryby w rzece.

Adam poszedł w tę stronę.

— Panie! — ryknął jak tur i zwalił się do nóg Pana Boga.

— Co ci jest Adamie? — rzekł dobrotliwy Pan Bóg — uważaj, bo mi muchy pognieciesz.

— Panie! W rozpaczy jestem. Niewiasta, którą mi dałeś za żonę, zdradziła mnie.

— Czy być może? Przecież was jest tylko dwoje.

— Z szympansem, Panie!

— Czy podobna?

I zasmucił się dobry Bóg.

— To straszne, to straszne — powtarzał. — Bałem się tego, że cię zdradzi, ale myślałem, że sobie nie da rady. Co za chytrość! co za chytrość!

Zamyślił się, a potem rzekł:

— Zmęczony już byłem bardzo, kiedym ją stwarzał, na dobre to nie wyszło. Sfuszerowałem ten interes, Adamie, przebacz mi, to moja wina...

A Adam zaniósł się od płaczu, tak, że się żal zrobiło Bogu, więc mu położył ręce na głowie i błogosławił.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.