Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Księga pierwsza.
LAS SAUDRAIE.

W końcu maja 1793 r. batalion paryzki, wysłany przez Santerre’a[1] do Bretanii, tropił nieprzyjaciela w strasznym lesie Saudraie w Astille. Batalion ten, zdziesiątkowany przez ciężką wojnę domową, liczył zaledwie trzystu ludzi. Było to w owym czasie, gdy po bitwach w Argonne i pod Jemmapes i Walmy[2] z pierwszego batalionu paryzkiego, liczącego sześciuset ochotników, pozostało dwudziestu siedmiu ludzi, z drugiego trzydziestu trzech, a z trzeciego pięćdziesięciu siedmiu. Czasy walk bohaterskich.
Bataliony, wysłane z Paryża do Wandei, miały dziewięćset dwunastu ludzi. Każdy batalion posiadał trzy armaty. Szybko postawiono je na stopie wojennej. Dnia 25 kwietnia, gdy Gohier był ministrem sprawiedliwości, a Bouchotte ministrem wojny, sekcya „Dobrej Rady“[3] zaproponowała wysłanie batalionów ochotniczych do Wandei; członek komuny, Lubin, wygotował raport; dnia 1 maja Santere już był gotów do wymarszu z dwunastoma tysiącami żołnierzy, trzydziestoma armatami polowemi i batalionem kanonierów. Bataliony te, utworzone naprędce, były jednak zorganizowane tak dobrze, że dziś służą za wzór; na ich modłę tworzy s:ę kompanie w pułkach liniowych: one to bowiem zmieniły dawny stosunek liczby żołnierzy do liczby podoficerów.
Dnia 28 kwietnia komuna paryzka[4] dała ochotnikom Santerr’a takie hasło: Bez pardonu! Bez miłosierdzia! W końcu maja na dwanaście tysięcy, wysłanych z Paryża, osiem już nie żyło.
Batalion, który wszedł do lasu Saudraie, miał się na ostrożności. Nie spieszono się wcale. Każdy patrzył równocześnie na prawo i na lewo, przed siebie i za siebie; już Kleber powiedział: Żołnierz ma jedno oko to plecach. I maszerowano tak czas długi. Która godzina? jaka pora dnia być mogła? Trudnoby było odpowiedzieć, bo w tak dzikich gąszczach panuje zawsze jakiś mrok, a w tym boru nigdy nie robi się widno.
Las Saudraie był tragiczny. W jego to porę bach wojna domowa od listopada 1792 r. zapoczątkowała swoje zbrodnie; Mousqueten, kuternoga, najokrutniej wyszedł z tych gąszczów złowrogich; na wieść o mnóstwie morderstw, jakie tu spełniono, włosy stawały dębem. Niema miejsca okropniejszego. Żołnierze ostrożnie zapuszczali się w głąb. Wszędzie było pełno kwiatów, dokoła drgała ściana gałęzi, od liści których wiał chłód rozkoszny; tu i owdzie promienie słońca przedzierały się przez zielone mroki; na ziemi mieczyki, kosaćce wodne, powoje, przylaszczki, tak piękne kwiatki, zwiastujące pogodę, szafrany wiosenne, haftowały i bramowały ciemne tło kobierca roślinnego, po którym snuły się mchy przeróżnych kształtów, to podobne do gąsienic, to znów podobne do gwiazd. Żołnierze postępowali krok za krokiem w milczeniu, odchylając lekko gałązki krzaków. Ptaszki świergotały ponad bagnetami.
Las Saudraie był jednym z owych, w którym niegdyś w czasach spokojnych hukano, co oznacza łowy nocne na ptaki; teraz urządzano tu łowy na ludzi.
Poręba składała się z samych brzóz, buków i dębów; grunt płaski, mech i trawa gęsta, tłumiły szelest kroków ludzkich, nigdzie ścieżki, albo raczej wszędzie ścieżki, które ginęły nagle; ostrokrzewy, tarnina i paproć, żywopłoty widłaków i cierni, niepodobna dojrzeć człowieka o dziesięć kroków. Chwilami widać było wśród gałęzi czaplę lub łyskę, co znamionowało blizkie sąsiedztwo trzęsawisk.
Żołnierze szli wciąż. Szli na chybi trafi, zaniepokojeni, obawiając się, że znajdą to, czego szukali.
Kiedy niekiedy spotykali ślady obozowisk, miejsca wypalone, trawy zdeptane, tyki na krzyż zatknięte, gałęzie zakrwawione. Tu gotowano zupę, tam odprawiano mszę, owdzie opatrywano rannych. Ci jednak, co zostawili tu ślady, już zniknęli. Gdzie teraz byli? może bardzo daleko. A może czyhali blizko, ukryci, trzymając w ręku strzelbę z odwiedzionym kurkiem? Las zdawał się być pustym, tem ostrożniejszy był batalion. Samotna puszcza — tembardziej nie ufać jej trzeba. Nie widziałeś nikogo; tem większy powód do lękania się czyjejś zasadzki. Las ten miał bardzo złą reputacyę.
Zasadzka była prawdopodobną, należało mieć się na ostrożności.
Trzydziestu grenadyerów wyruszyło na zwiady pod dowództwęm sierżanta, i szło naprzód w dość znacznej odległości od batalionu. Wiwandyerka batalionowa towarzyszyła im w tej wycieczce. Bo też wiwandyerki z ochotą przyłączają się do przednich straży. Wprawdzie człowiek naraża się na niebezpieczeństwo, ale też i coś zobaczy! Ciekawość — to jedna z pobudek niewieściej odwagi.
Nagle tę gromadkę przedniej straży przeniknął dreszcz dobrze znany myśliwym, a wskazujący, że się zbliżają do legowiska. Usłyszano pewien szelest w gęstwinie i dostrzeżono pewien ruch liści. Żołnierze mrugnęli na siebie.
Do zwiadów i przeszpiegów tego rodzaju oficerowie nie potrzebują się mieszać; co się ma stać, to się i bez nich stanie.
W niespełna minutę otoczone zostało miejsce, w którem ruch dostrzeżono, i opasał je krąg karabinów, lufami skierowanych do środka; wszyscy żołnierze naraz zmierzyli w ciemną gąszcz i trzymając odwiedzione kurki, utkwiwszy wzrok w miejsce podejrzane, czekali tylko na rozkaz sierżanta, żeby je zasypać kulami!
Tymczasem wiwandyerka wysunęła śmiało głowę naprzód, zajrzała przez krzaki, i w chwili, gdy sierżant miał zawołać: Pal! ona krzyknęła: Stój!
I zaraz, obracając się do żołnierzy, dodała: Nie strzelajcie, towarzysze!
To rzekłszy, rzuciła się w gęstwinę. Żołnierze poszli za nią.
Był tam ktoś istotnie.
Pośród krzaków najgęstszych, na skraju jednej z owych okrągłych polanek, które robią węglarze, paląc w lasach karpy drzew, w pewnego rodzaju komórce między gałęźmi, niby w izdebce z liści otwartej jak alkowa, siedziała na mchu kobieta, mająca przy piersi ssące niemowlę, a na kolanach dwie jasnowłose główki dwojga uśpionych dzieci.
Taka to była zasadzka.
— Co tu robicie? — zawołała wiwandyerka.
Kobieta podniosła głowę.
Wiwandyerka dodała z wybuchem gniewu:
— Oszaleliście, czy co, żeby tu siedzieć!
I znów rzekła:
— Chwilkę jeszcze — a kule poszarpałyby was na kawałki!
I obracając się do żołnierzy, wiwandyerka dodała:
— To kobieta.
— Ależ, do licha, doskonale to widzimy! — rzekł jeden z grenadyerów.
Wiwandyerka mówiła dalej:
— Słyszane to rzeczy! Przychodzić do lasu na śmierć oczywistą! że też to takie głupstwo może przyjść komu do głowy!
Kobieta zdumiona, przerażona, osłupiała, patrzyła dokoła niby we śnie na karabiny, pałasze, bagnety i twarze groźne, marsowate.
Dwoje dzieci, obudziwszy się, zakrzyczało.
— Jeść mi się chce — mówiło jedno.
— Ja się boję — mówiło drugie.
Tylko niemowlę wciąż ssało.
Wiwandyerka zwróciła się do niego:
— Ty przynajmniej masz rozum — rzekła.
Matka oniemiała z przerażenia.
Sierżant krzyknął do niej:
— Nie bójcie się, jesteśmy batalionem Czerwonej Czapki.
Kobieta drgnęła od stóp do głowy i spojrzała na marsowatą twarz sierżanta, w której dostrzedz było można tylko brwi, wąsy i dwa rozżarzone węgle, wyglądające jak oczy.
— Dawniejszy batalion Czerwonego Krzyża — objaśniła wiwandyerka.
A sierżant zapytał:
— Kto pani jesteś?
Kobieta patrzyła na niego struchlała. Była młoda, chuda, blada i odarta, na głowie kaptur wieśniaczek bretońskich, a na plecach kołdra wełniana, taśmą przywiązana do szyi. Z obojętnością samicy nie kryła piersi obnażonej, a jej nogi bez pończoch i trzewików były pokrwawione.
— To jakaś uboga — rzekł sierżant.
A wiwandyerka dodała głosem żołnierskim i z pewną łagodnością:
— Jak się nazywacie?
Kobieta wyjąkała ledwie dosłyszalnym głosem.
— Michalina Flechard.
Tymczasem wiwandyerka szorstką ręką głaskała główkę niemowlęcia.
— Jak dawno jest na świecie to bobo? — spytała.
Matka nie zrozumiała. Wiwandyerka powtórzyła z przyciskiem:
— Pytam się o wiek tego pędraka.
— A! — odrzekła matka — ma osiemnaście miesięcy.
— O, to stare — zauważyła wiwandyerka — nie powinno już ssać. Trzeba to odstawić od piersi. Damy mu zupy.
Matka zaczęła się uspakajać. Dwoje rozbudzonych malców okazywało więcej ciekawości niż strachu. Kity kaszkietów żołnierskich wprawiały je w zdumienie.
— A! — odezwała się matką — głodne są bardzo.
I po chwili dodała:
— Nie mam już mleka.
— Damy im jeść — zawołał sierżant — i tobie także. Nie o to jednak chodzi. Powiedz nam, jakie są twoje opinie polityczne?
Kobieta spojrzała na sierżanta i nie odpowiedziała.
— Czy słyszysz, o co się pytam? Kobieta wyjąkała:
— Oddano mnie do klasztoru bardzo młodą, ale wyszłam za mąż, nie jestem zakonnicą. Panny w klasztorze nauczyły mnie mówić po francusku. Później podpalono naszą wieś. Uciekaliśmy tak prędko, że nie miałam czasu włożyć trzewików.
— A ja się pytam, jakie są twoje opinie polityczne?
— Nie wiem, co to jest.
— Bo to, widzisz, bywają kobiety szpiegi, a takim się w łeb strzela. No, gadaj. Nie jesteś cyganką, ani włóczęgą? Gdzie twoja ojczyzna?
Kobieta wciąż patrzyła na mego, jakby nie rozumiała. Sierżant powtórzył:
— Twoja ojczyzna?
— Nie wiem — rzekła.
— Jakto nie wiesz, gdzie jest twój kraj rodzinny?
— A! mój kraj. Prawda
— No, gdzież jest twój kraj?
Kobieta odpowiedziała.
— Jestem z folwarku Siscoignard, z parafii Aze.
Z kolei sierżant osłupiał. Przez chwilę milczał zamyślony, potem zapytał:
— Jak powiadasz?
— Siscoingnard.
— Ależ to nie ojczyzna.
— To mój kraj.
I po chwili namysłu kobieta dodała:
— Rozumiem, panie, o co chodzi. Pan jesteś z Francyi, a ja z Bretanii.
— Więc cóż? To nie jest taż sama ojczyzna? — krzyknął sierżant.
Kobieta odpowiedziała tylko:
— Jestem z Siscoignard!
— Niech będzie Siscoignard — odrzekł sierżant. Więc ztamtąd pochodzi twoja familia?
— Ztamtąd.
— Czem się trudni?
— Cała wymarła. Nie mam już nikogo.
Sierżant, trochę pretensymnalny gaduła, ciągnął dalej badanie:
— Co u dyabła! Przecież się ma krewnych lub się miało. Kto jesteś? Mów.
Kobieta słuchała, ogłuszona temi pytaniami.
Wiwandyerka uznała za potrzebne wmieszanie się do rozmowy. Pogłaskawszy znów dziecko przy piersi, poklepała po twarzy dwa starsze dzieciaki.
— Jak na imię tej, co ssie? — spytała — bo to zapewne dziewczynka?
Matka odpowiedziała:
— Jurcia.
— A starszemu jak? Bo to chłopak ten urwis.
— Jan.
— A młodszemu? Bo to także chłopak, a jaki pucołowaty!
— Alan — rzekła matka.
— Ładne dzieciuchy — dodała wiwandyerka — a mają takie miny, jakby to już były słuszne osoby.
Tymczasem sierżant znów indagował:
— Mów tedy, pani. Masz swój dom?
— Miałam.
— Gdzież to?
— W Aze.
— Dlaczego nie pozostałaś w swoim domu?
— Bo go spalono.
— Kto spalił?
— Nie wiem. Była bitwa.
— Zkądże przybywasz?
— Ztamtąd.
— A dokąd idziesz?
— Nie wiem.
— Wróćmy do rzeczy głównęj. Kto jesteś?
— Nie wiem.
— Nie wiesz kto jesteś?
— Jesteśmy ludzie, szukający schronienia.
— Do jakiego należysz stronnictwa?
— Nie wiem.
— Czy należysz do niebieskich, czy do białych?[5] Z kim jesteś?
— Z mojemi dziećmi.
Nastała chwila milczenia. Wiwandyerka rzekła:
— Ja, bo nie miałam dzieci. Nie było na to czasu.
Sierżant zabrał się znów do badania:
— Ależ twoi rodzice! No, gadajże, pani. Powiedz nam o swoich rodzicach. Oto ja nazywam się Radoub, jestem sierżantem z ulicy Cherche-Midi, mój ojciec i moja matka tam mieszkali, mogę mówić o moich rodzicach. Mówże mi o swoich. Powiedz, kto byli twoi rodzice?
— Byli Fléchardy, i więcej nic...
— Zapewne, Fléchardy są Fléchardami, jak Radouby są Radoubami. Ależ przecie ma się jakiś stan. Jakiego stanu byli twoi rodzice? Czem się trudnili? Co fleszardowali twoi Fléchardowie?
— Byli rolnikami. Mój ojciec niedomagał, nie mógł pracować, bo kazał go obić kijami pan, jego pan, nasz pan, a jeszcze była to łaska, bo mój ojciec złapał królika, za co mógł być na śmierć skazany; ale nasz pan ulitował się nad nim i powiedział: Dajcie mu tylko sto kijów; i mój ojciec pozostał od tego czasu kaleką.
— Cóż więcej?
— Mój dziad był hugonotem[6]. Ksiądz proboszcz, nasz dobrodziej, kazał go posłać do ciężkich robót na galery. Byłam wtedy bardzo mała.
— Cóż dalej?
— Ojciec mojego męża trudnił się przemycaniem soli. Został powieszony.
— A twój mąż co porabia?
— W tych dniach jeszcze walczył.
— Za kogo?
— Za króla.
— I za kogo jeszcze?
— A jużcić za swojego pana.
— I za kogo jeszcze?
— A juścić za naszego dobrodzieja, księdza proboszcza.
— Do stu tysięcy fur beczek — krzyknął grenadyer.
Kobieta zatrzęsła się z przestrachu.
— Jak widzicie, kochana pani, jesteśmy Paryżanie — rzekła uprzejmie wiwandyerka.
Kobieta złożyła ręce jak do modlitwy i zawołała:
— O mój Jezu, Chryste Panie!
— Tylko bez tych wykrzykników — wtrącił sierżant.
Wiwandyerka siadła obok kobiety i przyciągnęła na swoje kolana starszego dzieciaka, który zresztą się nie opierał. Dzieci uspakajają się równie prędko, jak przestraszają, nie wiedząc dlaczego. Mają wtem jakiś instynkt, niby jakieś ostrzeżenie wewnętrzne.
— Moja poczciwa kobiecino, ładne macie dzieciuchy, niema co mówić. Zgadnę, ile każde ma lat. Ten duży ma pewnie cztery lata, a jego braciszek trzy. Ależ ta milutka przy piersi, toż to żarłok co się zowie! Ej ty smoku! Chyba chcesz pożreć matkę z kościami! No, jak widzicie, kochana pani, nie macie się czego lękać. Najlepiej zrobicie, zaciągając się do naszego pułku. Zróbcie jak ja. Nazywam się Huzarka, jest to przezwisko. Wolę jednak, że mnie nazywają Huzarką, niż panną Bicorneau, jak moją matkę. Zajmuję się sprzedażą trunków w czasie boju, to jest rozdaję wódkę wówczas, gdy ludziska się rąbią i kartaczują. Dyable mile życie! Mamy prawie równą nogę, dam wam moje trzewiki. Byłam w Paryżu 10 sierpnia. Westerman[7] pił u mnie wódkę. Robiło się dobre interesa. A i widziało się dużo ciekawych rzeczy. Widzicie, warto iść z nami; w batalionie są poczciwe chłopcy; będziecie wiwandyerką numer drugi. Nauczę was rzemiosła. O! nic nad to prostszego! Niesie się skrzynkę z trunkami, idzie się gdzie huk armatni i największa wrzawa i krzyczy się wśród gradu kul i kartaczy: Hej, chłopcy, komu nalać kieliszeczek? Ot i cała robota. Ja bo nalewam wszystkim bez różnicy. Dalibóg, prawda. Nalewam i białym i niebieskim, chociaż sama jestem niebieska, a nawet porządnie niebieska. Ale daję pić wszystkim bez różnicy. Ci ranni — to biedactwo okrutnie spragnione. A umiera się bez względu na różnicę opinij politycznych. A skoro umierają, to powinniby już podać sobie ręce. Ach, gamonie ci mężczyźni, po co oni się biją! Chodźcie z nami. Jeśli kulka mnie wywróci, to zabierzecie po mnie wszystko. Może moja mina wydaje się wam trochę dzika, ale to tylko mina, bo ze mnie dobra sobie kobieta i poczciwy człowiek. Nie bójcie się niczego.
Gdy wiwandyerka przestała mówić, kobieta wyszeptała:
— Naszej sąsiadce było na imię Marya-Joanna, a naszej służącej Marya-Klaudya.
Tymczasem sierżant Radoub napominał grenadyera:
— Cicho bądź! Nastraszyłeś tę panię. Nie przystoi kląć przy damach.
— Ale bo też — odparł grenadyer — mało dyabli ze złości nie biorą człowieka, gdy widzi, jak te irokezy chińskie, których teścia pan zbił kijami, że aż okaleczył, których dziada wysiał proboszcz na galery, a ojca powieszono — do stu dyasków! — jeszcze walczą, buntują się i dają się zarzynać.
Sierżant krzyknął:
— Milczeć w szeregach!
— Milczymy, panie sierżancie — odrzekł grenadyer — ale to nie przeszkadza złościć się, widząc, że tak ładna kobieta daje sobie kark skręcić dla czyichś pięknych oczów.
— Grenadyerze — rzekł sierżant — nie jesteśmy tu w klubie Pik. Dość tej wymowy.
I zwrócił się znów do kobiety.
— A twój mąż, pani? Co porabia? Gdzie się obraca?
— Nigdzie, bo go zabito.
— Gdzieżto?
— W tym lesie.
— Kiedyż-to?
— Przed trzema dniami.
— Kto zabił?
— Nie wiem.
— Jakto, nie wiesz, kto zabił twojego męża?
— Nie wiem.
— Czy zabił go niebieski, czy też biały?
— Zabił go strzał karabinowy.
— I przed trzema dniami?
— Tak.
— Z której strony?
— Od strony Ernée. Mąż mój padł. I koniec.
— A od śmierci męża co robisz?
— Prowadzę moje dzieci.
— Dokąd?
— Gdzie mnie oczy zaniosą.
— A gdzie sypiasz?
— Na ziemi.
— Co jesz?
— Nic.
Sierżant nadął wargi, wąsami dotykając nosa.
— Nic?
— To jest dzikie śliwki, ciarki zeszłoroczne, jeśli je znajdę w cierniach, borówki i listki paproci.
— To wistocie nic.
Starszy chłopiec, widocznie zrozumiawszy rozmowę, rzekł:
— Jeść mi się chce.
Sierżant dobył z kieszeni kawał razowego chleba i podał go matce. Kobieta rozłamała chleb na dwa kawałki i dała je dzieciom. Malcy chciwie jadły.
— Dla siebie nic nie zostawiła — mruknął sierżant.
— Bo jej się jeść nie chce — rzekł żołnierz.
— Nie, bo jest matką — odparł sierżant.
Dzieci przerwały te uwagi.
— Pić! — zawołało jedno.
— Pić! — powtórzyło drugie.
— Czy niema strumienia w tym lesie dyabelskim? — spytał sierżant.
— Wiwandyerka wzięła kubek miedziany, wiszący u jej pasa, zakręciła kurek u baryłki przewieszonej przez plecy, wlała kilka kropli do kubka i podała dzieciom.
Pierwszy chłopiec napił się i skrzywił.
Drugi napił się i splunął.
— A jednak to bardzo dobre — rzekła wiwandyerka.
— Zapewne gorzałka? — spytał sierżant.
— Tak, i doskonała. Te wieśniaki jednak nie znają się na tem.
I otarła swój kubek.
Sierżant znów pytał:
— I otóż tak pani uciekasz?
— Trzeba.
— I tak przez pola i lasy, jak się zdarzy?
— Biegnę co mi sił starczy, potem idę, a potem padam.
— Biedna parafianka! — rzekła wiwandyerka.
— Ludzie się biją — wyszeptała kobieta. — Wszędzie dokoła mnie strzelają, nie wiem o co. Zabili mi męża. To tylko jedno zrozumiałam.
Sierżant uderzył kolbą w ziemię, że aż zadźwięczało, i zawołał:
— Co to za głupia wojna, niech ją licho porwie!
Kobieta mówiła dalej:
— Zeszłej nocy spaliśmy na mchu w drzewie.
— Wszyscy czworo?
— Tak, wszyscy czworo.
— Więc chyba spaliście stojąc.
I obróciwszy się do żołnierzy, dodał:
— Towarzysze, ci biedacy nazywają posłaniem ze mchu wydrążenie w starem, suchem drzewie, w które człowiek wsuwa się jak do pochwy. Nie macie się jednak czemu dziwić; nie każdy przecie musi być z Paryża.
— Spać w wydrążeniu i z trojgiem dzieci! — zawołała wiwandyerka.
— I gdy dzieciaki zakrzyczały — mówił dalej sierżant — przechodnie, nie wiedząc co się dzieje, musieli okrutnie się dziwić, że drzewo krzyczy: Tata! Mama!
— Szczęściem, że to lato — rzekła z westchnieniem kobieta.
I patrzyła na ziemię z rezygnacyą, a w jej oczach było jakby zdziwienie z wielkich katastrof.
Żołnierze w milczenia otoczyli kołem to biedactwo.
Wdowa, troje sierot, ucieczka, opuszczenie, samotność, wojna hucząca dokoła widnokręgu, głód, pragnienie, jedynym posiłkiem trawa, jedyną osłoną niebo.
Sierżant zbliżył się do kobiety i utkwił oczy w ssącem dziecięciu. Dziecię puściło pierś matki, spokojnie odwróciło główkę, spojrzało pięknemi źrenicami niebieskiemi na pochyloną ku niemu twarz strasznie zarośniętą, nastrzępioną i dziką — i uśmiechnęło się do niej.
Sierżant podniósł głowę, a żołnierze dostrzegli, że gruba łza stoczyła się po jego policzku i zawisła na końcu wąsa niby perła.
Po chwili milczenia sierżant podniósł głos.
— Towarzysze, ze wszystkiego wnoszę, że batalion zostanie ojcem. Czy zgoda na to? Przybierzemy sobie te troje dzieci.
— Niech żyje Rzeczpospolita! — krzyknęli grenadyerowie.
— Więc rzecz skończona — rzekł sierżant.
I wyciągnął obie ręce ponad matką i dziećmi.
— Patrzajcie — rzekł — to są dzieci batalionu Czerwonej Czapki.
Wiwandyerka podskoczyła z radości.
— Trzy głowy w jednej czapce — zawołała.
Potem rozpłakała się, z uniesieniem ucałowała wdowę i rzekła do niej:
— Jaką minkę filuterną ma już to bobo!
— Niech żyje Rzeczpospolita! — powtórzyli żołnierze.
A sierżant rzekł do matki.
— Chodźcież z nami, obywatelko.







  1. Piwowar paryzki, za Konwencyi generał gwardyi narodowej paryzkiej, później mianowany generałem w Wandei.
  2. Miejscowość wsławiona zwycięztwami Dumouricz’a i Kellermana nad Austryakami i Prusakami w r. 1792.
  3. Paryż podzielony został w 1790 r. na 48 sekcyj pod względem terytoryalnym i administracyjnym. Obywatele sekcyi zbierali się na narady, wydawali postanowienia i t. d. Sekcye ważną grały rolę podczas anarchii rewolucyjnej. Każda miała swą nazwę, np. sekcya Przyjaciół Ojczyzny, Czapki Czerwonej, Brutusa, Góry, Rozumu, Mucyusza Scewoli i t. d.
  4. Ogół mieszkańców używających prawa wyborców, z municypalnością przez nich wybraną. Komuna dzieliła si; na sekcye.
  5. W owym czasie republikanie zwali się niebieskimi, a rojaliści białymi.
  6. Protestantem.
  7. Dzielny generał republikański; odznaczy! się w Wandei. Przed rewolucyą był pisarzem sądowym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.