Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Obżarstwo/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XII.

Doktór Gasterini zamieszkiwał piękny dom w Faubourg du Roule.
— Może przed obiadem przejdziemy się po ogrodzie? — mówił doktór do swoich gości — to mi nastręczy sposobność przedstawienia panom ośmiorga dzieci mojej biednej siostry, moich siostrzeńców i siostrzenic, których wychowałem i które zajmują dobre stanowiska, tyko dzięki obżarstwu. Widzisz, księże kanoniku, że ciągle jesteśmy przy naszej sprawie.
— Jakto, doktorze — zawołał zdumiony kanonik — liczną tę rodzinę wychowałeś pan obżarstwem?
— Nie poznaje kanonik, że doktór się z nas naśmiewa? — mówił Abbe. — Tego już za wiele.
— Daję panom słowo honoru, jako poczciwy człowiek — odparł doktór Gasterini — i zaraz faktami udowodnię. Gdybym nie był takim wielkim smakoszem, nie byłbym w możności dla dzieci mojej siostry osiągnąć takich znakomitych stanowisk, jakie przez swoją dzielność, pracowitość, rzetelność i wykształcenie zajmują, przyczyniając się przez to do podniesienia dobrobytu w kraju.
— Zatem ci ludzie przyczyniają się do dobrobytu w kraju i to z powodu obżarstwa pana doktora? — pytał kanonik zadziwiony, spoglądając na księdza Ledoux.
— Te twierdzenia pana doktora nie wprowadzą mnie w błąd, ciągle słyszę jedno i to samo, nie widząc udowodnień — rzekł ksiądz Ledoux, lecz nagle przerwał, dodając ze zdziwieniem. — Co to za budynek, doktorze? wygląda jak jakie targowisko.
— To moja oranżerja — objaśnił doktór — a dziś, jak co roku w dniu moich urodzin, urządzają się tutaj bazary.
— Bazary? — zapytał Abbé — bazary, nacóż to?
— Aby w nich sprzedawać, mój Abbé.
— Sprzedawać? Co i komu?
— Co sprzedają, zaraz pan zobaczy, a co dotyczy kupujących, to są moi klijenci, którzy zwykli wieczory te u mnie spędzać.
— Zaprawdę, doktorze, ja pana nie pojmuję.
— Wiadomo panu zapewne, że od niejakiego czasu urządza się bazary, w których najpiękniejsze panie z Paryża sprzedają.
— O, wiem o tem bardzo dobrze, a zysk z tej sprzedaży przeznaczają dla biednych.
— Słusznie, a zysk dzisiejszej sprzedaży przypadnie w udziale biednym mojej parafji.
— A kto zasiada w tych bazarach? — zapytał kanonik.
— Ośmioro dzieci mojej siostry, oni to na cel dobroczynny sprzedają tu produkty ich przemysłu. Ale chodźmy, moi panowie, wejdziemy do środka. Będę miał przyjemność przedstawić panom moich siostrzeńców i siostrzenice.
Doktór Gasterini i jego goście weszli do obszernej oranżerji, w której było osiem przedziałów; przed pierwszym stanął kanonik, wołając zdziwiony:
— Doktorze, to wspaniałe! w mojem życiu czegoś podobnego nie widziałem. To jest czarujące!
— W samej rzeczy, to zachwycający widok — mówił Abbé.
Oto co wzbudziło słuszny podziw gości doktora Gasterini: Skrzynie z drzewami pomarańczowemi, które otaczały cały ten przedział bazaru, były ustrojone zielenią i kwiatami; na podstawach z nieobrobionego drzewa, okryte mchem, były ułożone gustownie najrozmaitsze owoce i jarzyny przedziwnej piękności. Ananasy złociste w pękach zielonych liści wyglądały z koszów winogron rozmaitych odcieni, od ciemno czarnych począwszy aż do przezroczystych blado-żółtych. Piramidy gruszek i jabłek najlepszych gatunków, olbrzymiej wielkości i zachwycających barw, były otoczone bananami tak złocistemi, jak gdyby dojrzewały pod południoweni słońcem. Dalej stały drzewa figowe w wazonach, okryte mnóstwem owoców, tudzież rzadki zbiór melonów, brazylijskich arbuzów i czerwonych i białych patatów olbrzymiej wielkości. Małe koszyki napełnione sztuczną hodowlą poziomek i truskawek otaczały pięknie ułożone soczyste grzyby i trufle, które były czarne jak heban. Dalej następywały rośliny inspektowe tej pory roku, jako to: szparagi, kalafjory, sałata głowiasta i t. p., wszystko przedziwnego kształtu i zachwycającej piękności Pośród tych cudów botanicznych królowała piękna kobieta, ubrana na sposób wieśniaczek z okolicy Paryża.
— Przedstawiam panom jednę z moich siostrzenic — mówił doktór do gości — Juljetta Dumont, ogrodniczka z Montreuil sous Bois — a zwracając się do młodej kobiety, doktór dodał — moje dziecko, powiedz tym panom, ilu ludzi ty i twój mąż zatrudniacie stale przy waszem ogrodnictwie?
— Zawsze najmniej dwadzieścia osób dziennie mamy zajętych.
— A jaką oni zapłatę odbierają?
— Podług twoich wskazówek, drogi wuju, pobierają dziennie stale po pięćdziesiąt sous i prócz tego udział w zyskach, aby ich tem zachęcić do pilniejszego doglądania i starania się, by płody nasze najlepiej wyglądały. Urządzenie to jest znakomite, albowiem pracują z większą ochotą widząc w tem zysk dla siebie. W tym roku zapłata wraz z udziałem wynosiła pięć franków dziennie.
— Ile też wynosi obrót waszego przedsiębiorstwa w ciągu roku, moje dziecię?
— Za pomocą szkółek najlepszych drzew owocowych, przynosi nam ten interes około stu tysięcy franków rocznie.
— Tak wiele? — zawołał Abbé.
— Tak, panie — odrzekła młoda kobieta — w Paryżu i na prowincji znajdują się interesy, które znacznie więcej mają obrotu, niż my.
Kanonik zatopiony w przeglądaniu tych złocistych, pachnących, apetycznych owoców, grzybów, trufli i jarzyn wiosennych, nie zważał wcale na ekonomiczną część rozmowy i niechętnie uczynił zadość wezwaniu doktora, który powiedział:
— Przejdźmy teraz do drugiego działu przemysłu mojej rodziny, panie kanoniku.
Pawilon ten cały był wyłożony trzciną i trawą morską, na której leżały trzy wielkie białe płyty marmurowe. Na tych płytach, pokrytych wodnemi roślinami, widzieć można było zbiór najdelikatniejszych naszych skorupiaków i ryb morskich.
Prześlicznie ugrupowane, ubrane kolorowemi muszlami, znajdowały się tu ostrygi z Ostendy i Marenny, homary raki morskie, ryby rozmaitych wielkości i kolorów, a nawet niezwykłe potwory morskie, a wszystko to tak pięknie ozdobione zielenią, że na każdym sprawiał ten widok miłe wrażenie.
Młody człowiek ze smagławą twarzą, z uprzejmem otwartem obliczem, którego rysy przypominały kapitana Horacjusza, dozorował tej wystawy.
— Moi panowie, przedstawiam panom mego siostrzeńca Tomasza, rybaka z Etretat — rzekł doktór Gasterini do swoich gości — a jak tu mamy sposobność przekonać się, sieci jego nie wyciągają piasku z wody.
— W życiu mojem nie nadarzyło mi się widzieć lepszych i pyszniejszych okazów — zawołał Don Diego z entuzjazmem — możnaby je spożyć na surowo.
— Mój kochany — przemówił doktór do swego siostrzeńca — ci panowie chcieliby się dowiedzieć, ilu rybaków zatrudniacie?
— Każda łódź zmieści ośmiu do dziesięciu rybaków — odparł Tomasz. — Widzisz, kochany wuju, że to dość pokaźna ilość osób, jeżeli pomyślimy o wszystkich barkach na wybrzeżach Francji od Bayony do Dinkirchen, i od Perpignan do Cannes.
— A jaką zapłatę pobierają ci ludzie? — zapytał doktór.
— Wuju, my kupujemy sieci i czółna na koszt wspólny, a zarobkiem się dzielimy, jeżeli którego z nas spotka jakie nieszczęście, mają wdowa lub dzieci prawo do dalszego udziału. Słowem, żyjemy w towarzystwie: wszyscy za jednego, a jeden za wszystkich, i wszyscy też chętnie pracujemy.
— Dobrze, mój drogi chłopcze — powiedział doktór. — Czy pojmujesz, księże kanoniku — rzekł do Don Diega — jaką musi sprawiać przyjemność spożywanie pieczystego z truflami, lub filety z homarami, które tu widzimy. Przez to podtrzymujemy jednę z najważniejszych gałęzi przemysłu krajowego, jak niemniej przyczyniamy się do wykształcenia naszych marynarzy. Ta myśl powinna podnieść pański apetyt.
Przy tych słowach kanonik otworzył swoje szerokie usta, a westchnąwszy, chciwie mlasnął językiem.
Abbé przewidując zamiary doktora, milczał pełen niechęci.
Doktór, udając, iż tego nie spostrzega, wziął za ramię Don Diega i przeprowadził go do trzeciego oddziału, pytając:
— Szczerze, księże kanoniku, czy widziałeś kiedy coś więcej eleganckiego i tak zachwycającego?
— Nigdy! przenigdy! — zawołał Don Diego z zachwytem składając ręce — a jednak konfitury mojego kraju uznane są za najpierwsze w świecie.
W trzecim przedziale były rozmaite konfitury, kompoty, pomarańcze w cukrze, a wszystko tak pięknie ułożone i ubrane, tak świeżo wyglądające, że niepodobieństwem było powstrzymać się od wybuchu gwałtownych uniesień.
Jedna z siostrzenic doktora Gasterini, młoda i piękna osoba, gospodarzyła w tym oddziale łakoci.
— Panowie — mówił doktór — przedstawiając ją — moja kuzynka Augustyna, mistrzyni w robieniu konfitur, której wyroby same się do skosztowania proszą. Lecz te tu okazy są jeszcze niczem. Wkrótce otworzy ona sklep ze swemi łakociami w Paryżu przy ulicy Vivienne, a przekonany jestem, że zwiedzający olśnieni zostaną widokiem przepysznych towarów.
— Rzeczywiście, mój dobry wuju — odpowiedziała uśmiechając się młoda sztukmistrzyni konfitur — będziemy wyrabiali najnowsze cukry, do których będziemy używać fantastycznych pudełek i koszyczków, a do wyrobu tychże założyliśmy osobny warsztat, w którym teraz już zatrudniamy trzydzieści osób, pomijając tych, których zatrudniamy w naszem laboratorjum.
— Co panu, mój kochany Abbé — zapytał doktór świątobliwego męża — wydajesz się być zasmuconym, jakby ci nieprzyjemnie było, iż rozmaite gałęzie przemysłu są zależne od obżarstwa. Ale jeszcze nie skończyliśmy.
— Czuję się być u szczytu mojej misji patrjotycznej — zawołał kanonik w zachwyceniu — dajesz mi pan przeświadczenie o moich obowiązkach.
— Tego się po panu spodziewałem, księże kanoniku, od konsumentów bowiem zależy rozrost każdego przemysłu. Lecz chodźmy dalej, a zobaczycie panowie i przekonacie się, jak niesłusznie obżarstwo pod pewnym względem potępiliście.
Z temi słowami wprowadził doktór Gasterini swoich gości do czwartego kiosku, w którym znajdowały się różne okazy wszelkiej dziczyzny, dziki, rogacze, zające, dzikie gęsi, młode kaczki, bażanty, kuropatwy, wszystko malowniczo ugrupowane.
W oddziale tym przewodniczył smukły zgrabny młody człowiek, spoglądając bystrym wzrokiem dokoła, krzątając się ciągle i z zamiłowaniem spozierając na swe dzieło.
— Oto mój siostrzeniec Leonard — rzekł doktór przedstawiając go swym gościom — wybrał sobie obrzydliwe rzemiosło strzelca, spodziewam się jednak, że ksiądz kanonik i szanowny Abbé zechcą być łaskawi i pomodlą się za zbawienie jego duszy.
— Ach! mój dobry wuju — odparł wesoło Leonard — wołałbym gdyby ci dobrzy panowie modlili się za powodzenie mojej strzelby.
— On jest niepoprawny — rzekł doktór Gasterini — a na nieszczęście, ksiądz kanonik nie ma zapewne pojęcia o wybornym smaku głowy dzika, która należycie nadziewana polędwicą jednorocznego warchlaka przyrządzona jest à la Saint Hubert! Ach panie kanoniku, jaka to znakomita potrawa, i słusznie czynią, poświęcając te boskie potrawy opiece patrona myślistwa. Lecz chodźmy dalej — rzekł doktór, wyprzedzając Don Diega, który został zachwycony i oczarowany wystawą myślistwa, gdyż w Hiszpanji bogactwa polowań nie są znane.
— Ach, jak wielką jest natura w swoich stworzeniach — wyrzekł kanonik — co za dziwne stopniowanie smaku, począwszy od olbrzymiego dzika aż do malutkiej przepiórki. Chwała Tobie, Boże, i wszelka wdzięczność.
— Brawo, Don Diego — zawołał doktór — teraz jesteś na prawdziwej drodze.
— Na drodze materjalizmu i największego panteizmu — dodał Abbé. — Wtrącasz pan w wieczne potępienie, doktorze, zatracasz pan jego duszę.
— Proszę jeszcze o cierpliwość kochany Abbé — mówił doktór, wprowadzając swych gości do następnego przedziału. — Zaraz się pan przekona, mimo swych zaprzeczeń, iż mówiłem prawdę, wystawiając doskonałość obżarstwa; a może pan już teraz tak samo sądzi jak ja, lecz chcesz utrzymać pozory swego twierdzenia. Teraz, panie kanoniku, spostrzeżesz o ile obżarstwo, które obaj szanujemy, przyczynia się do postępu w rolnictwie, tej jedynej i prawdziwej podstawie dobrobytu krajowego. Przytem przedstawiam panom mego siostrzeńca Maturina, hodowcę bydła opasowego, z którego dostarcza całemu okręgowi nieoszacowanego mięsa na befsztyki, rozbratle, kotlety i polędwice, których dobroci nawet Anglja nam zazdrości. Przedstawiam panom także i żonę mego siostrzeńca, urodzoną z Mans, pochodzącą ze starej szkoły hodowców pulard, kapłonów, perlic i wogóle ptactwa domowego, które przyczynia się do sławy i bogactwa Francji.
Kiosk Maturina mniej świetny, mniej malowniczy, niż poprzednie, odznaczał się niemniej majestatyczną prostotą.
Na wielkich plecionkach przystrojonych gałązkami tymianu, rozmarynu, estragonu i rozmaitych aromatycznych ziół, leżały porozkładane ogromne rostbefy, bajeczne polędwice, szynki cielęce, kotlety i rozmaite soczyste mięsiwa. Chociaż surowe, wyglądało to mięsiwo tak apetycznie, tak świeżo, iż kanonik rzucał na te okazy łakome spojrzenia.
Żona Maturina znajdowała się również za stołem nałożonym okazami pulard, kapłonów, kurcząt, perlic i rozmaitego ptactwa, a wszystko to było tak białe, z tak miękką jedwabistą skórką, że nie jedna dama mogłaby pozazdrościć tej delikatności.
— Ach, jakie one są piękne, jakie rozkoszne, tu można — by zmysły postradać — wołał kanonik.
— O, panie kanoniku — odparł doktór — cóż powiedziałbyś pan na to, gdyby zachwycająca białość tych pulard została ozłocona ogniem na rożnie! a następnie podana na półmisku ogarnirowana truflami i podlana złocistym sosem!
— Dosyć, doktorze! — zawołał kanonik roznamiętniony. — Dosyć, przez litość, gdyż swojemi opowiadaniami skłaniasz mię do tego, że nie będę zważał, iż okazy te są surowe.
— Uspokój się, Don Diego — odrzekł doktór, uśmiechając się — nadchodzi godzina obiadu, przy którym będziesz miał sposobność okazy te nie tylko wzrokiem podziwiać. — A zwracając się do swego siostrzeńca Maturina, doktór dodał — panowie ci uważają okazy twego gospodarstwa za godne uwagi, mój chłopcze.
— Ci panowie są bardzo łaskawi, mój drogi wuju — odparł Maturim. — Ale bo też to jest wyszukane bydło. Nie szczędzę wydatków i trudów, aby utrzymywać rasowe bydło. Gdyż wiedzcie panowie, iż ostatnim wyrazem rolnictwa jest robić mięso. Bydło daje nawóz, nawóz sprowadza urodzajność ziemi, a urodzajność ziemi daje dobre pożywienie i dobrą paszę dla bydła. Wszystko to jest razem powiązane i pomaga sobie wzajemnie, a im lepsze bydło, im więcej łakotnikowi smakuje, jak to u nas mówią, tem lepiej sprzedaje się, tem lepszy z niego nawóz, i o tyle lepsza uprawa roli. Tak samo rzecz się ma z drobiem mojej żony, bez wątpienia, hodowla jest bardzo kosztowna i potrzebuje dosyć osób, gdyż zapewne panowie o tem nie wiecie, że aby w ten sposób wyhodować pulardę lub kapłona, musi się tymże dziób otwierać i karmić kluskami z mąki lub jęczmienia i mlekiem, piętnaście do dwudziestu razy dziennie, i to przez przeciąg 3 miesięcy. Daje to atoli piękny zarobek, gdyż kapłon przynosi nam znacznie więcej niż jagnię lub mizerne cielę. Potrzeba jednak do tej hodowli wielkiej staranności. A czy wiecie, panowie, co my robimy, z porady naszego dobrego wuja, którego we wszystkiem chętnie słuchamy? Oto co roku w wigilję Bożego Narodzenia przy powrocie bydła z pastwiska, pierwsze dwa woły, które do stajni wchodzą, choćby to były najładniejsze lub najlichsze, z całego stada, wszystko jedno, gdyż rozstrzyga przypadek, otóż te dwa woły odstawiamy na bok, tak samo czynimy z pierwszemi sześcioma cielętami i jagniętami, które wchodzą do stajni. Następnie otwierają się kurniki i pierwszych dwanaście kapłonów, dwanaście pulard i dwanaście indyków, które wyjdą, odkładamy na stronę.
— I pocóż to — przerwał zapytując Abbé. — Co dzieje się z tymi zwierzętami, które przypadek w ten sposób oznaczył?
— Wszystko to sprzedaje się na korzyść naszej służby — odpowiedział Maturin. — W ten sposób wszyscy nasi ludzie są w tem zainteresowani i starają się, aby wszystkie nasze zwierzęta jednakowo dobrze wyglądały, gdyż im lepiej są hodowane, tem wyższa jest cena i więcej otrzymują na swój dział. Otóż w ten sposób interes nasz jest wspólny i dla wszystkich korzystny.
— Sens moralny z tego, panie kanoniku wypływa — rzekł doktór uśmiechając się — że powinniśmy o ile możności najwięcej spożywać dobrych polędwic i kotletów jak niemniej z taką samą gorliwością niszczyć pulardy, kapłony i indyki, aby przez to popierać ważną gałąź przemysłu rolniczego.
— Będę się starać tym obowiązkom zadość uczynić — odrzekł stanowczo Don Diego.
— Obowiązki te są liczniejsze, niż pan sądzi, gdyż od pana zależy, aby biedni mieli lepsze odzienie i obuwie, a do tego może się pan przyczynić jedząc wiele cielęcych Grenadins à la Samaritaine, mnóstwo befsztyków, i sporą ilość jagnięcych ozorów à la d‘Uxelles.
— O doktorze, żartujesz — mówił kanonik.
— Dosyć późno pan to zmiarkował — wtrącił Abbé.
— Mówię całkiem stanowczo, i zaraz panom udowodnię. Z czego wyrabia się obuwie?
— Ze skóry, panie doktorze?
— A czyż skóra nie pochodzi od cieląt, wołów i owiec? Skóra zaś będzie tem tańsza, im więcej mięsa ludzie jeść będą, a przez to samo i obuwie musi być tańsze.
— To prawda — mówił kanonik w zamyśleniu — to rzeczywiście prawda!
— A suknie wełniane daje nam wełna owiec. Im więcej ich spożyjemy, tem tańszą będzie wełna.
— Ach, doktorze — zawołał kanonik, porwany nagle filantropją — trzeba rzeczywiście żałować, że nie można spożywać dziesięciu obiadów naraz. Dla dobra ludzkości chciałby człowiek pęknąć z niestrawności.
— Ach, Don Diego — powiedział doktór wzruszonym głosem — to jest może chwalebne męczeństwo, które pana czeka.
— A jabym je radośnie poniósł — wołał kanonik rozentuzjazmowany. — Jakże słodko jest umrzeć dla ludzkości.
Abbé Ledoux już teraz nie wątpił, że traci wpływ na kanonika.
— O mój Boże! — zawołał kanonik, rozszerzając nozdrza — powiedz mi, doktorze, co to za apetyczna woń, którą tu uczuwam.
— To jest próba przemysłu mojego siostrzeńca Michała. Pochodzi ona z pieca piekarskiego, widzi pan jakie to smakowite?
Tu doktór wskazał kanonikowi przecudowne wyroby pasztetnicze, o jakich ledwie pomyśleć można: olbrzymie pasztety z dziczyzny, ryb lub drobiu, torty z owocami, konfitury z kremem rozmaitych rodzajów, marcepany i różnorodne wyroby łakoci, których wyliczanie byłoby za długie. Don Diego w milczącem podziwieniu spozierał na te przysmaki, które łechtały jego powonienie.
— Godzina obiadu zbliża się — mówił doktór Gasterini — a ja muszę pośpieszyć do moich pieców, aby przekonać się, czy wszystko przygotowano podług mojego życzenia. Dlatego ograniczę się tylko do jednego pytania, aby udowodnić panom ważność tej apetycznej gałęzi przemysłu; a zwracając się do siostrzeńca Michała zapytał. — Ile cię kosztowało urządzenie tej piekarni pasztetów, którą utrzymujesz na ulicy de la Paix?
— Wuj to najlepiej będzie wiedzieć, bo na to dał pieniądze — odpowiedział Michał.
— Oddałeś mi je już dawno, więc nie pamiętam, ile ci pożyczyłem.
— Dwa kroć sto tysięcy franków; ja zrobiłem na tem znakomity interes. Poprzednik mój dorobił się na tem przedsiębiorstwie dwudziestu tysięcy rocznej renty.
— Dwadzieścia tysięcy renty? — zawołał Don Diego zdziwiony.
— Widzi kanonik, w taki sposób tworzy się kapitały, jedząc ciepłe pasztety à la financière, tudzież inne przysmaki. Teraz pokażę panom coś znakomitego. Bo to nie tylko handlu całej Francji, lecz Europy i całego Wschodu się tyczy, i rozciąga się na Niemcy, Włochy, Grecję, Hiszpanję i Portugalję. Przemysł, który wprowadza niezmierne kapitały w obrót, który zatrudnia ludność całych krajów. Przemysł, który dla obżarstwa tem jest, co dusza dla ciała, duch dla materji. Patrz pan i podziwiaj, bo tu najmłodsi są bardzo starymi.
Natychmiast kanonik instynktownie zdjął kapelusz i z szacunkiem schylił głowę.
— Przedstawiam panom mojego siostrzeńca Teodora, komisjonera francuskich i zagranicznych win — mówił doktór.
W tym oddziale nie było nic olśniewającego: skromne drewniane sztalugi zastawione zakurzonemi butelkami, nad każdą sztalugą widniały tabliczki czarne z czerwonemi napisami, na których można było Wyczytać:

Francja.
Chambertin. — Clos-Vougeot 1813. — Volney. — Nuits 1820. — Pomard 1834. — Chablis 1834. — Pouilly. — Chateau-Margot 1818. — Haut-Brion 1820. — Chateaux-Lafitte 1834. — Sauterne 1811. — Roussilon 1800. — Grave. — Rivesaltes 1831. — Ai-mousseux 1820. — Ai-rose 1831, — Sillery sec. — > Eu-de-vie de Cognac 1737. — Am-sette de Bordeaux 1804. — Ratafia de Londres 1807.
Niemcy.

Johannisberger 1779. — Rüdesheimer 1747. — Hochheimer 1760. — Kirschwasser 1801. — Biockbeutel 1811.

Węgry.

Tokaj 1797. — Wermuth 1801. — Rüster 1783.

Holandja.

Anisdtte 1821. — Czerwony Curaçao 1805. — Biały Curaçao 1820. — Genewskie 1799.

Włochy.

Lacrimae Christi 1803. — Imola 1779.

Grecja.

Cypryjskie 1801. — Samos 1813.

Wyspy jońskie.

Val de Pennas 1812. — Xeres 1809. — Xeres (słodkie) 1810. — Muszkatułowy 1824. — Tintilla de Rota 1823. — Malaga 1799.

Portugalja.

Porto 1778.

Wyspa Madeira.
Madeira 1810, która trzy razy odbyła podróż do Indji.
Przylądek dobrej Nadziei.

Czerwone, białe, i żółte wina 1826. Podczas gdy Don Diego wszystko to z prawdziwem namaszczeniem oglądał, doktór Gasterini rzekł do swego siostrzeńca:
— Mój chłopcze, czy możesz sobie przypomnieć, ile przyniosła sprzedaż niektórych sławnych piwnic?
— Tak, mój drogi wuju — odparł Michał. — Piwnicę księcia Sussex w Londynie sprzedano za 280.000 franków; piwnicę pana Lafitte w Paryżu za około 100.000 franków, zaś pana Lagilliere, także w Paryżu za 160.000 franków.
— Więc, Don Diego — pytał doktór Gasterini swego gościa — co pan o tem wszystkiem sądzi? Wierzy pan jeszcze, że to jest obrzydliwe, jak twierdzi Abbé Ledoux, wierzy pan jeszcze, że namiętność, która pomiędzy innemi zaletami, podnosi tyle gałęzi przemysłu, zasługuje na anatemę? Pomyśl pan o kosztach uprawy, transportu, utrzymania, jakich takie piwnice wymagają! Ileż to ludzi żyje z tych kapitałów, które reprezentują te wina.
— Wierzę — wołał kanonik — wierzę, że byłem dotąd ślepy, nierozumny, że dotąd jeszcze nie pomyślałem o doniosłości: przemysłowych, politycznych i socjalnych obowiązków, które wypełniałem, jedząc i pijąc tak wykwintnie. Sądzę, że na przyszłość to przeświadczenie, że spełniam obżarstwem taką filantropijną misję, apetyt mój powiększy. A to tylko panu zawdzięczam, doktorze! O, szlachetny myślicielu! Wielki filozofie!
— To znaczy gastrolatrję o warjactwa przesadzać — rzekł Abbé — to jest neopoganizm.
— Don Diego — odparł doktór — będziemy mogli mówić o wdzięczności, którą mi pan przypisuje, skoro pan zobaczy ostatni oddział, który wszystkie poprzednie ze względu na jego ważność przewyższa. Kwestja ta jest bardzo ważna, bo wpływa obżarstwem na równowagę Europy?
— Na równowagę Europy? — mówił kanonik, jeszcze więcej zdziwiony. — Obżarstwo wchodzi w grę przy równowadze Europy?
— Idź pan, idź pan — mówił Abbé — jeżeli pan jeszcze dłużej będzie słuchać tego kusiciela, to on jeszcze dziwniejsze rzeczy opowie.
— Tymczasem, kochany Abbé, dam tobie i kanoników, dowód, że to, co mówię, jest rzeczywistą prawdą. Przyznacie mi zarazem panowie, że potęga morska takiego mocarstwa jak Francja, wielce wpływa na stosunki Europy.
— Naturalnie — mówił kanonik.
— Dalej? — pytał Abbé.
— Następnie — mówił doktór — przyznacie panowie, że, podług tego czy siła morska silniejsza lub słabsza, wpływ Francji na morzu słabnieje lub się wzmaga.
— Oczywiście — mówił kanonik.
— Kończ pan! — mówił Abbé. — Tu właśnie chcę pana pochwycić!
— Z tego wnioskuję, kochany Abbé, że im większe postępy robi obżarstwo, im więcej jest przystępne dla wielkich mas, tem większą będzie siła marynarki wojennej i tem większy wpływ uzyska. A to, Don Diego, chcę panu udowodnić, prosząc pana jedynie o przeczytanie tego napisu. Nad ostatnim przedziałem, jedynym, w którym nie znajdywał się żaden z członków rodziny doktora Gasterini, widniał dużemi literami następujący napis:

Towary kolonjalne.

— Towary kolonjalne! — powtórzył głośno kanonik, patrząc pytająco na doktora, podczas kiedy Abbé, domyślając się podejścia, ze złości przygryzał wargi.
— Nie potrzebuję panom objaśniać — mówił doktór — że bez kolonji nie byłoby okrętów handlowych, a bez okrętów handlowych nie byłoby znów okrętów wojennych, gdyż majtkowie przeważnie rekrutują się z okrętów handlowych. Gdyby zaś smakosze nie spożywali tych przepysznych rzeczy, których próbki panowie tu widzicie, jak herbatę, kawę, wanilję, gwoździki, cynamon, imbir, ryż, pieprz i t. d., coby się z naszemi kolonjami, a względnie z naszą potęgą morską stało?
— Jestem olśniony — zawołał kanonik — na każdym kroku czuję, że coraz to jestem wyższy.
— Pan ma rzeczywiście słuszność, Don Diego — mówił doktór — bo kiedy pan spożyje na deser kawał sera glacée à la vanille, potem wychyli kieliszek wina Konstancji lub cypryjskiego, a potem wypije filiżankę kawy, kończąc deser dwoma kieliszkami likworu à la canelle, albo au girofle, wtenczas pan przyczynia się do powiększenia potęgi morskiej, i czyni pan w swoim zakresie tyle, co marynarz lub kapitan okrętu. A propos kapitana okrętu, kanoniku — dodał doktór smutnie — muszę zaznaczyć, że oddział ten dlatego nie ma reprezentanta, że kapitan okrętu, na którym wszystkie te kosztowne towary z kolonji do nas przywieziono, nie śmie się pokazywać, bojąc się zemsty ze strony pana. Jest to kapitan Horacjusz.
— Ha! przeklęty wężu — mruczał Abbé Ledoux — jakimi to on sposobami zdąża do swego celu. Jak sprytnie potrafił usidlić tego niedołęgę Don Diega.
Na wspomnienie o kapitanie, wzdrygnął się kanonik, a potem na krótką chwilę się zamyślił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.