<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Z uwielbieniem przypatrywał się zwykle zimny, sceptyczny, szyderski Hordziszewski pannie Cecylji. Z większą prostotą i skromnością, ciszej, skryciej prawie niepodobna było spełniać obowiązków, które bez odpoczynku, bez znużenia dnie całe i często noce zajmowały. Julek przychodził jej wprawdzie w pomoc, lecz przy najlepszych chęciach niebardzo był zgrabny i trochę leniwy. Siadał przy łóżku, ręce sparłszy na kolanach, dłonie w długie włosy wsunąwszy, patrzył to w ziemię, to na brata i stękał.
Cesia umiała nadzwyczaj zręcznie korzystać z okoliczności. Gdy tylko cokolwiek stan Henryka się polepszył, jednego dnia przybiegła z książką w ręku.
— Proszę was, — odezwała się — a jużci też tak cały dzień siedzieć i wzdychać niepodobna. Ja lubię czytać: spróbujmy; ręczę, że i was to obu zajmie. Musimy się czemś przecie rozerwać.
Wybór książek w początku tak był trafny, że chłopcy, do myślenia niebardzo nawykli, za kilka dni się niem rozbudzili. Julek zażądał książki do swojego pokoju, aby ją prędzej dokończyć, a Henryk począł się dopominać o czytanie.
Z czytania rozwijała się rozmowa, nie tak czcza, jak zwykle. Cecylja, która wiele podróżowała, czytając braciom podróże, wtrącała do nich objaśnienia różnych przedmiotów. Chłopcom się wiele zapomnianych rzeczy przypominało. Henryka szczególniej zajmowały nauki przyrodzone. Siostra przyniosła mu całą historję naturalną, popularnie wyłożoną, pełną rycin. Julek wolał poezję i historję. Jak dzieci, powoli, cierpliwie wdrażała obu do jakiegoś umysłowego zajęcia, ubolewając sama, że jako kobieta nie miała sposobności uczyć się tyle, ileby chciała.
— Mój Henrysiu, — mówiła raz do brata — gdy Bóg da, że wyzdrowiejesz, jaki rok, dwa koniecznie ci się stąd oddalić przyjdzie. Czemużbyś z tego nie miał korzystać i nie pojechać do jakiego uniwersytetu.
Henryk się roześmiał.
— A! to za późno.
— Jakto, mając dwadzieścia parę lat, za późno, tobie?
Zaczęła się śmiać i opowiadać, jak w Rzymie spotkała ambasadora hiszpańskiego, który, w 60 roku życia dostawszy dymisję, znudzony, nie mając co robić, począł się uczyć rysunku od kresek niemal, a że sztukę lubił i miał talent, we trzy lata historyczne malował obrazy.
— Łatwo mu to przyszło, — odezwał się Henryk — bo miał z czego żyć. Ale o czemże ja biedny mogę pojechać do uniwersytetu, albo podróże przedsiębrać.
— O, na oszczędną podróż dla nauki, — zawołała Cesia — ja ci znajdę fundusze.
Zamilkli.
Rozmowy te, przerywane, a powracające zawsze do tego samego przedmiotu, wesołe, łatwe, przykuwały obu braci. Marzono we troje o różnych a różnych rzeczach. Julek i Henryk często bardzo uskarżali się na ubóstwo i niemożność podźwignięcia się z niego.
— Moi wy drodzy, — mówiła Cecylja — gdy ja to słyszę od was, to tylko sobie stanem opuszczonym naszego kraju tłumaczyć mogę. Gdzieżby to kto słyszał zagranicą, żeby dwaj dobrze wychowani, roztropni, lubiący pracę chłopcy, jak wy, nie znaleźli sobie kopalni, z którejby rudę złotą dobywać mogli?
— Ależ poto trzeba jechać chyba do Kalifornji.
— Nie — odparła Cecylja. — Byłam w Holandji, w Belgji, w Niemczech w Erfurcie, a że bardzo kwiatki lubię, jak wiecie, biegałam po zakładach ogrodniczych. Czy wiecie, że z takiego kawałka ziemi jak nasz, a nawet z mniejszego, w Gandawie, w Erfurcie krocie mają dochodu?
Rzucona ta myśl utkwiła szczególniej w głowie Henryka. W parę dni spytał siostry, czyby też i u nas w kraju z kwiatków co zrobić można.
— Z kwiatków, z drzew, ze szkółek, z nasion u nas, gdzie tego wszystkiego brak, niemałe, zdaje mi się, ciągnąćby można korzyści.
Julek się śmiał, ale począł marzyć zaraz.
— Wiecie, — dodała Cesia — ja od babci mam pozwolenie; pisałam już zagranicę o ogrodnika i sama się do tego biorę.
— A pieniądze? — zapytał Henryk.
— Na to pieniądze mam, zapracowałam ich trochę. Nie oddałabym na lada co; ale założyć, stworzyć coś i na naszych dwóch włókach dorobić się czegoś... to mi się uśmiecha.
Bracia poczęli z niej szydzić.
— O, bo ty, Cesiu, marzycielka jesteś, poetka, a kraju nie znasz.
— Może być, może, — odpowiedziała — przekonamy się.
Choroba Henryka, ze względu wpływu, jaki siostrze dozwalała wywierać na braci, była prawie szczęśliwym wypadkiem; ale on cierpiał mocno, a przecięte ścięgna niepokoiły Hordziszewskiego. Przeczuwał, że noga sztywną zostanie.
— O, to mi wszystko jedno — mówił Henryk. — Cóż mi tam! Pięknym i zręcznym być nie potrzebuję.
I wzdychał, bo poczciwy chłopak kochał w istocie Hannę pierwszą miłością młodzieńczą i zdało mu się, że dlań na wieki świat zawiązany. Cesia nie byłaby mu wspomniała o wyjściu zamąż panny Hanny, nie chcąc mu dodawać smutku; ale Julek, w oburzeniu przeciwko niej, rodzicom i Mazurowiczowi, wygadał się przed bratem. Henryk dostał gorączki, płakał i przez kilka dni nie dawał się rozerwać nawet siostrze, chociaż nad nim wielką miała władzę. Nakoniec Cesia potrafiła odwrócić zwolna jego uwagę na inne przedmioty.
W obu braciach po kilku tygodniach tak widoczna była różnica, tak spoważnieli i myśli ich tak dalece inny zwrot wzięły, iż wszyscy to postrzegli, nawet poczciwa Piotruska. Dla niej wszakże ta zmiana nie wydawała się ani korzystną, ani pożądaną.
— At! nie wiedzieć co! — mówiła dopytującemu się Szmulowi. — Bo to najgorsza rzecz, kiedy dziecko poza temi granicami głowę sobie obałamuci! Ja nie mówię nic przeciw Cesi, Panie Boże mnie broń, bo to anioł z kościami; ale młoda, a niema w niej młodości. Żeby się to, jak należy, potrzpiotało, pośmiało... I chłopcy przy niej, co to byli jak ptaszki, bywało, świegocący cały dzień, teraz co? Nauczyła ich w książkach siedzieć, a posłuchać, jak gadają! Sami nie wiedzą co; bo jużciby ja zrozumiała, gdyby w tem kropla sensu była... At, duryhołowie i po wszystkiem.
Szmul się uśmiechał, a klucznica frasowała naprawdę, będąc w obawie o zdrowie chłopców, żeby się to nie pozawędzało.
— Bo nie powiadam, żeby pobożnej książki nie wziąć w ręce, albo w wielki post medytacyj czy tam czego... wedle Pana Boga; ale żeby te farmazońskie książczyska raz w raz dusić, to tam z tego nigdy nic dobrego być nie może. Już to próżno. Tak mi, Boże, dopomóż! Człeku z tego ani życia, ani zdrowia nie przybędzie — at!
Podsłuchała może Piotrusia projektów względem ogrodu, których się niezmiernie lękała.
Tak się rzeczy miały w Zawiechowie i, mimo słabości starościny, byłyby może ciągnęły się ku lepszemu, gdyby nie... mściwe jakieś usposobienie Sławczyńskiego, albo niepoczciwość nieznanego człowieka, która na spokój biednych ludzi czyhała.
Dnia jednego Piotruska stała, swym zwyczajem we drzwiach domu, bo ją to bawiło patrzyć sobie ku miasteczku, gdy podszedł bryftreger, ten sam, który się z nią bez należytego obchodził uszanowania. Piotruska wywdzięczała mu się tem, że ani już patrzyła na niego, ani doń zagadała. Wiedziała, że idzie i nie odwróciła się. Pocztyljon też nie odezwał się do niej; dobył z torby list i położył go jej na rękach.
W czytaniu klucznica nie była mocna. Na drukowanej książce szła rzecz znajoma gładko, nowa trochę opornie, pisanych zaś cyrografów, bo wszystko tak zwała, ani umiała, ani chciała decyfrowywać. Ograniczała się na wyczytaniu nazwiska w adresie. Przychodziły teraz i listy do panny Cecylji, ale te już mogła rozpoznać prędko, bo były gładkie, pachnące i składane inaczej. Tym razem list był jawnie i oczywiście „do jaśnie wielmożnej starościny“.
— To pewnie ten poczciwy marszałek! Daj mu, Boże, zdroweczko, napisał... otóż jejmość będzie rada! — pomyślała Piotruska.
Starościna siedziała w fotelu z tą robotą wiekuistą, która jej za kanwę do marzeń służyła, której ani rozpocząć nigdy na dobre, ani skończyć nie mogła. Triumfująco list przed nią położyła Piotruska i uśmiechnęła się. Starościna włożyła okulary, rozdarła kopertę, zaczęła czytać, pobladła mocno, ręce się jej trząść poczęły strasznie... krzyknęła przeraźliwie i osunęła się na fotel bez życia.
Piotruska poskoczyła do niej, nie wiedząc, jak ratować, gdyż nie było to zwyczajne omdlenie. Nie mogła jej przywrócić przytomności, zaczęła więc sama krzyczeć głośno w nadziei, że ktoś nadejdzie. Panna Cecylja, schodząca ze schodów, usłyszała głos ten i przybiegła. List leżał na stoliku otwarty.
Starościnę, po przeczytaniu jego, raził atak apoplektyczny.
Było to ohydne, bezimienne, pełne obelg, naigrawania się, odgrażań i proroctw pismo, które podyktowała zajadła nienawiść. Dowiedziała się z niego, a raczej domyśliła babka o prawdziwej przyczynie choroby Henryka. Przeszłość cała domu Horyszków, wszystkie potwarze ludzkie, jakie o nich złość tylko rozgłaszać mogła, a obok tego proroctwa nędzy zawierało to pismo ohydne. Nie oszczędzono w niem nawet Cecylji, której zarzucano, że u hrabiostwa Sulejowskich rozerwała małżeństwo i zbałamuciła hrabiego, tak iż za nią gonił aż do Zawiechowa.
Cecylja, przeczytawszy list, sama padła, jak marmur blada, obok staruszki, ale wnet odzyskała przytomność, schowała go do kieszeni, otarła łzę, która z oczów wytrysła, i zajęła się babką.
Żyła jeszcze starościna, ale żadne zwykłe środki do przytomności jej przywrócić nie mogły. Wyprawiono konno Andruszkę do doktora. Hordziszewski nadbiegł, by krew puścić; lecz było za późno: długie cierpienie wyczerpało siły.
Na górze obaj bracia nie wiedzieli o chorobie babki, gdy ta już życie skończyła. Raz jeszcze otwarła oczy, spojrzała na Cecylję, uśmiechnęły się jej usta i zamknęły na wieki. Piotruska padła przy zwłokach, nieprzytomna, jakby obłąkana i wynieść ją musiano.
Prawie sama z tem ciałem zastygłem została Cecylja w salce, walcząc z sobą, aby się nie poddać rozpaczy, jaka ją ogarniała. Staruszka nieruchoma w fotelu, od której rzadko słowo posłyszeć było można, zdawała się nic nie znaczyć w tym domu, a ze zgonem jej stał on się pustką straszną.
Cecylja uczuła się samą, bez opieki, z ciężarem obowiązków nad swoje siły, otoczoną nieprzyjaciółmi, spotwarzoną, zniesławioną. Można było stracić odwagę w położeniu tak rozpaczliwem... Chwilę też zbłąkały się jej myśli i zażądała śmierci, jak wyswobodzenia. Serce miała ściśnięte trwogą, żalem i oburzeniem. To, czego się najwięcej lękała — potwarz, odbierała jej skarb ostatni: poszanowanie u ludzi.
Zmyślona ta historja rozerwanego małżeństwa musiała już być powszechnie znaną i powtarzaną, gdy bezimienny nikczemnik, którego list oddany był na pocztę w Błotkowie, wyprowadzał ją najaw. Uklękła przy zwłokach, położyła głowę na kolanach staruszki i płakała... płakała, nie wiedząc jak długo, aż ją oprzytomniona już Piotruska przyszła gwałtem od zwłok oderwać. Nie mogła ona pozwolić, aby ktokolwiek dotknął jej drogiej pani... sama chciała ją jeszcze obmyć łzami i przyodziać na drogę wiekuistą, na sen nieprzespany.
Julek, który zbiegł przerażony, odprowadził siostrę do jej pokoju. Szczęściem doktór i ksiądz wikary ani na chwilę się nie oddalali. Nieszczęśliwa rodzina budziła w nich miłosierdzie chrześcijańskie.
Nic nie mówiąc pannie Cecylji, ksiądz Kulebiaka, który wiedział o jednym tylko krewnym, panu marszałku, a przeczuwał, że rodzina pomocy jego potrzebować musi, napisał kilka słów do niego i pchnął na całą noc posłańca. Sam tymczasem zajął się przygotowaniami do pogrzebu. Doktór poszedł Henryka uspokoić i męskiego weń wlać ducha, bo biedny chłopiec płakał, jak dziecko, i wyżebrał u lekarza, że mu, choć o kulach, zejść pozwolił, aby raz jeszcze babkę zobaczyć.
Ze dworu doszła wieść do miasteczka. Stary Szmul przybiegł natychmiast, meldując się do panny Cecylji i ofiarując jej pożyczkę, jeśliby pieniędzy na pogrzeb było potrzeba, za co mu podziękowała, zapewniając, że znajdą się u niej. Stary nie mógł mówić, otarł łzę i wyszedł.
Razem z wiadomością o zgonie, Piotruska rozpaplała niepotrzebnie i o liście, który sama oddała. Wikary dopominał się go, ale list zniknął. Cecylja zamilczała, że go wzięła, nie chcąc, by czytano potwarz, na nią rzuconą. Pismo więc i przyczyna zgonu pozostały tajemnicą.
Horyszkowie, oprócz Sławczyńskiego i Mazurowicza, nieprzyjaciół jawnych nie mieli; ale nie mieli też i przyjaznych w nieszczęściu, bo o tych trudno w złej doli. Największe podejrzenie paść mogło na ten jeden dom, zwłaszcza że małżeństwo młode od pierwszego dnia stanęło z sobą na stopie wojennej, a usposobienie to przypisywać musiał Mazurowicz przywiązaniu do Henryka.
Po modlitwie Cecylja wyszła, dla rozporządzenia domem, siląc się, aby być panią siebie.
Piotruska już swoją drogą starościnę ubrała, zlewając łzami, w najlepszą z sukien i z pomocą dwóch babek kościelnych złożyła ją w tym samym saloniku, na niskim tapczanie, staremi dywanemi pokrytym. Dała jej w ręce krzyżyk z odpustami, przy którym modlić się lubiła, i obrazek patronki. Julek zapłakany przyniósł z ogrodu kwiatów i gałęzi zielonych i dokoła ten ubogi katafalk obsypał niemi.
Zapalono świece, otwarto okna, ksiądz Kulebiaka rozpoczął modlitwy. W starym cienistym ogrodzie słychać było zapamiętale śpiewające słowiki, które zdawały się piosenką swą wróżyć koniec boleści ziemskiej i wesele wiekuistego żywota.
Walka była skończona. Zwłoki, które tu spoczywały, należały do kobiety, która niegdyś świetne w społeczeństwie zajmowała stanowisko, której uśmiechała się przyszłość, młodość spłynęła w dostatkach, którą los, odzierając stopniami ze wszystkiego, przywiódł do sieroctwa, do nędzy... nauczył i zmusił cierpieć. Ostatnia jej chwila była jeszcze niewysłowioną boleścią.
Gdy tylko drzwi salonu otwarto i ciało wystawione zostało, natychmiast z miasteczka schodzić się zaczęli ciekawi, choć pora była dosyć spóźniona. Stawali popatrzyć na tę twarz spokojną, wypogodzoną zgonem, wyschłą i męczeństwem opromienioną. Zapłakał niejeden. W pałacu, oprócz kroków, które się rozlegały w sieni, cicho było jak w grobie. Cecylja, znużona, na chwilę odeszła do swojego pokoju, gdzie i Julek popłakiwał — gdy wikary przyszedł do niej.
— Jutro pogrzeb być nie może, — odezwał się, siadając — najprzód że i trumna niegotowa, no... a potem i na marszałka czekać potrzeba.
Cesi dopiero teraz na myśl przyszedł ten człowiek, o którym szczęściem zapomniała w pierwszej chwili. Budził w niej jakiś wstręt i obawę.
Nie śmiała spytać, czy mu dano znać, ale wikary zaraz się do tego przyznał. Rozporządzenie pogrzebem, jak mu się zdawało, powinno było od tego najbliższego opiekuna rodziny zależeć.
— Nie wiem, co prawo stanowi w takim razie, — odezwała się Cecylja — ale czuję, co mówi serce. Pogrzebem babki my mamy obowiązek rozporządzać, mój ojcze. Posiadam trochę zapracowanego i oszczędzonego grosza. Zdaje mi się, że zgrzeszylibyśmy przy zwłokach tej, która swój niedostatek znosić umiała, nie szemrząc do zgonu, gdybyśmy, biedni będąc, udawali zamożność. Odbędziemy więc skromnie ostatnią posługę. Było to nawet wolą nieboszczki.
— A sąsiedztwo? — spytał wikary.
— Nie będziemy prosili nikogo; kto łaskaw, przyjdzie i pomodli się bez zaproszenia.
— Duchowieństwo, — podchwycił wikary — hm?
— Wy, mój ojcze, tem rozporządźcie, a ja, co każecie... zaspokoję.
Księdzu wikaremu chciało się bardzo, na złość ludziom, wystąpić trochę; ale wszedł w myśl Cesi i uznał jej słuszność.
— Niechże będzie jak najskromniej, — dodał — nie trzeba i pogrzebem kłamać. Masz, moja panno, wielką rację.
W nocy nikt w domu nie zasnął; na straży ciała mieniano się godzinami i modlił się ktoś ciągle.
Cecylja, przebrawszy się w suknie żałobne, przesiedziała do dnia w fotelu. Była strapiona, pogrążona w myślach, a mimo bólu po stracie babki, przyjazd marszałka i jego opieka nad rodziną mocno ją niepokoiły.
Przez cały dzień następny z miasteczka tłumami szli ludzie do pałacu. Nad wieczorem stolarz przywiózł trumnę i zamknięto salkę na chwilę, aby ciało przenieść do niej. Julek znowu przyniósł kwiatów i wysłał ostatnie łoże staruszki wszystkiemi, jakie mógł zdobyć w ogrodzie, ucałował jej nogi, jej ręce, co go tyle razy od dzieciństwa błogosławiły, i płakał. Andruszka i on sprowadzili o kulach Henryka, przyczem Hordziszewski był obecny. Henryk, także płacząc, ucałował ręce babki, ale mu lekarz zbytnio się nie dał roztkliwiać i do ucha wołał:
— Po męsku!... pomódl się i nazad do łóżka! Jesteś rodzinie potrzebny, powinieneś się szanować.
Trochę despotycznie oderwano go od ciała i zaprowadzono nazad na górę.
Tego dnia z sąsiedztwa wiele osób, nie znosząc się wcale z pozostałą rodziną, przybyło tylko do ciała, z modlitwą i poszanowaniem. Przyjechała także sama Sławczyńska i demonstracyjnie długo się modliła, aby ją wszyscy widzieć mogli, konie przed pałacem zostawiwszy na widoku.
Katafalk już był uporządkowany i trumna wniesiona, gdy pocztą nadjechał pan marszałek. Zmierzchało się na podwórzu, a w salce ciemno było i świece tylko przy trumnie rzucały na nią trochę blasku. Siostrzeniec, nawykły we wszystkich czynnościach do występowania efektownego, które było w jego naturze i obyczaju, odegrał i tu scenę, jakiej się po nim spodziewać było można. Jak obłąkany bólem wysiadł z powozu, rozkazując się podtrzymywać służącemu... w progu stanął raz... w przedpokoju salki, zakrywszy oczy, oprzeć się musiał o ścianę; potem padł na kolana przy katafalku i płakał lub też okazywał, że płacze... Piotruska, która do niego przybiegła, wielce mu była pomocna, bo go ciągle uspokajała i pocieszała, co mu dozwalało jeszcze większe okazywać wzruszenie. Kazał się dźwignąć do trumny, na której głowę sparł, a wreszcie, odbywszy to wszystko, szepnął Piotrusi, że potrzebuje gdzie spocząć trochę, bo czuje się słabym. Cesia właśnie, dowiedziawszy się o jego przybyciu, chciała wyjść ze swego pokoju do braci, aby tam przyjąć marszałka, gdy go klucznica do niej wprowadziła.
Niemy, osłabły, prosił o fotel i padł na niego, nie mogąc długo przemówić słowa. Wynagrodził to jednak sobie, gdy raz mówić zaczął.
— Co za strata dla mnie, który ją jak syn kochałem! Święta i biedna męczennica!
Piotrusia mu po drodze szepnęła o liście, zaczął się więc o niego dopytywać. Cecylja, mimo wstrętu do wszelkiego fałszu i zatajania, zamilczała znowu, nie chcąc mu dawać żadnych objaśnień.
Pochwałami zmarłej począwszy, marszałek przystąpił natychmiast, z pewnym naciskiem, do zaznaczenia, iż na niego spada opieka, jako na wuja... i oświadczył kuzynce, żeby była spokojna, bo on nad losem jej i braci gorliwie czuwać będzie.
— Szanowny kuzynie, — cicho odpowiedziała mu Cesia — ja od lat młodych nawykłam sama czuwać nad sobą i o sobie myśleć. Serdecznie wam dziękuję, ale w żadnym razie ciężarem nikomu być nie chcę.
Rozmowa, przerwana, naturalnie na później została odłożoną. Wszedł wikary i nastąpiły zapytania o rozporządzenia pogrzebowe. Ksiądz Kulebiaka oświadczył, co postanowiono, ale się to nie podobało marszałkowi.
— Jak skoro ja tu jestem, najbliższy krewny, a stan mój majątkowy dozwala mi pogrzeb uczynić świetnym, spadłby na mnie wyrzut skąpstwa, gdybym się nie starał uczynić go odpowiednim godności staruszki.
Cesia pocichu wrzuciła słowo, iż onaby rada z własnego zasobu zaspokoić koszta pogrzebu; lecz pan Bolesław nie godził się na to — dała więc tylko znak księdzu, aby uczynił, jak się umówili... Marszałek poszedł jeszcze do Henryka na górę, gdzie znowu płakał i obsypywał ich obietnicami. Tu kazał sobie przynieść herbatę i dłuższy czas pozostał z Henrykiem i Juljanem.
— Pozwólcie mi, — rzekł wkońcu — zająć się losem waszym, a zobaczycie, że przy moich stosunkach, będę wam pomocnym. Trzeba, żebyście Cesię tylko namówili na to, czego ja dziś wymagać od niej mam pewne prawo. Ona tu nie ma co robić; ja jej dom mój ofiarowałem i ofiaruję i proszę was, byście na nią wpłynęli, żeby zamieszkała u mnie. Sumienie mi nie pozwala zostawić tak samą kuzynkę drogą.
Bracia nie znajdowali w tem nic dziwnego i dziękowali mu serdecznie, chociaż Henryk zasępił się trochę, bo mu żal było rozstać się z Cesią i rachował na to, że się nie rozdzielą. Lecz wobec tego, co się dla niej dobrem zdawało, nie śmiał z egoizmem swym występować.
Nadszedł wostatku dzień pogrzebu. Ksiądz Kulebiaka sprosił od siebie duchowieństwo, które chętnie przybyło. Pogrzeb więc wypadł świetniej, niż się spodziewać było można. W kościele i na cmentarzu znalazło się mnóstwo ludzi. Tu był stary grób familijny, rodzaj kapliczki murowanej, pokrywającej podziemie, gdzie stały już w wielkiej liczbie Horyszków trumny, począwszy od starych, wspaniałych, aż do skromnych, ostatnich. Miejsca już niewiele było dla nowych przybyszów.
Nad grobem wystąpił nie z mową, ale z prostem, serdecznem słowem pożegnania ksiądz Kulebiaka i zakończył je płaczem, od którego wstrzymać się nie mógł. Zapłakali wszyscy... Marszałek batystową chustką zakrył oczy. Julek spuścił się za trumną do lochu, aby ją ustawić i jeszcze raz pożegnać.
Oczy ludzi ciekawie zwracały się na żałobnie ubraną Cecylję, zakwefioną, z twarzą zakrytą, której marszałek rękę podawał; ale nikt do rodziny się nie zbliżył.
Wieczorem w milczeniu wszyscy powrócili do pustego pałacu. Salka starościny stała zamknięta, a w domu tylko płacz Piotrusi się rozlegał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.