Sęp (Nagiel, 1890)/Przed laty trzydziestu/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZED LATY TRZYDZIESTU.

I.

Sala Teatru Wielkiego była pełna.
Atmosfera w teatrze zdawała się przesyconą jakiemiś gorejącemi pierwiastkami.... Wyziewy, niedawno zaprowadzonego w sali teatralnej, gazu, łączyły się z oddechem tysiąca piersi, przekształcały pod powiewem wachlarzy pięknych dam w jakieś upajające wonie i uderzały do głowy widzom, wywołując przyśpieszony obieg krwi.... Oczy mężczyzn, pod wpływem tych odurzających, jak trunek, wyziewów, błyszczały, niby rozżarzone węgle; panie miały na ustach uśmieszki, pół-filuterne, pół-wyzywające.
Dawano balet.
W tej chwili kurtyna pomknęła do góry. Scena była zalana ogniami. W głębi roztwierały się ażurowe kontury czarodziejskiego pałacu z płótna, obok tryskała srebrzysta mieniąca się fontanna, w środku rozkładał cały kram drogich kamieni i metalów, a więc: szafiry, rubiny, dyamenty, złoto, srebro, turkusy, opale, czarodziejska kopalnia z tektury, której ogniomistrz strumieniami stucznego światła, nadał tęczowe barwy i połysk[1] prawdziwych kosztowności.
Na tle tej uroczej dekoracyi fruwało, przebiegało, kołysało się w rytm muzyki, kilka dziesiątków pełnych wdzięków postaci.... Zdaleka wziął byś je za muszki srebrzyste lub motyle; miały w sobie coś ptasiego. Zblizka przekonywałeś się, że to owinięte w fale srebrzystej gazy przystrojone różnobarwnemi ozdobami, tancerki Corps-de-ballet’u. Jeszcze bliżej, dojrzałbyś szereg twarzyczek skończonej piękności lub zaledwie przystojnych, oczy ogromne i płomieniste, usta purpurowe, nisko wyzywające, twarz Madonn rysy.... przekupek. Wszystko to tańczyło w tej chwili, „balet kwiatów“, promieniejąc wszystkiemi kolorami tęczy pod potokami sztucznego światła, kołysząc się do taktu miękkiej, rozmarzającej muzyki.
Jeszcze parę taktów, taniec skończony.... Możemy się teraz przyjrzeć tym motylkom w chwili, gdy na pierwszy plan sceny wyszedł choreograficzny bohater sztuki, młody królewicz, cały w srebrzystym atłasie, ażeby ze swym grubym i koniecznie komicznym koniuszym, zamienić kilka słów rozmowy mimicznej.
Tancerki pierzchnęły w głąb, żywe kwiaty z obowiązku przystrajać muszą boczne kulisy, przedstawiające czarodziejski ogród z kwiatami malowanemi. Tworzyły one malownicze grupy, nie zawsze może stosując się do wskazówek reżysera, raczej idąc za popędem serc własnych. Przyjaciółki przysunęły się do przyjaciółek. Po pośpiechu garderoby była to pierwsza swobodna chwila tego wieczoru. Należało ze sobą zamienić kilka wrażeń, przyjrzeć się sali, z której kilkaset męzkich oczu, za[1] pośrednictwem lornetek, lub wprost, wyrzucało strumienie magnetycznego płynu, w stronę motyli....
Ciche szepty przebiegały szeregi „kulisów“.
— On?
— Jest.... W czwartym rzędzie.
— Na prawo?
— Tak... piąte krzesło od brzegu.
— Idziecie dziś na kolacyę?...
— Nie wiem....
— Czy to żona Alfreda, obok niego w loży drugiego piętra?...
— Wiesz, Julka złapała hrabiego.
— A jakże ten z orkiestry, co się miał z nią żenić?
— Czy bobo pani zdrowe?...
— Dziękuję....
Takie rozmowy krzyżowały się w gromadkach motyli, pomiędzy kwiatami bocznych kulis, u stóp ażurowego pałacu w głębi obok fontanny i dokoła czarodziejskiej kopalni drogich kamieni z tektury....
Wróćmy, korzystając z trwającej ciągle mimicznej rozmowy, królewicza z grubym koniuszym, do sali.... Uwaga widzów w tej chwili odpoczywa. Widać nie interesują ich zbytecznie zwierzenia miłosne królewicza; zrozumiałe nawet dla głuchoniemego. W sali panuje szmer, jak podczas antraktu. Widzowie pierwszych rzędów krzeseł i tradycyjnego bocznego rzędu, zamieniają zaledwo dostrzegalne uśmiechy i powitalne spojrzenia z rozsypanemi po scenie „kwiatami“; profan orjentuje się w tym labiryncie pięknych twarzyczek przy pomocy lornetek. Damy z uśmiechem lekceważenia, rzucają od czasu do czasu słówko uwagi. Paradyz tylko, z bijącem[1] sercem śledzi gesta królewicza na scenie, ażeby się przekonać, czy rzeczywiście jest on zakochany w pięknej rusałce, która niezadługo ukaże się na scenie....
W jednej z lóż pierwszego piętra znajdujemy trzy osoby: dwie kobiety i mężczyznę.
Starsza z dwóch dam, oparta o balustradę loży i wysunięta naprzód, liczy około piędziesięciu lat; znać na jej rysach, z lekka przypominających typ semicki, ślady dawnej piękności. Jest to zresztą twarz, oddychająca dobrocią i spokojem.... Strój gustowny i wyszukany ale nie śmieszny, dowodzi umiejętności ubierania się i przyzwyczajenia do dobrobytu. Dziewczę obok niej, przypomina nieco rysy matki, jest to jednak twarzyczka, której nie można nazywać ani piękną, ani nawet ładną... Szczupła, matowo blada, posiada ona maleńkie szare oczki, których ruchliwe spojrzenia, zaledwo zdało się przecisnąć przez wąskie otwory, powstawiane pomiędzy rzęsami... Na ustach, równie wąskich, igra uśmiech, mający w sobie razem, coś bolesnego i wyzywającego. Pod oczyma widać zaczerwienione, chorobliwe plamy.
W tej chwili baronówna von Kugel, obrócona jest do mężczyzny, który, piastując duże pudło cukrów na kolanach, z poufałością opiera się na poręczy jej krzesła. Jest to młody człowiek, liczący około trzydziestu lat, o rysach twarzy regularnych, pełen elegancyi. Jego czarna, przystrzyżona broda i ciemna cera twarzy nadają mu wyraz niepospolitej energji, który podnosi jeszcze błyskające od czasu do czasu z głębi oka wejrzenie i zmarszczka, która w chwili zamyślenia, przecina mu wysoko czoło... Jest to mężczyzna zupełnie przystojny, pełen nieprzepartego uroku, od którego zaczęło pewno mocniej[1] uderzać już niejedno serce, ukryte pod stanikiem...
— Więc pan, panie Gustawie, powiada, że jest ładną? — pyta w tej chwili baronówna von Kugel.
— Tak mówią....
— Pan jej nie zna osobiście?
— O tyle, o ile widziałem ją, parę razy na scenie. Pokazywano mi ją na ulicy. Oto i wszystko...
Dziewczę zamilkło. Spojrzenie jej przez dłuższą chwilę zatrzymało się na twarzy młodego człowieka.
— Zkąd pani przyszło to pytanie, panno Janino? — pytał on z kolei.
— Tak sobie... Czy pan nigdy nie znał żadnej tancerki baletu? — dorzuciło dziewczę niespodziewanie.
Starsza dama, do której uszu dobiegły te słowa, odwróciła się.
— Ach, Janino, cóż znowu za pytanie?..
Janina rozśmiała się głośno.
— Mama zawsze musi mię strofować — rzekła żartobliwie, zwracając się do Gustawa — zapomina, że za pięć dni nasz ślub.
— Niepoprawne dziecko!.. — rzuciła tylko starsza dama i odwróciła się w stronę sali.
Młody człowiek spoglądał na dziewczę z uśmiechem, w głębi którego można było dostrzedz coś nienaturalnego...
— Mama kapitulowała... — Zrobiło uwagę dziewczę.
— A więc, mam dać odpowiedź na pytanie?..
Skinienie głowy było odpowiedzią.
— Otóż, znałem tancerkę baletu... jedną..
Janina roześmiała się znowu.
— Widzi mama... widzi mama... — woła — Pan[1] Gustaw się przyznaje...
— Miała biedaczka wtedy około czterdziestu lat.... Ciągnął dalej z komiczną powagą Gustaw. Umarła w szpitalu, w którym przed dwoma laty byłem ordynatorem.
— Ach!..
— Widzi pani, panno Janino, że przyznanie nie było zbyt ciekawe. Ażeby panią nieco zainteresować, dodam, że o ile sobie przypominam, nosiła takie same nazwisko jak prima-ballerina, która panią interesuje....
— Czy nie krewna? badała już Janina.
— Nie wiem...
— Może siostra?... snuło dalej przypuszczenia dziewczę. — Czy obecna prima-ballerina nigdy jej nie odwiedzała?...
— Tego nie mogę powiedzieć. Chora była parę miesięcy w moim oddziale. Parę razy widziałem przy niej jakąś małą, szczupłą dziewczynkę, licho ubraną. Mogła mieć lat czternaście. Przynosiła jej pomarańcze....
— Kilka lat temu?
— Tak...
— Ależ to mogła być panna P... Dziś nie ma więcej, niż lat dwadzieścia.
Baronowa odwróciła się ponownie do córki.
— Dajże raz pokój z tem badaniem — rzekła. To nawet nie jest zabawne.
Janina tym razem umilkła. Rzuciła tylko ostatnie wejrzenie na czoło Gustawa, na którem zaczęła się rysować linija zmarszczki.
Orkiestra uderzyła głośniejszym akordem. Po chwili wrzawy, sprawionej przez trąby i bębny, smyczki poczęły szczebiotać srebrzystemi tony... Na scenie zapanował ruch.
Tancerki, kwiaty, grupowały się w głębi dokoła fontanny. Jeszcze chwila — srebrna gaza fontanny znikła, a na jej miejscu okazał się barwny kielich olbrzymiego kwiatu... Kielich otworzył się i z jego środka wyfrunęła biała skrzydlata postać z jednym promienistym kwiatem u piersi i jedną złotą gwiazdą u czoła. Była to rusałka... prima-ballerina.
Fala oklasków spadła z paradyzu, odbiła się od krzeseł i rozsypała po lożach...
Znów zaczęła się upajająca wizja barw i dźwięków. Scena wirowała, kołysała się, zmieniała co chwila barwy, promieniała coraz inaczej w wytryskujących to tu, to ówdzie strumieniach światła magnezjowego.
W środku tego odmętu, wyróżniała się postać niedawno wyrosła z serca kwiatu tekturowego. Na tle kolorowej tęczy, wirującej na scenie, migotała, jak biała, srebrzysta plama.
Jeszcze jedna chwila. Na skinienie batuty kapelmistrza orkiestra uderzyła ostatnie głośniejsze, bardziej przyśpieszone akordy i — umilkła.
Tancerki rozsypały się po scenie. Ona powstała sama i przy drżącym dźwięku harfy, ukrytej za sceną, rozpoczęła taniec, pełen nieskończonej miękkości i melancholii.
Był to prawdziwy poemat ruchów i kształtów. W chwili, gdy uniesiona całą postacią ku górze, niby oderwana od ziemi, którą była dla niej deski sceny, ze złożonemi rękami zdawała się błagać płócienne niebiosa, zawieszone u paludamentu, o zaspokojenie jakiejś nieujętej odwiecznej tęschnoty do czegoś bardziej podniosłego, pod niejedną kamizelką serce uderzyło przyśpieszonym taktem.
Przez minutę teatr wstrzymał oddech; wreszcie uderzył jednym potężnym oklaskiem, gdy prima-ballerina w paru idealnie lekkich skokach kończyła taniec...
— Ach!!
Co się stało?
Na scenie zapanowało zamięszanie. Akordy harfy urwały się w połowie, prima-ballerina chwieje się... Gdyby jej nie podtrzymał zakochany w rusałce królewicz, który z kulisy posyłał jej przed chwilą pocałunki, upadłaby...
Zbladła jak płótno. Na jej twarzy wybija się wyraźnie uczucie bólu fizycznego. Jak kwiat podcięty, zwiesza się w silnych ramionach tancerza.
— Złamała nogę!..
— Zachorowała...
— Co się stało?
Kurtyna zapadła. Sala pełna jest szmerów i rozmów. Widzowie wstają z miejsc, gestykulują. Krzyżują się zapytania i wykrzykniki.
Po chwili, wychodzi przed kurtynę reżyser i oznajmia, iż z powodu wypadku, którego doniosłości w tej chwili jeszcze ocenić niepodobna, przedstawienie zostanie przerwane na kwadrans...
W loży baronowej von Kugel scena ta wywarła takie same wrażenie, jak i wszędzie, może jeszcze głębsze.
Na matowo-bladej twarzy Janiny ukazały się chorobliwe rumieńce. Gustaw zbladł. Podnosi się w tej chwili, bierze rękawiczki i kapelusz.
— Dokąd? — pyta panna Janina von Kugel, głosem, w którym czuć rozdrażnienie.
— Na scenę...
— Po co?
— Pani zapomina, panno Janino, że jestem lekarzem i że mogę tam być potrzebny...




II.

Doktór Gustaw przybył bardzo w porę za kulisy.
Wszyscy potracili głowy. Doktora teatralnego nie można było znaleźć. Reżyser przez otwór w kurtynie próżno upatrywał w sali jakiego znajomego medyka. To też Gustaw, który zameldował się, jako lekarz, został przyjęty z radością.
Zaprowadzono go do garderoby prima-balleriny. Był to maleńki, ciasny pokoik, z którego uderzyła fala gorącego powietrza, zapach pudru i perfum...
Artystka leżała na szeslągu, przysuniętym do ściany. Dokoła niej grupowało się pięć czy sześć twarzyczek, otulonych w gazę lekkich kostjumów z odkrytemi ramionami, w różowych trykotach. Tworzyły one grupę, jak gdyby wyciętą z ram baletu... Zdawało się, że to dalszy ciąg scenicznej fantasmagoryi. Jedna z nich przysunęła do twarzy chorej flakon z trzeźwiącemi solami. Inne spoglądały z przerażeniem.
— Doktór — objaśnił je reżyser.
— Przed chwilą zemdlała... — zauważyła jedna z nich.
Doktór Gustaw zbliżył się do szesląga. Tancerki usunęły się. On z kolei ukląkł i przez chwilę badał ofiarę wypadku.
— Wybaczcie państwo — rzekł krótko do otaczających — powietrze tu jest nie do zniesienia. Człowiek zupełnie zdrowy mógłby się tu zadusić...
Reżyser patrzył pytająco na lekarza.
— Proszę najpierw otworzyć okno... A następnie będę panie prosił o usunięcie się... Obecność pań jest nam przeszkodą...
Tancerki spoglądały na pół z podziwem, na pół z oburzeniem, na impertynenta, który śmiał im powiedzieć coś podobnego.
— Im mniej będzie osób, tem powietrze będzie znośniejsze... Wreszcie muszę dokładnie zbadać stan chorej, a obecność pań krępowałaby nas niepotrzebnie.
Dziewczęta robiły bardzo niezadowolone minki, powoli jednak zaczęły się cofać ku drzwiom.
Reżyser próbował otworzyć okienko, wychodzące na teatralne podwórze.
— Przepraszam — zawołał znów doktór. — Będę jeszcze prosił pań o dwie przysługi...
Grupa tancerek przysunęła się bliżej.
— Najpierw proszę o zostawienie flakonów z solami i o szklankę wody.
Żądane przedmioty znalazły się pod ręką doktora.
— A powtóre, ponieważ chora musi być ściśniętą, co tamuje oddychanie, należy jak najprędzej rozluźnić, a nawet rozciąć suknię i gorset tak, ażeby pierś została swobodna... Trzeba również uwolnić uszkodzoną nogę od pantofelka i trykotu.
I to polecenie zostało wykonane.
— A teraz, przystępuję do zbadania chorej...
Balleriny zostawały ciągle na progu.
— I... żegnam panie...
Odprawa była wyraźna. Dziewczęta pierzchły.
— Wreszcie prosiłbym szanownego pana — zwrócił się do reżysera, o przywołanie felczera. Zdaje się, że w gmachu teatru istnieje zakład felczerski?
— W samej rzeczy...
— Otóż bądź pan tak dobry zejść do felczera i powiedzieć, ażeby natychmiast podążył z opatrunkami. Zrób pan to z łaski swojej sam i dopilnuj go...
Reżyser skierował się ku drzwiom.
— I poleć pan, ażeby mi nie przeszkadzano.
— Dobrze — odrzekł reżyser.
Doktór Gustaw został w garderobie sam z pacjentką. Dziewczę ciągle było pogrążone w omdleniu. Od chwili jednak, gdy przecięto jej suknie i gorset, czuć było oddech poruszający jej ramiona. Twarz zaczynała przybierać zlekka żywsze barwy...
Zdawała się uśpioną. Jej łono wychylało się z pod rozciętej gazy. Była nieprzeparcie powabna... Zdawało się, że jak poczwarka, wyłuskująca się ze swej powłoki, lada chwila wyfrunie z tych spadających z niej obsłon gazy, różowa jak jutrzenka, naga jak prawda.
Gustaw klęczał przy szeslągu. Pochylił się nad nią i patrzył. W jego oczach zapalały się jakieś dziwne błyski, czoło fałdowało się. Ta zimna, poprawna twarz traciła powoli swą maskę. Aktor przestał grać. Ostatni pokład zimna stopniał. Namiętność wypisała się w błyszczących jak karbunkuły, oczach doktora w zmarszczkach czoła i ust.
— Traf... — szepnął mimowoli.
Rzeczywiście był to traf zadziwiający... Gustaw Molski pod swą poprawną powierzchownością ukrywał ogniste podmuchy żądzy i nieograniczonej ambicyi. Pochodząc z ludu, twardą pracą wybił się na wierzch, łamiąc przeszkody, pasując się z przeciwnościami i dążąc do wytkniętych sobie celów. Po latach pracy o czystej wodzie i suchym kawałku chleba, posiadał dziś wybitne stanowisko. Za pięć dni miał się odbyć jego ślub z baronówną Janiną von Kugel, niezbyt ponętną, ale zakochaną w nim do znudzenia i posiadaczką milionowego posagu.
Jakkolwiek przed kwadransem mówił zupełnie co innego do swej narzeczonej, doktór Gustaw znał dobrze prima-ballerinę... Poznał ją rzeczywiście, jak opowiadał, w szpitalu, u łoża chorej siostry, ale odtąd, wbrew temu co mówił, nie stracił jej nigdy z oczu.. Od pierwszej chwili ogarnęła go jedna z fatalnych namiętności, które u ludzi tego co on gatunku, wypełniają całe życie... Doktór Gustaw nie był z liczby kochanków nieśmiałych. Wyznał swoje uczucie, prześladował je snem, został odepchnięty... To nie skłoniło go do porzucenia zamiarów bynajmniej. Jeśli za parę dni miał nastąpić jego ślub z baronówną Janiną, to najbardziej może dla tego, że chciał być bogatym — dla niej...
I oto traf, dziwny traf, zbliżył go do niej, rozkosznej, wychylającej nagą pierś z fal gazy... Wprawdzie było to w chwili jej omdlenia... ale tem gorzej! nie mogła mu żałować pocałunku, którego pożądał tak dawno...
— Traf!... — szepnął jeszcze raz.
Spojrzał w stronę drzwi. Nikt nie nadchodził... Mimowoli, jak gdyby pociągnięty siłą, której oprzeć się nie był w stanie, pochylił się nad nią i przyłożył swe pałające usta do jej ust, zimnych jak lód. Był to pocałunek, długi jak wieczność... Uderzyła mu do głowy upajająca woń młodości i zapach pudru, którym były pokryte jej ramiona. Czuł w głowie szum; serce biło mu niby młotem...
Całował jej usta, ramiona i szyję...




III.

Od strony drzwi dał się słyszeć szmer.
Zanim Gustaw zdołał oderwać twarz od ramion ciągłe zemdlonego dziewczęcia, drzwi otworzyły się i w progu garderoby stanął jakiś człowiek. Był to mężczyzna trzydziestokilkoletni, elegancki, wysoki, o szerokich barkach, o twarzy jasnej i otwartej.
Przybyły, ujrzawszy doktora na klęczkach u stóp tancerki, z początku nie zrozumiał. Spoglądał zdziwiony. Zdawał się pytać sam siebie, co to znaczy? Wreszcie pojął.
— Ach, nędznik! — wyrwało mu się z ust.
Twarz jego stała się biała, jak kamizelka, którą miał pod wykwintnym frakiem.
To, co nastąpiło, trwało zaledwie jedno mgnienie oka...
Nowo przybyły, szedł ku Gustawowi, który zdążył podnieść się z klęczek i stał teraz w głębi pokoiku, ze ściągniętemi brwiami, patrząc drugiemu oko w oko. Ci dwaj ludzie znali się i nienawidzili. W ich oczach budziły się błyskawice. W ich milczeniu było coś przerażającego...
Wysoki mężczyzna znajdował się przy doktorze. Naraz jego ręka podniosła się do góry i w ciszy garderoby zabrzmiał dźwięk suchy, urywany. Był to — policzek.
Trudno powiedzieć, kto w tej chwili był bledszym z dwóch ludzi, stojących jeden w obec drugiego z wyrazem śmiertelnej nienawiści w oczach... Pierwszym zamiarem uderzonego było rzucić się na uderzającego... Ale ten pierwszy, mimowolny popęd został powściągnięty... Obelga, zapalając w sercu Gustawa wszystkie Furje, zostawiła mu jednak zimną zdolność rozumowania. Za drzwiami słychać było gwar głosów; lada chwila mogli nadejść obcy...
Gustaw rozumował. Jakkolwiekbądź, należało uniknąć skandalu. Przyznawał, że był winien. Lekarz nadużył swego położenia. Każdy z tych ognistych pocałunków, któremi przed chwilą obsypywał jej ramiona i twarz, był hańbą dla jego powołania i dotkliwą obelgą dla niej!.. Tak osądzi świat. Świat nie powinien się o tem dowiedzieć. Od tego zależy jego przyszłość. Znajduje się w teatrze narzeczona i jej matka. Jeśli cokolwiek wyjdzie z tego pokoiku na zewnątrz, jego plany zniweczone na zawsze, małżeństwo rozbite...
Gustaw gryzł wargi do krwi...
Przez jego żyły przebiegało szaleństwo zemsty. Miał niepowstrzymaną żądzę rzucić się na tamtego drugiego, mimowoli rwał się, ażeby odpowiedzieć uderzeniem za uderzenie, czuł, że byłby wstanie walczyć z nim, jak dzikie zwierzę, rwać jego czoło pazurami i zębami. W następnym ułamku sekundy przyszła mu myśl o pojedynku. Gustaw nie był tchórzem i chętnie naraziłby swoje życie, ażeby módz trzymać choć przez sekundę życie tamtego na końcu swej lufy. Rozwaga mówiła mu: niepodobna.
Zacisnął pięści, aż kości chrząstnęły. Krew, która przed chwilą zbiegła mu do serca, teraz uderzała do głowy. Przez jedno mgnienie czarna mgła przepełniła mu wzrok. Podniósł rękę do czoła, jak gdyby przewidując uderzenie apoplektyczne. Ale trwało to krótko... Wyprostował się.
— Panie... panie Szkłowicz! — rzekł głosem chrapliwym, który z trudnością wydobywał mu się z piersi. Zobaczymy się...
A potem, w chwili, gdy leżąca na szeslągu artystka po długim omdleniu otwierała oczy, a we drzwiach ukazywała się grupa, złożona ze znalezionego wreszcie lekarza teatralnego, reżysera i felczera, twarz jego nadludzkim wysiłkiem woli przyodziała się znów w zwykłą maskę konwencyonalnego spokoju... Posunął się ku wchodzącym.
— Szanowny kolego! — odezwał się głosem, w którym zaledwo można było odkryć ślady poprzedniego wzruszenia — w obec nagłości i niebezpieczeństwa, wszedłem na chwile w wasze prawa... Nic nadzwyczajnego, zwykłe zwichnięcie stopy — dorzucił w odpowiedzi na pytające spojrzenie medyka. — A oto i felczer z opatrunkiem...
Kolega wyciągnął doń rękę z podziękowaniem.
— Obecnie, rzekł Gustaw, ściskając dłoń, ustępuję tem śpieszniej, że pan, wskazał wzrokiem na Szkłowicza, przybiegł w tej chwili mnie zawiadomić, że jedna z pań, z któremi jestem w loży, czuje się słabą...
W ten sposób ratował również sytuację Szkłowicza, który w obec konwenansów nie miał prawa znajdować się w garderobie i na którego przybyli spoglądali już ze zdziwieniem. Bądź co bądź, należało uniknąć skandalu!..




IV.

Szkłowicz naprożno oczekiwał sekundantów Molskiego. Pojedynek nie nastąpił...
W oznaczonym terminie, za pięć dni, odbył się w kościele ewangelickim ślub doktora Gustawa Molskiego i Janiny baronównej von Kugel.
Przedtem spisana została intercyza przedślubna, którą przyszli małżonkowie ustanawiali wspólność majątkową. Na zasadzie tej intercyzy, w razie bezpotomnego zejścia ze świata jednego z małżonków, majątek jego przechodził na małżonka pozostałego przy życiu. Intercyzy takiej życzyła sobie Janina.
To małe, nieładne dziewczę, o chorobliwej cerze i suchotniczych plamach na twarzy, kochała swego narzeczonego do bałwochwalstwa. Janina powiedziała sobie: mam rok, może dwa lata życia. Chcę być przez te dwa lata szczęśliwą — z nim. Potem, po mojej śmierci, on będzie miał wszystko... I uśmiechała się do niego i wyciągała swe blade usta do jego pocałunków.
Młodzi małżonkowie wyjechali nazajutrz po ślubie do Szwajcaryi.
Marzenia biednej Janiny nie ziściły się, a przynajmniej ziściły zaledwo w części. Jej miodowy miesiąc nie trwał długo. W dwa tygodnie potem telegram przywiózł straszną wiadomość z Genewy... Podczas wycieczki na jedną z okolicznych gór, młodej doktorowej Molskiej poślizgnęła się noga. Spadła w przepaść i zabiła się na miejscu. Okropny wypadek został niezadługo stwierdzony urzędowemi świadectwami. Długo opowiadano sobie w Warszawie o tem niespodziewanem fatalnem nieszczęściu...
Jeszcze za kilka tygodni przywieziono do Warszawy zwłoki młodej kobiety. Razem przybył nieszczęśliwy mąż. Trudno wyobrazić sobie jego rozpacz. Na kolei powitała go osiwiała z boleści baronowa von Kugel. Zięć i teściowa, łkając, padli sobie w objęcia. Boleść doktora Molskiego była tak widoczna, że nawet złośliwe plotki nie oszczędzające nikogo, tym razem umilkły...
Po wspaniałym pogrzebie, przystąpiono z konieczności do rozpatrzenia interesów. Gustaw zrazu chciał się zrzec wszelkich korzyści, zapewnionych mu przez intercyzę. Nie pozwoliła na to baronowa. Całując go w czoło, rzekła:
— Ona tak chciała... Bądźmy posłuszni jej woli!
Była to zacna kobieta ta baronowa, a swe nieszczęśliwe dziecko kochała nad życie. Zresztą, zupełnie niezależna, posiadała duży osobisty majątek.
Jak tylko formalności prawne nie wymagały jego obecności w Warszawie, doktór Molski wyjechał za granicę. Przed wyjazdem mówił do baronowej:
— Niepodobieństwem byłoby mi żyć dłużej tutaj, gdzie ją poznałem...




V.

W dniu wyjazdu doktora Molskiego za granicę, Jan Szkłowicz jeden z zamożnych owego czasu przemysłowców warszawskich, otrzymał następujący bezimienny list.

„Panie Szkłowicz!

Ostatni raz, kiedy staliśmy w obec siebie, powiedziałem: Zobaczymy się! Powtarzam to obecnie... Jestem teraz wolny. Zobaczymy się!

Ten, który nienawidzi.“






  1. 1,0 1,1 1,2 1,3 1,4 Przypis własny Wikiźródeł Strona uszkodzona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.