<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział X. Katastrofa.
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Katastrofa.

Całą noc nie zmrużył oka poczciwy sługa, obawiając się ciągle choć nie wiedział czego; tak go przerażały tajemnicze wyrazy, które posłyszał u furtki, tak w nim odzywało się to niezbadane przeczucie, które jedno nic wywoła z serca poczciwego, gdy chodzi o ukochane istoty. O swej godzinie wyszedł z izdebki na ogląd około dworu; smutny przyłożył ucho do okiennicy pokoiku Justysi, i usłyszał za nią tylko śmiech pusty zalecającej się Fruni, a przy nim dźwięczną, smutną, cichą mowę swojego dziecięcia. Wszystko było w porządku, na miejscu, cisza otaczała dwór stary, nic nie zdawało się grozić mu zamąceniem spokoju... poważny księżyc twarz rozognioną ukazywał z za chmurek, nad widnokręgiem rozesłanych pasami długiemi... wiatr ustał i chłód wiosenny obwiewał rozgrzaną ziemię. W dali żaby skrzeczały i bocian niekiedy klekotał, jakby im groził.
I cicho było a smutno.
Przyszło powracać Stanisławowi i już się był ku swojej izdebce skierował, ale go serce nazad odwiodło; pomyślał i powiedział sobie w duchu:
— Jedna noc nie wielka rzecz, i tak nie bardzo ja śpię... często mnie dusi, często parzy, że się do północka przewracam; nie wielka szkoda że przesiedzę do rana.
Tentent konia, na którym Maciek wyrwał się boczną drożyną po nad ogrodami wiodącą, rozlegał się wśród nocnego milczenia, gdy Stanisław zasiadł na czaty naprzeciwko okna Justysi. Sam jeden? Nie... były z nim myśli o całej przeszłości, o całem jego poczciwem życiu, tej skarbnicy, z której gdy mu żywota braknie, czerpie serce zapas stary; były z nim poświęcenia dawne, miłość stara, nadzieje, bo któż ich nie miał i nie pożegnał się z niemi, i łzy i uśmiechy, i wszystko co człowiek schować może na jutro z godów wczorajszych.
Jak tam ta noc minęła przeplatana modlitwą i dumaniem, nikt nie wie; ale nie zdrzemał się starzec, a gdy po nad gęstemi drzewy ogrodu zabielało na niebie i gwiazdy topnieć poczęły w rozświeconym błękicie, wstał tylko, by widoczne na ukryte miejsce przemienić. Widział, jak Jan przebrany za niego wywlókł się z ogrodowej budy, i poturkotał na wozie, który dość rano przyszedł ze wsi; słyszał każdy głos, każdy ruch mieszkańców, i z ukrycia w gęstwinie szczególniejszą baczność zwracał na okno i pokoik Justysi.
Otworzyło się ono ku słońcu; znów słychać było trzpiotowate szczebiotanie Fruni, kilka słów Justysi i urywek rozmowy ich nawet doleciał na pociechę starca do uszu jego.
— A Stanisław pojechał? — spytała.
— Pojechał już dawno — odparła Frunia; — widziałam jak szedł przez ogród i słyszałam turkot wozu.
— Biedny stary, strzęsie się, tak mi go żal, taki smutny... a musiałam się z nim obejść surowo...
Frunia zagadała czemś innem, okno się przymknęło, Justysia wyszła do matki. Dzień wiekiem się wydał staremu słudze, który nie pomyślał nawet o jadle i spoczynku.
Poczuł w znużeniu nieopatrzność swoją, ale nie czas już było wychodzić, boby go mogli zobaczyć ludzie, siedział więc i patrzał, trzymając się sił ostatkiem.
Całe południe zeszło cicho, długo dla niego się wlokąc; nigdzie nie wyjeżdżano, nikt nie przyjechał, pani Żacka siedziała w ganku. Justysia kilka razy przeszła się po ogrodzie, koło grzędek, i powróciła do pokoju, bo upał był nieznośny. Nad wieczorem chmurki poczęły okrywać niebo, zawiał wiaterek chłodniejszy, powietrze się odświeżyło... była to godzina zwykłej przechadzki, ale nikt się nie ukazywał. Stanisław tak się umieścił, że byłby mógł widzieć każdego, kto się krokiem z domu ruszył, a wysada ulicy wiodącej do dworu, otoczona krzewami żółtej akacji, dozwalała mu nawet nieznacznie wyjść za Justysią, jeśliby ona przechadzkę zamierzała.
Minęła godzina zwyczajna, i Stanisław poczynał być spokojniejszy, sądząc, że może dla skwaru i chmur nie wyjdzie jego dziecię, gdy nagle drzwi skrzypnęły i Frunia z panienką pokazały się na ganku.
— Dokąd panienka pójdzie? — spytała służąca.
— Wszystko mi jedno.
— O! to do Okopów; nigdzie nie ma kwiatków jak tam, pełno ich i prześliczne.
— Ale czy nie zapóźno, bo to kawałek drogi?
— Najśliczniejszy wieczór się zaczyna, proszę pani, i to taka odkryta droga.
Stanisław ucieszył się kierunkiem przechadzki, wspomniawszy, że Bolesławowi i Derewiańskiemu wyznaczył stanowisko pod Okopami; nie przeczuwał on nic jeszcze, ale obawiał się wszystkiego, i myśl jakimś strachem przesiąkłą zbijał w sobie rozumując, że mu się przywidują rzeczy niepodobne. Rad był wszakże, iż Justysia szła ku Okopom, gdzie się spodziewał posiłku.
Ona wyszła powolnie bardzo, a Stanisław oglądając się, ostrożnie, korzystając z krzaków i drzew, o kilkadziesiąt kroków postępował za nią. Szły tak z Frunią noga za nogą, że stary nie pozostał w tyle; Frunia jakby naumyślnie po drodze zbierała kwiaty, i gdy się poczęły zbliżać ku lasowi, w którym o kilkaset kroków było stare zamczysko Okopami zwane, już trochę zmierzchać zaczęło.
Jak skoro pierwsze minęły drzewa, niespokojny sługa pospieszył żeby się cokolwiek zbliżyć do swego dziecięcia; serce mu czegoś biło, głowa się zawracała, a nogi na przekór ochocie odmawiały posługi i trzęsły się znużone.
Justysia i Frunia znikły mu z oczów pod Okopem; na chwilę się zamyślił wyrzucając sobie strachy dziecinne... gdy w tem okropny, dziwny krzyk, nagle stłumiony, przeszył go jak żelazem. Stanął, włosy mu się najeżyły, chciał biedz, upadł, podniósł się i poleciał z całych sił. Na zakręcie u Okopów dziwna scena, coś nakształt sennego marzenia, uderzyła jego oczy.
Do stojącego powozu jacyś ludzie, między którymi poznał Alfreda Kalankę, sadzali omdlałą Justysię; Frunia, już siedząca w nim, ciągnęła ją ku sobie.
Starzec krzyknął co miał w piersi głosu: — Ratujcie! ratujcie!... Panie Bolesławie... Ratujcie! do mnie!
I z jednym kijem, który trzymał w ręku, rzucił się sam na zgraję napastników. Wielkie było osłupienie wszystkich, gdy ujrzeli starca tego, jak widmo ukazujące się z lasu, z rozpromienioną twarzą, rozwianym siwym włosem; Frunia krzyknęła i schowała się w głąb powozu; Justysia ciągle była omdlałą i bezwładną; rzucono ją na siedzenie.
Alfred już ją był wniósł z pomocą ludzi do kocza, gdy Stanisław, silny gniewem i rozpaczą, pochwycił go za kołnierz, uderzając kijem przez plecy. Wylękły ale zuchwały napastnik popchnął starca, obalił go pod koła i krzyknął na ludzi:
— Ruszaj! co koń wyskoczy! ruszaj!
Jęk tylko głuchy dał się słyszeć, gdy koła gruchotały nogi Stanisławowi, który konwulsyjnie się jeszcze podniósł i ręce wyciągnął, wołając ratunku niezrozumiałym głosem... Konie parsknęły, rzuciły się, i drożyną ku Zapadni uniosły drogie dziecię z przed zamglonych oczów starca.
W boleści, w rozpaczy, Stanisław ostatka głosu dobywał, a echo tylko powtarzało, jakby na szyderstwo, próżne jego wołanie:
— Ratujcie! do mnie! ratujcie!
Nic na krzyk nie odpowiedziało, Bolesława nie było.
Nie pomyślał w tej chwili poczciwy sługa o swoich nogach, które koła połamały, ani o rozbitej głowie; serce i myśl szalały, goniąc za ukochanem dziecięciem.
Nikt nie przybywał, zmrok padał coraz gęstszy, coraz w lesie ciemniejszy; krzyk powtarzany wysilał się na próżno. Więcej on w tej godzinie bezsilnej rozpaczy uczuł boleści, niż przez całe życie; siły go opuszczały, nie stawało już głosu.
Wtem głuchy szmer, potem coraz wyraźniejszy tętent dał się słyszeć w dali, i zbliżał się od strony Kluków ku Okopowi.
— To oni! o mój Boże, weź mi życie, bylem ją ocalił! — zawołał stary — to oni... nie... to nie oni... Tętent się zawraca... zbliża... stanęli.
Począł wołać znowu i głos nareszcie znany, upragniony głos zbawcy, dał się słyszeć z drugiej strony Okopów.
Minęła chwila jeszcze nim potrafiono wynaleźć wołającego starca; on już niecierpliwy, ślady krwią znacząc, pełznął ku nim, nie mogąc powstać na nogi.
— To ty! co to jest? — zawołali razem Bolesław i Derewiański, widząc go na ziemi i straszliwie pokaleczonego.
— A! nieszczęście! — słabnącym głosem zawołał starzec — śmierć... gorzej... nieszczęście... panna Justyna porwana! Lećcie, gońcie... ratujcie! Kto w Boga wierzy! powieźli ją drogą ku Zapadni! Spieszcie na Boga! spieszcie wszyscy! ratujcie!
Nikt zrozumieć nie mógł.
— Gwałt, rozbój, zdrada!... Alfred... Alfred Kalanka ją porwał, podprowadzili zdrajcy, nie traćcie chwili... gońcie za nimi.
— Ale ty!
— Gońcie tylko; mnie tu zostawcie, po mnie później... jutro, choćby nigdy, byleście ją wyrwali z rąk tego zbójcy...
— Jak się to stało? co tu było?
— Nie ma czasu mówić! gonić! gonić!
— Wielu ich?
— Kilku kozaków i on... jedźcie, jedźcie!
Bolesław nie pytał, już oddawna siedział na koniu, Derewiański i wszyscy ludzie ich odciąwszy postronki od bryczek któremi przyjechali, skoczyli także na konie i cwałem popędzili ku Zapadni.
Stanisław pozostał znowu sam, klęczący ze złożonemi rękoma... z oczyma zwróconemi ku niebu; bezsilny, pracował jeszcze bo się modlił, a modlitwa jego była tak gorąca, strzelista, łzami i krwią oblana, że Bóg usłyszeć ją musiał, i wysłuchać.
Spóźnienie wezwanych pomocników było bardzo naturalne; konie któremi pojechał Jan z całej wsi były najgorsze, karczemek pełno po drodze. Maciek stanął prędzej od niego, ale nie rychło także i pieszo, na pierwszej bowiem ćwierci mili koń poznawszy się na jeźdzcu zrzucił go. Chłopak próżno się za nim upędzał godzin kilka po pastwiskach, trawą i głosem go nęcąc, koń dawał mu się zbliżyć o kilka kroków i w galop oddalał, ciągle zwodząc niemiłosiernie; wreszcie widząc, że upartej bestji nie da rady, co go tylko odwodząc ku domowi drażniła, Maciek pieszo ale biegiem, chcąc zwłokę nagrodzić, dobił się jakoś do Kluków.
Bolesław chwili nie stracił, uzbroił się, zebrał ludzi, pochwycił Derewiańskiego i pobiegł ku Okopom, ale przybył za późno.
Zostawmy nieszczęśliwego starca w leśnym zakącie, klęczącego na skrwawionych i połamanych nogach, i lećmy za pogonią, która cwałuje drogą, świeży ślad kół widząc przed sobą.
Powóz szybko gnany pędził rozbijając się po zawałach, szarpiąc o gałęzie, co chwila grożąc wywrotem, ale Zabijaka który nim powoził, był zręczny, wiedział o co chodziło, i jak zwierz gnany przez wilki, instynktowo wśród biegu kierował po krętych zawrotach.
Lepiej, bo lżej jechali pogońcy, ale Kalanka miał pół godziny czasu przed nimi. Zmierzch coraz się stawał podobniejszy nocy, droga coraz mniej widoczną, a powozu ani słychu przed biednym Bolesławem, który ostatnich sił ze swego konia dobywał.
Ale nareszcie i droga rozrzedzonemi zaroślami otoczona zdawała się zbliżać ku Zapadni. Niedaleko karczmy znaleźli na ostrym pniaku rozbitego konia, któremu kozacy postronki poobcinali tylko; był to nieszczęśliwy kasztanek biczowy.
Widok ten dodał otuchy goniącym; koń jeszcze niezdechły okazywał, że tylko co go porzucono; ucieczka musiała się przez to opóźnić, stracono chwilę pozbywając się konia.
Bolesław spiął nogami swego łysego czerkiesa i popędził tchu ostatkiem, w dali już coś turkotało; serce uderzyło mu silniej, wstąpiła w nie nadzieja, pochwycił dubeltówkę wiszącą na ramieniu.
W tem zaświeciły okna karczemki i ukazał się stojący przed nią powóz. W okamgnieniu Derewiański i ludzie Bolesława otoczyli Kalankę i jego kozaków. Szczęściem ucieczka dalsza z powozem była niepodobną, bo drugi koń leżał skaleczony ostrą gałęzią, która mu brzuch rozszarpała. I poleskie drogi na coś przydać się mogą...
Z powozu krzyk słaby z płaczem zmięszany słyszeć się dawał; grzmiący głos Alfreda go głuszył; kozacy wyciągali konia, Zabijaka siadał na kozioł mając już gnać dalej... gdy w koło zaszumiało, zatętniało, i Bolesław zawołał:
— Stójcie łotry!
Kalanka wychylił się, siedział na przodzie powozu; Frunia dziwnym głosem wrzasnęła przeraźliwie...
W mgnieniu oka napastnik blady, obłąkany, sam niewiedząc co czyni, pochwyciwszy pistolet, wyskoczył z powozu pędząc na Bolesława.
Bolesław celował ku niemu z dubeltówki. Spotkali się oko w oko o dwa kroki. W twarzach obu malowała się nienawiść, zajadłość, wściekłość prawie; usta ich trzęsły się gniewem, nie mogąc wymówić słowa. Alfred nie patrzał już co się działo za nim, chciał tylko pomścić się na człowieku, który mu jedyną, ostatnią zabiegł drogę, nie myśląc co zemsta pociągnie za sobą.
Prawie razem wystrzelili, Bolesław upadł chwytając się ręką za bok lewy, ale w tejże chwili Derewiański powalił Kalankę dobrze wymierzonym postrzałem. Ruch konia tylko zmienił nieco kierunek jego i Alfred upadł, silnie w kłęby całym nabojem rażony.
Wśród huku tych strzałów i wrzawy szamocących się ludzi, przelękła Justysia wyskoczyła z powozu widząc się swobodną, ale obłąkana, przerażona ledwie kilka zrobiwszy kroków, upadła. Frunia, szalejąca ze strachu, wyrwała się w drugą stronę i wprost rzuciła się do lasu, ale ją jak innych wspólników napadu, ludzie Bolesława zatrzymali.
Zgiełk, zamięszanie, krzyki jakie powstały po pierwszem starciu, opisać się nie dają; gdyby nie Derewiański przytomny, zimnej krwi i żywo się krzątający, napastnicy byliby może uszli unosząc rannego pana swego. Rozkazawszy otoczyć powóz i nie puszczać nikogo, sam przebił się przez ściśnięte koło do Justysi, leżącej bez zmysłów. Już i Bolek lekko w rękę i w bok raniony, bo kula mu je razem przeszyła, powstał wołając na swoich; Alfred z bolu i rozpaczy leżał jak trup bezwładny. Widząc to, kozacy poczęli się wymykać, ale ich wszystkich schwytano.
W tem szamotanie się i walka jakaś cicha w prawo za powozem, zwróciły uwagę Derewiańskiego, który od Justysi poskoczył w tę stronę, gdzie jeszcze coś się zdawało zagrażać.
Wśród zmroku trudno było rozeznać człowieka, który twarz kryjąc, wyrywał się zapamiętale ludziom usiłującym go przytrzymać. Derewiański pochwycił go za kołnierz, ściągnął z konia, i gdy czapka spadła z głowy, poznano ekonoma z Zaborza, który z zaciętemi usty, klął na czem świat stał, Kalankę, żonę i siebie.
Derewiański kazał go związać i z innymi jeńcami zanieść do karczmy, gdzie ich wszystkich na gnoju tymczasowo umieszczono.
Omdlałą Justysię wniesiono ostrożnie do izby Juchima. Żyd w ciągu całej tej sprawy stał na progu wrót, ostrożny, nie mięszając się do niczego, ale ruchami i słowy mimowolnie pomagał panu Derewiańskiemu. Cała też ludność Zapadni, Zmora, Naścia, Sura, bachury i belfer nawet, na każdy wystrzał schylając głowy i wrzeszcząc: Aj waj! wlepiali się w okna i drzwi, przypatrując dziwnej scenie, która im się tak niespodzianie nasunęła na oczy. Juchim nie chciał sam nic robić, ale nogą tupał, klął i za pejsy się targał; dopiero gdy Boikowskiego wniesiono, oczy mu zabłysły, i założywszy w tył ręce, poszedł za nim powoli, nie mogąc wytrzymać, żeby trochę za swoje przy podanej zręczności mu nie oddał.
— Kłaniam panu! — rzekł, nachylając jarmułki — a wej! co to panu jest! To jest pewnie jakiś omyłek! Pan między rozbójnikami! między złodziejami jeszcze jak sobie chce; ale ze zbójcem... A wej!
Boikowski zgrzytał, ale milczał.
— Herst — mówił dalej nielitościwy żyd — co to ja widzę? Czyż to wielmożny pan! A cóż bez niego będzie w Zaborzu, jak jegomości powieszą?
I tak śmiał się, szydził, gadał, dopóki go ciekawszy nie odwołał widok — rannego Alfreda niesiono także na słomę. Żyd stanął przed nim, ukłonił mu się, usta wykrzywił, czapkę podniósł, klapnął się po bokach, popatrzał, zamruczał coś i z uśmiechem pobiegł do karczmy.
Któżby w tej chwili poznał tak spokojną zwykle Zapadnię!... w pierwszej wielkiej izbie, na stole usłanym sianem, spoczywała ledwie przebudzona z omdlenia i jeszcze drżąca od strachu Justysia; trzymała ona rękę Derewiańskiego wzdrygając się na najmniejszy szelest i krzycząc jeszcze. Piękne jej oczy to z podziwieniem przebiegały po czarnych karczmy ścianach, to z litością zwracały się na rannego Bolka, który krew zatamowawszy chustką, stał trochę opodal, oparty o ścianę, zadumany i zburzony gniewem jeszcze.
Dwóch ludzi w kącie pilnowało krzyczącej, płaczącej, wyrywającej się Fruni.
— Na Boga! każ pan ją puścić! — szepnęła Justysia, przychodząc trochę do siebie — dość i tak będzie ofiar.
— Nie! nie! nie mam prawa i nie mogę; wyprowadzić ją każę, ale puścić nie pozwolę, ani jej, ani nikogo z winnych.
— Czy zabity kto? — spytała Justysia ze strachem.
— Szkoda że nie — odparł Derewiański; — Alfred trochę tylko postrzelony przezemnie, resztę odpokutuje potem.
— A ludzie?
— Nikogo, powiadam pani, nikogo zabitego; nie obawiaj się pani — zgadując myśl jej podchwycił stary — nie wiem tylko co się tam z biednym Stanisławem dzieje?
— Gdzież był Stanisław?
— Został pod Okopem z połamanemi nogami, bo chciał panią bronić jeden przeciwko wszystkim.
Justysia załamała ręce i zakryła twarz.
— Poszlijcie do mamy! poszlijcie do niego! — zawołała — lub... jedźmy sami, jedźmy wszyscy, prędzej, prędzej!
— Trzeba mi się tu wprzódy rozporządzić — rzekł Derewiański — żeby mi winowajcy nie pouciekali; a pani samej i Bolka tak mocno rannego puścić nie mogę.
— A! ranny pan Bolesław — przerwała Justysia — jam i nie pomyślała o tem! przebacz pan! obłąkana jestem, nieprzytomna...
— To nic, moja rana mała bardzo — spokojnie odparł Bolek — myślmy o pani, o Stanisławie, o mamie... mnie nic nie jest.
Kiedy to mówił sparty o ścianę, usiłując nie okazać cierpienia, usunął się powolnie i z uśmiechem udanym, omdlał. Justysia krzyknęła lecąc ku niemu, ale ją Derewiański uprzedził.
Nieszczęściem tyle było do zrobienia w tej chwili, że wszystkiemu podołać było trudno. Potrzeba było połapanych napastników pod strażą odesłać do miasteczka, jechać po Stanisława, dawać ratunek Bolkowi, oznajmić matce, odprowadzić Justysię do Zaborza... Ona chciała wracać jak najspieszniej; Bolek mdlał, kozacy krzyczeli w sieniach... Derewiański, który nigdy nie był w podobnych obrotach, rady sobie dać nie mógł i głowę tracił.
Widząc go tak zafrasowanego, Juchim przystąpił do niego:
— Co to pan tak desperuje? — spytał.
— A ba! jak nie mam głowy tracić — rzekł machinalnie zagarniając włosy poczciwy Derewiański — patrz co tu ja mam do roboty! Ot tych łotrów muszę przecie oddać w ręce komu należy. Pannę trzeba odwieźć zaraz do dworu; ten ranny z sił opada; a jeszcze w lesie i Stanisław leży, może do tej pory nie żyw, bo pokaleczony a bez ratunku.
— Na wszystko się poradzi, — rzekł żywo żyd rzucając ramieniem. — Tych gałganów trzeba dobrze powiązać i zamknąć tutaj, żeby tylko nie pouciekali. U mnie jest komora zamczysta, sznurów nie zabraknie, ich tam zepchnąć.
— I trzeba przy nich straż zostawić, a tymczasem poszlemy do miasteczka po większą siłę.
— Nu! wielka rzecz powiązanych dopilnować, to ja ze Zmorą potrafię.
— A któż pojedzie do Zaborza do pani?
— Państwo sami tam jedźcie; pani tam już i tak ledwie żywa bez córki.
— A co robić z tym biedakiem! — wskazując na Bolka, rzekł sąsiad skłopotany.
— I na to można poradzić; mnie się zdaje, że posełając do miasteczka, doktorowi dać znać, a jego tymczasem trzeba zabrać do Zaborza.
Namyślał się Derewiański, skrobał nieszczęśliwą łysą głowę, ale nic lepszego nie wymyśliwszy, pobiegł co tchu pakować jeńców do komory, opatrując sznury, któremi im ręce i nogi na nowo skrępowano. Nawet rannemu Kalance, w obawie, by się nie targnął z rozpaczy na własne życie, mimo wściekłego oporu, silnie związano zakrwawione dłonie. Boikowski, który odzyskał przytomność, wziął się za późno na niezgorszy wymysł i chciał dowodzić, że przybywał na ratunek, gdy omyłką schwytany został; ale Alfred ze wzgardą spojrzawszy na niego, rozśmiał się gorzko i mruknął:
— Szalbierz!
Dość było tego na obwinienie, choć za późna wymówka i tak ocalić go nie mogła. Frunię związaną lekko oddano osobno pod straż Sury. Derewiański tymczasem kazał do powozu Alfreda zaprządz swoje konie, od żyda wziął latarnię dla przodem idącego sługi i Justysię jeszcze płaczącą, przelękłą, niespokojną o matkę i Bolesława, wsadził, samotrzeć z nimi spiesząc do Zaborza. Dwóch ludzi zostawiono na straży u drzwi komory; syn arędarza wysłany został do miasteczka.
Dziwny był widok tej karczmy w chwili gdy powóz odjeżdżał; ognie świecące wszędzie, ruch niezwykły, zmienione twarze mieszkańców, ich urywane i tajemnicze z sobą rozmowy, jęki i wołania w komorze zapartych, tworzyły coś strasznego i fantastycznego. Zmora z dwoma ludźmi Bolesława, z siekierą na plecach, z fajką w zębach, począł przechadzać się poważnie przed drzwiami więzienia, długą obiecując sobie gawędę.
W komorze, do której zaglądał, Zabijaka, Jagoda, Dubina i Sołowej, kozacy Kalanki z twarzami pooszarpywanemi leżeli, stękając obok pana, przez litość czy przypadek złożonego na worach i garści słomy.
Alfred jęczał i zgrzytał zębami i rzucał się konwulsyjnie; rana jego obwiązana była, ale krew sączyła się z niej przez chusty; twarz jego blada, miała wyraz zapamiętałej rozpaczy, oniemiałej, bo niezmierzonej, okropnej. Dalej Boikowski, w największem rozdrażnieniu i gniewie jak opętany miotał się, usiłując rozwiązać, a coraz tylko mocniej obrzynając sobie ręce sznurami.
Ohydne było to bezsilne rzucanie się złoczyńcy, który chwilami otwierał usta, by łajać Alfreda, żonę, kląć ich, grozić zemstą całemu światu, to znów upokarzać się, błagać, stękać i płakać, choć go nikt prócz wspólników nie słuchał. Alfred ze wzgardą niekiedy tylko poglądał ku niemu.
Juchim z ciekawością filozofa-badacza, ucho przykładał do szpary w ścianie i podsłuchiwał uśmiechając się z szelestów, szmerów, wykrzyków swoich więźniów.
— Dobrze wam tak — powtarzał — dobrze tak! łotry, gałgany, rabusie, a wielkie panowie. A waj! Otoż wam teraz turma! Gite nacht! Dobrze wam szelmy! to za moją wódkę, to za moje pejsy, to za moje wszystko...
Sura z oka nie spuszczając Fruni, która zanosiła się od płaczu, wołając: — Jam niewinna! ja nieszczęśliwa! — swoim zwyczajem dreptała z kąta w kąt, przenosząc garnki, ustawiając rynki, wałkując łokszyn, jak gdyby nic tak dalece nadzwyczajnego się nie przytrafiło. Bachury wyglądały jak stado gęsi, do którychby kto strzelił; belfer nic nie rozumiał, ramionami ruszał i już brał się do gamu, z wielką pogardą dla goimów, którzy mu naukę jej przerwali.
Zmora, piastujący chwilowo dostojność stróża więzienia, był nią dosyć dumny i namyślał się wcześnie jak o tem wszystkiem opowiadać będzie potem. Naścia dumała, czy Sura nie dopatrzy się ubytku w flaszy, bo wśród popłochu i wrzawy powszechnej, dobrała się do niej, dla dodania sobie serca i pół kwarty wychyliła.
Taki był obraz Zapadni, gdy syn Juchima siadł na koń we wrotach i z listem pana Derewiańskiego, silnie machając biczyskiem, wyjechał do miasteczka.
Powóz zwolna posuwał się ku Zaborzu, a droga, którą nieszczęśliwe dziecię przebyło tak szybko wprzódy, w rozpaczy, strachu, łzach, omdleniu, wśród szyderstw Fruni i zaklęć Alfreda, teraz jak wiek była długą. Na końcu tej drogi czekała stroskana matka! Bóg wie w jakim stanie, z jaką w sercu boleścią!
Przy Justysi ranny Bolek, choć z uśmiechem na ustach, choć co chwilę upewniając, że bolu nie czuje, tracił krew, siły i omdlewał prawie.
Justysia myślą leciała przed siebie, i wracała ku temu biednemu rannemu, który ją ocalił. Derewiański jak mógł ducha dodawał, to Bolka podtrzymując i coś mu szepcąc na ucho, to pocieszając Justysię, to upewniając, że już niedaleko Zaborze, choć całkiem o tem nie wiedział.
Wyprzedźmy powolnie wracającą Justysię i zajrzyjmy co się działo pod Okopem, gdzie biedny Stanisław modlił się sił ostatkiem na pomoc Boga wzywając; co się działo we dworze z matką nieszczęśliwą.
Jej nie wiele było potrzeba do niepokoju i trwogi; gdy o zmroku nie było dziecięcia, powstała z kanapy i zwołała zaraz cały dwór, rozsyłając go na wszystkie strony, jakby z przeczuciem jakiegoś nieszczęścia. Właśnie gdy ludzie rozejść się mieli szukać Justysi, wbiegła do salonu pani Teresa ze swoją szyderską i filuterną minką.
— Cóż to, pani słyszę niespokojna o panienkę? — odezwała się przymilając.
— A! tak, moja Boikowska; Justysia bardzo późno wyszła na przechadzkę, sama jedna z tym trzpiotem Frunią, może gdzie zbłądziły, albo pies... albo zwierz... tak blisko las... boję się niezmiernie.
— I niech pani będzie spokojna — żywo zagadała Teresa — toż to nie pustynia; widziałam, że poszły ku cegielni; to droga czysta, może gdzie po drodze wstąpiły do chaty, jak to panienka ma zwyczaj.
— Jak to? poszły do cegielni? mnie mówiły, że ku Okopom?
— Ale ja!... — zmięszana trochę odezwała się Boikowska...
— Widziałaś?
— Widziałam sama!
— Ludzie mnie upewniali inaczej; niech poszlą powóz i ludzi pod cegielnię.
Teresa wyrwała się szybko, uspokoiwszy trochę panią i wróciła na folwark; konie poszły ku cegielni, a matka pozostała w tym większym strachu, że zupełnie sama, bo ani Boikowskiego, ani Stanisława, ani Fruni nie miała przy sobie. Przechadzała się po pokoju zaglądając do okien, wybiegła na ganek, gdy powóz powrócił. Justysi nigdzie nie było.
Strach jej rosnąc niespodziewanie, zaczynał olbrzymieć; już widziała nieszczęście, już czuła przypadek jakiś, ale nie pojmowała jeszcze, co dziecku jej groziło. Konie cwałem wysłano ku Okopom. Na wołanie woźnicy słaby tylko głos Stanisława odpowiedział, i ciemność otaczająca nie dozwalała go wynaleźć prędko; wreszcie odkryto starca, przytulonego do zielonej ściany wałów, i ludzie wzdrygnęli się z przerażeniem znajdując go w tym stanie.
Powolnie złożyli go w powozie i noga za nogą powieźli do dworu. Biedny męczennik przemyślał całą drogę, co swej pani powiedzieć, by jej nie przerazić; jak swe nieszczęście okłamać, żeby się od kogo nie dowiedziała zawcześnie o większem jeszcze. To uczucie poczciwe nie dozwoliło mu nic wyjawić przed ludźmi, którzy go zabierali.
— Co to się panu Stanisławowi stało? — pytali go.
— Nic, nic, wypadłem z wozu wracając z miasteczka, wóz mi nogi przejechał a konie z nim uciekły.
— Ale panienki nie ma?
— A! a gdzież panienka?
— Poszła na przechadzkę; pani w strachu śmiertelnym... dotąd nie powróciły.
Zaciągnęli się tak do dworu; wdowa znowu wybiegła na ganek i myśląc powitać córkę, ujrzała w jej miejsce swego starego sługę, który usiłował ją mimo boleści wyciskającej jęki, pocieszyć i uspokoić.
— Co to jest? na Boga! co to jest? — krzyknęła pani Żacka. — Stanisławie! co ci się stało? zbójcy? napad?
— E! nic! mała rzecz pani kochana... nic... wracałem z miasteczka, konie się czegoś zlękły, wóz się wywrócił, koła mi trochę nogi przygniotły... I tak... jakoś wstać nie mogłem, dobrze że ludzie nadjechali.
— Ale wiesz... Justysia... moje dziecko!... Justysi nie ma!
— Panna Justyna musiała się w lesie zabłąkać — odpowiedział Stanisław spokojnie — zdaje mi się nawet, że jej głos i śpiew tego trzpiota Fruni słyszałem przed pół godziną gdzieś za Okopami... Ale niech się pani nie boi, w lesie zwierza nie ma, trochę tylko będzie strachu.
— Wysiądź-że mój stary... może ci czego potrzeba?
— Zaraz, zaraz, niech-no pani sobie idzie do pokoju bo wilgoć, a ja się powoli wygramolę.
Pani Żacka uwierzywszy tej całej historji, weszła nazad do pokoju, a ludzie zanieśli Stanisława do ciasnej jego izdebki i złożyli na łóżku.
— Poszlijcie teraz po cyrulika — rzekł cicho; — tylko tak, żeby pani nie wiedziała... bo obie nogi mam połamane...
To mówiąc, stary obejrzał się na krzyż Chrystusa stojący na ołtarzyku, i jakby mu ofiarował cierpienie swoje, westchnął lżej nieco.
Na chwilę uspokojona pani Żacka, w miarę jak wieczór w noc się przemieniał, poczynała znowu z największą rozpaczą co było w domu ludzi rozsyłać, rozpędzać, a sama we łzach usiadła na ganku, załamując ręce... Wieczór zszedł cały, a o Justysi ani słychać.
Przywiezienie pokaleczonego Stanisława doszło z ust do ust na folwark i domyślna ekonomowa stanęła osłupiała na chwilę, nie mogąc pojąć co on tam pod Okopami robił, a nie wątpiąc, że był świadkiem porwania. Wkrótce jednak rozśmiała się z własnego strachu i tupiąc nogą zawołała: Musi się udać i już się udało kiedy jej nie ma.
Trudno opisać, co przez tych kilka śmiertelnych godzin działo się z panią Żacką... traciła przytomność, wyrywała się iść sama, wołała, płakała, dostawała serdecznego śmiechu i mdłości, a Kunegunda, nie wiedząc już co począć, wciąż tylko świętościami ją żegnała.
Około jedenastej ukazało się światełko latarni na drodze od Zapadni, za niem powolnie posuwający się powóz. Zaledwie błysło, wdowa już leciała naprzeciw niemu, czując tam dziecię swoje.
Na moście przed domem przypadła jak obłąkana do drzwiczek powozu, wyciągnęła ręce ku Justysi, ale na widok dwóch obcych osób, zadrżała i stanęła słupem.
— Co to? — zawołała — co to było? krew! krew! rany! Pan Bolesław... Derewiański! co to jest! gdzie byłaś? gdzie Frunia? mówcie mi... Tyś zdrowa, tobie się nic nie stało Justysiu?
— Nic, nic, nic — z płaczem wyskakując z powozu odpowiedziała córka, i rzuciła się w objęcia matki... — Bóg dobry i oni ocalili mnie od wielkiego nieszczęścia... tak... Bóg, oni, Stanisław!
Derewiański wziął na siebie opowiedzenie wszystkiego, bo nikt inny w tej chwili dopełnić tego nie mógł; niedosłuchawszy końca, pani Żacka z wściekłością prawie porwała się i posłała, żeby natychmiast przytrzymać Boikowskę; domyśliła się nareszcie wszystkiego.
Dziwnym chwilowym skutkiem wrażenia, jakiego doznała, zwykle osłabiona i bezsilna, teraz była jakby odmłodzoną, czynną, a nieszczęście zdawało się wlewać w nią moc nową. Poświęcenie Stanisława do nowych ją łez rozrzewniło.
— Chodźmy Justysiu — krzyknęła biorąc ją za rękę — chodźmy i uklęknijmy u jego łoża i przeprośmy, bośmy go cenić nie umiały... to nasz zbawca, to nasz dobroczyńca. On cierpiąc dla dania mi chwili spokoju, wstrzymał się i teraz, i pobożnie kłamał przedemną.
Obie kobiety pospieszyły do izdebki Stanisława. Derewiański pozostał przy Bolku, który słabł tracąc krwi wiele, a utrzymać jej nie umiano.
Piękny to był i rozrzewniający widok tego poczciwego sługi z rozjaśnionem czołem cierpiącego za ukochanych; a u nóg jego tych dwie kobiet, co łzami teraz płaciły mu za późne poznanie się na jego wielkiem sercu.
Justysia wiedziała teraz, że Frunia była sprawcą nieporozumienia i całą przyczyną nieszczęścia, którego pomysł utworzyła Teresa, a głównym wykonawcą naznaczyła garderobianę. Jej rola późniejsza wyjaśniła całe poprzednie postępowanie.
— Mój drogi, mój poczciwy Stanisławie! nie wiemy jak ci odpłacić, jak cię dziś przebłagać, — wołała wdowa — myśmy ci tyle, tyle winne!
— E! nic! — ocierając łzę mówił stary po cichu — to chwała Bogu, że panienkę uratowali; reszta to mała rzecz; mnie już nie wiele świata zostało; na drugim czeka mnie mój anioł kochany... Miło wam choć tę odrobinę nieużytecznego życia poświęcić. Niech się pani o mnie nie troska i nie dziękuje; bo mi tylko wstyd, że się lepiej nie udało.
A widzi pani, że staremu czasem wierzyć potrzeba...
— Prawda! prawda! mój Stanisławie; wiesz, że Boikowski był z nimi?
— A! i złapali go? — spytał żywo stary.
— Schwytany.
— A ten rozbój Kalanka?
— Ranny leży w Zapadni.
— No! a moi poczciwi obrońcy? Bolesław...
Justysia zamilkła, Żacka się trochę powstydziła i cicho szepnęła:
— Trochę ranny.
— O mój Boże! ranny! a posyłajcież po doktora! A Derewiański?
— Chwała Bogu! nic mu się nie stało.
— A! dobrze i to! Już mi teraz lżej i bez cyrulika... Niech pani wraca do pokoju; myślcie o tamtym, ja tu sobie radę dam, byle Maciek powrócił i Jan, to mój dwór!
— Nie, — odezwała się Justysia — pozwól, że i ja czuć umiem moje obowiązki; ja muszę zostać przy tobie.
— A tamże to nie ma obowiązków? — z półuśmiechem nieznacznym wpatrując się w panię spytał Stanisław.
— To się podzielim — z wyrazem silnego postanowienia odezwała się matka. — Zostań tu Justysiu ja tam idę.
Bolek, pomimo osłabienia, przy pomocy Derewiańskiego, który mu radził jak umiał, oczekiwał przybycia lekarza, ból wstrzymując po męsku. Nadejście pani Żackiej jeszcze w nim nowe męstwo wzbudziło; usiłował pokryć przed nią co cierpiał, rękę schował i upewniał ją, że lekko tylko w bok go draśnięto. Ale oko kobiety łatwo odkryło to poczciwe oszukaństwo i łza wdzięczności, która obmyła niesłuszne uprzedzenie dawniejsze, wytrysła z pod powieki.
Bolek chciał koniecznie zaraz powracać do domu temi samemi końmi i powozem, jakby tylko cokolwiek rozwidniało, aby uspokoić matkę; na to nie pozwoliła gospodyni.
— Nie rób mi pan tej przykrości — zawołała ze wzruszeniem; — ranny dla mnie i cierpiący nie opuszczaj mego domu; poczciwy nasz Derewiański pojedzie po matkę jego i przygotuje ją do tak niespodziewanego strapienia... Nie puszczę pana i nie pozwolę mu wyjechać.
Bolek spuścił oczy i nie nalegał więcej. Derewiański uśmiechnął się i łysinę w wielkim nieładzie zapomnianą, poprawiać zaczął niespokojnie.
— O wszystkich państwo myślicie — odezwał się — tylko o mojej Domicelce nikt nie piśnie... No! no! już ja jej się sam zaprezentuję, jadąc po matkę pańską, bo i ona jakby jej kto z nienacka powiedział o mojem wiosennem polowaniu na wilki i lisy, gotowaby tu przylecieć i w pierwszym ferworze za niewczesną donkiszoterję, mogłaby mnie poczęstować szeroką dłonią... jak się patrzy... nosiłbym znak długo!... a jeszcze pocałowaćbym musiał za ten dowód troskliwości!
Po długiem dość oczekiwaniu, zjawił się wreszcie doktor przestraszony, z bincechem pod pachą, z chirurgiem, cyrulikiem i połową apteki. Był to nie młody już poczciwy syn Eskulapa i Hygei, mający tę tylko jedną wadę, że się sam bał każdej choroby i niezmiernie straszył swych pacjentów. Zresztą najzacniejszy człowiek, dobroczynny, łagodny, serdeczny, ale tchórz jakich mało. Można sobie wyobrazić, jakie na nim wrażenie zrobiły rany Bolka; bo go Stanisław (do niego wprzód zaszedł) odesłał zaraz opatrzyć wprzód swego ulubieńca.
— Mnie staremu nie wiele się należy, — rzekł powolnie — idźcie do Wilczka; ja mogę poczekać; nawyklejszy jestem do cierpienia.
Chwacki (tak się doktor nazywał), cały zaperzony wbiegł do pokoju, w którym na kanapie umieszczono Bolesława. Derewiański spotkał go na progu szepcąc mu po cichu: — Na miłość Boga! Eskulapie serca mego, Hipokratesie mej duszy, Gallienie moich myśli, nie wystraszaj mi Bolka!
— Ale dajże mi pan pokój! nie wstrzymuj mnie, tu potrzeba co najprędzej ratować.
Pospieszył do Bolesława, ale zaledwie oddalono panią Żackę, a on porozcinawszy odzienie, rany opatrzył na prędce, taką zrobił minę, tak nosa spuścił, tak się zmięszał, że Derewiański musiał go w bok uderzyć, przypominając obowiązkową odwagę.
— Serce moje! bądź-że doktorem, a nadewszystko mężczyzną.
W ręku tylko jedna kość była draśniętą, ale żaden ważny muszkuł, żaden organ nie został naruszony. Kula przeszywszy ją, odłamawszy kość trochę, utkwiła w boku. Ta rana była nie głęboka i wyjęcie kuli nie trudne. Bolek świszcząc zniósł pierwsze obejrzenie; myślał o tem, żeby Derewiańskiego i doktora nie straszyć; pomimo to jednak, Chwacki dwa razy pić musiał wódkę nim dokończył obandażowania, poczem poleciał do Stanisława.
Tu przy wieku i osłabieniu straszniejszem było złamanie nóg obydwóch; staremu nie tak łatwo zrastają się kości, a ciało szafując na to siły swoje, wycieńcza się i niszczy.
Oddalono Justysię, która odeszła do matki, stary wziął swój różaniec, kazał sobie krzyż przynieść, i tak z modlitwą na ustach zniósł mężnie boleść, którą błogosławił.
Jak tylko powóz Justysię i jej obrońców wiozący zatoczył się przed ganek, nim jeszcze powysiadali, już niespokojna Teresa, która go z daleka zobaczyła, z krzykiem pobiegła do stajni.
— Konie do wózka! — zawołała. — Konie do wózka!
Sama pochwyciła pieniądze, droższe swe sprzęciki, obwinęła się salopą porwaną na prędce, nie zapomniała o fajce, a zostawując dziecię, o którem nie pomyślała nawet, chłopaka zepchnąwszy z kozła, mimo ciemności sama się powożąc, ruszyła w świat nie żałując koni.
Gdy na folwark wbiegli ludzie z rozkazu pani, aby ją przytrzymać, jej już nie było, drzwi tylko znaleźli otwarte i świecę dogorywającą w lichtarzu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.