Stary sługa (Kraszewski, 1872)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Stary sługa | |
Wydawca | Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt | |
Data wyd. | 1872 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STARY SŁUGA
POWIEŚĆ
J. I. Kraszewskiego.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 43.
1872.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Rogosza, Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Pisaną przed dwudziestą laty (1851) powieść tę, na Wołyniu, drukowała naprzód Gazeta Warszawska Ant. Lesznowskiego. — Była to niemal pierwsza próba oryginalnego odcinku w dzienniku, a że się dosyć powiodła szczęśliwie, poszły za nią inne w Gazecie ogłaszane później powieści, które liczbę czytelników zwiększyły. — Stary sługa na tle krajobrazu poleskiego, maluje wypadek nie całkiem zmyślony; — opowiadanie podobnego zdarzenia, jak do wszystkich prawie innych powieści moich, służyło za materjał. — Obyczaj i fizjognomje brałem z natury, bo naówczas gospodarując na wsi, przejeżdżając ciągle między Polesiem a Wołyniem, napatrzeć się mogłem takich Zapadni i stróżów i żebraków...
Odczytując teraz, widzę ten kraj tak już dziś zmieniony, jakbym go wczoraj oglądał. Starych sług, Stanisławowi podobnych, miały wielu domy nasze — ale — i panowie też byli inni. Praw naówczas brakło na orzeczenie stosunków włościan, sług i czeladzi — serce starczyło za nie. Minione to dzieje, których odbłysk ostatni został na tych kartkach kilku.
Ciekawy to kraj Polesie nasze: zapadły, pusty, dziki może, smutny i głuchy, ale tak ma swoją odrębną fizjognomję, tak uderza właściwym sobie charakterem, że niepodobna, bliżej poznawszy ten kątek, nie znaleźć w nim nawet pewnego uroku i wdzięku. Kątek ten może nam dać dziś jeszcze wyobrażenie, czem przed secinami lat była cała niemal Litwa i część znaczna Rusi. Geografowie nasi nie zgadzają się na granice Polesia; bo też w istocie nie wiadomo, gdzie się ono zaczyna i gdzie kończy: nieznacznie rozrzedzają się lasy, twardnieje ziemia pod stopami wędrowca, powolnie nikną sosny, ukazują się dęby, wzgórza zielone podnoszą, i nie wiesz jak i kiedy stanąłeś na Wołyniu. Miejscami znowu rzeka płynąca rozrytym od wieków jarem, dzieli nagle i raptownie krainę lasów od ziemi złocistych łanów. Ale częściej wjeżdżasz powolnie w tę głębinę lasów, błot, piasków, w ciemne wieńce borów szumiących i zdrzemanych moczarów, w tę ciszę głuchą, uroczystą, wielką, która przypomina czasem amerykańskie puszcze, czasem coś od nich straszniejszego. Przebywasz okolicę nie nazwaną, bezimienną, dwutwarzą, zakrawającą na Wołyń i przypominającą Polesie, i obudzasz się na płaszczyźnie płowej lub szarej, w dali już okolonej sinemi bory, przeciętej groblą, która się wije wśród kępiastego błota; widzisz gdzieś z dala dymy oznajmujące wioskę, tu znowu krzyż zbutwiały obwieszony płachtami ofiarnemi, karczemkę czarną i na pozór pustą, wśród rzadkiej choiny zasiadłą, kilka grusz rozpierzchłych w polu jak stado owiec rozegnane przez wilka — jesteś na Podolu.
Nie potrzebuję może przestrzegać was, mili czytelnicy moi (bo mam nadzieję, że własny kraj staraliście się poznać z bliska), iż Polesie jest nie jedno, że to nazwanie stosuje się u nas do kilku mniej więcej obszernych przestrzeni kraju wielce od siebie różnych, i że przenosimy się z tobą w takzwane Polesie wołyńskie.
Ktoby dumać nie umiał, mógłby się tu nauczyć: tu wszystko, zda się, zadumane głęboko, od ludzi począwszy do drobnej trawki, która na piasku smętnie się kołysząc, marzy o ciszy co ją otacza. Milczenie wywołuje dumę, a więcej jeszcze te szumy niewyraźne, stłumione, które na tle ciszy powszechnej, śpiewają wielką, nieodgadnioną pieśń stworzenia (przyznać potrzeba) dość ochrypłym głosem. Najmniej ze wszystkich chórzystów słychać tu człowieka, a przyrodzenie w całej sile odzywa się, tłumiąc słabe i rozpierzchłe jego wykrzyki. Ono tu jeszcze panem i przemawia autokratycznie, bo nikt nie może zgłuszyć przeważnej jego pieśni. Cisza przed-adamowa szeroko padła na tę zaczarowaną, zda się, ustroń; wśród niej słyszysz dziwnie smętne, dziwnie niepojęte, drażniące swą niezrozumiałością rozmowy powietrza z puszczą, ptastwa z drzewami, krzewów z robaczkiem, traw z brzęczącemi gromadami komarów. Co to wszystko mówi, śpiewa, szepce? — mimowolnie spytać i zadumać się musisz. Każdy z tych głosów ma znaczenie przecie, ma myśl, którą wyraża choćby mimowolnie, nie zdając sobie z niej sprawy. A więc z głową spuszczoną zadumasz się i ty także, jak dumają tu wszyscy: sosny słuchając ptaków, ptacy słuchając gwaru chmur nad głowami i chmury słuchając hałasu borów.
Chwilami — zdaje się jedna część chóru tego ciekawie nastawiać ucho, gdy druga z szalonym zapałem śpiewa pieśń swoją; to znów milkną śpiewacy pierwsi, choryfeusz podniósł głos, a za nim zawrzał cały tłum przed chwilą milczących słuchaczy. Niekiedy i razem, głusząc się wzajemnie ozwą się wszyscy: a człowiek słuchacz niemy truchleje w tym chaosie dźwięków, szukając słowa, coby je wytłumaczyło dla niego: chmury, bory, zwierzęta, ptaki, płazy, trawy, piaski nawet krzyczą mu w uszy ogromnym chórem burzy życia.
To znowu jakby Wszechmocnego ręka dała znak milczenia i przerwy — dźwięki uleciały kędyś daleko, giną w przestrzeniach i niepokojąca grobowa cisza, noc dla ucha, rozszerza swój płaszcz ciężki nad zamarłą pustynią.
Powiedzieliśmy już, człowiek tu najmniej widoczny, najsłabszy, najbiedniejszy: jest to królestwo roślin i zwierzątek, w które on wkrada się pełznąc i mozolnie je zdobywa. Dzieła rąk jego są stosunkowo do przestrzeni małe i nieznaczące.
W piasczystej lub glinkowatej ziemi wyorane ślady kół prostego wozu, pnie drzew ściętych, wydarte pólko maleńkie, stóg na obszernych łąkach, chatka do bobrowej podobna, grobla licha, mostek drżący — oto wszystko co dotąd zrobił tu człowiek. Obok jego mizernych wysiłków, ogromne przestrzenie leżą jeszcze ręką nie tknięte, a rok lub dwa przypadkowego zapuszczenia, zmienia je w pustynie znowu i ślad nóg ludzkich całkowicie zaciera. Zaludnić tych nieżyznych krain nie potrafił jeszcze pan ziemi, wyludnić je przecie podołał: zwierz już zszedł z miejsc wielu i zostawił je owadom i tym upartym tylko Bożym stworzeniom, które nawet człowiekowi nie ustępują.
Głębiej, to jeszcze królestwo łosi, dzika, wilków i pomniejszej czworonożnej leśnej gawiedzi, po nad której jamami i barłogami, szczebiocąc gromadnie, ptacy się unoszą żarłoczni. Tam piękny bocian czarny, tak lubiący dziką samotność jak nasze pstre bociany cenią towarzystwo, ściele swe gniazdo na wysokich drzewach, w niedostępnych uroczyskach, które chyba bartnik lub strzelec zwiedzi raz do roku.
Zabłąkany wśród tego poleskiego świata, podróżny zdziwić się musi nowym dla siebie obrazem i zadumać nad przyszłością, która z rydlem i siekierą stoi już, gotując się ożywić pustynie i zaludnić je pracowitymi osadnikami.
Nierychło to jednak nastąpić może; potrzeba wprzód żeby cena i niedostatek ziemi tak silnie uczuć się dały, by i na te niewdzięczne pola znaleźli się nabywcy łakomi. Tutejszy autochton, który już wrósł w swój piasek, przywykł do uprawy swych hromoszów, nauczył się korzystać z lasu i wody, długo jeszcze sam jeden panować będzie na rozległych obszarach. Ale kiedyś...
My powieść naszą zacznijmy.
W tem właśnie Polesiu, nie opodal od granicy Wołynia, na rzadko uczęszczanej drodze, łączącej dwa ubogie żydowskie miasteczka, stała mała karczemka, którą pospolicie zwano karczmą na Zapadni, lub po prostu Zapadnią. Wilcza jama stara, której ślad nie opodal pozostał jeszcze, dała zapewne powód temu charakterystycznemu nazwaniu. Na mil dwie, jadąc tak nazwanym traktem, nie było nigdzie ani wioski ani karczemki; Zapadnia więc korzystała z tego i żaden podróżny, po piasku i korzeniach przebywszy smutny drogi kawał, ominąć jej nie mógł, jeżeli nie dla siebie, to się zatrzymując dla koni. Kraj dokoła dziwnie był smutny i pusty. Gościniec ów wielki był wprawdzie szeroką ale najgorzej utrzymywaną (raczej całkiem nie utrzymywaną) drogą. Ślady tylko kół stanowiły ją: szły one tu środkiem tryby niegdyś oczyszczonej, to po za bliższemi sosnami, między pniami, wśród gałęzi, omijając wiecznie błotniste jamy nie zgruntowane, wody nie wysychające lub wydmy głębokiego piasku; tu i owdzie kawałek grobelki wpadłej i ledwie już widocznej świadczył, że ktoś kiedyś myślał o tym gościńcu; ale wymowniej daleko o zaniedbaniu go przemawiały leżące koła i drągi, któremi wozy z błota wydobywano.
Potrzeba było dobrego woźnicy, żeby tu sobie we dnie dał rady, a w nocy nie wiem jak nawet ludzie jeździć mogli. Droga szła kręta, nierówna, trzęska i najdziwaczniej powykładana.
Miejscami porastały ją krzaki, przecinały ogromne na wpół zgniłe kłody i suche gałęzie, lub obnażone sterczące sosen korzenie. Zwinny wóz poleszuka omijał to wszystko nie zawsze bez szwanku, bo bliżej stojące drzewa nosiły ślady na korze wydarte, licznych zaczepek, które zwycięsko odeprzeć musiały.
Koło karczemki, którą zaraz opiszemy, był bór sosnowy przerzedzony, porosły od dołu młodzieżą i krzewami, a nieco dalej błotko zatęchłe, w którem pół roku śpiewały nieznośne gospodarne żaby. Za błotkiem widać było las znowu, na którego tle zielonawem sterczały poopalane olbrzymy stare, w niewielkiej już pozostałe ilości. Dokoła słała się wydma żółta piasczysta, w twardszych tylko kilku miejscach zielono-żółtą pokryta trawką. Na tej wydmie, od wieku sklecona z sosnowych krąglaków, przedłużona plecioną z chrustu stajnią, pokryta dranicami, przez burzę poszarpanemi i poodgniwałemi od słoty, stała owa karczemka samotna; towarzyszyły jej tylko, o niskim zrębie studeńka z żórawiem na bok pochylonym, loszek odrapany i osiadły, a na przeciwnej stronie drogi obórka pochylona i podparta.
Nie jednemu przywykłemu do ludniejszych krain, a wyobrażającemu sobie, że lasy tak obszerne mogą być schronieniem złoczyńców, dziwnie się zapewnie wydawać musiało, iż tu się człowiek mieszkać odważył. Ale wieś, chociaż żadnej na trakcie samym o parę mil nie było, kryła się za lasem na ustroni, o trzy tylko ćwierci mili, a żyd, odwieczny Zapadni mieszkaniec, tak doskonale był ze swoją pustynią oswojony, iż nie wiem czyby się na pozornie weselszą zamieniał dzierżawę.
Zresztą, dziś sam jeden z niewielkim swoim dworem był tu stałym mieszkańcem, czasami na gościach mu nie zbywało. W niedziele, święta i doroczne jarmarki bliższych miasteczek, Zapadnia ledwie mogła przybyłych pomieścić, tak ich było pełno. Nie minął jej żaden z przejeżdżających, dla wódki, ogrzania, ochłodzenia lub gawędki z arędarzem, starozakonnym Juchimem Moszkowiczem Rejzą, żydem wielce wziętym, o którym zaraz powiemy obszerniej, bo mu się słusznie należy szczegółowy rysopis i biografja.
Teraz jeszcze powrócimy do karczmy; karczma bowiem również zasługuje na uwagę. Jużeśmy napomknęli, że to był budynek stary i trochę w ziemię wklęsły, z okrąglaków sosnowych sklecony i dranicami pobity. Czas kościstą swoją dłonią w ziemię go powoli wtłaczał, tak że okna z jednej strony już prawie się z darniną równały. Ściany niczem nie oblepiane i nie bielone, miały tę smutną barwę szarą, która właściwą jest wioskom Polesia i części i Litwy. Nic weselszego tynku nie błyskało na tej ciemnej budowie, nawet kamień od dymu był poczerniał. Ogromne wrota, nadwerężone i na jednej tylko zawiasie wiszące, wpuszczały do środka, i z sieni dopiero, zarzuconej saniami, wozami, drwami, poprzedzielanej w obórki i komórki, wchodziło się do wielkiej izby karczemnej.
Izba ta otoczona ławami, bez podłogi, z piecem ogromnym, z drugim obok do chleba, z bondurem do oświecania łuczyną w zimie, okopcona, czarna, z oknami pozaklejanemi i zasmolonemi, w znacznej części służyła za skład sprzętów Juchimowi. Sprzęty to były choć bardzo potrzebne, choć wielce malownicze, wcale jednak nie wytworne i nie kosztowne. Zaraz odedrzwi stała, jakby na straży, przysadzistych kształtów kadka, dalej stępa, dalej tarczany różnych rozmiarów cisnęły się w kąty, a na nich jeszcze leżały pierzyny, worki, węzełki i tajemnicze gałgany, których przeznaczenia i wartości nie każdy mógł odgadnąć. Ławy, stół, żelazny lichtarzyk u pułapu, obszerne schronienie zimowe bachurów wśród trzasek na piecysku, z którego wyglądały brudne poduszki i nie mniej zużyte kołdrzyny, dopełniały obrazu izby karczemnej. Obok niej zaraz był alkierz o połowę mniejszy, mieszkanie gospodarzy, skład kosztowniejszych sprzętów, sypialnia, kuchnia, kancelarja Juchima, pokój bawialny dla dostojniejszych gości, i wszystko czem tylko pierwsza izba nie była. Tu opis trudniejszy; — łatwo w natłoku rzeczy bezimiennych dla nas, rozpoznać je i rozklasyfikować. Najpokaźniejsze było łoże państwa, niegdyś firankami osłaniane, dziś tylko otoczone patykami, na których wisiały. Tuż stolik z kałamarzem, pełnym jakichś czarnych flejtuszków, kilką książkami do nabożeństwa, szklanką z solą, butelką obitą pełną ćwikły i pomniejszemi gracikami, pokrywał sobą jeden kuferek. Drugi większy obok służył za siedzenie, trzeci dalej jeszcze był podstawą kupie bielizny i odzienia. Nad niemi półka na sznurach dźwigała księgi hebrajskie, jakiś butel czarny i zwinięty łapserdak, którego niebiesko podszyte poły stanowiły malowniczą draperję. W kącie była kupka kartofli; dalej skrzynia z pościelą dwojga dzieci, potem beczka z wódką na legarach wysokich, wór mąki, ćwierć wywrócona itp.
Pomnażały ciasnotę wszelkiego rodzaju stworzenia gospodarstwo składające, spoufalone z ludźmi i na stopie równości z nimi żyjące, które im tu towarzyszyły, jako to: kilka kur, para indyków, gęsi, kaczki i stara koza.
Lecz czas przystąpić do ludzi.
Główną tu postacią był gospodarz, Juchim Moszkowicz Rejza, którego dziad, pradziad, ojciec siedzieli w Zapadni, i on też uważał ją raczej za dziedzictwo już swoje, niżeli za arędę doroczną, choć co roku nowy o nią robił kontrakt. Juchim Moszkowicz wart zaiste byśmy się w niego wpatrzyli. Zaraz na oko przedstawiał się uderzając oryginalną postawą: mały, zwinny, ruchawy, zaschły, trochę krzywy, bo jedno ramię miał znacznie niższe od drugiego, blady na twarzy, nieco zyzowaty, bez brody, bo mu ta w upokarzający sposób rosnąć nie chciała, z długiemi pejsami, prostemi, ciemnej barwy, miał coś w sobie dziwacznego, zagadkowego. Oczy biegające, żywe, błyszczące, zdradzały w nim wewnętrzną gorączkę. Mówił prędko, niezrozumiale i bełkotliwie, a całe ciało towarzyszyło ustom, wyginając się dziwnie; szczególnie wyższe jedno ramię co chwila podrzucało się konwulsyjnie. Najmniejsza rzecz, byle nie w porę i nie po myśli zrobioną lub powiedzianą była, niecierpliwiła go nadzwyczajnie; wówczas uśmiech ust gniewliwy, wejrzenie oczu iskrzących, ruch postaci połamanej, miały w sobie coś szatańsko złego. Juchim zaperzony, miotał się jak opętany. W chwilach spokojnych, prócz nałogu szyderstwa ze wszystkiego i ze wszystkich, był wcale pospolitym żydem. Znano go jako najzręczniejszego z handlarzy, najczynniejszego z szachrajów, i nie obeszła się żadna trudna sprawa żydowska, żeby w niej palców nie umoczył. Niepospolita przebiegłość, znajomość ludzi i miejscowości, umysł żywy, upór w postawieniu na swojem nadzwyczajny, były przyczyną może, że mu się wszystko, co przedsiębrał, zwykle udawało. Żydzi jeździli do niego na poradę z daleka, przyjmowali go do spółek zyskując sobie w ten sposób jego pomoc, a nie było prawie wypadku, żeby mu się noga pośliznęła. Czem Juchim handlował, co było jego zajęciem? trudno to powiedzieć. Najczęściej w podróżach, przejazdem tylko w domu, kupował, sprzedawał, mieniał najrozmaitsze przedmioty.
Nabywał zboże, skóry, bydło, konie, frymarczył dziegciem, smołą, najmował robotników, kupował wełnę, robił kontrakty o wódkę, żadnego nie opuszczał jarmarku, kręcił się od wsi do wsi, od dworu do dworu, z miasteczka do miasteczka; bywało pół roku czasem, że się nigdzie nie pokazał. Nagle potem zjawiał się ze swoją biedką i bułaną szkapą, a nikt dojść nie mógł, gdzie przez tak długi czas wędrował.
Sura Juchimowa tajemniczą była jak sybilijska wyrocznia; ona sama mogła poprawić opinję wszystkim kobietom o wielomowność posądzanym od wieków, nie mówiła bowiem prawie nigdy, a jeśli się odzywała, to pół słowami i w pochmurnej zadumie, nieustannie się krzątając z kąta w kąt, ciągle coś robiąc, to koło dzieci, to koło gospodarstwa, to w piecu; jak zaklęta, na zapytania skinieniem głowy, ruszeniem ramion, ręką tylko odpowiadała. Była to otyła i podżyła już żydowica, z twarzą posępną, niemal poważną i miną pogardliwą. Cały świat traktowała z góry i dumnie, nie wyjmując panów nawet, i usługiwała wszystkim jako gospodyni karczmy, ale nie bratała się z nikim. Do dzieci nawet własnych rzadko słowo wyrzekła, najczęściej karciła je i prostowała raczej ręką niż ustami. Ludzie tak już wiedzieli o jej nałogu milczenia, że jej nawet nigdy pytań nie zadawali. Nieustanną czynnością sowicie zresztą płaciła za milczenie uparte, i nie wiem czy kto nad nią niezmordowańszy był w pracy. Jak świt na nogach, z alkierza do izby, z izby do sieni, z sieni do obórek i chlewów włóczyła się, kłapiąc pantoflami do północka. Kury piały a Sura jeszcze jak widmo kręciła się po karczmie. Nie wiem czy ją kto widział siedzącą; rzadko posługiwała się kim w najcięższej robocie, sama wszystko i za wszystkich spełniając.
Nie policzone bachury różnego kalibru, potomstwo Juchima Moszkowicza, kręciły się po karczmie; ale wyjąwszy najstarszego, który już powoli na człowieka wychodził i czasem z ojcem jeździł, a nawet sam bywał do miasteczka posyłany, reszta oszarpanych dzieci nie zasługuje na wspomnienie. Do dwóch mniejszych chłopaków troskliwy ojciec trzymał belfera, nauczyciela, który choć był w Zapadni postacią zupełnie podrzędną, zastanawiał jednak powagą, jaką mu biegłość jego w czytaniu talmudu nadawała. Był to mały żydek, blady, suchy, chorowitej twarzy, równie milczący jak Sura, a najpocieszniej zadumany. Męczyła go kabała; ciągle kiwał głową nad księgą i nad jej język podobno innego nie umiał. Gdy kto przypadkiem, znalazłszy go w karczmie, wziął omyłką za pospolitego żyda i śmiał mu zadać jakie pytanie, belfer jak indyk do najśmieszniejszego zaperzał się gniewu.
Ale dajmy już pokój izraelitom, bo nam pozostają jeszcze dwie postacie do narysowania, nim naszą powieść rozpoczniemy.
Zapadnia położona była dosyć od wsi odlegle, sama w lesie. Juchim często się oddalał, Sura więc miała sobie w pomoc dodanego stróża i stróżkę. Tych dwoje ludzi było to małżeństwo, gospodarze niegdyś z sąsiedniej wsi Zaborza, do której karczma należała; bezdzietni, podupadli, na starość kąty wycierali u żydów. Nie zdawało im się to wszakże zbyt przykrem i upokarzającem.
Stróż, którego zwano, nie wiem dla czego, Zmorą, nie wielki człowiek w szarej świcie, okrutnie zasmolony, nadzwyczaj rozlazły, zwykle siadywał pod piecem z rękoma w tył po za siebie założonemi, i zmrużywszy jedno oko, fajkę palił. Fajka była jego ulubionem zajęciem, a jeżeli go prawie gwałtem nie napędzano do roboty, od której się jak mógł wykręcał, ciągle i zawsze miał coś z tą fajką do czynienia. Jeżeli jej nie trzymał w ustach, to ją czyścił, odmuchiwał, przetykał, nakładał, skrobał, krzesał do niej ogień, krajał tytoń; a wszystkim tym czynnościom towarzyszyło niedźwiedziowate mruczenie. Przebudzony w nocy, natychmiast chwytał za swój cybuszek, którego jedząc nawet, z rąk nie wypuszczał. Zresztą, choć jawnie leniwy, był to bardzo dobry człowiek; żydzi go szturchali, popychali, łajali, bili nawet; nigdy się na to nie ofuknął, nie pisnął, najwięcej jeżeli ramionami ruszył. Prawda, że za to nie łatwo ich słuchał, zwłaszcza gdy o robotę chodziło: mówiono do niego, zdawał się nie słyszeć; wyprowadzano do sieni, wychodził i siadał sobie spokojnie na kłodzie; dawano mu w rękę siekierę lub wiadro, stawiał je flegmatycznie przy sobie, a przynaglony czasami nawet do lasu umykał i tam sobie gdzieś schronieńko obrawszy, wracał dopiero do jadła. Godziny jedzenia, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, nie zapomniał nigdy.
Miał jeszcze i to dobrego w sobie, że przy zdarzonej okoliczności, za siebie i za milczącą Surę gadał chętnie, a gdy mu brakło towarzysza, mruczał, sam zadając pytania i sam je rozwiązując. Dnie jarmarkowe były dla niego najpożądańszą uroczystością, bo z każdym przejeżdżającym obficie się mógł ugadać.
Nikogo nie minął, i humor też Zmory był wówczas najlepszy; uważano nawet, że nieco ochotniej udawał, że się czemś zajmuje.
Przy takich usposobieniach, Zmora naturalnie długo na własnem gospodarstwie wytrwać nie mógł; bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności zrobił go stróżem karczemnym, bo żadna funkcja stosowniejszą dla niego być nie mogła. Opuścił chatę pradziadów bez wielkiego żalu, zwłaszcza, że się już ona i całe obejście waliło, a oprócz psa Zajada i dwóch kur czubatych, chudoby żadnej nie mieli. Żona Naścia przeniosła się z nim chętnie do Juchimów, którym przędła i dzieci niańczyła. Podżyła, chuda i wyżółkła stróżycha, tyle przynajmniej lubiła wódkę, co mąż jej fajkę; do roboty też nie była zbyt skorą i w tem charaktery małżonków zupełnie się z sobą zgadzały; za to liczne posiadała wiadomości tajemnicze i talent miała wielki wróżenia i odgadywania. Cały świat niewidomy czarów, zagadek, uroków, stał dla niej otworem. Zamawiała skutecznie, przepowiadała zręcznie, odpędzała uroki doskonale i za kieliszek wódki podejmowała się często uszczęśliwienia całej rodziny. — Wszystek grosz, jaki miała, szedł za tę nieszczęsną wódkę do Sury; ale na cóż go było chować, kiedy dzieci nie mieli a gardło paliło?
Szczęśliwe więc dosyć życie prowadzili Zmorowie na Zapadni; on nigdy na wieś nie wychodził, ona czasem do chorych tylko lub oczarowanych ściągnąć się dawała. Całem ich mieniem były dwa kożuchy, dwie świty wyszargane i zapaśnych łapci oberemek; miejscem spoczynku ławy w pierwszej izbie karczemnej, a majątkiem dwadzieścia złotych rocznie, z których obojga państwa Juchim kwitował rachunkami gorzałczanemi i tytuniowemi. Niekiedy nawet kożuchy jeszcze bywały w zastawie.
Tacy byli mieszkańcy karczemki w chwili, gdy się nasza rozpoczyna powieść. Wiosna młoda rozwijała listki na drzewach, bór był wonny a wiaterek przynosił rozkoszny zapach brzóz świeżo pękniętych. Zmora siedział na kłodzie przed karczmą i wpatrując się w zachodzące słońce, puszczając dymek z fajki, którą palcem przywykłym do tego nieustannie, naciskał i mruczał sam do siebie, nie mając mówić do kogo.
Zwykłym przedmiotem jego monologów było to położenie karczemnego stróża, które go widać bolało, choć je znosił z największą cierpliwością i poddaniem.
— Mówią stróż! — szeptał do siebie — alboż to co złego stróż? Jakby to stróż co gorszego od... od... — zastanowił się — a choćby od parobka, choćby od pryjmaka, choćby od gospodarza. Niech ja sobie będę stróżem! żyd mi nic nie zrobi, wybić nie wybije, chyba tak szturchnie trochę; łajać łaje, ale ja nie słucham jego szwargotania, jakby sobaka brechał, a jeść i wódki musi dać. Zresztą zje licha, żebym mu co robił! Ciupnę tam siekierą jak za napaść, ale wszystko to nie to co na pańszczyźnie i ja sobie pan w karczmie. A jeszcze byleby kto nocował, a choćby popasał, trzygroszówka się oberwie. Mówią stróż! niechaj gadają! co mnie to szkodzi. A taki choć Zmorycha stróżowa, a byle komu palec zabolał, chudoba zaniemogła, dziecko zakwiliło, byle urok czy zawertka, bez Naści się nie obejdą!
Zamyślił się.
— Tylko to bieda — mówił dalej — że ta Naścia, choćby i złoty zarobiła gdzie, wszystko bestja przepije... taka to już jej natura od najmłodszych lat. Czasem trzech groszy na tytuń u niej nie wyproszę; zaklina się: nie mam i nie mam! a patrz! poszła już do Sury i kieliszek gorzałki szmyrg! I myśli, że ja spię, a ja wszystko widzę! Oj! Sura bo też niepoczciwa! niemy djabeł: chodzi, drepta pantoflami. Słowa nie powie do człowieka, a ostatni grosz gotowa milczkiem wysmoktać. Do roboty i kijem pędzić rada, a jeść tak nawarzy jak dla psów. Żydowska to wiara zawsze! Juchim także, choć to gadają żyd mądry do pieniędzy, ale nie lepszy nechryst od niej. Kręci się, wierci się, siud tud lata, pójdzie, wyszachruje, obje się z jakim panem, a w domu przed tą milczącą Surką swoją... trusia! Jeszcze mu i kieszenie zrewiduje, żeby i dydka nie schował przed nią. Ale te niewierne bestje mają grosza! oj mają! gdyby ich trząść, byłoby za co cztery gospodarstwa kupić, i tytuniu na całe życie! Kto go tam wie jak on te pieniądze zbiera, ale nie przyjdzie do domu, żeby tam w alkierzu czego nie liczył... zawsze z zarobkiem. Co to za dziwo... na to żyd!
Gdy przerywając sobie wolno puszczanemi kłębami dymu i poprawianiem tytoniu, który porządnie palić się nie chciał, Zmora marzy tak, siedząc na klocu, usłyszał brzęk i turkot bryczki i głowę ku niej zawrócił. Na drodze w oddaleniu ukazała się jadąca, żółto malowana, czterma różnomastnemi końmi zaprzężona najdyczanka, którą powoził kozak z ogromnym z pod małej czapeczki wywieszonym osełedcem, w białych płóciennych szarawarach i granatowej kórtce. Obok niego siedział drugi kozaczek, młodziusieńki, rumiany chłopak, podobnie do pierwszego ubrany, trzymający w ręku cybuch pański i kapciuch. Za nimi na bryczce migała się postać dorodnego mężczyzny, z potężnym wąsem, której z daleka jeszcze rozeznać nie było można.
Zmora popatrzał i szepnął do siebie:
— To ten Kalanka!
Bryczka podjechała pod karczmę i grzmiący głos pana kazał się jej zatrzymać. Zmora powstał, fajkę przychował za koszulę i w postaci uległej, odstąpił na bok nieco, udając wielce zajętego koło drzewa, choć w ręku nie miał nawet siekiery. Była to stara sztuka: ile razy zbliżali się podróżni, mogący od niego potrzebować pomocy, zawsze to czynił, aby im drożej, odrywając się od zatrudnienia pilnego, pracę swoją kazać cenić. Przy tem chodziło mu o to, aby się nie ukazać próżniakiem. Wszyscyśmy ludzie: każdy z nas najlepiej ukrywa swoją najsłabszą stronę. Teraz już pan bryczki, wyskakujący z niej właśnie, malował się w całej okazałości: był to dwudziestu kilku lat młodzieniec, na którym niedogasłego bałagulstwa widoczne pozostały ślady. Ubiór jego zdradzał tę niedawno jeszcze minioną przeszłość: miał na sobie kurtkę czarną, opiętą, bez guzików, na haftki ujętą i paskiem kaukaskim, srebrnemi guzikami nabijanym, podpasaną, szarawary szerokie nankinowe, a na głowie fantastyczną czapeczkę. Z kurtki wyglądało krzesiwko i łańcuszek od zegarka. Twarz pana Kalanki przystojna ale nieznacząca, ruchawa zbytecznie i w ciągłych zmianach wyrazu najdziwniejszych, okazywała człowieka nie umiejącego wcale panować nad sobą, przywykłego do rozkazywania i samowolności, charakteru gwałtownego, ale przebiegłości wielkiej. Oczy miał jasne i szare, bezmyślne i blade, usta odęte, policzki rumiane, wąs ryży, spuścisty. Dla praczek i garderobianek był to ładny chłopiec, ale wykształceńszy smak, oceniwszy piękne kształty jego budowy, odwróciłby się od twarzy pospolitej i niemiłej. Ubiór jego opięty i staranny wskazywał, że wiedział jak go uposażyła natura, i cenił swą atletyczną postawę. Bałagulstwo, oprócz stroju pana i kozaków, dobitnie też odcechowywało się w bryczce i zaprzęgu. Wiadomo wszystkim, że to, dziś do historji, niestety! należące społeczeństwo bałagulskie szczególnie zaprzątało się końmi, zaprzęgiem i wszystkiem co ze stajnią i psiarnią miało związek. W pozostałych po rozbiciu stowarzyszenia szczętach, żyła jeszcze troskliwość o zachowanie prawideł furmańskich; nie dziw, samo nazwanie bałagułów (jest to nazwisko furmanów po żydowsku) — usprawiedliwiało ją.
Cztery konie pana Kalanki, sławne na całą okolicę ze swych nadzwyczajnych przymiotów, były furmanką co się nazywa bałagulską. Były to szkapy niezbyt rosłe, nie bardzo wzrostem nawet dobrane, w jak najprostszych szlejach, ale dzielne i silne bieguny. Dwa dyszlowe, szpak żelazny i deresz (ostatni jedno ucho miał trochę nadcięte), warte były od siebie rzucając po jakie czterysta kilkadziesiąt złotych, choć osobiście ich nie poznawszy, na pierwszy rzut oka nie dałbyś tyle za oba razem. Podsobny gniady nieco kulał tylną nogą, ale ciągnął tęgo, a czwarty kasztan mniejszy od wszystkich, z łbem spuszczonym, ogon miał przywiązany do postronka, bo nim nieprzyzwoicie wywijać był zwykł; pomimo tej małej wady, w pracy był nieoceniony.
Kozacy dobrali się do koni: woźnica, z przeogromnemi konopiatemi wąsiskami, blady i widocznie nie obojętny do kieliszka, miał minę zuchwałą i nosił na policzkach różne hieroglificzne dowody, że zuchwalstwa swojego nie hamował. Jedno oko zmrużał zwykle od niechcenia; w zębach na krótkim cybuszku wisiała fajka wygasła, od której gdy ją wyjął, dołek wygnieciony nałogiem zostawał mu zawsze. Imię miał Zabijaka, i w istocie stosowniejszego trudno dobrać było, bo jeden pan tylko i to nie zawsze, od chętki do bijatyki mógł go powstrzymać nahajką.
Drugi kozaczek, który piorunem z kozła zeskoczył i już fajkę panu oczyszczał, zowiący się Jagoda, świeży, młodziuchny, zwinny, żywy, choć mu z oczu patrzała pojętność i spryt, popsuty był widać zawcześnie. W twarzy jego malowała się dojrzałość, zawsze prawie gdy zbyt pospieszna, zgniliznę z sobą wiodąca. Był to ulubieniec pana i dobrze o tem wiedział.
Kalanka zsiadając z bryczki zawołał do swoich ludzi:
— Hej, słysz Zabijaka!
— A co bat’ku?
— Koniom dobrze wytchnąć, można siana rzucić, niech zęby przetrą. Wy napijcie się po kieliszku wódki.
— Dobrze bat’ku!
I Zabijaka zsiadł zaraz z bryczki, lejce do kółka nejdyczanki przywiązując.
Właśnie gdy pan Kalanka zabierał się wyciągnąwszy wnijść do karczmy, Juchim, który wprzód przez okno popatrzał, wyszedł na jego spotkanie.
Żyd, jak zawsze, miał minę niecierpliwą, rozgorączkowaną i ramieniem jednem gwałtownie potrząsał, a oczyma latał jakby niemi i pana i konie chciał pożreć. Z szyderskim uśmieszkiem powitał przybyłego; Kalanka pozdrowił go rubasznem:
— Jak się masz stary szachraju?
— Kłaniam panu... młodemu; — dodał żyd trochę ciszej.
— Co? — podchwycił stając podróżny.
— Co? a cóż? kłaniam panu! — rozśmiał się Juchim. — Wyglądałem pana i wyglądał, myślałem, że już i miniecie Zapadnię.
— Wiesz przecie, że ja ciebie nigdy nie mijam.
— A któż może minąć Zapadnię? — dorzucił żyd ruszając dumnie ramieniem.
Rozśmiał się pan Kalanka, spojrzał na kozaków, potem na żyda, który już się koniom przypatrywał i ludziom, postąpił kilka kroków jakby chciał wnijść do karczmy, ale zaraz zawrócił.
— A dobra u ciebie Juchimie wódka? — spytał — bobym i sam gotów kroplę się napić; wieczór chłodnawy, ja już głodny, samowara pewnie nie masz?
— Na co mnie tych nowości! — rzekł Juchim ruszając połową ciała. — Co się tyczy wódki, mogę panu dać choćby szabasówki.
— A dobrze, i siana dla koni wiązkę niech rzucą.
Gospodarz zawołał Zmory.
— Stróż! stróż!
Zmora ukazał leniwo głowę z za węgła.
— Co ty tam robisz?
— Co? juściż koło drew! — i ruszył ramionami, jakby go bolało niesłuszne posądzenie o próżniactwo.
— Pójdź i daj pańskim koniom wiązkę siana, a pan łaskaw do izby, czy może tu wynieść wódki?
Kalanka zdawał się nie wiedzieć dla czego roztargniony i wahający.
— Do izby! — rzekł — no, no, pójdę do izby...
Wziął fajkę od Jagody, któremu kazał zostać przy koniach, a sam z Juchimem wsunął się do sieni.
W wielkiej izbie zastali Surę, swoim zwyczajem zajętą tak, że nawet przybyłemu głową kiwnąć nie raczyła, gdy ją przywitał: — Jak się masz pani Sura? — Naścia przędła pod piecem i okiem tylko z ukosa rzuciła na pana i żyda. Z alkierza dolatywał donośny głos belfera, poprawiający niesforne intonacje bachurów, recytujących wśród ciągłych zachłystywań lekcję z Miszny.
Kalanka obejrzał to wszystko rzutem oka, poszedł do stołu, rzucił nań czapeczkę i fajkę, a sam przeciągnął się na ławie. Po chwilce sam Juchim przyniósł mu kieliszek, którego nóżka lakiem przytwierdzona była, i flaszeczkę do szyi mającą przywiązany sznurkiem wysłużony korek, drugiemu już podobno pokoleniu wódkę od zwietrzenia zachowujący.
Sura z wielkim pospiechem, jakby jej ciężko było od bardzo ważnych odrywać się zatrudnień, pokrajany w kostkę chleb i szczyptę soli postawiła na stole milcząc i zaraz odeszła.
— Za twoje więc zdrowie Juchimie! — zawołał Kalanka wychylając szabasówki; splunął potem, zakąsił i dodał:
— Dalibóg wódka nie zła! nie zła!
Żyd szydersko się rozśmiał i postawił ją na stole; poczem założył obie ręce za pas, poprawił jarmułki i zapytał:
— Jasny pan z miasteczka powraca?
— A toż wiesz, od pana pomocnika! Niedoimki, a niedoimki pokoju mi nie dają; musiałem go uprosić, żeby mi pofolgował!
— To bardzo dobry człowiek! — bąknął żyd mrugając oczyma i pokazując zęby.
— Aha! dobry człowiek! — rzekł Kalanka — ale mój owies jeszcze lepszy od niego.
Juchim rozśmiał się znowu.
Kalanka obejrzał się, westchnął i ku oknu rzucił okiem.
— Dawno tu był Boikowski? — zapytał.
— Boikowski? On tu rzadko bardzo przyjeżdża; po co jemu tu jeździć? Mało on ma roboty w Zaborzu! Tam także niedoimki i gospodarstwo i z chłopami zatargi.
— A daleko ztąd wprost do Zaborza?
— Przez las... — począł żyd, i urwał zaraz, z zaiskrzonem okiem pytając: — A panu co do Zaborza?
— Co mnie do Zaborza! — rozśmiał się młodzieniec z niejaką radością... — To tak! Boikowski mi dawno znajomy, służył u mnie i myśliwy; chciałem z nim zapolować.
Żyd głową pokręcił i rzucił ramieniem gwałtownie.
— Przez las — kończył wlepiając badawcze oczy w przybylca. — Przez las... na wprost, ale to droga niegodziwa, będzie mała milka, może trzy ćwierci mili.
— Dawno byłeś w Zaborzu?
— O! wczoraj! Ale co pan tak się dopytuje o Zaborze!
— A o czem-że gadać będę? juściż potrzeba o coś pytać!
— No! to czemu pan nie pyta o Hałuki, albo o Obodyńce?
— Bo mi przyszła na myśl wioska wasza, wszak Zapadnia do Zaborza należy?
— Nu! a jakże!
Trochę zamilkli; żyd przemyślał coś, zdawał się kombinować i dochodzić, przeszedł się ku alkierzowi i powrócił.
— Pan bywa w Zaborzu?
— A czemuż nie? bywam!
— To piękna wioska?
— Zachciałeś! jak wszystkie nasze poleskie wsie, dużo lichej ziemi, wiele błota i na nic niezdatnego lasu.
— Co pan gada! co pan gada! — uniósł się arędarz żywo — takiej drugiej nie ma na całą okolicę. To złote jabłko! Czego jemu brak? Las, choćby towarny, łąki nie skoszone; pola i dobrego po uszy; a ludzie bogaci i chaty siemieniste. Młyn, woda, tylko gospodarza nie ma, nie ujmując panu Boikowskiemu. On także dobry gospodarz, ale co innego kiedy pan a gospodarz razem. Za nieboszczyka naszego sędziego, co to było za gospodarstwo! gwałt! on bywało sprzedawał żyta i po pięćset korcy, pszenicy nieraz po dwieście i trzysta. Z samej arędy z młynem mają trzy tysiące. Nu, to zła wioska?
Żyd cały się aż zaperzył mówiąc o tem.
— Jakiżeś ty śmieszny, Juchimie — rzekł mu Kalanka; — alboż to w jednem Zaborzu to jest?
— Niech-że mnie pan pokaże drugą taką wieś na okoliczność? Już pańska część w Otrębach pewno tego nie dokaże co Zaborze. Zaborze! gwałt! tu tylko gospodarza daj! A kobiecie samej, choćby ekonom najlepszy, nie gospodarować... to darmo! Nasza pani dobra, poczciwa, bardzo poczciwa, ale ją nie do tego pan Bóg stworzył. Dopóki sędzia gospodarował, było i chleba i mięsa i pieniędzy, a teraz często po rubla na Zapadnie posyłają. Ja dawno jej mówię: Jejmość jaśnie pani potrzeba zięcia... poczciwego człowieka, a nie, to powoli, powoli, i chleba nie stanie...
— Ależ Boikowski dobry gospodarz?
Chciał coś powiedzieć z prędkości Juchim, ale widząc, że cały ten ustęp, umyślnie na zbadanie intencji przybyłego wydeklamowany, na nic się nie przydał i jego jeszcze badano, wstrzymał się nagle i zamilkł. Przybyły nagląc, powtórzył pytanie: żyd tylko brwi podniósł, usta wykrzywił, ramieniem wstrząsnął i odszedł w milczeniu.
— No? ale pani z niego kontenta i lubi go i słucha? — spytał znów Kalanka, biorąc milczenie w znaczeniu negacji.
— A kogo pani nie lubi? a kogo pani nie słucha? — rzekł po cichu żyd.
— Mówią, że i starego Stanisława bardzo też lubi?
— To co innego! — odparł żyd; — to stary sługa jeszcze nieboszczyka sędziego; on w domu jakby krewny, nie jak sługa.
— I to poczciwy, mówią, człowiek?
— On to poczciwy! ale ja jego nie lubię!
— Czemuż?
Juchim ręką tylko machnął.
Kalanka fajkę sobie nałożył i czy to że go wypytywanie bawiło, czy że miał potrzebę czegoś się dowiedzieć, rozpoczął je na nowo.
Nim jednak od komina, dokąd po ogień chodził, powrócił, żyd wywołany przez Surę, która ramionami ruszyła na niego i głową potrzęsła, dając mu znak, żeby milczał... stracił całkiem ochotę do rozmowy.
Zabrał flaszeczkę, chleb i sól, i ustąpił do alkierza, potem czegoś pilno wybiegł do sieni, a powróciwszy, począł indagującego jegomości zbywać pół-słowami. W tem głos obcy dał się słyszeć pod oknem:
— Hej, Zmora, psia wiaro, a już gdzieś w kącie leżysz do góry brzuchem! weź no mi konia potrzymaj!
Wszyscy wyjrzeli przez okno.
— To Boikowski! — zawołał Juchim z jakąś miną frasobliwą.
— A! to Boikowski! ot dobrze się trafiło, umówimy się o polowanie — żywo zawołał Kalanka. — Słuchaj no daj tu swoją szabasówkę.
Drzwi się otworzyły zamaszyście i nowa postać, na widok której Naścia od kądzieli wstała z uszanowaniem, ukazała się na progu.
Był to młody jeszcze człowiek, w szaraczkowym surducie, z rzemiennym paskiem, w butach do kolan, z nahajką w ręku; mina gęsta, wąs czarny do góry, oczy na wierzchu głowy wypukłe i błyszczące, nos orli, czoło niskie i zmarszczone. W ustach zaciętych i wąskich malowała się surowość i przywyknienie do gniewu; w ruchach widać było pewność siebie, jaką nadaje swobodne i bezpieczne miejsce, i dobry kawałek chleba. Zresztą pan Boikowski mógł służyć za typ nowego pokolenia ekonomów, którzy się bardzo różnią od pomocników ojców naszych. Tamci byli to ludzie skromni, niewielką rzeczą się kontentujący, nie myślący ze swego wychodzić stanu, pokorni aż do zbytku, ulegli aż do pochlebstwa, drobnym zyskiem zadowoleni i przygotowani stać całe życie u progu; nowsi są pospolicie tylko ekonomami tymczasowie: każdy z nich wzdycha do dziedzictwa, dzierżawy i uobywatelenia; spiesznie chwyta co tylko schwycić się daje, i na rachunek przyszłej niepodległości nie bardzo chce słuchać; dbały o swą dostojność, woli często miejsce utracić, niż najmniejszego, choć najbardziej zasłużonego doznać upokorzenia. Nowe to plemię ekonomów nosi głowę do góry, chętnie się bierze pod boki, czuje godność swoją, ale niestety! gorzej daleko, bo na większą skalę kradnie od pokornych poprzedników. Przytem wszystkie wady wieku wypiętnowały się na niem.
Pracować się nie chce, bawić i hulać celem życia; gawędka, karty, polowanie najmilsze zajęcie, obowiązek się spełnia od niechcenia, dla oka, wyręczając drugimi; a uchowaj Boże wymówki, harda odpowiedź gotowa na ustach. Gdybyć tylko odpowiedź! często najpodlejszą zemstą wypłaca się odprawiony dawnemu panu, nie patrząc wcale środków, jakiemi jej dopnie.
Pan Boikowski był właśnie ekonomem tego rodzaju; służył on w przekonaniu, że to nie potrwa długo, że nakradnie tyle, ile mu będzie potrzeba na dzierżawę, a z niej przejdzie na dziedzictwo; i szanując w sobie przyszłego obywatela, wcześnie uczył się grać jego rolę.
— A! pana Boikowskiego? jak mi się pan miewa? — powitał go Kalanka na krok postępując przeciwko niemu.
Ekonom uśmiechnął się, zdjął czapkę i dosyć poufale odparł:
— Do nóg upadam pańskich! do nóg upadam! Pan dobrodziej zapewne z miasteczka?
Żyd na obu wejrzawszy, dziwną zrobił minę i cofnął się chmurny aż do alkierza.
W izbie tymczasem ciągnęła się dalej rozmowa:
— Jakże się cieszę, żeśmy się tu spotkali — rzekł Kalanka; — pytałem się Juchima właśnie, czy tu nie bywasz, tylko cośmy o tem mówili, ażeś się zjawił, chwała Bogu!
— Jeśli Juchim nie obiecywał mnie, to nie bez przyczyny — odparł ekonom — albo to mnie można odjechać? Wszystko tam na mojej głowie: zajęcia bez miary, cały majątek na mnie, gospodarstwo, interesa... ledwie temu rady dać mogę. Człowiek ledwie ma czas odetchnąć. A nie zawadziłoby i do Juchima zajrzeć, bo i tu porządku nie ma!
Juchim słysząc to z progu alkierza, ramieniem rzucił, i jakby usiłując pozostać chłodnym, do drugiej izby się skrył.
— Nie możnaby ci służyć kieliszkiem wódki? — spytał Kalanka, — dobrą ma szabasówkę.
— Dziękuję panu, po herbacie wyjechałem z domu, bo miałem gości — rzekł kłaniając się nieco Boikowski.
— No! a na polowanie się zbierzemy?
— A! dobrzeby to było — odparł ekonom — ale zajęcia tyle, że człowiek czasu połapać nie może.
— Właśnie chciałem cię prosić do siebie, mój panie Boikowski; mam w Otrębach knieję dobrą, jesteś amatorem myśliwstwa, strzelasz wybornie, zabawilibyśmy się, mam psy doskonałe. Możebyś przecie urwał kiedy chwilkę wolną?
— Jeśli pan tak łaskaw, muszę mu służyć.
Po tych kilku słowach, których żydzi z wielką słuchali uwagą, choć zdawały się nie zajmujące, zaczęto mówić o koniach i Kalanka z panem ekonomem wyszli do bryczki obejrzeć bieguny, a razem i kozackiego wierzchowca, którym się chwalił Boikowski.
Był to także niepozorny szkapa, chudowaty, grubokościsty, grubonogi, szyja długa, łeb wielki, ale miał niezrównane posiadać przymioty.
Kalanka wsiadł na niego i przejechał po piasku, sprobował czy zwrotny, wypuścił, osadził i zmęczonego oddał w ręce Zmorze.
— A co? — śmiejąc się zapytał Boikowski — prawda, że dobry koń?
— Nie ma co mówić, tęgi, pod charty byłby jedyny; niech no pan przyjedzie do mnie, utniemy może facjendkę.
— I owszem, ja od tego nie odbiegam; — kładnąc ręce w kieszenie rzekł Boikowski — aby tylko dobra!
To mówiąc odeszli na bok powoli i poczęli rozmawiać ciszej, nieco oddaliwszy się od karczmy. Rozmowa ta trwała dobry kwadrans, ale nikt jej podsłuchać nie mógł, bo niby oglądając konie, ustąpił Kalanka na trakt i o kilkadziesiąt kroków od karczmy się odsunął. Nie uszła ona wszakże bacznych oczu Sury i Juchima.
Żydówka pierwsza wychyliwszy się przez okno, wskazała w milczeniu mężowi rozmawiających; spojrzał za nią arędarz i zamyślił się głęboko, potrząsł głową jakby niemałą wagę przywiązywał do tego spotkania, i nie spuścił już z oka pana Kalanki i Boikowskiego, jakby z ruchów ich i min usiłował odgadnąć, co z sobą mówili.
Wkrótce jednak narada się skończyła, a że konie popasły, Kalanka odesławszy przez Jagodę pieniądze za wódkę do karczmy, sam zaraz siadł na bryczkę. Zabijaka krzyknął na konie, pan podał rękę ekonomowi, żegnając go bardzo serdecznie, i odjechał.
Boikowski przez chwilę popatrzał za odjeżdżającym i wszedł nazad do karczmy, jeszcze wzgardliwszy, dumniejszy, hałaśliwszy niż wprzódy. Czapki już nie zrzucając, rozwalił się na ławie i kazał sobie ognia podać do fajki. Naścia z pokorą i pospiechem mu służyła. Juchim chodził jeszcze po alkierzu, wzdłuż, wszersz, latał, rzucał się, ale nie spieszył do Boikowskiego, starając się widocznie wprzód uspokoić i ukołysać.
— Żydzie, a chodź-no tu! — zakrzyknął pan ekonom. Arędarz pokazał się na progu, ręce za pasem, oczy błyszczące, wargi drżące, uśmiech złośliwo-szyderski w całej twarzy.
— No? a co?
— A co? wszakżeś powinien tu stać i czekać co ci powiem, o co cię zechcę spytać? Ty nie wiesz, że ja tu pan?
Żyd tylko ramieniem rzucił i usta oddął pogardliwie, ale Boikowski tego nie zobaczył.
— Czemuś mi mojej baryłki nie nalał? hę?
— Bo wódki tyle tylko mam co na szynk? jutro Benjamin pojedzie, to i baryłka będzie.
— A co mnie do tego, wiele u ciebie wódki! mnie moje o każdym czasie być powinno. Słyszysz? — pytał, widząc, że żyd nie odpowiada.
— A słyszę.
— Żeby mi baryłka była dziś jeszcze wieczorem w Zaborzu.
— Nu, to będzie.
— Tak! pilnuj się! ty wiesz, że ja tu mogę wszystko, ja tu pan.
— Nu! a paniż co? — zapytał trochę szydersko Juchim.
— Pani — śmiejąc się odparł Boikowski — pani u mnie w kieszeni; ja co chcę to robię.
— Nu, to panu, chwała Bogu! dobrze się dziać powinno? — rzekł dalej rozmowę ciągnąc żyd.
— Zdaje się.
— A pan myśli i robi, żeby to dobrze się skończyło?
— Ja? oszalałeś czy co?
— Pan myśli, że my nie rozumiemy co to za facjenda z Kalanką?
Porwał się z ławy z niejakim przestrachem ekonom, wlepił oczy w żyda zdziwiony, pomięszany i dodał:
— Co ty pleciesz?
— On pana nie darmo hołubi, ale w końcu zobaczycie, że się oszukacie.
Domyślnością żyda i jego słowy dwuznacznemi przez chwilę tak był strapiony ekonom, że nic odpowiedzieć nie mógł; wreszcie usiłując się wykręcić, podchwycił:
— Na czem? na koniu?
— Ej! gorzej jak na koniu.
— Coś bo tobie chodzi po głowie, Juchimie, czego ja doprawdy nie rozumiem.
— Bo pan rozumieć nie chce. Aj! aj! na co to już darmo przedemną udawać; żyd wszystko wie, nawet co kto myśli!
Widocznie mięszał się Boikowski.
— Głupiś — rzekł impetycznie — sam nie wiesz co ci się śni.
— Nu! nu! niechaj tak! patrz pan tylko, żebyś sobie sam nie wyrzucał, jak co zrobisz niedobrze.
Ekonom wyraźnie wałczył z chęcią wynurzenia się przed żydem i zasiągnienia jego rady, a potrzebą zachowania jakiejś tajemnicy, i zadumał się, zdawał rachować; wreszcie porwał za czapkę:
— Durzysz się nie wiedzieć czem Juchim — zawołał; — wam żydom zawsze w głowie, czego drudzy i nie pomyślą. Pamiętaj-no, żeby mi wódka była.
— Nu! nu! to będzie; niechaj ja i nic nie wiem.
Jeszcze na progu zaciął się Boikowski, odwrócił do arędarza, chciał mówić i czapkę nacisnąwszy na uszy pospieszył milcząc do konia. Juchim może w nadziei zwierzenia odprowadzał go.
Przed karczmą Zmora z fajeczką w ustach trzymał kozacką szkapę, która głowę spuściwszy, resztek siana szukała na ziemi. Siadł raźnie pan Boikowski, skinął tylko głową i poleciał wąską drożyną do Zaborza wiodącą.
Długo z szyderskim uśmiechem wiódł za nim okiem żyd, chodząc po zajeździe karczemnym, coś gadał do siebie, jarmułkę podrzucał, pejsy targał.
Zmora patrzał z kąta na niego.
— Już go djabli męczą — mówił do siebie nakładając nową fajkę — o! jak się wierci... kręć się nie kręć, tak i ja się doczekam, że cię czarci porwą. I pieniądze cię nie obronią i Sura nie uratuje... szatańskie plemię... A wówczas komuż kiedy nie mnie zostać tutaj szynkarzem!! Dopiero będę pan!
Tej słodkiej nadziei uśmiechnął się Zmora!
— Ale wówczas zje djabła i moja Naścia, żebym ja jej dał wódki... ani kropelki... dosyć się jej napiła; na mnie kolej. Tylko że to żydzi ci, to twarde licho.
Ten zwrot wywiódł mu z piersi westchnienie, ognia skrzesał, siadł na kłodzie i głęboko się zadumał.
Z karczemki na trakcie, opisanej na początku powieści, jechał pan Boikowski wprost przez lasy do wsi Zaborza; nazywano tę objazdkę drogą, ale wcale na to nie zasługiwała. Widzieliśmy już wyżej jak wyglądał trakt; ten stosunkowo był wyborny, bo nim przecie, choć wywracając się czasem, jechać było można; tu zaś miejscowi tylko konno, wozem lub bryczką odważali się puścić, a i ci nocą najczęściej błądzili. Zrazu, na zjeździe gościńca, obiecywało się to nie najgorzej, ale im dalej w las, ścieżynka stawała się coraz węższa, mniej znaczna, przecinały ją tysiączne drożyny, któremi tylko po drwa i na łąki jeżdżono; nareszcie ginęła zupełnie miejscami, tak, że na oślep szukać jej było potrzeba. Tu instynkt poleszuka zastępować ją musiał: w przerzedzonym borze pustym, gdzie gęsta trawa nizka puściła się, okryta szyszkami i opadłemi igłami sosen, koła nie zostawiały śladów po sobie, ziemia była równa i gładka; — wszędzie więc mogła być droga, a wszędzie znacznej nie było.
Dalej następowały brody niezmiernie długie i porozgałęziane, a tak głębokie i mętne, że na ich dnie nic widać nie było; te do reszty nieznającego miejscowości zbijały z tropu.
Pan Boikowski wszakże znał zbyt dobrze okolicę, by w niej mógł zabłądzić; sam koń byłby pana, w niedostatku innego przewodnika, odprowadził do domu. Większe pół mili trwał las nieprzerwany, wreszcie rozrzedzać się począł stopniami, gęstsze coraz pnie się pokazywały, choiny młodsze i rozrzucone; w dali migały z za gałęzi pola jaśniejsze, droga widoczniejszą się stała i wszystko zwiastować poczynało niedaleką, już wioskę.
Mrok padać poczynał, ale Zaborze ukazywało się jeszcze widocznie, oświetlone w pełni ostatniemi jaskrawego zachodu brzaskami. Była to osada położona na płaszczyźnie opasanej lasami, nad mało widocznym, bo w znacznej części zarosłym stawem; czarna cerkiewka drewniana panowała z jednej strony chatom ukrytym w zarośla, z drugiej zabudowania dworu wśród wyższych drzew, podnioślejszemi wzbijał się ścianami, gdzie niegdzie bielejąc kawałem starego muru lub tynku. Dom mieszkalny, nieco okazalszy od otaczających go domostw, ze staroświeckim łamanym dachem, na tle lip, kilku ciemnych świerków i rozłożystych klonów, białemi wyskakiwał kominami; po za nim kopułkę małej kapliczki, wysoki lamus, stodołę i długie obory widać było.
Niskie chaty włościan ginęły wśród płotów, sadów, grusz i wiśni; gdzie niegdzie tylko sterczał nad niemi żuraw studni, lub wąski niebieskawego dymu pasek w złociste niebo się unosił.
Wieczór wiosenny odzywał się w śpiewach pastuszków jak szczebiotanie ptasząt, właściwych tej roku porze; wierzbowe fujarki towarzyszyły im wdzięcznie i ochoczo. Włościanie na drobnych swych konikach ruszali już w lasy gromadami, pędząc przed sobą spracowaną i głodną chudobę.
Pan Boikowski, wcale nie zajęty pięknym obrazem, jaki go otaczał, zadumany, przeleciał cwałem wiejską ulice, świszcząc krzykliwą jakąś i niesforną zwrotkę hulackiej piosenki, potem zawrócił w lewo i płotami otoczoną drogą ku dworowi pognał. Tu znowu zjechał w prawo, na węższą uliczkę i po nad ogrodami krążąc, minąwszy dwór, stanął na folwarku.
Folwarczny dom równie był stary jak sam dwór, i dosyć powierzchownie opuszczony. Dzieliły go od dworu ogród, sad i warzywne grzędy; na ustroni usunięty, panował wszechwładnie stodołom, oborom i całemu gospodarskiemu zabudowaniu, do którego przytykał. Jeszcze bliżej otaczały go: stajnia, chlewki, drwalnia, obórka na wyłączny użytek pana ekonoma służące, i okalające dziedzińczyk, w środku którego brzeziną misternie od zwierza obwarowany, był kwiecisty krąg georgiń, irysów i róży.
Ukazanie się pana Boikowskiego było hasłem wrzawy na folwarku; krzyknął potężnie na parobków, żeby od niego konia wzięli; nie dosyć szybko przybiegającego fornala skropił nahajem po grzbiecie i rozpoczął gniewać się srodze, że gumienny w ganku na niego nie czekał i śmiał się ku stodole udać, a może do swojej chaty, nie odebrawszy wprzód dyspozycji.
Domyślając się przybycia mężowskiego, po krzyku i ruchu jakie zrodziło, pani ekonomowa wyszła na ganek. Była to młoda kobiecina, wcale przystojna, ubrana wykwintnie i z pretensją, z włosami dokoła głowy w pukle zawinionemi, z czarnem żywem okiem, z minką lwicy, fajką w ustach i pieskiem na ręku. Ani po Boikowskim takiej żony, ani po folwarku takiej pani niktby się pewnie nie spodziewał.
Postawa jej dowodziła, że się wcale nie ulękła straszliwego swego małżonka; on obejrzawszy się i spostrzegłszy ją, trochę z tonu spuścił.
— A gdzieżeś to tak długo bywał, panie Michale? — spytała jejmość wyjmując na chwilę z ust cybuch z pięknym bursztynem.
— Zmiłuj się, małoż tu jest dokąd jeździć za tem szelmoskiem gospodarstwem! z tymi niegodziwymi chamami! Człowiek nie wie prawdziwie jak się rozerwać na wszystkie strony; a tych tu trutniów nie dopilnować!
— No, a gdzieżeś przecie był?
— Wszędzie być musiałem, na ostatku dojechałem aż do Zapadni, bo kochany Juchim już nam i wódki nie daje.
— Trzebaż mu było gałganowi dobrze uszy natrzeć; za nadto coś sobie ufa! Nie wie tego, że jak my tylko zechcemy, choć dwadzieścia lat tu siedzi, wykurzyć go potrafim. Ale to fraszka. Pani tu kilka razy przysyłała po ciebie; czegoś jej tam potrzeba!
— O! ba! Toż człowiek wszędzie razem być nie może; niech pani poczeka, są pilniejsze rzeczy.
To mówiąc weszli do środka.
Posądzam was może niesłusznie kochani czytelnicy, że nie zrażeni jeszcze drobnostkowością moich opisów, gotowiście żądać, abym wam przedstawił mieszkanie państwa Boikowskich?
Stanie się zadość woli waszej, chociaż tylko przeczutej. Powieść zawsze ma na celu wystawić jak najwięcej stron życia, które wzięła za przedmiot swych studjów; chętnie więc maluje nawet zewnętrzną jego postać, gdyż to co otacza człowieka, wiąże się z nim potężnie i charakteru jego tajemnice odsłania.
Pierwszy pokój, bo izbą nie godzi się go już nazywać, jak się zaraz przekonacie, pomimo, że był niski, bez sufitu i ściany miał grubo a dość garbato powylepiane; starannie jednak pracował nad pokryciem swych ułomności. Krzywe, maluśkie okienka o czterech szybach, prostowały i powiększały firanki, podłoga była nowa i olejno wymalowana; w jednym kątku stała kanapa i stół, na którym w szklance woniał kwiatów bukiecik; w drugim komoda serwetą kolorową pokryta, szklankami rzniętemi posrebrzanemi i różnemi gracikami podejrzanego smaku przybrana. Pod samem oknem wyciągał się stary szesląg skórą obity.
Na ścianach wisiały w czarnych ramach różne nieszczęść ludzkich nieszczęśliwe przedstawienia, jako to: Paweł i Wirginja, Atalla, Genowefa Brabantska, Heloiza z czułym Abellardem, a nawet, jeśli się nie mylę, i bardzo małpowato wyglądająca Franczeska. W miejscu, które pani Boikowska zajmowała przed chwilą na kanapie, roztwarta książka świadczyła o jej szlachetnem zamiłowaniu w literaturze. Czytała, niestety! Żyda tułacza!
Zresztą nigdzie nie widać było śladu zajęć gospodarskich, a nawet kalendarz ze ściany absentować się musiał, wygnany, jak się domyślam, dla swych staroświeckich okładek.
Drugi obok, mniejszy, ciemny pokoik sypialny, równie starannie przybrany, nie był też przeznaczony do pracy; mylę się, stała tam na widoku najpożyteczniejsza a najkosztowniejsza z robót kobiecych: zaczęta w krosnach kwiecista na kanwie poduszka.
Drzwi mniejsze z bawialnego pokoju wiodły do kancelarji pana Boikowskiego, izdebki przyozdobionej kolekcją nahajek, zbiorem cybuchów i kilką parami wykrzywionych butów. Stojący tu stół, obryzgany atramentem, zarzucony regestrami i raportami, zdobił kalendarz, sennik, linja i szczotki do włosów. Naprzeciw jeszcze była piekarnia, czeladna izba, kuchnia, gdzie synek państwa Boikowskich, którego wychowaniem sama pani, dla słabego zbyt zdrowia i rozdrażnionych nerwów, zatrudniać nie mogła, cały dzień spędzał w towarzystwie ochoczo mu posługujących pastuszków. Dziecię ekonoma wprawiało się tu do przyszłego stanu swego, targając ich bezkarnie za włosy i bijąc po policzkach, gdy mu przyszła fantazja.
Państwo ekonomowstwo weszli tymczasem do bawialnego pokoju; ona rzuciła się na kanapę, przygasłą rozdmuchując fajkę, on przed nią w dosyć uniżonej pozostał postawie.
— A cóż, widziałeś się z Kalanką? — spytała Jejmość puszczając kłąb dymu.
— O! a jakżeś to zgadła? — trochę usta zaciąwszy zapytał mąż.
— Wielka sztuka! sameś mi mówił, że się tam macie zobaczyć.
— Ja?
— A ty!
— Kiedy?
— O! dajże mi pokój! Alboż mogę spamiętać? Wczoraj, czy dzisiaj; inaczej, proszę cię, zkądżebym to wiedzieć mogła?
Jegomość tylko głową pokiwał.
— Widziałem się — rzekł cicho — widziałem, zgadłaś.
— No, i cóż tedy?
— A cóż ma być? zwyczajnie, złote góry tymczasem obiecuje, ale żebyśmy tylko źle na tem nie wyszli, moja Tereniu. Reflektuję się, że podobno wielkie robimy głupstwo.
— Znowu poczynasz swoje! nieznośny z ciebie ciamajda.
— Już ja to wiem, że ty mnie nigdy nie posłuchasz. A mnie ten łotr Juchim, który nie wiem jak wszystko zdaje się przewąchał, pierwszy strachu napędził.
— Na cóżeś się przed nim wypaplał?
— Ja! miałbym się wygadać? Co ci się dzieje! Byłbym istotnie ciamajda! Słowa z nim o tem nie mówiłem, ale jak zobaczył żeśmy poszli na ustroń, niby konie opatrując z Kalanką, zaraz pomiarkował! I że to jak wiesz, żyd gorączka, języka za zębami nie strzyma, dał mi do zrozumienia, co o tem myśli. Kolnęło mnie to w serce, bo zdaje się, że ma rację.
— Słuchasz żyda; jemu o swoją skórę chodzi!
— Pomiarkuj-no jednak kochanie... nam się tu, nie ma co mówić, wcale dobrze dzieje.
— No i cóż z tego!
— A jak zrobimy co myślim, majątek pójdzie w inne ręce, kto wie czy tu nam tak panować pozwolą?
— Głupi jesteś, kochany Michale, pozwól to sobie powiedzieć — zawołała jejmość ruszając ramionami. — Jeżeli zgodzimy się pomagać Kalance, to pewnie nie darmo. Ja to już wprzód dobrze obrachowałam. Musi nam część swoją w Otrębach puścić darem darmo na lat trzy, a oprócz tego utrzymamy się na ekonomji tutejszej.
— Dobrze to obiecywać, a nuż nam potem da koziołka? procesować go o to niepodobna!
— A któżby na słowo się zdawał i na łasce chciał zostać? Kontrakt na Otręby weźmiemy wcześnie, i o ekonomję też czarno na białem spisać nie zawadzi.
— Chyba! chyba! — rzekł zamyślony Boikowski.
— Darmo sobie tem głowy nie susz — odezwała się sama pani — ja to już wszystko ułożę za ciebie z Kalanką; twoja rzecz, żeby się staranie udało. Masz nad panią przewagę, korzystaj; trzeba o sobie myśleć.
— No! to się rozumie, ja swojego pewny!
Wśród tych słów otworzyły się drzwi i podżyła kobieta, którą ekonomowa powitała dość złośliwem: — Cóż to za szczęście, że możemy powitać u siebie pannę Kunegundę? — ukazała przez nie głowę.
Panna Kunegunda, nie młoda, smutna, bardzo skromnie ubrana, w szlafroku perkalowym, w wełnianej chusteczce, w czepeczku bez pretensji na głowie, twarz miała nie piękną, pospolitą, ale z wyrazem wielkiej dobroci i cierpliwości. Nie była to nigdy piękność, ale i w latach pięćdziesięciu ślady zostały, że się podobać mogła. Dobroć ma to do siebie, że wyryta na twarzy, nad wszystkie przymioty serca ku sobie pociąga. Jasno-blond włosy, jasno-niebieskie dziś zbladłe już oczy, usta uśmiechnięte, powaga poczciwości oblekająca postać całą, pomimo ubogiego stroju i ułożenia pokornego, mimowolny dla niej budziły szacunek. Ona i młoda ekonomowa były istotami tak sobie sprzecznemi, tak z różnych elementów złożonemi, że najmniej przebiegłe oko, zgody i przyjaźni między niemi na chwilę przypuścić nie mogło.
Na powitanie pani Boikowskiej wymuszone i szyderskie, które ona postępując ku drzwiom, z przyciskiem powtórzyła raz jeszcze:
— Cóż to za szczęście, że możemy powitać u siebie pannę Kunegundę? — klucznica, gdyż to był urząd dzisiejszy przybyłej, odparła bardzo spokojnie, z lekkiem tylko ramion poruszeniem:
— Żadne to szczęście, moja Jejmość; przyszłam tylko prosić pana Boikowskiego, bo od dawna oczekują na niego we dworze.
— Toż powinniście wiedzieć, że się nie mogę rozerwać — żywo ofuknął ekonom; trudno wszędzie być razem. Nigdy mi i odetchnąć nie dacie nawet. — Ruszaj do dworu, pani woła! — Dobrze waćpannie, co sobie z garderoby do spiżarni, a ze spiżarni do ogrodu, zdrowaśki odmawiając, spacerem się przejdziesz... dobiedz kiedy pani woła, ale ja nie mogę jak lokaj czekać na rozkazy w przedpokojach.
Panna Kunegunda wysłuchała całej tej perory, popatrzała, nic nie odpowiedziała, zawróciła się i wyszła.
— Oj to ziółko — ozwała się Teresa do męża — takie to ciche, pokorne, rzekłbyś że gęby nie ma, a do wszystkiego złego najpierwsza. Niech co najmniejszego zobaczy, zaraz pani doniesie, a nie ustrzedz się przed nią, wszystko wyszpera.
— Niechaj sobie donosi — śmiejąc się rzekł Boikowski — co ja powiem pani, to święte. Ona zamilknie, a ja każdą rzecz jak chcę wytłumaczę.
W tem powtórnie drzwi się z trzaskiem otwarły, żywo, zamaszysto i już nie smętna panna Kunegunda, ale piękna, zwinna czarno-brewa, wyskoczyła przez próg panienka. Strojna bardzo, wyświeżona jak lalka, w jedwabnej sukience, w floransowym fartuszku, w safjanowych trzewiczkach, z chustką w ręku, z parasolikiem w drugiem, z różą we włosy wpiętą, doskonale przedstawiała subretkę starych komedji. Nie wielkie to a ładniuchne stworzenieczko wleciało jak ptaszek, świergocąc i chichocąc, oglądając się, śmiejąc, jakby rade, że się z sobą popisze, bo wiedziało... o! wiedziało jak było ładne! W twarzyczce małej, okrągławej, jak jabłuszko rumianej, w koralowych usteczkach, w oku czarnem i płomienistem, w zadartym trochę ale bardzo kształtnym nosku, zgrabnych ramionach, popiersiu i zręcznej kibici, był nadmiar może trzpiotowatości, zalotności, ruchu, ale się to wybaczało tej oryginalnej subretce.
Była to uosobiona Rozynka komedji XVIII. wieku, gryzetka paryska i Lizeta Berenger’a... zlane w jedno.
Pani ekonomowa podała jej rękę po angielsku na progu, a Boikowski ze staroświecka ująwszy przydużą trochę łapkę, ucałował serdecznie pokrywającą ją glansowaną rękawiczkę.
— A! Frunia! przecieżeś sobie przypomniała o nas! Jakżem ci wdzięczna, żeś choć zajrzała do mnie!
— Podziękowanie nie zasłużone; na ten raz przybiegłam tylko za interesem.
— No, może i pani po mnie? — zapytał Boikowski.
— A cóż pan myślisz? właśnie pani mnie przysyła!
— No, idź bo już, idź — zawołała Teresa — gotowa się pani zniecierpliwić i pogniewać.
— Gdzież znowu! — odparł Boikowski biorąc niechętnie za czapkę — alboż się to ona umie gniewać? Ale wszelako, do zobaczenia, musi być coś pilnego, pójdę.
— Pilnego? — widzisz pan przyszły jakieś rządowe obwieszczenia czy palet, pani już niespokojna, a tu nikt jej przeczytać nie potrafił.
Frunia rozsiadła się wygodnie na kanapie obok ekonomowej, a Boikowski nie bez pomrukiwania wyszedł nareszcie na ganek. Tu jeszcze połajał parobków, wyciągnął się pary razy i leniwo poszedł ścieżką przez sad i ogród ku dworowi.
My za nim.
Dwór, któryśmy już z dała ujrzeli, był stary, ale się jeszcze jako tako trzymał. Z bliska wiek na nim był znaczniejszy; część ścian dla pogniłych podwalin chyląc się, prosiła o podpory i dach miejscami dziurami świecił, niedbale przyrzuconemi słomą; okna wypaczone miały pozór wypadających, a staroświeckie okienice z serduszkami, po większej części na jednej tylko trzymały się zawiasie.
W około nie wiele zmieniono z dawnego rozporządzenia: dziedziniec od sadu oddzielał jeszcze częstokół wysoki, a w ogrodzie drzewa siedziały posłuszne, w wyprostowanych rzędach, formujących ulice i kwatery. Kilka kanapek darniowych, altanka zgrzybiała, huśtawka zepsuta, stół pochylony, dowodziły, że ogród dawniej nie dla samej korzyści i wygody, ale do przechadzki i zabawy też służył. Było w nim cienisto, trochę wilgotno i opuszczono; wszystko dziczało, drzewa i ulice, których graca nie tknęła od dawna. Sam dwór pozór miał smutny, bo koło niego brak było starania; pobiała dawno poodlatywała, a o nowej nikt nie pomyślał; tu i owdzie chwast już ciekawie do okien zaglądał, mchy rozsiadły się na dachu, grzyby rosły na spruchniałych brukach bliższych podwaliny. W częstokole oddzielającym ogród wypadłe szczerby źle zaplecionym na prędce połatano płotem.
Obszerne to dosyć było domostwo; pan Boikowski przeszedł naprzód wielką sień pustą, w której od dawna zgasła, wisiała u sufitu potłuczona latarnia, zajrzał potem do niemniej rozległej kawiarni, w której parawany tworzyły osobny pokoik Fruni, a zastawszy tu tylko dziewczynkę u komina drzemiącą, śmiało uderzył w klamkę bawialnego pokoju.
Troje okien z niego wychodziło na ogród, posępny, czarny i pusty, ożywiony tylko kilką bliższemi domu grzędami kwiatów; dwoje drzwi wiodły na prawo i lewo. Stara kanapa, stół, gierydonik z filiżankami, piec kaflowy, kilkanaście krzeseł, ubierały niedostatecznie smutną tę i chłodną salkę. Posadzka w niej chwiała się pod nogami, dziwne doliny i pagórki kształtując, a dawne malowanie obrukane, pozatynkowane miejscami, gdzie indziej opadłe, przykro sprzeczało się z otaczającą je zapyloną pobiałą. Wielki portret mężczyzny, w dawnym polskim stroju, na przeciw zwierciadła wiszący, ożywiał trochę tę pustkę.
Boikowski przeszedł z niej na prawo, nie starając się wcale o przygłuszenie stukotu, jaki podkute jego buty robiły; owszem, umyślnie zdawał się stąpać głośno. Drugi pokój cały był zajęty kobiecym sprzętem, krosienkami różnego rodzaju, stoliczkami, krzesłami, poduszkami; ale w nim równie nikogo nie znalazł pan ekonom. Świeżo widać rzucona książka do nabożeństwa, przy której leżały na widoku dwa z pieczęciami wielkiemi papiery, zdawała się mówić o niedawnem oddaleniu się pani. Boikowski obejrzał się, ramionami ruszył niechętnie i niecierpliwie, tu i owdzie powlókł oczyma z szyderską ciekawością, i nie idąc już dalej, chrząknął parę razy, a potem zakaszlnął głośno.
— Kto tam? — spytano łagodnie z sąsiedniego pokoju.
— Ta ja, Jaśnie pani, Boikowski.
— A dobrze, właśniem po niego kilka razy już posyłała — odpowiedziała wychodząc z sypialni nie młoda już kobieta. — Dobry wieczór ci, panie Boikowski; powiedz, proszę, niech mi świecę przyniosą.
Skrzywiwszy się, czego po ciemku widać nie było, pan ekonom poszedł kazać dać świecę i powolnie, z przyzwoitą powagą powróciwszy, ujął się za krzesło blisko stojące, nogę na nogę założył, głowę podniósł i czekał.
— Gdzież to pan bywał? — odezwała się pani zasiadając na kanapie i poprawiając w koło siebie poduszki.
— Byłem w polu... musiałem być wszędzie koło gospodarstwa; pani wie, że wszystko na mojej głowie, wydołać trudno, ledwie teraz do domu się przywlokłem.
Dziewczynka z kawiarni przyniosła świecę i szczypce.
— A Stanisław gdzie? — spytała pani.
— Poszedł za panienką na przechadzkę.
— To jeszcze nie powrócili?
— Nie, pani!
Przyniesiona świeca rzuciła na twarz dziedziczki blask, dający się jej lepiej przypatrzeć. Była to niemłoda kobieta, blada, okryta wczesnemi marszczkami, które piękne niegdyś rysy zmieniły, z oczyma zapadłemi, z ciałem zgiętem, z wyrazem znużenia i boleści, który w ruchu, głosie i wejrzeniu zarówno się malował. Widać jeszcze było, jak niegdyś prześliczną być musiała, widać było, że przecierpiane boleści zawcześnie z niej smutną zrobiły ruinę. Nie tyle bowiem lata jak raczej nieszczęścia wypiętnowały ślad swego przejścia na jej twarzy; siła życia widocznie pasowała się tu jeszcze z rozkładającym ją ciężarem smutku, z gryzącą boleścią. Choroba z tych nasion wyrosła, dojadała ją do reszty, i wychudzenie nadzwyczajne, kaszelek krótki, częsty a suchy, blask oczu głęboko pod sklepienie powieki zapadłych, żółto-woskowa bladość, jakieś gorączkowe poruszenia i niepokój zdradzający się co chwila, potem osłabienie nagle... aż nadto wyraźnie stan jej objawiały. Głowa ciążąca pochylała się ciągle na jedno lub drugie ramię, oczy spuszczały ku ziemi przymykając powiekami, całe ciało zginało szukając podpory.
Z trudnością zdawała się nietylko poruszać, ale mówić nawet. Pomimo cierpienia jednak, nadzwyczaj łagodną i pełną dobroci twarz miała, a dobrotliwość jej zarówno zdawała się pochodzić z usposobień serca i z rozpaczliwego jakiegoś zobojętnienia. Ubrana była stosownie do wieku, ale z widocznem staraniem i smakiem; nic w tym stroju nie sprzeczało się, nie biło w oczy i wszystkie jego części harmonijną a skromną stanowiły całość.
Taką była pani Żacka, dziedziczka Zaborza, wdowa po Jerzym Żackim, sędzią per excellentiam zwanym, bo długo ten urząd piastował i polubownie we wszystkich sporach współobywateli spełniał go do samej śmierci. Lecz odłóżmy historję jego, a wróćmy do rzeczy.
Pani Żacka sparła się na krawędzi kanapy i słabym głosem odezwała się do ekonoma:
— Mój Boikowski, zobacz-no tam, koło mojej książki nabożnej na stoliku, leżą dwa jakieś dzisiaj przysłane pisma; jestem niezmiernie niespokojna, przeczytaj je i powiedz mi o co to chodzi.
Zbliżył się ekonom, przysunął sobie świecę i począł rozpatrywać się w urzędowych poleceniach.
— Jedno — rzekł — o niedoimkę, a drugie, — dodał po chwili chowając do kieszeni papiery — o podwody.
— Nic więcej?
— Nic więcej.
— Wieleż tam znowu tej niedoimki?
— Tysiąc kilkaset złotych.
— To jakieś nieśmiertelne tysiąc kilkaset złotych; zawsze je płacę, nigdy zapłacić nie mogę.
Boikowski drgnął niecierpliwie i pokręcił wąsa.
— Cóż to za dziw — rzekł porywczo — rosną winy i nowe podatki przychodzą.
— Powiedz-że mi, zkąd my to zapłacimy?
— Już co tego jaśnie pani, to nie wiem.
— Ja nie mam nad trzysta złotych — odezwała się pani Żacka niemal z płaczem.
— Co jaśnie pani rozkaże, to ja zrobię.
— Ale poradź-że mi, co ci mam kazać! mamy co do sprzedania?
— Nic nie ma!
— Jakto? już nic? Mieliśmy przecież tyle żyta!
— Żyto się rozeszło na ordynarje, na odsiew, na potrzeby dworu, a trochę jaśnie pani sama sprzedała.
— Wszak nie więcej nad pięćdziesiąt korcy.
— No! a reszta w rozchodzie.
— Stanisław mi mówił niedawno, że są jeszcze dwie sterty.
Słowa te pani Żackiej, nie śmiało i po cichu wymówione przez nią, były hasłem okropnej, niespodziewanej burzy.
Boikowski zaczerwienił się i konwulsyjnie rzucił, pani Żacka zadrżała.
— Pani bo słucha Stanisława, a stary prawi sam nie wie co, banialuki jakieś wyplata, donosy na mnie robi. On nie może wiedzieć co się u mnie w gospodarstwie dzieje; i nosa w to nie powinien wtykać... to do niego nie należy.
— Ale mój Boikowski, nie gniewaj-że się, bo mi tem przykrość robisz i chorobę; wiesz jak mnie to szkodzi! Cóż tak złego, żem się spytała?
Ekonom przerwał gwałtownie:
— Bo to jaśnie pani źle, bardzo źle, niech mi pani daruje moją szczerość, że pani lada kogo słucha... Wszyscy tu plotki sieją, a człowiek co pracuje, haruje, co mało duszy nie wyzionie... nie ma u pani wiary i dobrego słowa. Przyznam się, że jeżeli tak dalej wszyscy do mego gospodarstwa mięszać się będą, Stanisław sobie, panna Kunegunda sobie, to ja tu niepotrzebny i za służbę dziękuję.
Z przestrachem porwała się na wpół z kanapy pani Żacka.
— Ale mój Boikowski, nie unoś-że się, proszę cię! — zawołała niespokojna. — O cóż ci chodzi? Pytam się tylko, to mnie objaśnij.
— Jak Boga kocham, że będę zmuszony jaśnie pani za służbę podziękować.
— Proszęż cię, co ci się to stało? cóżem ci tak okropnego powiedziała?
— Ja jestem człowiek honorowy — mówił ciągle Boikowski — mnie sumienie moje droższe nad chleba kawałek, wolę tułać się i na bruku siedzieć, niż żeby mi kto oko zapruszył.
— Ale któż ci co wymawia? Kto cię o co posądza? Upamiętaj się, uspokój się, proszę cię mój Boikowski. Co ci się takiego stało? Najlepszy jesteś człowiek, zupełnie ci wierzę, wszystko zdałam na ręce twoje, ale mnie nieznośnie męczysz temi swojemi wybuchami.
— Jaśnie pani bo wierzy tylko Stanisławowi!
— Stanisław jako człowiek, bardzo się mylić może — odpowiedziała sędzina — muszę mu jednak wierzyć, bo to mój stary i wierny sługa, znam jego poczciwość, znam przywiązanie do nas.
— Przyznam się jaśnie pani, że trzeba nareszcie, żeby pani jednego z nas wybrała.
Sędzina wzięła się za głowę, pochyliła na poręcz, zakaszlała.
— Panie Boikowski — odezwała się wysiloną głosu resztką, — nie dziwacz, proszę cię; pytałam się ciebie o żyto, bo mi istotnie Stanisław mówił, że są jeszcze dwie sterty, i odpowiedz-że mi po prostu, a nie nabawiaj mnie choroby.
Ekonom postrzegł się po niewczasie, że za daleko zabrnął; zmiana głosu zatrwożyła go, zaczął więc żywo z innej beczki.
— Niech jaśnie pani raczy mi darować, jeśli mnie uniosła żywość moja, ale niewiara srożej wszystkiego boli. Życie moje i zdrowie chętnie i ochotnie dla jaśnie pani poświęcam. Bóg świadek, że staram się jak mogę; jedynie przez gorliwość, przez przywiązanie, choć miałem lepsze kondycje, a wolałem tu zostać.
— Bardzo ci dziękuję, wierzę ci kochany Boikowski, szanuję ciebie, jesteś najpoczciwszy człowiek, ale się popraw z tej niepotrzebnej drażliwości; wszakżem ci nic takiego nie powiedziała.
— Ja dla jaśnie pani w ogień i w wodę gotów jestem.
— Dziękuję ci serdecznie; jeśli ja nie potrafię, Bóg ci to nagrodzi — przerwała szybko sędzina; — ale proszę wróćmy już do tego o co pytałam. Żyta więc nie ma?
— Magazynowe to jest, ale tego ruszyć nie można.
— A! to więc sterty magazynowe?
— Pszenicy także nie ma.
— Spytałabym cię o przeszłoroczną stertę, ale znowu...
— Ja już nie śmiałem o niej wspominać, żeby jaśnie pani nie martwić.
— A cóż się z nią stało?
— Myszy całkowicie ziarno pojadły.
— Doprawdy! całkowicie powiadasz?
— Sama plewa i otręby; nie tylko to u nas tego roku taka szkoda, ale i po sąsiedztwie wszędzie. Musiałem ją na poślady obrócić.
— To wyraźne nieszczęście; ale poradź-że mi co mam zrobić; wiesz, że ja twoją szczerą i poczciwą radę cenię.
— Prawdziwie, nie wiem zkądby to wziąć; chyba już u Juchima.
— Masz rację, weźmiemy u Juchima.
— Ale u niego już i tak dwie raty naprzód wzięte.
— Dwie raty! Ja nic nie brałam.
— Kwitkami to się wybrało na potrzebę dworską — rzekł chrząkając ekonom.
— Ale któż te kwitki dawał? ja ich nie dawałam.
— Ja sam od siebie, na moją odpowiedzialność — chrząknął znowu Boikowski — to się okaże regestrami; zdaje się nic, nic, a to się tego przyzbierało.
Sędzina westchnęła żałośnie.
— Gdyby jaśnie pani była łaskawa zobaczyć regestra...
— O! dajże mi z tem pokój.
— Możeby Juchim zresztą dał jeszcze, choć sposobem pożyczanym? — spytała po chwili.
— Ja jutro z nim o tem pomówię; jeśli nie zechce, to pojadę do miasteczka, uprosimy się do żniwa.
— Rób, proszę cię, co chcesz... jak tylko można; wiesz, że ja nad wszystko obawiam się egzekucji.
— Już ja w tem, że do niej nie przypuszczę...
— Bardzo ci będę wdzięczna.
— Czy jaśnie pani ma co jeszcze do rozkazania?
— Nic więcej, mój kochany Boikowski; jestem słaba, bardzo słaba, potrzebuję spoczynku. Dobra noc ci, i tobie pora trochę spocząć.
— O! już to prawda, że człowiek ledwie dysze; ale dla jaśnie pani gotów jestem do ostatka sił. Nóżki całuję.
— Dobra noc ci, dobra noc.
Boikowski szybko, uśmiechając się, wyszedł widocznie rad z siebie, a pani Żacka pozostała sama, zmęczona, z sił opadła i drżącą ręką zadzwoniła.
Nie rychło weszło toż samo dziewczę zaspane, które jak widać, za wszystkich straż sprawiało w garderobie.
— Gdzie Frunia? — spytała pani Żacka.
— Albo to ja wiem? gdzieś poszła.
— A Kunegunda?
— Także poszła.
— A Stanisław?
— Z panienką.
— Jeszcze nie powrócili?
— Zdaje się, że już głos panienki słyszałam w dziedzińcu.
Tych słów domawiała dziewczynka, gdy drzwi od bawialnego pokoju powoli, ostrożnie się otwarły, i dwie nowe weszły postacie.
Pierwszą była córka jedynaczka samej pani, Justyna; drugą stary, chudy, maleńki, przygarbiony człowieczek, który drzwi jej otworzywszy, wcisnął się za nią po cichu, ze szczególną troskliwością poglądając na panią Żackę, jakby usiłował rozpoznać, w jakim ją stanie znajdzie.
Justyna była w całym blasku piękności i rozkwitu młodego: oprócz wdzięku i świeżości rysów jej twarzy, opromieniał ją jakiś idealny urok, nadziemską, zachwycającą czyniąc istotą. Miała w sobie coś czystego, smętnego, powietrznego, niemal anielskiego. Jasnych włosów, czarnych oczu, biała, blada, łzawego i magnetycznie poruszającego wejrzenia, kibici wysmukłej a poważnej, nadzwyczaj szlachetnego a niewymuszonego obejścia, wzrosła cudem w tym zapadłym Polesia kątku, sama się naturą swą i darem Bożym kształcąc na urocze zjawisko. Nie było w niej nic pospolitego, nic dysharmonijnego, coby zachwiało, ostudziło uwielbienie, jakie wzbudzała na pierwszy rzut oka, pomnażające się bliższem poznaniem. Wejrzenie jej, słodki a smętny półuśmiech, ruchy, słowa, wszystko tworzyło całość zadziwiającej doskonałości i uroku nadzwyczajnego. Piękność jej zresztą nie była czczą i powierzchowną maseczką: czuł każdy, że wynikała z głębi, że była tworem i objawem pięknej duszy, a to ją podwajało jeszcze.
Z czarnych oczów, wilgotnych a ognistych, których spojrzenie wyraźne było i porywające, tryskała myśl żywa, strzelało uczucie śmiało się wyrażające, w najczystszem czerpane źródle. Wszystko w niej nosiło tę cechę dziewictwa, niewinności, rzadką w jej rówiennicach, a spotęgowującą piękność, która tylko wybrane twory Boże piętnuje. Poglądała odważnie, pytała śmiało, wcale nie pojmując niebezpieczeństwa, tak ją osłaniała tarcza młodości, tchem jeszcze grzechu nieskalanej. Pogodna zawsze, uśmiechniona i wśród wesela zachowywała powagę i jakieś tło smutku wrodzonego, z którym jej dziwnie było do twarzy.
Za panną Justyną stał ów staruszek, równie w swoim rodzaju zastanawiający i wybornie towarzyszący dziewczynce, którą troskliwem macierzyńskiem obejmował wejrzeniem, przechodząc niem z matki na córkę, z córki na matkę. Był to wspomniany już Stanisław Skiba, niegdyś kamerdyner pana sędziego, całowieczny a nieodstępny jego towarzysz, rówieśnik, powiernik... dziś wdowy i sieroty przyjaciel raczej niż sługa. Nie żeby się od posług wyłamywał wiekiem, bo te spełniał ze zbyteczną może gorliwością, nie dając się w nich nikomu zastąpić... ale że godzien był imienia przyjaciela dla swego serca i niezliczonych poświęceń.
Piękną jest każda ofiara, ale ofiara życia całego, zaparcie się siebie, poświęcenie nieustanne, złożone z codziennych, drobnych a ciężkich posług, ponawiających co chwila ślub raz uczyniony ukochanym... najtrudniejszą jest pewnie i najmniej pospolitą. Uczyniona przez rachubę, bez serca, ofiara ta nie ma wartości; ale gdy ją podnosi uczucie, uświęci przywiązanie, jest to bez wątpienia najpiękniejsze, bo najskromniejsze z poświęceń. Życie całe Stanisława składało się z ofiar, ponawianych bez końca, nieocenianych wysoko przez niego, choć istotnie wielkich, z zaparcia ciągłego samego siebie i wszelkiej pamięci na los własny. Wcielił się on był w pana swego, potem w jego rodzinę, przyrósł do niej, i zapomniał o życiu odrębnem, własnem, żyjąc nią tylko.
Serce najpoczciwsze towarzyszyło w nim wyższemu wykształceniu moralnemu, jakiem go obdarzyło obcowanie ciągle z jednym z najpoczciwszych w świecie ludzi, nieboszczykiem panem Żackim. Prawość pana odbiła się w słudze jego. Od niego wziął on uczciwość posunioną do ostatecznych jej granic, do przesadzonej delikatności, i nadzwyczajną przytem skromność, łagodność i pokorę, pobożność do uniesień skłonną i dar zapominania o sobie dla bliźnich. Pierwszy zawsze do poświęcenia, ostatni do ocenienia tego co czynił, cichy, małomowny, czynny pomimo wieku, rozpalał się tylko i oburzał, gdy go traf do szaleństwa i niepoczciwości przybliżył; rozgadywał, gdy o swoim nieboszczyku kochanym mógł przed kim poufale a szeroko rozpowiedzieć. Nigdy zdaje się nie pomyślał o sobie, chyba na tajemnej z Bogiem rozmowie, w której surowo się liczył z tego co zrobił i co był winien uczynić; nigdy nie dopominał się o nic, nawet o najsprawiedliwiej należne.
Życia już resztka spływała mu teraz na tajemnej pracy i czuwaniu nad ukochanemi, lub na cichej, długiej, przerywanej łzą i wspomnieniami modlitwie. Nie mając co robić, wiązał siatkę, oczyszczał drzewka w obranym kątku wielkiego ogrodu, który zwano ogródkiem Stanisława, chodził z Justynią na przechadzki, lub uczył pacierza i katechizmu wiejskie dzieci.
Maleńki, wychudły, zgarbiony latami, które przeżył, Stanisław miał twarz ujmującą a uśmiechnioną, czoło odkryte i wzniosłe, oko jakby zapłakane, postawę pokorną; chodził cicho, słuchał chętnie, żartował z wesołymi, czasem westchnął niespodzianie, i nie wiedzieć zkąd i dla czego, wśród najweselszej rozmowy łza mu pociekła po zmarszczonej twarzy i połykał ją nieznacznie, bojąc się otrzeć, by na siebie nie zwrócić uwagi. Ten anioł-stróż Justyni, wszedłszy za nią stanął przy progu, i niespokojnie spojrzawszy na panią, chciał już odejść, gdy go sędzina zobaczyła.
— Mój Stanisławie — odezwała się — proszę cię, cóżeś to ty mi przed kilką dniami mówił o życie?
— O życie, pani?
— Tak, o dwóch stertach żyta.
Justysia widocznie niespokojna, obejrzała się na Stanisława.
— A cóżem ja mógł o niem pani powiedzieć? — spytał po cichu stary sługa.
— Mówiłeś mi, że jeszcze dwie sterty mamy.
Stanisław umilkł zamyślony ponuro.
— A tu pokazuje się — kończyła pani Żacka — że żyta prócz magazynowego całkiem nie ma.
— Nie ma! nie ma! — kiwając głową powtórzył jeszcze ciszej Stanisław, widocznie wahając się, czy mówić co myślał, czy zamilczeć, — ale...
— Chociażem zaledwie Boikowskiemu wspomniała o tem, żeś mi mówił o dwóch stertach jeszcze, tak się obruszył, tak na mnie i na ciebie nasrożył, taką mi zrobił scenę, że jeszcze źle się po niej czuję. Mój kochany Stanisławie, ile razy mówisz mi co podobnego, proszę cię, przekonaj się dobrze wprzódy, żebym potem za ciebie nie cierpiała.
Stanisław stał jak przykuty do ziemi, Justyna spoglądała na niego nieśmiało, z politowaniem i współczuciem, bo starcowi dwie łzy kręciły się w oczach. Zdawał się myśleć, usta otworzył jakby już miał wybuchnąć, potem zamknął je, skłonił się tylko i wyszedł powoli.
— Moja droga mamciu — przybiegając do sędziny zaszczebiotała Justysia — cóż to się stało? biedny Stanisław wychodząc miał łzy w oczach.
— Doprawdy? doprawdy? — niespokojnie spytała matka. — Ale bo nie wiesz, jaką z jego przyczyny dostałam burę od Boikowskiego.
— O! to nieznośny człowiek — ze wstrętem ale cicho szepnęła Justysia.
— Ja wiem, że ty go nie lubisz, moje dziecię, wszyscy go tu nie lubią, ale on mi potrzebny, i wierzcie mi, nie tak zły jak sądzicie. Ludzie go nie lubią, bo mojego dobra pilnie strzeże. Tak to zawsze kochana Justysiu. Prawda, że gorączka, ale najpoczciwszy człowiek i pełen uczucia honoru.
Nic na to nie śmiała odpowiedzieć córka, a sędzina ciągnęła z westchnieniem:
— Poczciwy, dobry Stanisław, serce anielskie, ale stary już, ociężał i przywiduje mu się często co nie jest. Z tej osobliwszej o nas troskliwości, widzi wszędzie i nieustannie oszukaństwa, kradzieże i podejrzywa każdego. Potrafił toż samo wmówić Kunegundzie i niepokoją mnie oboje razem. Boikowski to moja prawa ręka, cóżbym ja bez niego poradziła sobie?
Wiedziała Justynia dobrze, że matkę sprzeciwianie się drażniło, wszelka zła wiadomość o chorobę przyprawiała, zamilkła więc, nie śmiejąc już popierać sprawy Stanisława. Poczęła mówić o swojej przechadzce, o powietrzu, o zieloności, o kwiatach, i usiłując chorą rozerwać, siadła w jej nogach udając wesołość, choć w duszy miała smutek i rada była pobiedz pocieszyć starego sługę, który wyszedł widocznie zmartwiony.
Pani sędzina zbliżeniem się dziecięcia odżyła nieco, ale wyraz boleści i smutku nie starł się z jej twarzy.
Długo tak rozmawiały we dwoje, a że się opóźniała wieczerza, Justysia wzięła w rękę ulubioną matce książkę, Pieśni Karpińskiego i poczęła je czytać. Miły głos czytelniczki dodawał jeszcze wdzięku tej słodkiej i pełnej melancholji poezji. Sędzina słuchała ze łzami w oczach, a gdy córka zaczęła znany wiersz:
wstrzymała ją, pocałunkiem zamykając usta.
Justysia umilkła, zrozumiawszy, że jakieś tęskne wspomnienie nie dozwalało matce dosłuchać pieśni do końca, i już się biedziła jak obrócić rozmowę, gdy Stanisław z serwetą na ręku oznajmił wieczerzę.
Oczy obojga kobiet podniosły się na starego sługę, szukając na jego twarzy śladów zmartwienia; ale oblicze miał wypogodzone i usta uśmiechnięte poczciwy starzec, bo już swą boleść złożył na ofiarę Bogu i zapomniał o niej w modlitwie.
Nie pojęlibyśmy dobrze charakterów naszego domowego dramatu, nie znając przeszłości osób, które do niego wchodzą; musimy więc na chwilę zobaczyć jeszcze i przypatrzyć się ich ubiegłemu życiu.
Zaczniemy od pani Żackiej. W powieści naszej widzimy ją już podżyłą niewiastą; zrzućmy z niej lat ślady, cierpienie i przebolałe godziny, a okaże się nam dziewicą w kwiecie wieku, podobną Justysi. Była to przed laty dwudziestu kilku wielka piękność i bogata dziedziczka; rodzice marzyli dla niej świetne losy i zawczasu szukali zięcia w wyższej towarzystwa strefie. Inaczej przecie Bóg losem jej rozrządził. W liczbie osób, które uczęszczały do domu podkomorstwa Zaliwskich, był młody, zupełnie ubogi chłopak, znanego w okolicy imienia, ale sierota i bez majątku.
Pan Józef Żacki, z mnóstwem innych razem, nie wiedząc jak i kiedy, rozkochał się w pannie Anieli. Nikt tam przecie na niego i nie spojrzał, nikt o nim nie myślał w domu, a podkomorstwu ani się śniło, żeby mu córkę oddać mogli.
Pan podkomorzy, mając na wydaniu pannę tak piękną, bogatą, a na owe czasy jak najskromniej i najświetniej wychowaną, i po staroświecku nie przypuszczając, by swoją wolę mieć mogła, wcześnie rozpoczął układy z ojcem hrabiego Platenberga o wydanie jej za najstarszego syna, który podówczas w stolicy się znajdował. Panna Aniela nic o tem jeszcze nie wiedziała; dla pokrycia umowy, którą do czasu stary hrabia chciał mieć tajemną, dawano bale i przypuszczano młodzież, nie broniąc nikomu wstępu do gościnnego i otwartego domu podkomorstwa. Józef Żacki, sąsiad bliski, począł bywać coraz częściej, i niepostrzeżenie, bo go nikt nawet nie posądzał o staranie, wkradł się do serca panny.
Nie dziw, był to choć ubogi ale wielce już naówczas szanowany, prawy, szlachetny i miły człowiek. Do powierzchowności ujmującej, do słodyczy pełnej twarzy, łączył charakter wzniosły, energję wielką i dobroć niewyczerpaną, rzadkiem szczęściem połączone razem. Wśród młodzieży szalejącej, durzącej się zabawą bez celu, hulającej ze stratą drogiego czasu i drogich często talentów, on jeden wyróżniał się korzystnie. Oddany pracy i ukształceniu się pożytecznemu na przyszłość, którą sam sobie budować musiał, usposobiony do czynnego życia, Józef Żacki skromny i cichy nie rościł wiele, nie marzył o nadzwyczajnych powodzeniach i naprzód powiedział sobie, że żadnej nagrody od losu za to co dla siebie uczyni, co dla ludzi zrobi, żądać nie ma prawa.
Jakkolwiek podobała mu się panna Aniela, nie przyszło mu na myśl nigdy, by się z nią mógł ożenić; oceniał dobrze położenie swoje i nadzieje podkomorstwa, pojmował czego rodzice życzyć mogą dla córki, i jedyną oznaką jego przywiązania do pięknej podkomorzanki było, że w ciszy serca zapowiedział sobie: — Nie znajdę takiej i drugiej, bo nie ma ich dwie na świecie... a więc się nie ożenię.
Jak piorunem raziła go w początku nadzieja, którą wyczytał w oczach panny, potem wyraźniejsze coraz oznaki jej przywiązania. Serce zabiło mu gwałtownie, w oczach zamgliło się na chwilę, ujechał do ubogiego domku swego i surowo rozmyślać począł nad sobą.
Mylić się nie mógł, Aniela go kochała; miłość jej pozyskał niespodzianie, mimowolnie; uczucie to, wywołane najniewinniej, wyrzucał sobie teraz jak zbrodnię. Po co mu było jeździć, na co uczęszczać do tego domu, gdy obudzone przywiązanie, cierpieniem tylko tej którą kochał, zawrzeć się musiało?...
Łzy puściły mu się z oczu, wahał się chwilę, ale uczucie poczciwe i szlachetne zwyciężyło.
— Byłbym niegodziwym — rzekł sobie — gdybym dłużej siebie i ją nadzieją próżną miał karmić; ona młoda jeszcze, przywiąże się do kogo innego, do tego kogo jej rodzice wybiorą, przeboleje chwilę i zapomni. Ja usunąć się muszę, bo tak każe sumienie.
I z bolem serca uczynił postanowienie niebywania u podkomorstwa; a nigdy żadnego stanowczego kroku nie zwykł był cofać, dawszy raz sobie słowo.
Usiłując zagłuszyć serce, oddał się pracy zabójczej, zamknął się w domu i pod pozorem choroby, pół roku spędził w najzupełniejszej samotności.
Spostrzeżono wkrótce, że panna Aniela dziwnie się zmieniła i z wesołego dziewczęcia stała się smutną i zamyśloną panienką; miłość a raczej cierpienie nagłą sprowadziły dojrzałość. Cały tłum młodzieży wirujący w około, rozbawić jej nie mógł, wymyślane rozrywki rozweselić: pobladła, zpochmurniała, stała się bardzo pobożną, milczącą i zdrowie coraz widoczniej opuszczać ją zaczęło. Troskliwi o nią rodzice wzięli to w początku za skutek przemijający rozwinięcia; lecz gdy się przeciągało i zwiększało, przelękli się i zadrżeli. Równym powodom przypisywano tę zmianę; powołano lekarzy, rozpoczęto leki; matka wywiozła ją do wód, potem do Warszawy, gdzie młody hrabia Platenberg rozpoczął widoczne staranie.
Nadaremne były wszystkie środki, Anielka w oczach schła, niszczała, ginęła. Hrabia się jej oświadczył, a wypadek ten tak straszny wywarł na nią skutek, że przelęknieni rodzice, szczególnie matka, wpadli wreszcie na myśl wybadania jej, czy jaka tajemna skłonność nie jest wszystkiemu przyczyną. Aniela ani na chwilę nie przypuściła, żeby się ojcu i matce sprzeciwić można, ale przywiązanie jej do Żackiego tak było nadzwyczajne, tak potężne, iż zezwalając na żądanie rodziców, uczuła jakby ją żywą w grób zagrzebano; a silne wrażenie o mało ją o śmierć nie przyprawiło. Biedni podkomorstwo we łzach, na modlitwie, spędzili miesiąc męki straszliwej u łoża swego dziecięcia. Już serce matki poczynało coś przeczuwać, wreszcie lekarz jeden stary zwrócił ich uwagę na to, że powodem choroby zdaje się być cierpienie moralne.
Chora siedziała jeszcze w krześle, nie mając siły się podnieść, gdy spłakana matka i ojciec strapiony przyszli do niej oboje. Podkomorzy kilka tylko słów przemówił, ogólnie zapewniając Anielę o swojem przywiązaniu i gotowości uczynienia dla niej, co tylko będzie podobna. Została matka sama, a ta już niewytrzymawszy niepewności, upadła na kolana przed córką i zaklęła ją na wszystko w świecie, aby jej odkryła jeśli miała co na sercu, boleści jakiej tajemnej, obawy, strapienia...
Aniela zmięszana, że się jej tajemnicy domyślano, z początku nic mówić nie chciała; nareszcie pieszczotami wydobyła z niej matka wyznanie ciche, które ojcu zaniosła. Stary zastanowił się chwilę długą, pomyślał smutnie nad wywrotem swoich nadziei i odezwał się w końcu:
— Dziej się wola Boża, moja jejmość! Wola Boża! Powiedz jej niech-że się tem nie trapi. Z hrabią grzecznie zerwę, a jeżeli pan Józef uczciwy jak był, i przemówi za nim bliższe poznanie, nie będę przeciwny.
Wkrótce potem, gdy Aniela nieco do sił nadzieją przyszła, wyjechali podkomorstwo z Warszawy na wieś.
Żacki w ciągu tego wszystkiego pracował w domu i starał się uparte wspomnienie Anieli z pamięci swej i serca wyrzucić nowemi wrażeniami, osłonić je myślami poważniejszemi... nadaremnie! I on cierpiał i on zapomnieć nie mógł. Podwajał lekarstwa, choroba się zwiększała.
W tem jednego poranku, gdy zamknięty siedzi w ubogim swoim domku, krytym słomą, — zaturkotało pod oknami, a Stanisław przybiega, oznajmując przestraszony, że podkomorzy, sam podkomorzy in persona przyjechał. Istotnie było się czego przestraszyć, bo podkomorzy prawie nigdzie nie bywał, a Żacki tak wielkiego i rzadkiego gościa nie miał czem przyjąć w swej chacie ubogiej.
Wyszedł na próg z powitaniem, blady i drżący, pomięszany, osłupiały niemal; zdziwił się widząc w gościu choć większą wytrwałością i dłuższego życia doświadczeniem nieco pokryte, ale jeszcze widocznie się przebijające też same uczucia trwogi jakiejś i zakłopotania. Podkomorzy był równie zmięszany; zdawało się, że nie wiedział od czego zacząć, i gdy zwykle na wymowie aż do zbytku rozwlekłej mu nie zbywało, tu mu prawie słów brakło.
Jakoś przecie z wielką obudwu radością przełamali pierwsze lody i podkomorzy zaraz zaczął o interesie, pod którego pokrywką przyjechał do Żackiego, życząc sobie niby rady jego zasięgnąć. Pokazało się, że chcąc coś o tem gruntowniej wyrzec, potrzeba było papiery rozpatrzeć; nie miał ich z sobą sąsiad, umyślnie nie wziąwszy, i zaprosił pana Józefa do siebie.
Żacki rozmaitemi sposobami wymówić się starał od tego, ale gdy podkomorzy nareszcie począł mu przymawiać, że chyba domu jego odwiedzić nie chce i braterskim afektem gardzi... potrzeba było bytność przyrzec. Pojechał więc zaproszony na konferencję; tu jakby na większe jego udręczenie, już o interesie nie wspomniano: wyszły matka i córka, przyjmowano go jak gościa. Młody człowiek przeląkł się, widząc zmienioną bardzo Anielę; już ją ożywiała nadzieja, a jeszcze ślady długiej boleści nosiła w twarzy i całej postaci. Nadszedł wieczór, ani wzmianki o papierach... nazajutrz już się o nie Żacki przypominał; pokazało się, że ich w domu nie było i posłano dopiero po nie do jakiegoś prawnika; tymczasem nie puszczano go i zatrzymywano ciągle. Pod różnemi pozorami wyrywał się, chcąc odjechać, ale nie mógł: rozpacz i przestrach ogarniać go zaczynały.
Podkomorzy nie spuszczał oka z młodzieńca. Trzeciego czy czwartego nareszcie dnia ukazały się papiery na stole.
Sprawa to była tego rodzaju, że sąd o niej najlepiej mógł dać poznać człowieka; darujmy podkomorzemu, że się takiego chwytał wybiegu: zamierzył on sobie doświadczyć poczciwości Żackiego; zadawał mu pytanie, na które odpowiedź o losie jego stanowić miała. Zastarzała pretensja, dawno zaniechana, była w istocie prawna ale nieprawa; myślał starzec, że młody człowiek przez pochlebstwo może dla niego, przez słabość, przez występną grzeczność, wyda o niej wyrok na jego stronę korzystny. Byłoby to niechybnie zgubiło Żackiego, okazując niewyrobiony i nieenergiczny charakter; ale on ani na chwilę się nie zachwiał: przejrzał dokumenta, rozpoznał naturę procesu, a choć podkomorzy bardzo swej pretensji na pozór bronił, młody prawnik wręcz mu odpowiedział:
— Mylisz się, szanowny panie, jak się często mylą ludzie własną sądząc sprawę; podług mnie, gdyby nawet wygraną być miała, co bardzo być może, wznawianą być nie powinna... sumienie na to nie pozwala. Może być pozornie dobrą, złą jest w istocie, bo Bóg by ją zawsze przeciw podkomorzemu osądził. Azatem życzę jej zaniechać.
Rozpłakał się starzec z radości, i nie mogąc wytrzymać, uściskał młodego człowieka, który tą zmianą w sposobie widzenia rzeczy, tak nagłą i niespodzianą, zdziwiony był nadzwyczajnie. Chciał zaraz potem odjechać, ale go już po staropolsku napadł podkomorzy i nie puścił z domu.
Po objedzie poszli panowie do gabinetu gospodarza; tu zwróciła się rozmowa nie wiem jak na los dzieci, na pretendentów panny Anieli, i ojciec od niechcenia rzekł do Żackiego:
— Co się tyczy mojej córki, dawno to sobie powiedziałem, że jej bronić nie będę, choćby sobie najuboższego człowieka, byle uczciwego wybrała. Wszystko się nabywa, a serce i sumienie, komu ich Bóg nie dał, najtrudniej. Będzie miała dosyć po nas, chleba jej nie zabraknie, a jak szczęścia domowego nie znajdzie, i chleb najbielszy zgorzknie. Powiadam asindziejowi, że ją wydam za kogo zechce sama, choćby nie miał za co koni sobie kupić do wózka i dokąd ją zaprowadzić... byle co poczciwego!
— Daruj panie podkomorzy — przerwał Żacki zadziwiony — to nie moja rzecz... aleśmy inaczej dawniej o jego zamiarach słyszeli.
— Mogło to być trochę inaczej w istocie — rzekł powolnie stary — ale człowiek czasem i zmylić się może, a omyliwszy poprawić powinien. Mnie chodzi o szczęście córki, a nie o tytuł dla niej.
Bardzo to było wyraźne, i kto inny na miejscu Żackiego, byłby już roił sobie; ale on nadto był skromny; zresztą sądził, że to są słowa na wiatr tylko wyrzeczone; odjechał więc, najserdeczniej zapraszany, znowu rozkochany, rozmarzony, ale z postanowieniem unikania Anieli. Nie przypuszczał, żeby go tak wielkie, tak niesłychane szczęście spotkać miało.
Tymczasem rodzice Anieli, opowiedziawszy sobie wzajemnie, co uczynili, cieszyli się nadzieją, że zbliżyli do córki jej wybranego i ukochanego. Czekali potem tydzień, dwa, miesiąc. Aniela znowu chorować poczęła. Podkomorzy się przeląkł, trochę się pogniewał, a widząc że inaczej Żackiego nie pociągnie, pojechał do niego, przygotowany, choć go to kosztowało, do najotwartszego postępowania.
Zdziwił się znowu samotnik, gdy kolasa bogatego sąsiada u drzwi się jego zatrzymała; powitali się oba zmięszani, czując coś niezwyczajnego wiszącego nad ich głowami. Starzec długo prawił, dla dodania sobie odwagi, o rzeczach obojętnych, wahał się, odkładał, wreszcie przysunąwszy krzesło i biorąc za ręce Józefa, rzekł mu:
— Kochany panie Żacki, na Boga miłego nie bierz ze złej strony co ci powiem, bo muszę, choć mnie to wiele kosztuje. Bywałeś w domu naszym dawniej częściej; nie posądzam cię wcale, żebyś podstępnie starał się pozyskać przywiązanie naszej córki, wiem, że tegobyś się nie dopuścił bez zezwolenia i wiedzy rodziców... ale... Bóg widać tak chciał żeby cię Aniela pokochała.
Chcieliśmy ją wydać za syna hrabiego Platenberga; rozchorowała się nam i matka na niej wymogła wyznanie, że Asindzieja kocha. Nie możesz się tego nie dorozumiewać... dziś przyszło do tego, że ja, ojciec, sam ci to mówić muszę. Aniela chora, ratuj ją i ratuj nas!
Podkomorzy rozpłakał się domawiając tych wyrazów, łzy płynęły mu po siwych wąsach. Żacki stał chwilę osłupiały, potem do nóg mu się rzucił jak długi. Gdy ochłonęli oba, młody człowiek wytłumaczył mu się z całego swojego postępowania i ucałowawszy ręce przyszłego teścia, pojechał z nim razem do Zaborza.
Z zadziwieniem przyjęło sąsiedztwo wiadomość, że ubogi chłopak, wedle niektórych nic nie mający za sobą, żenił się z bogatą dziedziczką, z jedynaczką, z podkomorzanką. Wieść ta była powodem do tysiąca komentarzów i plotek; byli tacy co jej wiary nie dawali, byli co ją najniegodziwiej tłumaczyli; ale po dwóch miesiącach zaproszono na wesele i państwo młodzi osiedli w Zaborzu, a podkomorstwo wynieśli się do drugiej wioski.
Życie Żackich z sobą było tylko dalszym i nieprzerwanym ciągiem wzajemnego, niezachwianego niczem przywiązania i błogiem przedłużeniem niespodziewanego szczęścia. Ale jak nic na świecie nie jest bez boleści i kropli goryczy, w początku bezdzietność, potem powolna utrata majątku, zatruły im pożycie. Żacki, pomimo starań, mimo pracy najusilniejszej, całkiem oddany usłudze społeczeństwa, gotów do ofiar z siebie, ujrzał w rękach swych powolnie topniejące zapasy i dostatki podkomorzych. Jakaś fatalność narażała go na ciągle straty, a przyjście na świat córki, dla której pragnął majątku, ta myśl że tracił nie swoje, ciężko go bolały. Ale im żywiej wysilał się na wydźwignienie zachwianego majątku, pragnąc przywrócić do kwitnącego stanu, tem zdaje się szybszym krokiem szło wszystko ku ruinie. Gospodarstwo było najlepsze, dochody znaczne, cóż kiedy nadzwyczajne wydatki, podróże, mieszkanie w mieście i coś niepojętego, tajemniczego, jak robaki toczyły zbiór jego. Józef tracił chwilami głowę i niemal rozpaczał, brał się z całą mocą duszy do niewdzięcznego zadania, a podołać mu nie umiał.
Tymczasem i żonie choroba młodości, z której była zupełnie wyszła, po niejakim czasie odzywać się poczęła. Potrzeba było szukać lekarzy i jeździć do nich i znowu tracić dla odzyskania zdrowia. Gdyby nie to przypomnienie bolesne, że na świecie nigdy się szczęścia dobić nie można, bo tysiącem dróg lecą na nie cierpienia, jak pszczoły na zapach miodowego kwiatu, gdyby nie obawy o przyszłość żony i dziecka, Józef byłby zupełnie szczęśliwym. Przywiązanie wzajemne małżonków do siebie, oparte na szacunku, wzmocnione dziwną charakterów harmonją, codzień stawało się silniejszem, codzień zdawało się wzrastać. Tymczasem życie poczciwego męża Anieli biegło, pędzone ciągłą dla ludzi pracą. Znajomość prawa, znana jego szlachetność i rozum, jednały mu zaufanie wszystkich i wybrano go na sędziego, nie pozwolono spocząć chwili. Żacki nigdy nie miał odwagi odmówić swej pomocy, porady, pośrednictwa, gdy ich kto zażądał. Chwytany na wszystkie strony, częstokroć swojego szczęścia swobodnie użyć nie mógł, bo ledwo progu nogą dotknął wracając z jednej strony, już go oczekujący nań w drugą ciągnęli. Ubodzy zwłaszcza pewni zawsze że im ani czasu, ani pieniędzy dla dźwignienia ich nie odmówi, cisnęli się tłumami do Zaborza. Piękny to był widok, ale ciężkie życie.
Coraz częściej chora Aniela stękała na te męża podróże, na ciągłe jego z domu wycieczki, na wieczne dla drugich poświęcenia a zapomnienie o sobie, które majątek i droższe nadeń szczęście domowe pochłaniało; Józef ją zawsze, z łagodnością sobie właściwą, pocieszał pogodnem obliczem, myślą że spełniają to, do czego są obowiązani.
— Ależ czasby, drogi Józefie, pomyśleć nam o sobie! — mówiła po cichu Aniela.
— My myślmy o ludziach tylko — odpowiadał Żacki — a Bóg za to o nas radzić będzie.
I całował ją w czoło uśmiechając się, pocieszając opowiadaniem tego co uczynił, radując się przysporzonem dobrem bliźniego. Tak mijały lata błyskawicą, i oboje podstarzeli w cichem szczęściu u kolebki Justysi. Żacki nie mógł już wyrzec się stanowiska, jakie mu zaufanie i miłość ludzka wyznaczyła; szło więc wszystko po dawnemu, jednakowo. Mylę się: sił mu ubywało, a zadania się zwiększały, bo wzrastała sława jego poczciwa i wiara w niego powszechna. Całemi miesiącami niekiedy w dalekiej stronie siedzieć musiał, pracując ponad godzeniem waśni, nad ugaszeniem sporów odwiecznych; niespokój o żonę i dziecię, nieustanne natężenie umysłu, poczęły dotąd silną jego budowę rujnować. Żacki zachorował a raczej słabnąć począł i z sił opadać. Nie uważał przecie na to i chciał wytrwać do końca.
Przybywszy raz z Wołynia do domu, od biednej wdowy i sierót, których sprawę z możnymi męża jej krewnymi popierał, rozchorował się tak, że się w łóżko położyć musiał, pierwszy podobno raz w życiu. Wielki i okropny był przestrach w Zaborzu: rozesłano po lekarzy na około, ale nim nadjechali, poczciwy Żacki już nie żył. Nie potrafimy odmalować boleści biednej, nieszczęśliwej wdowy; była chwila w której obłąkana prawie, przeklęła świat i ludzi.
Trzy dni, w przeciągu których przygotowywano się do pogrzebu, siedziała na ziemi u łoża zmarłego męża, nieruchoma, osłupiała, trzymając zimną jego rękę i okrywając ją pocałunkami. Gdy przyszło kłaść go w trumnę, omdlałą oderwać musiano siłą.
Lekarze zwątpili o jej życiu, tak silnie wstrząsnęła nią ta strata nie nagrodzona, zostawująca ją samą jedną na świecie, bo rodzice oboje dawno żyć przestali. Dziwny wypadek wrócił jej jeśli nie siły i zdrowie, to przynajmniej trochę uspokojenia, przytomności, ochoty do życia. — Sędzina opowiadała, że we śnie pokazał jej się mąż, z wyrzutem gorzkim i żalem na zapomniane dziecię, dla którego ma obowiązki; — ujął ją za rękę, powiódł do łóżeczka Justysi, dał w dłoń książkę nabożną, rozwartą na godzinkach o opatrzności, i dotknąwszy jej czoła zimnemi ustami, zniknął.
Nazajutrz po tym śnie, sędzina wstała, zbolała jeszcze ale przytomna, i pobiegła do dawno zapomnianego pokoju małej Justysi, koło której krzątali się poczciwa Kunegunda i Stanisław. Od tej chwili stała się matką i ośmieliła do życia, uczuwszy jego obowiązki. Ale boleść nie przeszła! została zawsze jedną, zawsze niezwalczoną, czuwając z nią u kolebki, modląc się jej usty o siłę i pomoc z niebios.
Śmierć Żackiego była hasłem nowych strat majątkowych; pokazały się po nim niespodziane a wielkie długi. — Bóg jeden wiedział co z pieniądzmi pozaciąganemi zrobił; nikt nie był mu winien, on wszystkim. Potrzeba było opłacać, a wdowa szanując pamięć ukochaną, choć ściśle obowiązaną nie była do umorzenia jego osobistych długów ze swojego majątku, sprzedała dwie wioski, by je zaspokoić. Została przy jednem tylko Zaborzu. Najmniej to ją bolało; co przykrzejszem daleko było, to ze śmiercią męża zapomnienie o nim ludzi, prędkie i niewdzięczne: dawni przyjaciele, ci dla których się poświęcał, którym pracował, pierzchnęli bojaźliwie, jak gdyby się lękali, żeby poświęceniem za poświęcenie, pracą za pracę żonie jego i dziecku wypłacić nie byli obowiązani. Wdowa pozostała osamotniona, opuszczona, bez opieki, bez stosunków; nikt jej ręki nie podał, nikt nie wlał w to serce pociechy współczucia. Ów popularny, ukochany, na ręku noszony Żacki, bez którego żadna się sprawa, żaden dział, żadne nie obeszło zajście, umarł nietylko ciałem, ale wspomnieniem nawet.
Na pogrzeb zjechali się ledwie bliżsi sąsiedzi i nie pokazali już więcej. Do kilku poufalszych przyjaciół zgłaszała się sędzina o radę, o pomoc, ale jej odpowiedzieli zbyt grzecznemi listami i czczemi słowy, na które widocznie rachować nie było można. Za to wierzyciele bez litości nad wdową i sierotą dokazywali, dopóki im do grosza nie popłacono. Zabolało serce Anieli, zapłakała gorzkiemi łzami; w chwili wybuchu uczucia powiedziała sobie, że nie warto poświęcać się dla ludzi, ale wprędce przyszło jej na myśl, co mąż powtarzał zawsze: „Jeźli czynimy dobrze, nie prośmy nagrody ani od Boga, ani od ludzi; dobre płaci się samo z siebie, podnosząc nas i uzacniając“.
Stanisław Skiba, z włościan maleńkiej wioseczki niegdyś rodziców Żackiego pochodzący, od dzieciństwa był przy nieboszczyku. Dwaj ci ludzie zrośli się rzec można z sobą i jeden bez drugiego nie stąpił. Żacki z młodości uczył Skibę i kierował sam początkowem jego ukształceniem; przykład poczciwego i obcowanie z nim dokonały reszty. Stanisław stał się tem, czemeśmy go już odmalowali, wzorem poświęcenia cichego a całkowitego, i zaparcia się siebie dla drugich. W ciągu kilkudziesięciu lat nie odstąpił on swego pana na chwilę, towarzyszył mu we wszystkich podróżach i wpływał, rzec można, do wszystkich spraw, które sądził. Często bowiem Żacki, w zawikłanych sporach, nie wahał się odzywać do czystego, prostego a poczciwego rozumu i serca Stanisława. Stanisław pomyślał chwilę, spojrzał w oczy panu, jakby z nich miał zaczerpnąć natchnienia i powiedział zdanie swoje, które nigdy nie zboczyło z drogi sumienia. Potem rozsądziwszy tak często trudne zagadnienie, szedł pokornie buty czyścić i śpiewać godzinki.
Co najdziwniejszem było w Stanisławie i odznaczało go wśród mnóstwa jemu podobnych sług, umiejących się nad stan swój podnieść duszą, to, że przyjaźń pana, szacunek ludzi, znaczenie do jakiego doszedł, nie wzbiły go wcale w dumę, nie uczyniły zarozumiałym i pysznym, jak się to najczęściej trafia; nigdy nie zaparł się pochodzenia swego, nie przypytywał do szlachectwa, które u nas nadaje wdzianie cieńszej sukni i szuwaksowanych butów. Pojmował on, że prawdziwe szlachectwo całe jest w duszy człowieka; przeczuł naturę tej instytucji, która więcej wymaga niż daje, większe wkłada obowiązki niż prawa. Uszlachcał się wewnętrznie, a gdy pochlebcy niezręczni zwali go panem Skibińskim, wręcz im odpowiadał, że jest synem chłopa i zowie się po prostu Skibą.
— Nie gardzę ja szlachcicem — powiadał — i owszem, ale go kraść nie myślę; zresztą, na świecie mi ono nie bardzo potrzebne, a święty Piotr o papiery nie pyta.
Po stracie pana, Stanisław długi czas był niepocieszony, i gdyby nie ta wiara, która go podtrzymywała, kto wie jakby był skończył; szczęściem, uratowała go pobożność i poszedł także do pokoju Justysi, rozpłakał się i tu pozostał. Odtąd był niańką, piastunem, aniołem-stróżem dziecięcia; nie odstępował go na chwilę, strzegł z daleka gdy mu obowiązki zbliżyć się nie dozwalały, a czuwaniu około niego, koło domu i pani, resztę życia poświęcił.
Wdowa, wypieszczona przez rodziców niegdyś, potem przez troskliwego męża, opuszczona dziś od wszystkich, nie przywykła do zajęcia, bojaźliwa nad miarę, łatwowierna jak wszyscy poczciwi, gdyby nie Stanisław, nieustannym byłaby oszukaństwa łupem. On jeden czuwał nad nią, nad jej mieniem, bronił ją w potrzebie i nieulękniony narażał się wszystkim, bojował z otaczającymi, nie dając jej uczynić najmniejszej krzywdy.
A że mu chodziło o to aby swojego dopiąć, nie żeby się z uczynku pochwalić, wszystkie swe czynności przypisywał jej samej i najtroskliwiej się ich zapierał. Co tylko uczynił, było z rozkazu pani, co wyszperał, to ona się domyśliła lub doszła, co dokonał, to drogą przez nią wskazaną.
Obok niego, we dworze żywej duszy życzliwej nie miała sędzina, prócz starej panny Kunegundy, dalekiej krewnej Żackiego, dziś klucznicy w Zaborzu. Razem ze Stanisławem powszechna ścigała ją nienawiść; równie jak Stanisław umiała ją znieść umysłem spokojnym. Panna Kunegunda, niegdyś miła i piękna panienka, ubogich rodziców, którzy ekonomowali całe życie, córka, miała w swoim czasie bogatego pretendenta, który ją później, rozmyśliwszy się i dając rodzicom odwieść od ożenienia... opuścił. Od tej pamiętnej epoki nie myślała już o zamążpójściu, a że ją przykro dotknął zawód doznany, dostała była na czas lekkiego pomięszania, które później zmieniło się w poważny i cichy smutek. Wzięta przez Żackiego do Zaborza, w początku była bez zajęcia, potem zabrała do siebie klucze, i w milczeniu pracować poczęła, usiłując się za kawałek chleba i przytułek wywdzięczyć. Ludzie jej nie lubili, ale ona najmniej na to uważała; najczęściej na miotane obelgi i wyrzuty złośliwe nie raczyła nawet odpowiadać.
Traf nieszczęśliwy sprowadził do Zaborza przed parą laty Boikowskiego, który piękne miał świadectwa i rekomendacje, na jakich u nas nie zbywa najgorszym, bo nikt nie waha się stręczyć drugim, czego sam radby się jak najrychlej pozbyć. Jest to może źle zrozumiane pobłażanie. Ostatnią służbą Boikowskiego była ekonomia w Zielonce, wiosce pana Alfreda Kalanki. Tam on się ożenił z niejaką panną Teresą Szwarc, która w wielkiem była zachowaniu u dziedzica, a ludzie o tem rozmaicie mówili. Teresa była córką fabrykanta powozów, w pobliskiem miasteczku dawniej zamieszkałego. — Boikowski, zręczny a śmiały, wiele o sobie mówiący, umiejący zachwalać się bez miary, potrafił w krótce dowieść, że jest niezbędnym w Zaborzu. Sędzina, której w początku trochę lepiej służył, odganiając od niej wszelkie zajęcie, za co mu nadzwyczaj była wdzięczna, tak przywykła powoli do niego, że się już obejść nie mogła. Zasiadł więc w Zaborzu, a gdy mu się jeszcze udało parę razy doniesienia Kunegundy i Stanisława zniszczyć wymową hałaśną, krzykiem i zaklęciami, w których honoru i uczciwości a sumienia nie szczędził, puścił sobie cugle zupełnie.
Widzieliśmy już jak go uważała sędzina, a poczciwi słudzy niemal rozpaczali, żeby oczy pani na niegodziwości jego otworzyć kiedy mogli. Stanisław sam tylko nadziei nie tracił; wiedział, że wstępnym bojem nie pokona nieprzyjaciela, bo go nie przekrzyczy; czyhał na niego po cichu, upatrując tylko chwili.
Po wieczerzy gdy sędzina powlokła się na swoję kanapkę znowu, resztę wieczora spędzając wedle zwyczaju z Kunegundą i Justysią, stary Stanisław, uprzątnąwszy kredens, zamknąwszy naczynia, osadziwszy na swojem miejscu lokaja, odszedł do swej izdebki w oficynie.
Miał on przy kuchni, blisko dworu, nie wielkie schronienko, które od lat dwudziestu kilku zajmował. Było to coś nakształt celi zakonnika: jedno okienko wychodziło z niej na ogród, patrząc na ścieżkę wiodącą od folwarku do dworu; maleńkie, twarde łóżeczko, obwieszone obrazkami świętych, stoliczek ze starą szkatułką i kuferek pod nim, trochę rupieci w symetrycznym porządku porozkładanych, kilka książek do nabożeństwa, przyciśnionych okularami, całem były Stanisława bogactwem. Ale to ubogie mienie jego ułożone było tak wdzięcznie, utrzymane tak czysto, że się większem i piękniejszem przez to wydawało. W kąteczku przy piecu, maleńki stoliczek, zasłany czystą serwetą, miał na sobie rodzaj ołtarzyka, przed którym zwykł był się modlić Stanisław. Stał na nim wielki drewniany krucyfiks w pośrodku, z owalnym u podnóża na blasze malowanym obrazkiem N. Panny Częstochowskiej; obok, w ramkach złocistych Ś. Stanisław wskrzeszający Piotrowina; z obu stron krzyża, w szafirowych buteleczkach były świeże z bzu i jaśminu bukiety, odnawiane codziennie. Na ziemi miejsce przeciwko krucyfiksu wyklęczane było tak, że w podłodze ślady kolan starca wyraźnie się wygniotły.
Wszedłszy do swej izdebki z zapalonym w kuchni kawałkiem świecy, Stanisław postawił ją na stoliku pod oknem, a sam zabrał się do porządkowania. Widać było, że lubił ład i nigdy go dosyć nie miał, bo przekładał, ścierał, ustawiał, podmiatał, zdmuchiwał, a obejrzawszy wszystkie kąty, pozbierawszy nawet opadłe z bukietów przy krucyfiksie kwiateczki, zrzuciwszy śmiecie do pieca, począł dopiero się modlić.
Kilka westchnień ciężkich wyrwało mu się z piersi, gdy za duszę pana swego litanję odmawiał; potem począł inne modlitwy, uderzył się w piersi i powstał. Uchylił nieco drzwi i zawołał:
— Maciek!
Coś zaszeleściało od strony kuchni, i wkrótce ukazał się na progu mały, chudy, czarny, osmolony, zbiedzony chłopaczek, mogący mieć lat dwanaście lub nieco więcej. Strój jego okazywał kuchtę biednego, pomywacza rądlów, nieszczęśliwe popychadło, którem się wszyscy wysługują, a którego szturchają wszyscy, który każdego słuchać musi, a od nikogo dobrego nie posłyszy słowa. W tłustych i zakopconych spodeńkach, w brudnej koszulinie wydartej na łokciach, z włosem najeżonym na głowie, nie umyty, zawalany, Maciek mimo to wszystko miał twarzyczkę wesołą, pojętną, na której dwoje małych, czarnych oczu, okrągłych jak tareczki, ruchawo świeciły. Stanął w progu i ukłonił się.
— No, cóż tam, robota twoja w kuchni skończona? — zapytał Stanisław.
— O! jeszcze mi się cztery rądle zostało, ale stróż obiecał za mnie wyszorować.
— Masz więc czas?
— A już teraz mam.
— Gdzież twój elementarz?
Maciek poszedł do kątka i wyjął z niego zwiniętą w trąbkę szarą książczynę z drewnianą skazówką.
Z nią przystąpił do stoliczka; stary usiadł na swojem łóżku i powoli rozpoczęła się nauka wieczorna. Trwała ona dobrze pół godziny, a po niej nastąpiły pytania i przestrogi.
— A mówiłeś dziś pacierz moje dziecko? — spytał naprzód Stanisław.
— Kiedyż czasu nie było. Do świtu musiałem latać po wsi za jajami i kurą, potem trzeba było podpalić pod blachą, stoły poszorować, do ogrodu zbiedz.
— Alboż to biegając nie można się modlić? — rzekł stary. — Pan Bóg od ciebie przyjmie i bieganą modlitwę, kiedy jej klęczący zmówić nie masz czasu. Drugi raz jej nie opuszczaj. To jedno; drugie: słyszałem jakeś się tam darł z Hryćkiem, mając się za coś lepszego od niego, dla tego, że ja cię czytać uczę. Możesz więc wyjść na urwisa; ja cię nie uczę na to, żebyś się tem chełpił, żebyś nosa zadzierał, ale żebyś naprzód umiał się panu Bogu pomodlić, a potem lepiej ludziom służyć. Nauka powinna być pokorna, inaczej na nic się nie zdała.
— Ja bo... proszę pana — mówił kuchta zaczerwieniony — ja bo...
— Już lepiej nie kłam, bo tem jeszcze sprawę pogorszysz — odparł stary — com słyszał to dobrze słyszałem. Im kto rozumniejszy, tem pokorniejszy i cichszy. Chrystus był Bogiem, to jest samą mądrością i siłą, a dawał przykład cichości i pokory. Inaczej, moje serce, jak zobaczę, że się nie poprawisz, to cię uczyć przestanę. A teraz masz oto chleba kawałek i kilka łyżek strawy, możeś nie podjadł; ja nie jestem głodny, weź je sobie i idź spocząć; a pamiętaj com ci mówił.
Maciek pokłonił się, schwycił talerz i kromkę i zniknął.
Długo potem jeszcze chodził staruszek po swojej izdebce, powoli do snu się zabierając. Już się był w części rozebrał i miał świecę zgasić, szepcąc resztę modlitw, gdy z lekka zapukano do drzwi.
Niezwykłem to być musiało, bo się Stanisław bardzo zastanowił i trochę może nawet nastraszył; przyszło mu na myśl, czy pani lub panienka nie zachorowała, czy nie przysyłają po co do niego; chwycił na siebie kapotę, gdy w tem otworzyły się drzwi nieco i dziwna głowa ukazała się z nich, poruszając w milczeniu z błagającem wejrzeniem.
Zjawisko to bardzo mogło przestraszyć; bo nie wiem, czy kiedy malarz flamandski lub sztycharz tworzący fantazyjnych dziadów głowy, co poczwarniejszego mógł wymyślić. Łeb to był ogromny, kudłaty, w którym jedno ślepie krwawą obramowane oprawą, połyskiwało z pod brwi zwieszonej, w pół czarnej, na wpół zsiwiałej; pofałdowane czoło, brodawkami okryte, nos czerwony i gulowaty, usta z kilką żółtemi zębami, oślinione i wykoszlawione, broda rzadkim, dawno niegolonym sterczącym włosem nasiana, harmonijnie wykończały ton odrażający potworu. Jednego oka mu brakło, a pozostałe po niem miejsce zdawało się rozwarte krwią jeszcze płynąć i łzami. Stanisław trochę się cofnął.
— A ty tu jeszcze? — rzekł surowo, — mówiłem ci już żebyś więcej nie przychodził do mnie. Obiecałeś mi i przysiągłeś poprawę a pijesz; dawnobym już chciał co dla ciebie uczynić, wolę poczciwszemu dopomódz. Nie godzi się do zguby ci rękę wyciągać, idź sobie, idź, mówię ci, żebyś mi tu nie był we dworze. Znowu wczoraj widzieli cię pijanego.
Straszny łeb żebraka ciągle błagając poruszał się tylko w milczeniu; reszta nie śmiała progu przestąpić; krwawe oko błyskało zwracając się na starca, który ze wstrętem uchylał się.
— Dałem ci suknię porządną, przepiłeś ją niegodnie; dałem ci kilka groszy, zostawiłeś je w karczmie, wszystko to wiem; dość tego, idź sobie, mówię ci, idź sobie.
Żebrak nie ustępował, milczał a stał uparty, jakby wiedział, że się wreszcie ulituje nad nim Stanisław.
— Nie kuś mnie zły człowieku, — żywiej coraz mówił stary; — nie wart już jesteś litości, kiedy się sam gubisz.
Nareszcie głos się od drzwi odezwał schrypły, słaby i drżący.
— Ej, panie Stanisławie, darujcie mi tylko ten ostatni raz... Na co mam kłamać, wy wszystko wiecie... prawda, że mnie ta szelmoska gorzałka pociągnęła, że mnie te juchy żydy obdarli, ale com leżał w rowie to nie moja wina.
— Jak to nie twoja? a po cóżeś się upił?
— To prawda żem się upił, alebym był tak nie leżał, żeby nie djabli...
Stanisław nieznacznie się uśmiechnąwszy ruszył ramionami.
— Djabli, — rzekł, — znowu djabli! zawsze składasz na nich; najgorszy djabeł to twój nałóg obrzydły, który już z ciebie zrobił żebraka, a uczyni ci gorzej jeszcze, bo cię wiekuiście potępi. Djabła trzeźwy krzyżem odpędzi, pijany nie może ręki podnieść; wie to szatan i włazi na niego bezkarnie. Po cóż pijesz?
— Czyżbym ja pił żeby nie djabli? — odpowiedziała głowa z za drzwi. — Pozwólcie mi tylko wszystko wyspowiadać jak było, a sami zobaczycie...
— Nie wchodź tylko, bo mi izbę zasmrodzisz; prześmiardłeś wódką i zgnilizną jak stara kufa; otwórz drzwi i stój na progu.
Posłuszny żebrak puścił klamkę, roztworzył drzwi i ukazał się w całej okazałości. Norblin byłby go radośnie pochwycił na blachę, taki to był malowniczy obraz nędzy, spodlenia i zezwierzęcenia ostatecznego. Głowa zapowiadała resztę, ciało nie zadało jej wcale kłamstwa. Pokręcony, pogięty, zgarbiony, złamany żebrak opierał się na kiju i kuli; noga jedna wlokła się za nim bezwładna, grubo obwinięta łachmanami; drugą wpół nagą, ozuwał zrobiony ze starego buta trzewik i oszarpane spodnie. Jakiś nieopisany szczątek odzienia, niezliczonemi łatami okryty, wisiał mu na grzbiecie; ręce resztka tylko zdartej wniwecz koszuli osłaniała.
Sparł się o uszak ubogi, i w pokornej postawie, tak począł mówić z cicha:
— Już to wiecie panie Stanisławie dobrodzieju, że nigdybym nie przyszedł do takiego nieszczęścia, żeby mnie ten skurczypałka szatan nie prześladował...
— Powiedz lepiej nałóg — przerwał Stanisław.
— A z czegóż ten nałóg, kiedy nie z szatana! — odparł wzdychając pijak. — Znaliście mnie, widzieli; nikt mi nie powie żebym co niepoczciwego w życiu zrobił, żebym ukradł, żebym skłamał, żebym...
— No, no, nie chwal się.
— Co to i wspominać, gorzej tylko serce boli; wszystkiemu winien skurczypałka. Jeszcze jakiem był kredencerzem u nieboszczyka, świeć Panie nad duszą jego, toć mi się wódka i nie śniła; jednego razu...
— Mówiłeś mi to już do syta... wiem...
— Bo taki tak prawda; pierwszy raz com się tej gorzałki napił, to mnie djabeł pokusił. Przysięgnę że on. Byłem za potrzebą dworską u Moszka, a wiecie że nie pijałem; wchodzi ktoś, przyjechał skurczypałka na czarnym koniu, przystojnie odziany, surdut sajetowy, ale śmierdział bestyja! Niby jakiś majster, niby oficjalista od smoły, myślałem sobie, a grzeczny jak chleb z miodem. Ja sobie stoję z boku, ten ni z tego ni z owego do mnie obcesem, w gawędę, w różne czułości, a nakoniec tyć!... kieliszeczek wódki mi stawi. Ja mu mówię że nie piję, nic to, jak zaczął prosić, jak zaczął psia wiara molestować, — ha! myślę sobie, kieliszeczek, nie otruję się i wypiłem. A to mnie i zgubiło... słowo honoru. Nazajutrz spojrzę a ja w karczmie leżę, a ów jegomość już dmuchnął; tyleż go i widziałem. Ot, jak mnie skurczypałka podprowadził.
— Miałeś mi mówić i wytłumaczyć się ze wczorajszego, a pleciesz stare androny, które tysiąc już razy od ciebie słyszałem.
— Otóż to wracam do dzisiejszego; czyżbym ja, zakląwszy się że waszej kapoty i złotówki nie przepiję, mógł taką podłość zrobić i u żyda ją zostawić, żeby nie djabeł! Słowo honoru! sami pomiarkujcie! Albo żebym się w błocie walał?
— A jednakże to było? Któż temu winien, czy znowu oficjalista od smoły?
— Słowo honoru daję panu Stanisławowi, że nie ja...
— Zapewne, nie ty, ale wódka.
— Od razu, widzi pan Stanisław, tak się raptem wstrzymać, żeby już ani kropli nie pić, będąc wprzódy trochę nałogowym, nie można; mogłoby być nieszczęście, choroba, albo i gorzej! Słowo honoru... doktor mi to jeden mówił bardzo uczony. Myślę ja tedy sobie, pod szelmą i kpem nie wypiję tylko jeden maleńki kieliszeczek, dla żołądka...
— Widzisz, że to nie djabeł ci pić kazał, ale ty sam.
— Ale poczekajcież. Wszedłem do Moszka, słowo honoru sobie dawszy; a u mnie słowo honoru, to już największa rzecz... Moszkowa daje mi kieliszeczek za dwa grosze, jak pana szanuję, że tylko za dwa; biorę go do ust i jakoś kiedy już przechylałem, tak, że wstrzymać się było niepodobna... kiedy spojrzę. A! panie com ja tam zobaczył!
— A cóż? wódkę trutniu!
— Gdzie tam! gdzie tam! Ta bestja, skurczypałka, djabeł widząc, że już inaczej rady sobie ze mną nie da, wlazł w kieliszek! Widziałem go własnemi oczyma, ot tak, jak teraz na pana i dobrodzieja mego najłaskawszego patrzę; wiercił kopytkami po kieliszku i podskakiwał. Nimem ja się spostrzegł, już mi siedział w żołądku; plułem nadaremnie, chciałem wyrzucić, niesposób! Dopieroż jak nie zacznie mi dokazywać od pięt począwszy do głowy i nie wiem już co się ze mną stało dalej... a to prawda, że Moszkowa i kapotę jegomościną i złotówkę potem zabrała.
Stanisław nie mogąc się nie uśmiechnąć, prędko jednak przybrał surową postać sędziego.
— Janie, Janie, rzekł, — nie durz mnie, bo nie odurzysz, i bez pomocy djabła zguba cię czeka doczesna i wiekuista, jeśli się nie poprawisz. Jesteś, a przynajmniej byłeś poczciwy, to wiem...
— A! a widzi pan Stanisław.. co prawda to prawda, a poczciwość grunt. Nawet raz na drodze dwieście złotych zgubionych znalazłszy, wiecie sami, że je oddałem do rąk; nawet mi znaleźnego więcej nie dali tylko sześć groszy, śledzia i kwartę wódki.
— Ale cię twój nałóg zgubił i dogubi: straciłeś zdrowie...
— E! to kołton, panie Stanisławie...
— To wódka! panie Janie.
— A kołton nic innego tylko djabeł, — cicho dodał żebrak — to już wiadoma rzecz...
— Nigdyż się już nie upamiętasz? nie poprawisz?
Jan westchnął żałośnie, może nawet szczerze.
— Patrz-ino, proszę cię; ja i ty byliśmy jednego stanu ludźmi, wyszliśmy z jednej wioski; mogłeś tak jak ja kończyć spokojnie i uczciwie, aleś sam nie chciał.
— Poradźcież mi, co ja mam robić... z tym skurczypałką — ciszej domówił żebrak. Stanisław ramionami ruszył.
— A dajcież mi co zjeść, bo dalibóg dwa dni nic w ustach nie miałem.
— Czemużeś wprzódy o tem nie mówił? — zapytał z wymówką stary sługa, i spiesznie poszedł do szafeczki w ścianie. — Masz jedz i idź spać do ogrodu, do budki, a nie oddalaj mi się. Jutro ci wyszukam jakiej płachty znowu, pieniędzy już grosza nie dam; będziesz mi sadu pilnował, ale za pierwszym razem co do karczmy pójdziesz, nie powracaj więcej do mnie.
Żebrak stał widocznie pomięszany.
— Za pozwoleniem pana Stanisława, — odezwał się z niejakiem wahaniem — to gotowo być nieszczęście! Wiadoma rzecz, nawet doktorowie powiadają, że od wódki jak od tabaki raptem odwyknąć nie można; mogłoby mnie ubić... Muszę taki choć kieliszeczek czasem...
— A jeśli tak, — rzekł stary — to ruszaj sobie gdzie chcesz; znowu tam jakiego djabla wypijesz, a ja z niemi nie chcę mieć do czynienia.
— Ale gdyby tak jeden tylko kieliszeczek z rana, drugi o południu wedle jedzenia... a trzeci...
— A! a idź-że mi precz! — ofuknął się Stanisław, chcesz żebym cię jeszcze dobijał i rozpajał; coż to znowu jest!
— Trzy tylko kieliszki! trzy nie wielkie kieliszki panie Stanisławie! — błagającym głosem wznowił Jan.
— Jeden to ci dam, niepoprawiony bibuło! — odparł zbywając się go starzec, — ale więcej ani kropli...
— Jeden... co to jeden! tak raptem się wstrzymać, to ja wiem od doktora — może być nieszczęście... żałośliwie skamlał ubogi — jeden to tak jak nic; gdyby zresztą choć dwa to jużbym siedział.
— A więc jak chcesz! jeden ci daję, więcej nie mogę...
— No! to już wola Boża, pójdę się lepiej pod płotami walać, westchnął pijak — ja wiem, że to będzie nieszczęście! Wole gdzie zginąć na ustroniu.
I mówił to tak żałośnie, że staremu Stanisławowi serce się wzruszyło.
— Niech cię już zresztą licho bierze, — mruknął niechętnie; dam ci dwa kieliszki, ale mi siedź, sadu pilnuj choć jeszcze nie ma czego, i krokiem się nie ruszaj. A jeśli byle raz pójdziesz do karczmy, więcej już do mnie nie powracaj. Kawałek chleba mieć możesz tutaj: szanuj-że go i pilnuj się.
— Za siebie to ja ręczę, słowo honoru! — rzekł żebrak kładnąc nagą rękę na piersiach; tylko za tego prześladowcę, to mi trudno. Oj! żeby to mi tak jakiego dobrego księdza, coby mi na skurczypałkę poradził, byłoby wszystko dobrze, jeszczebym i ja wyszedł na ludzi...
I westchnął nieborak, a zabrawszy chleb i ser do torby, o kuli i kiju powlókł się powolnie przez furtkę ku znanej sobie ogrodowej budzie.
Stanisław wywietrzywszy przyzwoicie izbę po gościu, który schronienie jego a nawet i sień wódką i właściwym jakimś dziadowskim swędem zaraził, pozamykał wszystko i pomodliwszy się jeszcze, zgasiwszy świecę, ujął za kij sękowaty, z którym codziennie obchodził dwór do koła. Opatrzywszy kuchnię i oficynę, poszedł do domu mieszkalnego i począwszy od ganku, okrążył go krokiem powolnym, przysłuchując się niekiedy czy wszyscy byli na swoich miejscach, przypatrując się czy światła pogaszone; wreszcie około północka, gdy już, pierwsze kury piały, powrócił do izdebki.
Szczęściem, folwark był daleko i głos z tej strony przytłumiony drzewami, nie dochodził; byłby bowiem stary Stanisław ze snu się wybił strapieniem, usłyszawszy co się tam działo. Ekonomostwo mieli gości, a wrzawa towarzystwa zabawiającego się na ganku, szeroko się rozlegała. Frania, pani Boikowska, dwie panny przybyłe z miasteczka, chichotały z kilką mężczyznami, którzy już o mroku, konno, na późną herbatę przyjechali do Zaborza. Tym czasem pod stodołę podjeżdżały spokojnie fury po skradzione zboże, ładowano je z pomocą wartowników, a pszenica owa od myszy zjedzona, jechała nocką do miasta, dokąd już była skontraktowana.
Nazajutrz rano Justysia była w ogrodzie, a matka jej ostawiona poduszkami, bo słabsza niż zwykle, siedziała, by świeższem powietrzem odetchnąć na ganku od ogrodu. Na bliższych kwiatowych grządkach przesadzając ulubione swe rośliny, Justysia pracowała wesoło, podnosząc niekiedy oczy ku matce, i ciągle wesołą podsycając rozmowę. Stary Stanisław krzątał się tuż przy niej z rydlem i nożem, pomagając swojej panience, w dość dobrym humorze, który nie wiem czy udawał, czy istotnie dzielił z dziewczęciem sierotą.
Był to poranek wiosenny, a w ogródku choć przyćmiono i wilgotno, miło było wonią drzew i rozkwitłych krzewów oddychać; pod staremi jabłoniami rosa jeszcze ukryta perliła się na chwastach i trawkach, i powolnie ulatniając się w rozgrzanem powietrzu, roznosiła z sobą zapach bzów i jaśminów, bliskie osłaniających płoty.
Cisza głęboka panowała w tym kątku zewsząd okrytym i osłoniętym, do którego gospodarska wrzawa i hałasy dojść nie mogły; przerywał ją niekiedy tylko szelest liści, po których wiaterek uciekający gdzieś przeleciał tajemniczo. Na krzewach świergotały chmury ptasząt, które tam liczne pod opieką Justysi słały gniazda.
Przesadziła już ona była dosyć floksów i portulaków, których dla niej nie wiem zkąd dostał stary Stanisław, gdy ucho matki pierwsze posłyszało turkot przed gankiem od dziedzińca. Stanisław szybko wdział kapotę i pospieszył zobaczyć kto przyjechał. Minęła chwilka nikt się nie pokazywał, nareszcie drzwi od salki otworzyły się i piękny młody chłopiec w nich się ukazał. Tak mu dobrze było w tych ramach na ciemnem tle pokoju, jak gdyby do portretu stanął. Był to nie wielkiego wzrostu, bardzo kształtny młodzieniec, z wypogodzoną i uśmiechnioną twarzą, z wejrzeniem swobodnem i wesołem; — na czole jego szerokiem i czystem zdawała się mieszkać myśl poczciwa a skrzydlata, bo i przez niebieskie oczy poglądała pojętnie, i usta wiele także były mówiące. Włos nie długi ale lśniący i złocistemi odbiciami ogrzany, nie zakrywał mu pięknej skroni. Maleńki wąsik zarastał na wierzchniej wardze i zakręcony do góry, jakąś raźną i wojskową dawał mu postawę. Ubrany w czarną czamarkę i wcale nie strojny, trzymał w ręku książkę, rękawiczki i czapkę.
Pani Żacka spojrzała na niego ze swoją zwykłą uprzejmością i dobrocią go witając, ale z cieniem nieukontentowania.
— A! pan Bolesław!
Justysia, której twarzy w pierwszej chwili widzieć nie było można, bo się bardzo pilnie kwiatkami zajęła, podniosła na głos ten główkę do góry i uśmiechem tylko i skinieniem powitała gościa.
— Jakże się ma pani dobrodziejka? jak się ma panna Justyna? — zapytał Bolesław siadając przy wdowie i całując podaną sobie rękę. — Doprawdy, wieki już jak nie byłem w Zaborzu, i tak mi już było tęskno, że wreszcie porzuciwszy gości w domu, choć na chwilę przybiegłem służyć pani. Ale naprzód, jakże zdrowie?
— Dziękuję ci, panie Bolesławie; zdrowie moje, — odpowiedziała pani Żacka — zawsze bardzo biedne, lada co mnie poruszy, lada co przestraszy, i lada przestrach siły odejmuje...
— Niech to pani zda na kogo wszystko co ją może martwić i niepotrzebnie wzruszać. Gospodarstwo i kłopoty, jakie ono za sobą pociąga, to rzecz męska, a ze słabem zdrowiem pani ani podobna do tego się porywać!
— Cóż zrobić przeciw konieczności?
— Ale, jeśli to tylko konieczność?
— Zdaje mi się — odpowiedziała wdowa. — Zresztą choć mój Boikowski samowładny tu pan, zawsze w niektórych rzeczach i o mnie otrzeć się coś musi...
W tem Justysia wesoło wbiegła na ganek.
— A co? mój Zaleski! przywiozłeś mi go pan?
— Godziż się nawet pytać o to? — podnosząc książkę do góry i ukazując ją z wymówką rzekł Bolesław. — Mógłżem rozkazu pani zapomnieć?
— Dziękuję, bardzo panu dziękuję... i przepraszam.
Justysia się mocno zarumieniła, wzrok matki padł na ten rumieniec i wdowa westchnęła, smutnie spuszczając głowę.
Tymczasem młodzi już się sobą zajęli, a żywa rozmowa, w której jak rakietą podrzucane latały słówka skrzydlato, obijała się o uszy matki pilnie jej podsłuchującej.
Nie wiem czemu coraz bardziej zasępiała się biedna pani Żacka, a ile razy ukradkiem wzrok jej pobiegł ku córce, wracał ciężki i chmurny. Młodzi tego nie widzieli: im z sobą było tak dobrze, tak wesoło!
Najobojętniejszy byłby postrzegł, że to nie zwykła tylko sąsiedzka znajomość, że ich już łączył tajemniczy węzeł wiosennego przywiązania, które jeszcze same sobą szczęśliwe, nie patrzy na jutro, nie pamięta na wczoraj, nie widzi co je otacza. Twarz Bolesława promieniała, usta Justysi śmiały się wdzięcznie; stanęli naprzeciw siebie i tak się zagadali, tak zapomnieli, że aż matka, coraz chmurniejsza, pod jakimś pozorem odwołać musiała Justysię.
Córka przybiegła całując jej rękę i wpatrując się w oczy; nie uszła baczności dziecka chmurka zasępiająca twarz matki.
— Czy mamie nie gorzej? — spytała troskliwie.
— Nie! nie moja dziecino.
— Ale kiedy ja widzę, że mamie coś jest.
— Jak cię kocham, że nie; bądź o mnie spokojna.
Tych kilka słów wymieniły cichutko. Justysia przysunęła żądany stołeczek, poprawiła poduszki i wstała oczyma zwracając się ku Bolesławowi, który wciąż na nią tylko patrzał.
Wzrok jego jednak nie był już wesół jak przed chwilą; rzekłbyś, że łzą zaszedł kryjomą, i brew się nad okiem zmarszczyła. Zmianę wyrazu jego oczu postrzegła zaraz Justysia i jakby zdziwiona nią, to w niego to w matkę się wpatrywała; swobodna przed chwilą rozmowa ze złamanem skrzydłem upadła.
Justysia przysiadła się przy matce, Bolesław wziął krzesło i naprzeciw nich usiadł, a poglądając w ogród, podparłszy się na poręczy, dumać zaczął.
— Gdzieżeś pan bywał temi czasy? — zapytała go pani sędzina, chcąc niedobre przerwać milczenie.
— Ja, pani? Wszędzie! w miasteczku naprzód, na polowaniu, ale najwięcej przy mojej biednej chorej matce.
— Jakto? chora pani Wilczek?
— O! tak, coraz mi się ma gorzej a gorzej. Wprawdzie się z tem jak może kryje, ale to gorzej jeszcze trapi i niepokoi; jużem i lekarzy przywoził i sam jak na kwiatek chucham i pilnuję; ale są boleści, których ani lekarz żaden, ani synowska troskliwość uleczyć nie potrafi.
Łza zakręciła mu się w oku.
Justysia spuściła oczy, by swoją ukryć przed matką; zamilkli znowu.
Bolesław po przerwie mówił dalej:
— Gdybym choć mógł jej nie odstępować! ale ona się niepokoi, kiedy ciągle przy niej jestem, kłopoce się mojem gospodarstwem, bojąc się, bym go nie opuścił; turbuje się sądząc, że się nudzę, jak gdyby przy matce nudzić się kiedy można; nielitościwa doprawdy wyprawia mnie, odpycha, odpędza. Czyżbym mógł wyjeżdżać na polowanie, gdyby mi nie kazała!
Justysia ciągle z oczów nie spuszczała Bolesława. Zdawała się płacić mu wzrokiem pełnym współczucia, za wszystko co mówił.
— Tak tedy — kończył Bolesław — musiałem trochę, dla zaspokojenia jej, ruszać się i jeździć; ale nigdy i nigdzie nad kilka godzin nie bawiłem; dziś zostawiłem przy niej dawną młodych lat przyjaciółkę, która do nas przyjechała, mogę więc...
Wzrok pani Żackiej wstrzymał dokończenie tych wyrazów; Bolesław zrozumiał niepokój, jaki się w oczach wdowy odmalował, i przerwawszy trochę, dodał ciszej:
— Mogę więc choć godzinkę pani poświęcić.
— Dziękuję panu, szczerze dziękuję — cichutko szepnęła wdowa, ale tak zmieszana, że jej podziękowanie wcale inne przybrało znaczenie.
Justysia wstała żywo, przeszła się po ganku, wzrok jej spotkał się z oczyma gościa, spojrzeli na siebie długo, wyraziście, młodo...
— Cóż słychać w sąsiedztwie? — pokaszlując spytała obojętnie pani Żacka; — myśmy tu jak na pustyni, że o niczem nie wiemy.
— I odemnie nie wiele się pani dowie — rzekł Bolesław — ja także na dobrowolnej pustyni osiadłem; mało z kim żyjemy, tak jak nigdzie nie bywam prócz w Zaborzu, a plotek słuchać nie lubię.
— To zupełnie jak u nas — odezwała się Justysia.
— Przecież niepodobna, żebyś nic a nic nowego nie słyszał? — zapytała sędzina usiłując widocznie sprowadzić rozmowę na tor obojętny.
— A zapewne, nie jestem i ja bez nowin — rzekł Bolesław uśmiechając się jakoś smutnie — ale moje nowiny są zbyt pospolite i nadto może niewinne, by na to im się zasługiwały. Bzy są w kwiecie, lasy wonieją cudownie, słowik śpiewa noce całe, natura w pełni swych sił, w młodej szacie, w wieńcu róż polnych, podnosi uśmiechnione oblicze, zboża nasze już podrosły, już powiewają falą zielonawą; a majowe pszenice i jarzyny...
Pani Żacka się rozśmiała.
— O, poeta! poeta! — szepnęła po cichu.
— I pani mówi poeta! — smutnie przerwał Bolek — przecież mówiłem o najprozaiczniejszej prozie, o życie, pszenicy i jarzynie.
— Tak, ale jak to było poetycznie!
— A! nie prześladuj mnie pani; wszyscy mi już dosyć jak występkiem tą poezją, której ledwie szczyptę mam w duszy, rzucają w oczy... Niestety! nie jest to pochwała! znam się na tem! Za cóż mam cierpieć jak poeta, kiedy nim wcale nie jestem? Ręczę pani, że ze mnie najprzykładniejszy, najgorliwszy tylko hreczkosiej.
— Krzywdzisz siebie, panie Bolesławie — z niejakim przekąsem przerwała mu Żacka; — alboż to źle być poetą?
— Nie wiem pani, ale to wiem, że u nas na kogo powiedzą poeta, to tak jakby go nazwano warjatem. Dla tego odpraszam się od pięknego ale nieszczęśliwego nazwiska. Za poezją idzie marzenie, idzie niepojmowanie świata, ideały, sny i zupełne zapoznanie rzeczywistości... Cóż, gdy bez niej żyć nie można?
— O! prawda! prawda!
— Zapieram się więc poezji, żeby uchodzić, o co mi daleko pilniej, za człowieka statecznego. Wiesz pani, że poecie u nas nikt nie wierzy, nikt bez uśmiechu zdania jego nie przyjmie, nikt w najdrobniejszej nie zaufa sprawie, bojąc się, by do niej nie domięszał tego nieszczęśliwego ideału, który się z niego wszystkiemi porami sączy.
— Ale kochany panie Bolesławie — rzekła Żacka — cóż z tego, że się zapierasz nazwiska, gdy w rzeczy podobno tak jest jak mówią.
— Niech-że mi pani tego dowiedzie? Albożem opuścił jaką robotę dla pięknego widoku, pracę w polu dla książki, groch dla ideałów!
— Może gdybyśmy więcej byli z sobą, dałoby się to dowieść; tymczasem nawet z tego co widzę osądziłam pana poetą.
— Straszny to wyrok pani — rzekł Bolesław smutnie zwieszając głowę.
Justysia, która dotąd w milczeniu słuchała rozmowy, zbliżyła się i wmięszała do niej.
— Droga mateczko — mówiła po cichu poglądając na gościa — ja w panu Bolesławie nie widzę tak bardzo, tak bardzo poety, żeby go aż nazwać poetą. Juściż w każdym z nas choć za młodu musi być ziarnko tego co poezją zowią; musi być chwila rozkwitu... ale ten tylko poeta, w kim nasionko małe, zgłuszone u innych, na krzew kwiecisty wyrasta!
— O jakżeś to pani ślicznie powiedziała! — zrywając się z krzesła zawołał Bolesław — to święta i wielka prawda!... Któż nie poeta trochę; znam żydów co są poetami trochę w swoich handlowych czynnościach, zawsze sobie rojąc więcej, niż być może. Juchim należy podobno do takich poetów; a ja do jego pułku z ochotą przystaję... Jestem zapewne tyle poetą co on...
— Tak mi się pan bronisz — z uśmiechem rzekła wdowa — że i ja mam ochotę swojego nie odstąpić; za cóż pana wszyscy tu w okolicy i w sąsiedztwie zowią poetą?
— O! to nie dziw! Najprzód niekiedy czytam i uczę się, to już pierwszy wielki mój grzech; po wtóre nie lubię hałaśnego towarzystwa i karczemnej rozmowy; po trzecie, umiem żyć samotny; po czwarte, chciano mnie tym stygmatem ukarać za to, że końmi nie handluję i na sąsiedzkich wieczorkach nie bywam...
— Niech-że i tak będzie — znużona odpowiedziała wdowa — nie jesteś więc pan poetą.
— Nie jestem nim wcale, nie jestem! — zawołał Bolesław — obawiam się tego nazwania jak ognia i zapieram najuroczyściej...
Po tej krótkiej walce rozmawiający ucichli. Justysia zabrała rzeczy swoje porozrzucane w ganku i powoli wyszła się ubierać; Bolesław widział jak brała przez niego przywiezioną książkę i zarumienił się nie wiem czemu, gdy mu z nią znikła z oczu.
Gość i gospodyni domu pozostali sam na sam i chwilę jeszcze milczeli; potem pani Żacka także przeprosiła Bolesława, że musi odejść do siebie, a on wybiegł do ogrodu.
Ze spuszczoną głową, zamyślony, puścił się cienistą ulicą w głąb sadu; twarz jego zdradzała niepokój i smutek.
Zaledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, gdy się spotkał ze Stanisławem.
— Dzień dobry kochany panie Stanisławie.
— Dzień dobry panu, dzień dobry — z wyrazem serdecznej uprzejmości odezwał się stary sługa, widocznie gotując się do rozmowy.
— No! cóż tu u was słychać?
— Nic, kochany panie, wszystko jakoś po staremu.
— Wasza pani czegoś smutna?
— Ona tak panie zawsze! Jakże się jej nie smucić straciwszy takiego człowieka!
— Widywałem ją czasem weselszą... dziś czegoś jakby podrażniona.
— Zwyczajnie to panie, gospodarskie kłopoty, a ona tak słabego zdrowia.
— Cóż to? czy wam gospodarstwo źle idzie, czy interesa?
— A! uchowaj Boże, wszystko jak z płatka, u nas źle iść nie może; sama pani doskonale się na wszystkiem zna i prowadzi to jak potrzeba, ale tyle zatrudnień, to ją męczy.
— Chwała Bogu, że to tak dobrze idzie! ja wiedząc, że tu macie Boikowskiego, którego trochę znam, obawiałem się...
Stanisław się uśmiechnął.
— I Boikowski — rzekł — nie jest to tak zły człowiek, a przytem pani, pani! To głowa! ona wszystkiemu zaradzić umie, w jej rękach najgorszy musi być dobrym...
— Nigdym nie sądził, żeby była taką gospodynią.
— Spytaj pan, czem ona nie jest? Gospodyni to już się ma rozumieć; interesu nikt tak nie ogarnie jak ona, człowieka zaraz pozna na wylot, i oto jak ją pan widzisz, taka zdaje się słabiuteńka, a gdzie potrzeba tęgo się postawić, nie ustąpi, i rady sobie da.
Uśmiechnął się Bolesław nieznacznie.
— Pan bo widzę się śmiejesz — rzekł Stanisław — a to tak szczera prawda...
— Ale ja nie przeczę.
— A czegożeś się pan uśmiechnął?
— O! to zupełnie z innego powodu, kochany panie Stanisławie.
— Pan bo może myślisz, że ja bałamucę?
— Nie, mój poczciwy Stanisławie.
— No, a u pana tam jak? — zapytał stary sługa — w domu, w gospodarstwie, czy tez dobrze?
— Dobrze, dziękuję ci, idzie jako tako.
— E! tylko jako tako!
— Cóż chcesz, jako tako, to już dobrze.
— Nie, panie Bolesławie dobrodzieju, panu to nie powinno być; jeśli zaś pan pozwolisz sobie otwarcie powiedzieć, panu to nie powinno być dobrze, trzeba się starać o lepiej.
— Ja nie pragnę wiele.
— Daruje mi pan, ale w młodości trzeba koniecznie pragnąć wiele, tak jak w targu; potem się z tego trochę spuści, a jeśli się więcej zrazu zaceniło, to się więcej weźmie.
— A kiedy mi to co mam wystarcza?
— Trzeba paneczku mieć zapas wszystkiego, życie długie...
Bolesław zamyślił się i umilkł.
— I on — rzekł sobie w duchu — ma mnie za poetę... Ha! stało się, już się z tego nie wyplączę.
Stary sługa czule spojrzał na młodzieńca, jakby smutek jego zrozumiał.
— Coś bo mi pan smutny, a to nie dobrze! — rzekł z uczuciem.
— Nie, nie! tak to ci się zdaje, panie Stanisławie...
— I rzadko pan do nas przyjeżdża.
— Mam ci prawdę powiedzieć?
— O! o! bardzobym o nią prosił.
— Któż wie, czy mnie tu wszyscy dobrze widzą?
— O czemuż! czemuż! — zawołał żywo Stanisław — i zkądże to myśl taka przywiduje się panu?
— Nie mam podobno łaski u pani sędziny. — Zafrasował się widocznie starzec, co odpowiedzieć, ale żywo pokrył zmięszanie.
— Już to proszę pana dobrodzieja, nasza kochana pani czasem tak umie ludzi próbować; nie potrzeba się lada czem znowu zrażać. O! to kobieta co głęboko i daleko widzi, ona sobie pomyśli nie raz: zobaczymy też czy wytrwa ta przyjaźń na chudej strawie, na trochę chłodniejszem przyjęciu, i tak sobie poprobuje...
Bolesław obejrzał się ku niemu, bo stary tych słów nie dokończywszy, przerwał sobie tok rozmowy i zakończył nagle:
— Są tu bardzo piękne gatunki drzew; owoce z nich wyśmienite, szczepione jeszcze przez nieboszczyka pana podkomorzego, którego portret pan w sali widziałeś... zwłaszcza gruszek mamy tu osobliwych różne rodzaje, jakich w całej okolicy nie znaleść.
Po za drzewami w tej chwili przesuwała się Frunia, idąca na folwark do Boikowskich. Bolesław zawrócił się do ganku, a stary sługa powlókł się za nim. Nie mówili już więcej do siebie, tylko urywanemi pół-słowami, bo gość się dziwnie zamyślał.
Na ganku, z którego drzwi szklanne otworem stały do salki, nikogo nie było, ale biała sukienka migała wewnątrz; Bolesław przeczuł Justysię, ścisnął za rękę staruszka i wbiegł do pokoju.
Pani sędzina siedziała już na kanapie... córka i ona miały twarze smutne. Nie prędko rozpoczęła się rozmowa i nie poszła już tak łatwo jak rano; gość czując to, pochmurniał także, przebąknął coś o potrzebie powrotu do matki i prędzej niż chciał i zamierzał, odjechał.
Justysia pożegnała go wejrzeniem wymowniejszem nad wyrazy, strapionem i pragnącem nadziei. Tak wesoło począł się im ranek, tak smutno przerwał wyrazistym niepokojem matki, który się odbił w ich sercu. W ganku na odjezdnem, stary Stanisław podał sam płaszcz panu Bolesławowi.
— Niepotrzebnie pan się spieszysz — szepnął mu z cicha — panią trochę głowa boli, ale toby przeszło; niech-że pan o nas na długo nie zapomina.
— Dziękuję ci, kochany Stanisławie.
— Doprawdy, doprawdy, wkrótce urodziny pani, proszę nie zapominać.
W tem konie ruszyły i gość pożegnany wejrzeniem czułem starca, odjechał.
W salce Justysia chodziła ciągle, a pani Żacka ze spuszczoną głową siedziała jak wryta: długo tak słowo z ich ust nie wyszło.
— Co czytasz Justysiu? — spytała wdowa po półgodzinnem milczeniu.
— Zaleskiego, mamo.
Matka sposępniała więcej jeszcze.
— Dziwnie lubisz poezję i trochę nadto poetów — odezwała się z westchnieniem.
— Kiedyż jeśli nie dziś mi ich czuć i lubić — odpowiedziała córka. — A prawda, mamciu droga, że ty także lubisz Karpińskiego?
— I może dla tego nie chciałabym, drogie dziecię, żebyś się jak ja wcześnie upajała tą niebezpieczną wonią, która jak woń kwiatów mile łechce, ale i zabić może.
— Droga mamciu — przybliżając się i siadając u nóg jej, cicho przemówiło dziecię; — na co nam te dalekie kręgi, mówmy otwarcie. Co mama ma przeciwko panu Bolesławowi?
— Ja? nic! ale twoje pytanie świadczy, że ty jesteś za nim?
— Ja się z tem jak z niczem ukrywać nie myślę... pan Bolesław mi się podoba.
— Dobrze żeś mnie na szczere wyznanie wyprowadziła; powiem ci więc wszystko a wszystko, co mi na sercu cięży. Widzisz mnie, do czego strapienia, cierpienie i młodej główki choć poczciwy zawrót doprowadził... Na starość sama jedna, opuszczona, zrujnowana, konam; chciałabym umrzeć i boję się zostawić ciebie samą.
Justysia z płaczem jej przerwała:
— Na Boga! nie mówmy o tem...
— Musimy mówić otwarcie, słuchaj dziecię moje. Wiem z doświadczenia, że wiele życiu braknie, gdy mu Bóg nie da podstawy rzeczywistej, krótko mówiąc grosza i mienia. Są chwile, w których serce stanie za chleb i wodę, są później inne, gdy skarby świata chcielibyśmy mieć w ręku, by je podesłać pod nogi ukochanym, jak ja tobie. Podobał ci się Bolesław i ja go cenić umiem, ale Bolesław nie żartem poeta. Nie da on sobie nigdy rady na świecie; ubogi, bez stosunków, własną siłą nie dorobi się niczego, a co najgorzej, zawsze trochę marzyć będzie. Z nim czekać cię może ubóstwo, niedostatek, strapień bez liku... a jako poety ja i sercu jego nie wierzę!
Justysia spuściła głowę.
— Mamciu droga, może ci trochę troskliwość twoja fałszywie pokazuje rzeczy. Nie wiem czemuby Bolesław jak inni w świecie nie poszedł, i nie dobił się czegoś. Sama przyznajesz mu wyższe dary i lepsze wykształcenie; miałożby jaśniejsze świata pojęcie z piękniejszej jego strony, prowadzić za sobą koniecznie zawody? Mnie się zdaje przeciwnie; przytem on jest poetą tylko, by się napawać poezją; sam jej nie tworzy, a zapał swój hamuje zawsze, ile razyby go chciał unieść z drogi rzeczywistości i powszednich obowiązków.
— Jakżeś wymowna w jego sprawie! — odezwała się matka — nie mówmy lepiej o tem i nie myślmy, Justysiu, zapomnij trochę o panu Bolesławie, zdaje mi się, że nadto główkę ci zawrócił. — Prawda? — spytała ciszej zarumienionej córki — prawda, kochanie moje?
Justysia nic nie odpowiedziała; szczęściem wszedł Stanisław.
— Ot znowu — rzekł — będziemy mieli jakiegoś gościa; widziałem bryczkę i poznałem konie.
— A! któż to taki?
— A to ten pan — jakże się zowie? co tu był kilka razy — z Otrębów... podobno Kalinkowski.
Pani sędzina spojrzała na córkę; ta nie zwykła taić swe uczucia, okazała lekkie zniecierpliwienie.
— To bardzo miły człowiek! — odezwała się sędzina.
— Tak, w Zaborzu może i bardzo miły — mruknął Stanisław — ale potrzeba go widzieć na jarmarku, albo u Szymka gdy z innymi sobie podobnymi hula... oj! tam to zupełnie co innego!
— Nie wiem, czemu ty go Stanisławie nie lubisz?
— Pozwolisz mi pani powiedzieć sobie żywą prawdę, jak to dawniej bywało, aniołowi memu nieboszczykowi mawiałem?
— I owszem kochany Stanisławie; wiesz, że mi to od ciebie miłe.
— Powiem pani, że to jest truteń i po wszystkiem — żywo zawołał sługa — przebiera się on różnie, komedje gra, ale w gruncie nic dobrego.
— Zmiłuj się, coś bo go za nadto potępiasz!
— Zapewne, że może za szparko go sądzę, ale ile razy tu przyjeżdża, po mnie ciarki chodzą — to nie darmo! I on tu nie bez myśli zagląda, a z Boikowskimi zbytecznie serdeczna przyjaźń...
Szybko to powiedziawszy, Stanisław starł stół przed panią i w chwili gdy gość wchodził, usunął się na bok, okiem go tylko mierząc surowem. Justysia szybko wysunęła się do drugiego pokoju.
Przybyły, któregośmy już widzieli w Zapadni, tak był teraz innym, że ledwie go poznać było można; rzucił wszystkie godła bałagulstwa, wdział suknię odmienną, a z nią zdaje się wyraz, charakter i mowę. Ubrany był wykwintnie, starannie, z pewną nawet pretensją, wyświeżony, uśmiechnięty, i jak wprzód rubasznym, tak tu grzecznym i nadskakującym wydać się usiłował. Twarz jego miała powłokę spokojną, beznamiętną, dobroduszną prawie. Zmiana ta dowodziła wprawdzie wielkiej siły nad sobą, ale znawcę ludzi byłaby przeraziła. Ten człowiek, co się tak zmienił dwa razy, nie byłże w głębi innym jeszcze, i jakim był?
Porównanie go z Bolesławem całe było na korzyść ostatniego: w tym biło serce, tu panowała głowa, a oczów błyski zdradzały gwałtowną namiętność. Nie ma niebezpieczniejszej pary nad zimną głowę z gorącemi spojoną żądzami — kiedy w nich serce nie bije.
Pan Alfred Kalanka z nadzwyczajną pieszczotliwą troskliwością, na palcach przystąpił do pani Żackiej, usiłując jak najmniej zrobić sobą szmeru, przesunąć się jak najciszej i zająć jak najmniej miejsca.
Przysiadł się przy niej od powitania, poprawił jej usunięty stołeczek pod nogi i wesołą, łatwą rozmowę nieustannie przerywał, dopytując o jej zdrowie, wynosząc anielską starej cierpliwość — jedyną może cnotę jakiej poczciwej kobiecie brakło. Widać było, że ta strategja pospolita trafiła jednak do celu, bo pani Żacka bardzo dobrze przyjęła gościa i była z nim zupełnie swobodną. On ją też bawił, a obojętność córki dla niego, może w nieodgadnionem sercu matki, zanim także przemawiała. Wszystkie matki są trochę zazdrosne: zdaje im się, że miłość ku obcemu odejmie coś od winnego im przywiązania.
Alfred równie swobodny i wesół, choć się parę razy obejrzał oczyma szukając Justysi, która nie przybywała, utrzymywał ciągle rozmowę, nie dając poznać po sobie czy to na nim jakie robiło wrażenie. Widać było jak usilnie pragnął zabawić gospodynię: prawił jej nowinki z sąsiedztwa, pobudzał do śmiechu, i nie oszczędzał łatek nikomu z bliższych znajomych.
— Nowin masa — mówił szybko — nie wiem tylko czy je wypowiedzieć potrafię i uporządkować jak należy. Pocznę od mojego stryja, jako od najbliżej mi nieznajomego.
— Jak to? nieznajomego?
— Nie inaczej, najmniej znamy zawsze najbliższych... to aksiomat.
— Ale czy się o stryju mówić panu godzi?
— Kto ma szczęście takiego jak ja stryja posiadać, jakże nie ma o nim choć mówić? bo innego użytku z tego Bożego daru trudno uczynić.
— Jakiś pan złośliwy!
— Ja! pani! Przecież choć pośmiać mi się z niego, pośmiać! zwłaszcza, że nie podobna aby się z takiego oryginała obcy i swoi nie śmieli.
— Cóż więc stryj pański?
— Stryj mój zawsze jak najmocniej zajęty powiększaniem fortuny; świeżo wynalazł wyśmienity i oszczędny bardzo sposób karmienia wieprzów; ale o nim ze szczegółami powiedzieć trudno. Majątek jego co rok o sto tysięcy się powiększa.
— Tego mu pan zapewne nie masz za złe?
— O! bynajmniej, choć prawdę powiedziawszy, będzie to fortuna tego rodzaju, że nie wiem, czy się w rękach spadkobiercy utrzyma — głos powszechny zapowiada jej rozprószenie.
— Ależ stryj pański nikogo nie skrzywdził?
— Szeroko-by o tem mówić — ale najwięcej siebie; chyba go już za nic nie liczyć?
— Z sobą miał prawo postąpić jak mu się podobało.
— Nie wiem, to kwestja. Sąsiedzi utrzymują, że od niejakiego czasu nie je już jak raz na dzień, przekonawszy się że to jest do utrzymania życia zupełnie dostatecznem, że więcej ruchem i powietrzem niż pokarmem żyć powinien człowiek.
— Biedny skąpiec!
— Druga nowina, że pani marszałkowa pokłóciła się z mężem.
— Co pan mówisz?
— Tak jest istotnie, — jedni utrzymują że wina jego, drudzy że jej wina, a ja że obojga.
— Pogodzą się znowu.
— Teraz wątpię, bo jak wiadomo, tylko do trzech razy sztuka.
Nie wiem jak długo byłyby te plotki trwały, gdyby nareszcie Justysia nie weszła. Zerwał się na jej przyjęcie pan Alfred, obsypał ją mnóstwem francuskich zwietrzałych grzecznostek, którym śmieszek właściwy mu towarzyszył, i zaraz przysiadł przy niej usiłując zabawić.
Ale Justysia była poważna, milcząca, zimna jak marmur, nie dawała się ani wprowadzić w rozmowę, ani rozśmieszyć, ani zająć, pomimo wysileń Alfreda, który nareszcie obrócił się znowu do matki. Stanisław przesuwał się niekiedy przez pokój, z ukosa spoglądając na przybyłego i ruszając nieznacznie ramionami. Trwało to do wieczora, a o zmierzchu pan Kalanka odjechał.
Matka z pomocą Justysi zawlekła się znużona do łóżka, i tu cicha jeszcze między niemi zawiązała się rozmowa o panu Alfredzie. Pani Żacka gorąco utrzymywała jego stronę, milczała córka, rozeszły się obie zachmurzone.
Stanisław tymczasem mrucząc pacierz uprzątnął w kredensie. Na wyjezdnem, pan Alfred uznał był za potrzebne wsunąć mu kilkanaście złotych w rękę, które starzec z oburzeniem odrzucił. Napróżno gość usiłował go skłonić do przyjęcia, stary sługa na prawdę się pogniewał.
— Truteń — mówił do siebie — myśli mnie przekupić! Ktoś mu powiedział, że stary Stanisław we dworze trochę znaczy, że go czasem pani posłucha — i chce sobie ująć Stanisława! Niedoczekanie twoje! Bądź poczciwy, to się obejdziesz bez brzęczącej rekomendacji. Jaki mi pan! — I wzdychał.
— Bieda z tą poczciwą panią naszą — mówił dalej w sobie — osobliwszą ma słabość do złych ludzi. Pana Bolesława to nie lubi, a tego drągala przyjmuje najlepiej — jabym go jednej godziny za drzwi wyrzucił! I jemu to właśnie starać się o kogo — o moją Justysię! A wara! a do Fruni, kiedy chcesz basałyku... to samo dobre dla ciebie. Ale jak tu powiedzieć co się wie? Nie uwierzyłaby biedaczka! o nie uwierzyłaby pewnie, bo nie ma pojęcia jakich to ludzi ziemia nosi. O! o! widziało się ich po świecie sporo, tak że teraz ledwie nie wejrzeniem poznam, co pod piękną często siedzi skorupką. Truteń! myślał mnie przekupić, mnie starego ująć pieniądzmi! o! to mu ciężko darować! Ha! niechby zresztą szedł sobie gdzie pieprz rośnie i koło panienki mi się nie uwijał, darowałbym mu i tę krzywdę. Bo że na to nie pozwolę to nie. — Gdyby mi przyszło nieboszczyka anioła mego z grobu do jejmości sprowadzić.
Powoli jednak, powoli, ja poczciwą moją panię przekonam! Serce złote, ale tak się da ująć lada komu przez tę dobroć swoją!
Mrok padał, noc się zbliżała, Stanisław wyszedł zamyślony do ogrodu i zmierzył ku budzie słomianej, w której powinien się był Jan znajdować.
— Jesteś Janie? zapytał schylając się ku jej otworowi.
— Czy to na wódkę? — ocucając się odparł żywo pijak.
— Jeszcze ci w głowie ta wódka?
— Gdzież tam! gdzie tam, — to tylko względem żołądka, bo się boję żeby od tego nagłego wstrzymania nie było jakiego nieszczęścia — ot cała rzecz, słowo honoru.
— Obchodziłżeś sad?
— A jakże.
— Nie ma szkody?
— A jakaż teraz być może?
— A od folwarku w grzędach?
— Byłem i od folwarku, właśnie wtedy gdy tam gość ten co był we dworze, do Boikowskich zajeżdżał.
— Jak to? był u nich?
— I jest jeszcze podobno, więcej godziny.
— Alboż ekonom w domu? wszak miał jechać do miasteczka?
— I pojechał, ale ekonomowa u siebie — rzekł Jan i odchrząknął wyraziście.
Stanisław głową pokręcił.
— Pójdźno zajrzyj — rzekł — czy jeszcze tam stoi jego bryczka?
— A potem mi dacie kieliszek mój wieczorny? bo bardzo jakoś od wilgoci tej kręci w żołądku.
— Dam, dam ci kieliszek, który ci się słusznie według umowy należy.
— Idę, panie Stanisławie, ale darujcie mi, tylko słowo. Czy u was nie ma we dworze teraz większych kieliszków? to naparstki, z przeproszeniem. Jakiem był jeszcze kredencerzem, pamiętam jedne z gwiazdeczkami — ot to były! — szlacheckie! co się zowie; teraźniejsze szkło djabła warte!
Westchnął stary sługa.
— Janie, dość o tej wódce — rzekł surowo.
— Wszakże już idę — przerwał opojus — idę i natychmiast powracam. Co prawda to prawda, te z gwiazdeczkami były co się zowie kielichy i wódkę w nich dawano... Słowo onoru!
Zwinął się w istocie prędzej Jan, niżeli się można było po jego kuli i nodze spodziewać; powrócił z doniesieniem, że bryczka stała jeszcze przed folwarkiem. Zamyślił się Stanisław i poszepnął z cicha.
— Dobrze i to wiedzieć.
Żebrak poszedł za nim do oficyn na obiecany kieliszek; a my zajrzemy co się dzieje z panem Alfredem goszczącym na folwarku.
W ciemnym sypialnym pokoiku, pani Boikowska i on siedzieli przy sobie na maleńkiej kanapce, ochrzczonej imieniem kozetki, paląc z kolei z jednego cybucha i rozmawiając po cichu.
— Moja Tereniu — mówił pan Alfred — co raz przyrzekłem to dotrzymam święcie. Pomagajcie mi tutaj, a Otręby na lat trzy wasze będą, i w Zaborzu także panować sobie możecie.
— Patrzcie! toś się tak zakochał w tej ślamazarnej dziecinie.
— A! dajże mi pokój!
— No! to ci się Zaborza zachciało!
— Widzisz, kochana Tereniu, Zaborze ładna wioska i przyległa do majątków, które po moim stryju odziedziczę. Co się tyczy panienki, coś to bardzo rozlazłego; zdaje się, że czasem jej coś z oczów błyśnie, ale zaraz zagasa.
— Kto to wie — śmiejąc się i odbierając cybuch odezwała się filuternie pani ekonomowa — może tam co i jest w tych oczach, ale nie dla pana Alfreda.
Porwał się z kanapki pan Kalanka, a Boikowska obrażona tą oznaką uczucia, odepchnęła go silnie.
— Co ci jest? spytał młody człowiek.
— Patrz, jeszcze pyta! a czegoż cię to tak obchodzi!
— Któż ci mówił, że mnie to obchodzi!
— Alboż tego nie widzę?
— Prawdziwie, jesteś zazdrosna do śmieszności.
— O! bo ty mnie oszukujesz! Ty się kochasz w tym dzieciaku!
— Proszę cię! co za myśl!
— Ja to czuję.
— To się mylisz.
— Ja się nigdy nie mylę.
— Cóżeś przecie chciała mówić.
— A ha! ciekawyś paniczyku!
— Jakże nie mam być ciekawy, kiedyś mi przez pół coś powiedziała, a dokończyć nie chcesz.
— I nie dokończę.
— Tereniu! no! jak mnie kochasz!
— Ja ciebie nie kocham.
— Tak już!
— A tak!
— Ale proszęż cię, nic dziwnego żem ciekawy; wszak jeśli się mam żenić...
— No, to się ożeń, a ona cię będzie zwodzić.
Pan Alfred mocno się jakoś zastanowił, pobladł trochę, zaciął zęby.
— Kocha mnie czy nie kocha, odparł sucho się śmiejąc, o to mniejsza, ale zwodzić mnie nie będzie.
— O! będzie!
— Nie dręcz-że mnie, proszę cię.
— No, siadaj waćpan, co mnie to ma obchodzić; powiem ci wszystko. Wiedz wcześnie, że serduszka panny już w domu nie ma. Frunia, która koło niej jest ciągle, a to wielka moja przyjaciółka i sprzymierzeniec, powiada i przysięga, że się kochają, z panem... No zgaduj!
— Jakże chcesz żebym ci odgadł, u was nikt przecie nie bywa.
— Przepraszam, bywa ktoś i był nie dalej jak dziś.
— A! dziś był Bolesław Wilczek! poeta! a! poeta! — Rozśmiał się szydersko pan Alfred. — To dla mnie wcale nie jest niebezpieczny człowiek. Będzie się sobie kochał platonicznie.
— Co to jest platonicznie? — z udaną niewiadomością spytała figlarnie Teresa.
— To tak, moje serce, jakeśmy my się kochali przez pierwszy tydzień.
Teresa dała mu klapsa po ręku.
— Doprawdy, nie boisz się Bolesława? — spytała.
— Zlituj się! to biedne chłopię, w głowie Bóg wie co: poczciwy jak Bernardyn, niezręczny jak kulawy koń, a ciemięga jak stary profesor... niech się sobie kocha...
— Ale jeśli ona go kochać będzie?
— Ha! z biedy i na to do czasu pozwalam, bo wcale się go nie boję. Jak się ja tylko ożenię, bywać przestanie, bo to człowiek tego rodzaju co mają zasady.
— Myślisz?
— Jestem tego pewny, kocha się póki myśli że się ożenić może; gdy mu ją z przed nosa schwycę, rozpłacze się i utrapi, wzywając gwiazd i księżyca na świadectwo swych cierpień. O to chodzi czy ją przed nim pochwycić potrafię — matkę mam dosyć za sobą.
— Podziękuj za to nam — przerwała pani Boikowska; — wszystko to zrobił mój mąż, ona go słucha jak wyroczni. Słaba głowa, bez żadnej energji, bez własnego zdania, jak chcąc kierować nią można. Jeden Stanisław tylko szkodzić ci tu może; Frunię masz za sobą, ale potrzeba, żebyś jej zrobił jaką grzeczność.
— Jaką grzeczność? — spytał Alfred — na wszystkie a wszystkie gotów jestem, chociażby przyszło...
Teresa dała mu znowu klapsa i zawołała:
— A cóż, to za łajdak z tego Alfreda!
Panicz się rozśmiał zwycięsko.
— Nie zawsze widzisz z temi grzecznościami udaje mi się; dziś pan Stanisław o mało że mnie nie wyłajał za grzeczność.
— Bo też wybrałeś się do niego z pieniądzmi nie radząc się mnie. Kto tak robi! To stary kutwa pieniężny, nie dba wcale o podarki i nie bierze ich. Jegoby nam się pozbyć potrzeba; mąż mój już pracuje nad tem i w ostatku dokaże, jestem pewna.
— Widzę, że mąż twój tutaj wszechmocny.
— Mąż mój — przerwała uśmiechając się ekonomowa — między nami mówiąc, on tylko to robi co ja mu każę — bezemnie i mojego kierunku trzech groszyby nie był wart.
— O tem wiem, moje kochanie; powróci on dziś do domu?
— Wątpię, wyprawiłam go do miasteczka, wiedząc, że masz być tu dzisiaj, i tyle mu tam dałam do roboty, że ciężko, by do wieczora podołał. Opóźniłam jeszcze umyślnie jego wyjazd.
— A wiedział, że tu mam być?
— Coś tak z lekka mu napomknęłam; widziałam że nie bardzo chciało mu się jechać, bo zawsze ma nas w podejrzeniu, ale ze mną nie przelewki, musiał!
Alfred się zadumał.
— Nie psujmyż sobie sprawy — rzekł — trzeba mi jechać.
— Mógłbyś śmiało zostać jeszcze.
— Powiedzą mu ludzie, że tu siedziałem tak długo.
— I cóż z tego?
— Będzie ci robił wymówki!
— On, mnie! nie śmie! Zakrzyczę go, zahałasuję; w najgorszym razie od czegoż płacz i mdłości! Jak się rozpłaczę a dobrze, w nogę mnie tylko pocałuje i koniec.
Alfred śmiał się wesoło i całując Teresę w czoło rzekł powolnie:
— O! o! co to za szatańska główka!
Teresie oczy zabłysły.
— Winnam ją tobie — odpowiedziała; — tyś mnie pierwszy nauczył świata, ludzi, życia, dałeś mi w rękę książki, rzuciłeś myśl we mnie... jestem uczennicą twoją. Dzięki tobie, wyniosłam się nad gmin i dumnam i szczęśliwa! Wprawdzie czuję, że nie jestem na stanowisku jakiem powinna zajmować; ale z moją twarzyczką i talentem mogę pójść wyżej, muszę i pójdę! powoli! powoli! polecę!
— Tylko nie odlatuj za daleko odemnie.
— O! nie bój-że się, nie bój! — z dziwnym ogniem a żywo odparła kobieta — jak szatan swej pastwy, nie puszczę ja ciebie! Wiesz, że kochać umiem.
— Tak, i zwodzić.
— Wymówki?
— Nie! proste tylko przypomnienie!
— Dajmy im pokój; przecież i zwodzić tyś mnie nauczył. Tak, umiem zwodzić, ale kocham dla tego.
— Przyznam ci się, że tego nie rozumiem.
— Nie potrzeba ci i nie podobna tego pojąć; tyś sobie mężczyzna.
— Macie więc osobny kodeks dla siebie?
— Może być, ale go wam nie dajemy czytać.
Rozmowa przeszła w szepty ciche, cichsze coraz i przerwana została na chwilę. — Długo tak jeszcze siedzieli we dwoje, gdy zegar wreszcie uderzył jedenastą i pan Alfred odjechać musiał.
Teresa pożegnała go w ganku cichem: Bądź zdrów! — i wróciła do siebie.
Gdy się to na folwarku dzieje, we dworze już cisza snu panuje; Stanisław obchodzi domostwo kończąc pacierze, gasną światła, a on powraca do swojej izdebki.
Zdziwiony postrzegł w progu przytulonego do ściany Jana.
— Co ty tu robisz?
— A na wódkęż? — rzekł dobrodusznie pijak.
— Co? znowu? — gromiąc ofuknął starzec.
— No! a drugi kieliszek?
— Albożeś go nie pił?
— To to był drugi? a! zapomniałem! przepraszam pana Stanisława, niech się pan nie gniewa; ja myślałem, że mi się co należy gratyfikacji za to żem chodził... A jeżeli nie, to ja sobie pójdę...
— Ej Janie! Janie! — rzekł Stanisław — widzę, że już z ciebie nic nie będzie; nie masz siły nad sobą, bo nie masz woli i postanowienia poprawy.
— A! panie Stanisławie, wy bo mnie nie wierzycie; świadczę się sumieniem, słowo honoru, a to u mnie największa rzecz, że radbym z duszy porzucił to gorzałczysko; tylko raptownie, strach mi żeby nie było nieszczęścia, a druga rzecz, że taki ten djablisko siedzi we mnie.
Stanisław wszedł do siebie i drzwi mu przed nosem zamknął.
Zdaje się, że dom młodego nieżonatego człowieka zaraz z daleka poznać można; przynajmniej w Otrębach na chwilę nie wątpił przejeżdżający, że budynek który się dworem nazywał, zamieszkany być musiał przez młodego szaławiłę.
Mijam to, że dziedziniec pełen był psów i koni, bryczek powyprzęganych, kuso ubranych a wąsatych masztalerzy i kozaków, którzy się wśród niego poufale zabawiali; sama budowa zdradzała charakter posiadacza. Widać było, że dawniej nie zamieszkiwał tu dziedzic, boby choć drzewinę posadził, choć ogródek założył, ocienił się, okopał i pozamykał. Stary folwarczek stał wśród gołego pola, w towarzystwie wylepionej kuchenki i porządniejszej nieco stajni, ukośnie do drogi, ni przypiął ni przyłatał, z rozczochranym jak nieuczesana czupryna i nastrzępionym słomianym dachem, z trzema kominami, z których każdy innego był kalibru, z ganeczkiem świeżo przylepionym do niego, z miną roztrzepaną, jakby się wcale nie troszczył co o nim ludzie powiedzą.
Do starej chatki przyłatano na prędce widać, z jednej strony dwa pokoiki, z drugiej jeden, z oknami na weneckie zakrawającemi, ale widocznie krzywemi od urodzenia. Ściany już były połatane, ale nie wytynkowane jeszcze. Obok leżały kupy cegły porozbijanej, trochę nadgniłego i zczerniałego drzewa, stos gliny i gromadka piasku, okazujące, że fabryki nie miano jeszcze za skończoną.
Na dziedzińcu toż samo co w domu, wiele rzeczy pozaczynanych nieporządnie, popsutych nim skończonych, nigdzie ładu za trzy grosze. Była ochota ozdobniejszego oparkanienia z białej brzeziny, ale w zimie, dla niedostatku podpałki, użyto części suchych płotów na kuchnię. Był zamiar zrobienia trawnika w środku podwórza, ale również nie doszedł do skutku, bo gorące pomyje i kupki śmiecia, zieloność chudą i proszoną plamiły. Posadzono klombiki tu i owdzie, ale drzewka nie w porze wkopane poschły, a resztę na biczyska i kije połamano, tak, że tylko pieńki pozostawały. W jednym rogu podwórza stał kawałek muru, porzucony i do naprawy pieców nadebrany, a w drugim zrąb niski nowego dworu, obrócony na drwalnię.
Wejdźmy teraz do środka, i tu nie lepiej! W sieniach pełno myśliwskich i końskich przyborów: siodeł, wojłoków, harapów, smyczy, trąbek, na kółkach, na ławach, na ścianach i ziemi; płaszcze i burki kupami walą się z krzeseł, na których je umieszczono; wrzawa z bawialnych pokojów dochodzi aż tutaj.
Pierwsza, dość duża izba, dokoła ostawiona sofami, na których jeszcze nie zebrane o południu widać pościele gościnne, z dwoma oknami, około których pozawieszane firanki zbrukane, służyły widać często zamiast serwet i chustek do nosa, pełna dymu, pełna gwaru i ludu.
Sama w niej młodzież, z brodami i bez bród, z wąsami i bez wąsów; nasza to młodzież hulacka, krzykliwa, zamaszysta, co ledwie skończywszy szkoły bierze za karty i kieliszek, znajdując w nich ostateczny cel człowieka. Chłopcy na oko przystojne, tęgie, żwawe; coż kiedy na nieszczęście, jak nie o koniu, nie o djable i nie o dziewczynie mowa, gęby nie umieją otworzyć. Najwięksi literaci czytają Bragellona przez Dumasa, w Warszawie przekabaconego na język nie-polski, Żyda Tułacza jak pani Boikowska, Tajemnice Paryża i Pamiętnik Nieukowo-literacki pana Podbereskiego, który już znajdują za głęboko uczonym! O simplicilas! Co im tam do tego, że na świecie teraz wiele od ludzi wymagają, żeby się godnie ludźmi nazwać mogli; że utrzymują jakoby było potrzeba nauki, pracy, ładu, przyzwoitości w życiu; że moralna poprawa, dla nas zwłaszcza, jest warunkiem bytu; oni tak nudnych prawd znać nie chcą. Ale też spojrzyjcie jak weseli! Dwóch wyzwało się kto więcej prostej wódki wypije, i szklanicami leją w siebie do upadłego; dwaj drudzy poszli w zakład kto kogo powali; inni zabierają się już dzikie konie ujeżdżać, a reszta nie tracąc czasu, do djabełka zasiada. Kilku poważniejszych wyłączyło się do preferansa, a w tych liczbie gospodarz.
Szumnie, krzykliwie, hałaśnie, wesoło tutaj; my przejdźmy dalej po cichu.
Drugi pokój już coś zarywa na salonik; firanki przez wpół jedwabne, we drzwiach portjery, posadzka była przed rokiem raz zawoskowana, ale błoto ją na wpół okrywa; kanapa i meble od Testorego, choć dziwnie jakoś poobłamywane; na serwantce cacka, a na ścianach zwierciadła i kilka czarnych bardzo obrazów w złotych ramach.
Ale wśród tego wszystkiego, kurzu, śmiecia, brudu, gałganów więcej jeszcze niż elegancji. Charty leżą na kanapie, na fortepianie futro, na stoliku kalosze, a portjery ktoś żartobliwy pozwiązywał w kształt kozackich szarawarów. Z tego salonu wprost sypialnia pana: i tu była ochotka upięknienia, ale się skończyło jak wszędzie indziej na samej intencji.
Łóżko przepyszne, dywan nad niem perski, broń liczna i ładnie w rodzaj panoplij związana; cybuchy, fajki, tualeta wykwintna, ale popiołu cygarowego pełno wszędzie, woda rozlana w pośrodku, tytoń rozsypany na łóżku, pieniędzy garść w szufladzie otwartej, głowa cukru rozpłatana na lavabo, funt herbaty w kącie na przymurku; a Jagoda gospodarny cygara kradnie, obładowuje niemi kieszenie i poglądając ku drzwiom, zabiera się nawet do pieniędzy.
Po cóż mamy iść dalej? tak wszędzie.
W kredensie kozacy w elbika się zarzynają, opalając pańskie cybuchy i fajki; w stajni sztos i drużbart z gorzałką, na folwarku piją miód i grają faraona. W kuchni psy poczęły sztukę mięsa, a kucharz spity zasnął, głowę położywszy wygodnie na świeżo przywiezionych flakach.
Niechby sobie zresztą dostatek i ostatek licho brało i topniały resztki majątku; ale spojrzeć na tych młodzieńców, na ich siły źle użyte, na zabite w zarodku zdolności, na zmarnowane talenta, na czas tak marnie stracony, ciężko nie westchnąć, trudno nie zapłakać! Podsłuchajmy ich rozmowy: trwa ona już trzy dni i trzy nocy... a tak dziwnie czcza, jednostajna i bezmyślna!
Całe sąsiedztwo przesiano już przez języki złośliwie; jeden drugiego zachęca do złego, ośmiela do rozpusty; szydzą ze skromniejszych, w śmiech obracają poczciwych; zgnilizna ich wylewa się słowy bezwstydnemi jak piekło. Znużeni, usypiają na chwilę i budzą się z nową siłą do wczorajszego życia, ani poczuwszy potrzeby zastanowienia się nad sobą, nad zużyciem i spodleniem swojem. Kalanka przewodniczy tej ciżbie hulackiej, która poklaskuje każdemu jego słowu, bierze za wzór każdą jego czynność i stara się choć zdala zbliżyć do tak wysokiej, idealnej doskonałości. Bo też on wyższy zepsuciem nad innych, rozwiązły z rozpustnymi, poważny ze starcami, grzeczny i nadskakujący przy kobietach, w potrzebie trochę literat, wyrokujący o poezji i dziełach sztuki z ostrożnością zręczną, żeby się nie wygadać do dna i nie wydać z pochwytanemi wiadomostkami i zdaniami bez ładu i porządku; z szachrajami koniarz, z gospodarzami niby hreczkosiej, słowem codzień inny, codzień nowy, nieodgadniony Proteusz, wzbudza w swym dworze uwielbienie i podziw niezmierny. Lecz zbliżmy się do niego i odsłońmy trochę przeszłości.
Alfred Kalanka, syn rodziców majętnych, których nieład zniszczył, a ubóstwo przedwcześnie do grobu wpędziło, pozostał z dzieciństwa sierotą pod opieką stryja. Stryj ten, o którym już była wzmianka, był to drugi Harpagon, bezwstydny i najpocieszniejszy w świecie skąpiec, którego tyle obchodził synowiec, co pastuszki trzodę dworską pasące. W początku, gdy się do niego urzędownie odezwano o opiekę nad małoletnim, chciał się jej wyrzec zupełnie, bojąc się, by go co nie kosztowała; ale gdy się okazało, że Alfred miał resztki majątku, z których skorzystać było można, namyśliwszy się wziął pod swe skrzydła synowca i wioskę.
Eustachy Kalanka stryj, niegdyś dzierżawca wielkich dóbr na Ukranie, w których ogromny zrobił majątek środkami niewiadomemi i różnie tłumaczonemi, ale najpewniej niesłychanem i obrzydliwem skąpstwem, był człowiekiem monomanem, z jedną tylko myślą chodzącym po świecie. Wszystko a wszystko redukowało się dla niego do robienia pieniędzy, na co, komu? to zrozumieć było trudno, gdyż nie był żonaty i żenić się nie myślał. Najbrudniejsze skąpstwo nic go nie kosztowało, nie zawstydzało go wcale. Jeździł sam do miasteczka przedawać warzywo i drób; żył o chlebie i serze; w niedzielę kazał ucinać uszy i ozory świniom swej trzody na juszkę, która dla niego była zbytkowym przysmakiem; nic nigdy nie kupował, na nic nie tracił, grosz zbierał a zbierał; co roku prawie nabywał majątek w ziemi, co roku coś do Banku składał; a że majątek do pewnego stopnia pomnożony wzrasta potem olbrzymio, już go na miliony liczono. Zrazu, zagarnąwszy części wioski w Otrębach i w Zielonce, pozostałe po rodzicach Alfreda, myślał sierotę wykierować na gorzelnianego pisarza; ale mu się to nie powiodło. Alfredek buntował się, uciekał; opuszczenie sieroty wzbudziło uwagę, ludzie zwrócili oczy, sąd się wmięszał, poczęto krzyczeć, odebrano pod jakimś pozorem Otręby od opiekuna i chłopca do szkół oddano. Opieka zawsze niby liczyła się przy stryju, ale ograniczała się na tem, że w Zielonce gospodarował i procenta chowając do kieszeni, doskonałe w opiece składał regestra. Alfredek tymczasem jako tako skończył szkoły, wiele się rzeczy nie nauczył, bardzo wiele domyślił, do reszty nie miał ochoty. W szesnastym roku fajkę palił okrutnie, wódkę mógł pić szklanką, w karty grał doskonale, słowem był już skończonym młodzieńcem. Do emancypacji zupełnej brakło mu tylko majątku do rąk; kilka lat przewałęsał się po świecie, a gdy długo oczekiwana chwila pełnoletności nadeszła, rozpoczął proces ze stryjem, odebrał mu Zielonkę i życie już niezależne, wesołe, na stopie hulackiej, to jest bez jutra i rachunku, pędzić zaczął.
Karty wprowadziły go do tak zwanych niewiem za co lepszych towarzystw; była bowiem chwila na Wołyniu, gdy wszystkich kto się nawinął z workiem i poniterką, przyjmowano do zielonego stolika. Kalanka, obdarzony sprytem niepospolitym, nabrał powierzchownej ogłady, formy, otarł się, uzuchwalił i wyszedł na przyzwoitego w salonie człowieka. Pod spodem jednak tej politury zewnętrznej zostały wszystkie stare nałogi, wszystkie namiętności pierwszego niczem niehamowanego i zwierzęcego życia. Zielonka, połowa pięknej wioski wołyńskiej, poszła z korkami szampańskiego wina i taljami kart podartych w cudze ręce; poszły odłużone Otręby i dalekie, niepewne na stryju nadzieje. Alfred życzył mu gwałtownej i lekkiej śmierci bez testamentu; bo gdyby stary miał czas rozmyśleć się i rozpisać, wiedział, że mu nic nie zostawi. Sposób życia i bojaźń zgonu, niedająca myśleć o rozporządzeniu, robiły niejaką nadzieję synowcowi.
W takim stanie rzeczy wszyscy znajdowali, że panu Alfredowi pora się było ożenić; ale że jego sposób prowadzenia się, majątek i charakter aż nadto powszechnie były znane, gdzie się tylko posunął, dawano mu jak najprędzej odkosza. Z tych to niepowodzeń wyrósł projekt swatania się do panny Justyny, podany przez kogoś nawiasem, schwycony chciwie gdy ją zobaczył, a do skutku doprowadzić się mogący, bo rachowano nie bez powodu na brak charakteru matki, na przyzwoite formy młodzieńca, którego nic nie kosztowało pochlebstwo, na odosobnienie pani Żackiej i jej niewiadomość tego co ją otaczało; w dodatku zaś przez Boikowskich, którzy dawniej ekonomowali w Zielonce, Alfred miał wstęp niejaki i rekomendację do Zaborza. Teresa była dawną jego przyjaciółką; ona władała mężem, mąż miał przewagę nad panią Żacką, Alfred był śmiały, zręczny, w potrzebie zuchwały; rachowano więc, że to się udać musi.
Właśnie w pierwszym pokoju zgromadzone towarzystwo prześladowało gospodarza z powodu wczorajszej jego w Zaborzu bytności.
— A! — mówił jeden, — darmo się już przynajmniej przed nami nie zapieraj, starasz się o Justysię, to jawna i oczewista. Jeśli się przyznasz, to ci szkodzić nie będziemy; rozgłosim, że się żenisz, i nikt się do niej nie posunie.
— Jakto znać na Michasiu młodość i brak doświadczenia, — odparł szydersko gospodarz; — zdaje mu się, że jak skoro powiedzą o pannie, iż za mąż wychodzi, już nikt i nie spróbuje odbijanego, a to właśnie na świecie przeciwnie; byleby jeden wybrał, roje przylecą.
— No, toś się i przyznał! — przerwał drugi, — choć niedobitnie, ale dla nas dostatecznie. Wybrałeś! Vivat wybrana! Widziałem twoją narzeczonę w kościele; niczego dziewczyna, oczko śliczne, kibić piękna i gibka, szyjka łabędzia, a skromniutka!...
— Wierz kiedyś głupi tej skromności, — zaśmiał się trzeci; — ta skromność już się kocha najpotężniej!
— W panu Alfredzie!
— O ba! tobym o tem i nie mówił!
— No! a w kimże?
— Zgadujcie jeśliście mądrzy.
— W pisarzu prowentowym?
— Wyżej mości panowie.
— W ekonomie?
— Żonaty.
— Nic przecie nie szkodzi.
— Wyżej mości panowie.
— W kuratorze magazynowym?
— Wyżej jeszcze.
— W pomocniku?
— O! poszliście złą drogą, nie zgadniecie już widzę.
— No, to powiedz po prostu.
— W poecie!
Wszyscy się mocno śmiać zaczęli, prócz Alfreda, który wąsa musnął z niechęcią widoczną.
— Dałbyś pokój tym żartom, — rzekł serjo bardzo; — Bóg wie co pleciesz, a ludzie pomyślą żeś tego z palca nie wyssał.
— Bom i nie wyssał, tak jest!
— W jakim-że poecie?
— A! przecież jednego tylko mamy na cały powiat, w Bolku.
Wszyscy spojrzeli na Alfreda, który wargi zagryzł i począł udawać, że gra z wielką uwagą.
— Dość tych żartów! — szepnął sucho, — proszę cię, dosyć tych żartów.
— Ale to nie żarty.
— Żarty! — dobitnie rzekł Alfred.
— A! jeśli koniecznie chcesz, niech-że będą żarty! — odparł ze śmiechem pierwszy. — Basta!
Wszyscy umilkli, kilka ukośnych spojrzeń padło na Alfreda; on grał zajadle i wściekle przegrywał.
— Muszą to być żarty — przerwał ktoś — bo pan Alfred nieszczęśliwie gra, a... — Gospodarz nie odezwał się, zaczynał świstać, co u niego było oznaką najgorszego humoru.
— Panna jak panna — począł znowu ktoś, żeby rozmowa nie upadła — ale wioska pyszna... Będzie czem zahulać, nieprawda Fredku?
— Myślisz? — spytał gospodarz zimno.
— Alboż nie?
— Wiesz przysłowie: że kto się ożeni, ten się odmieni.
— O! to się już lepiej nie żeń. Żalby nam ciebie było.
— Do nóg upadam!
— Ale któż jest ten Bolek poeta? — odezwał się z kąta gość z Wołynia na Polesie przybyły — ciekawym poleskiego poety; opowiedźcież mi jego biografję jeśli łaska.
— Pan Marjan ma głos, jako najbliższy sąsiad i wymowny... a przynajmniej jako obowiązany do wymowy, bo dwa lata dependował przy adwokacie J...
— Przyjmuję wyzwanie i poczynam biografję: Pan Bolesław jest to młodzian...
— O ba! już młodzian od razu, kiedy ma być biografja, niechże się poczyna od początku; przyjdziemy później do młodziana...
— Chcecie żebym zaczął od Adama i Ewy, czy pozwolicie od potopu?
— Od średnich wieków — rzekł gospodarz.
— Od kolebki poety?...
— A zatem silentium.
— Cicho! cicho! pan Marjan ma głos.
— Lat temu kilkadziesiąt, żyli w Polesiu na wybrzeżu Wołynia..
— Osobliwsza rzecz, że w Polesiu każda wioska chwali się, że jest wybrzeżem Wołynia.
— Proszę nie przerywać.
— Żyli, powiadam, państwo Wilczkowie.
— Jakto? poeta zowie się Wilczek?
— Czegóż się dziwujesz? wilcy i poeci zarówno lubią lasy.
— Prawda, idźmy dalej.
— Ci tedy państwo Wilczkowie, szlachta, jak dowodzi herbarz, którego mam tylko tom czwarty, bez początku i końca, mieli mająteczek, cząstkę... Pobrali się z afektu, kochali się bardzo, i pan Bóg dał im syna. Chudo było koło nich, chędogo, ale ubogo; wlokło się to jednak dopóki Wilczek był w domu.
— A cóż się z Wilczkiem stało?
— Nie wiem dokładnie co; dość, że wdowa została sama z synkiem i cała się poświęciła wychowaniu jedynaka.
— Cóż to za stworzenie?
— Wypieszczony jedynak, któremu książki głowę zawróciły; w szkołach stronił od wszystkich, czytał i pracował, towarzystwa nie lubił... taki sam i teraz. Trzyma dzierżawę małą, bo im część ich odebrano; niby to gospodaruje, ale mi się wszystko zdaje, że więcej tam musi być gryzmolenia niż czego innego, bo z poczty raz wraz książki odbiera, na pocztę posyła, i nie zobaczysz go bez papieru za nadrą. Od nas stroni jak od ognia; po jarmarkach go nie zobaczyć, w kościele jak kobiecina modli się złożywszy łapki, słowem, coś osobliwszego... nie nasz...
— Więc jeśli go tak malujecie, a on myśli Alfredowi przeszkadzać, cóż to trudnego takiego jegomości przydybać gdzie i dać mu nauczkę. Pójdzie panicz, ani się obejrzy.
— Zdaje mi się — obojętnie przerwał Alfred — że to wszystko marne słowa i gawędy. Wiem, że bywa w Zaborzu, ale od tego do przeszkodzenia mi jeszcze daleko! Dziękuję za życzliwe rady, ale ja moje interesa sam robić zwykłem.
Znowu wszyscy umilkli; jeden zaśpiewał kozaka, reszta chórem ogromnym mu towarzyszyła.
W tem Jagoda przyszedł do pana i coś mu szepnął na ucho; Alfred oddał karty bliższemu, żeby go zastąpił, a sam szybko wyszedł do sypialnego pokoju. Tu już zastał Boikowskiego, którego rękę uścisnąwszy serdecznie, podał mu krzesło i zadzwonił. Wszedł Jagoda.
— Herbaty i fajek! — zawołał gospodarz.
— Zaraz bat’ku.
— Jak-że mi się masz, kochany panie Michale?
— Bardzo panu dziękuję, zdrów jestem; był pan wczoraj w Zaborzu?
— A jakże! albożeś nie z domu?
— Nie, wstąpiłem jadąc z miasteczka; dopiero powracam.
— Byłem i zajeżdżałem do ciebie, nie zastawszy przyczekiwałem nawet trochę na twój powrót... układaliśmy projekta z żoną twoją.
Boikowski się zasępił i potarł czuprynę; postrzegł to Alfred i poprawiając sprawę, dodał:
— Otręby na lat trzy wasze, i Zaborzem do tego zajmować się będziecie, byleby się rzeczy udały.
— O! niech pan będzie spokojny — odparł udobruchany Boikowski — udać się nam musi... na to mam głowę nie dla proporcji. Tylko już pan będzie łaskaw zda się na mnie i posłucha co ja powiem... Właśnie po części dla tego interesu tu wstąpiłem.
— Dowiedziałeś się czego?
— Trochę.
— Tyczącego się nas?
— Niech-no pan posłucha trochę... Pan Bolesław Wilczek myśli się oświadczać naszej pani do panny Justyny... sprowadza tam jakiegoś sąsiada dla większej powagi, podobno Derewiańskiego... Ja mu tam już jak mogłem buty szyłem i wiem, że pani nie przyjmie, bodajby dziesięciu Derewiańskich go prowadziło; ale potrzeba i panu się może z oświadczeniem pospieszyć.
Alfred zmięszał się bardzo.
— Nie czekając, nie zwlekając, wziąć... kogoby naprzykład?
— Potrzeba się namyśleć — odparł Alfred zakłopotany.
W istocie, rzecz namysłu wymagała, bo Alfred nie miał nikogo poważniejszego, coby za nim chciał przemówić; zagryzł palce jak zwykł był, gdy nad czem niepomyślnem dumał i milczał. Boikowski kończył:
— Ot, tak panie, wziąć kogo, pojechać i oświadczyć się co najrychlej; ja już panią potroszę do tego przygotuję, potem jeszcze poddmucham, i jak raz słowo dadzą... rzecz skończona. Ale, żeśmy wszyscy śmiertelni — bąknął Boikowski trochę spuszczając oczy i osłaniając się dymem fajki — możeby te nasze umowy zdawało się panu spisać.
Alfred spojrzał, uśmiechnął się...
— Dobrze, — rzekł — tylko pomiarkuj pan sam jak to obrócić, żeby się napisać dało? Dać ci kontrakt trzyletni na Otręby i na ekonomję w Zaborzu, a nuż się nie udadzą rzeczy, a myśmy wszyscy, jak to wybornie powiedziałeś, śmiertelni...
— No... to napisać tak jakoś warunkowo...
— Widzę, że mi nie wierzysz... mniejsza o to.
— Ale jak Boga kocham, proszę pana, pan mnie nie rozumie.
— Warunkowo! — przerwał Alfred — jeśli napiszę za co ci to daję, gdzież i komu taki dokument będziesz mógł pokazać?
Boikowski w głowę się poskrobał.
— To sęk! — rzekł cicho.
— Żaden to sęk — odparł Alfred — przyjadę do was, naradzimy się z twoją żoną.
— Z moją żoną! — frasobliwie i niechętnie szepnął ekonom.
— Tak, z twoją żoną, która ma dobrą i do interesów głowę... Jakoś to zrobić musimy, żeby był wilk syty i koza cała.
— Możebyśmy mogli i sami?
— No, to powiedz-że mi jak?
Boikowski się zaciął.
— To ja naradzę się już z nią, i do pana dobrodzieja przyjadę.
Gospodarz ukrył lekki pół-uśmiech, odwracając się pod jakimś pozorem do stolika.
— Bardzo dobrze, panie Michale, bardzo dobrze!... jak zechcesz.
— A pan tymczasem niech sobie kogo wyszuka do oświadczenia, na swata, bo tak chcą zwyczaje.
— Dobrze, pomyślę nad tem.
— A teraz pożegnam, bo tam w Zaborzu wszystko bezemnie musi być do góry nogami, i pani pewnie już do mnie z dziesięć razy przysyłała.
— Wypij-że herbatę...
— Dziękuję panu, chwili nie mam do stracenia; wszystko tam na mojej głowie; boję się jakiego figla pana Stanisława, potrzeba spieszyć.
Wyprowadził go aż do bryczki pan Alfred, pożegnali się i tłuste mierzynki Boikowskiego pełnym kłusem pobiegły drogą do Zaborza.
W istocie pani Żacka, jak się nie źle domyślał Boikowski, kilka razy już przysyłała po ekonoma; biednej kobiecie był on co chwila potrzebny, umiał jej to wmówić, i jak wszystkim śmiałym, bezczelnym a wyszczekanym, doskonale mu się udało przekonać ją, że bez niego stąpić nie potrafi. Dziwimy się nieraz na świecie, widząc świeżemi oczyma fenomena podobne: nałogowe przywiązanie ludzi poczciwych do największych łotrów i zaślepienie ich na wady ulubieńców; ale do tego przychodzi się nieznacznie i stopniowo; ci, którym się to trafia, nie wiedzą sami, jak i kiedy się wplątali; śmiejemy się z nich dobrodusznie z boku, ale każdy z nas prawie ulega podobnej słabości.
To pewna, że pani Żacka nie mogła się obejść bez tego nieszczęsnego Boikowskiego, nad czem biedny Stanisław utyskiwał nadzwyczajnie, ale rzeczy doszły już były do tego stopnia, że iść przeciwko nim przebojem niepodobna. Stary sługa pierwszy to poczuł; postanowił wyrugować Boikowskiego, ale nie prędzej zamierzał sobie wziąć się do tego, pókiby nie miał w rękach niezbitych dowodów fałszu i szalbierstwa.
O te nie było tak łatwo; Boikowski był zręczny, pani Żacka przez zbytnią słabość i obawę zakłócenia spokoju, który wyżej wszystkiego ceniła, brała za dobre jakiekolwiek ze strony jego uniewinnienie. Dla tego Stanisław ani probował już mówić o owem życie, choć doskonale wiedział, że były sterty oprócz magazynowych, które zaszachrować chciano... odłożył to do rozprawy ostatecznej w dzień sądu, na który się powolnie za wąs targając, gotował.
Przyjechawszy Boikowski zaledwie zsiadł z bryczki i z żoną się przywitał, wypytawszy ludzi co robi pani i czy jest sama, dowiedziawszy się, że Justysia ze Stanisławem poszła na przechadzkę wieczorną, pospieszył do dworu. Zastał panią w jej pokoju na kanapie, z różańcem w ręku, słabą i tęskną, jak zawsze.
— A cóż, mój panie Michale, udało ci się tam w miasteczku?
— Wszystko jaśnie pani zrobiło się jak należy; może jaśnie pani być zupełnie spokojna.
— Egzekucji nie będzie?
— Wyrobiłem to, choć nie bez kosztu, że jej nie postawią.
— A! jakże ci wdzięczną jestem!
— Dałem sto kilkadziesiąt złotych!
— Mniejsza o to, mój Boikowski, ale zkądże je wziąłeś?
— Założyłem swojemi.
— To ci będę winna...
— Nic to, jaśnie pani.
— Cóżeś słyszał w miasteczku?
— Żadnych nowin tak dalece; jednę tylko może coby panią obejść mogła, ale o tem wolę i nie mówić.
— Przestraszasz mnie, mój Boikowski; proszę cię cóż to jest? mów, zaklinam na wszystko.
— Wiedząc, że to jaśnie pani może być nieprzyjemnem, chciałem utaić, ale kiedy jaśnie pani rozkazuje...
— Każę, każę mój Boikowski; mów co to jest?
— Choć to mała rzecz, ale myślę, że jaśnie pani nie będzie temu rada.
— Ale cóż to? nie męcz mnie, proszę.
— Już to pani uważać musiała, że nie bez przyczyny jeździ tu pan Wilczek.
— A! istotnie! istotnie, prawdę powiedziawszy, dosyć mnie to martwi.
— Jakże to nie ma martwić; nikt lepiej nad jaśnie panią nie zna się na ludziach, co ja nieraz podziwiam; byle człowiek usta otworzył, już pani wie zdaje się co on myśli i co wart.
— Mój kochany Boikowski, może i nadto wielkie masz o mnie wyobrażenie, ale mnie istotnie doświadczenie nauczyło trochę poznawać serce ludzkie.
— Pan Bolesław, słyszę, ma się już w tych dniach formalnie oświadczyć.
— Otoż jest; ja to już przeczuwałam od dawna. Co tu począć! co tu począć!
— A cóż, proszę pani, to nie ma co i myśleć... odmówić i puścić z kwitkiem; powiem szczerze, to wcale nie jest mąż dla naszej panny. Z niego nigdy nie będzie gospodarz, on do książki stworzony, i jemu książka za wszystko stanie. Przytem ubogi, matkę ma w domu, może jeszcze i ojciec kiedy powróci; wszystko to zwali się na Zaborze.
— Alboż to myślisz ja tego nie przewidywałam i nie przeczuwałam? ale jakże tak odmówić?
— Nie śmiałbym jaśnie pani radzić.
— Cóż przecie myślisz?
— Jeśli mam prawdę mówić, naszej panience podobno pan Bolesław trochę się podoba.
Pani Żacka smutnie zamilkła.
— Formalnie mu od razu odmówiwszy, z oczów zejdzie. Naszej panience potrzeba jakiego porządnego człowieka, gospodarza, wytrawnego. O tym, z przeproszeniem pani, chłystku zapomni. To i lepiej, że się już rzeczy rozwiążą; gdyby dłużej bywał, mogłaby się więcej przywiązać, pani by się ulitowała... uchowaj Boże! mogłaby się zgodzić.
— A! nigdy! nigdy! — zawołała energicznie pani Żacka.
Boikowski się uśmiechnął i wąsa pokręcił.
— Pannie Justynie nie zabraknie kawalerów; ot, naprzykład pan Alfred, taki piękny, do rzeczy, rozmowny mężczyzna. Choć dziś nie majętny, ale po stryju weźmie miljony... i gospodarz z niego, bo się już wyszumiał. Ja go znam z bliska, bośmy u niego byli na ekonomji w Zielonce; najpoczciwszy człowiek.
— Słyszałam, że trochę hulaka.
— Juściż to nie bez tego; było to, było dawniej, ale teraz całkiem co innego; w domu taka oszczędność, taki ład, że aż miło, gospodarstwo śliczne, sam go pilnuje i mogę powiedzieć śmiało: rozumie się na tem.
— Że rozsądny i miły to pewna — dodała Żacka.
— A ja tu — zawołał Boikowski ośmielony — nie widzę na około nikogo nad niego. Co się nazywa człowiek!
Wdowa spuściła głowę i znowu zamilkła.
— Za nim, to mogę zaręczyć, że nasza panienka byłaby szczęśliwa i jaśnie pani spokojna; pyłby przed nią zdmuchiwał, tak ją szanuje i wielbi.
— Ale zkądże ty to wiesz?
— Pani dobrodziejko, ile razy się spotkamy, nie może się przedemną nachwalić, nawielbić jaśnie pani... tak o niej mówi, jak o matce.
— Poczciwy chłopiec, — szepnęła pani Żacka — ale kiedy już o tem mowa, jak on tę Zielonkę stracił?
— A! to cała historja; wszystko to stryjaszek godny zrobił! pan Alfred odebrał ją tak niby za swoje wychowanie, odłużoną, że cudem się przy niej utrzymywał, i naturalnie w ostatku sprzedać musiał. Byłem tego świadkiem.
Byłby zapewne Boikowski mówił dłużej, wpadłszy na tak zajmujący go przedmiot, gdyby w tej chwili Justysia ze Stanisławem nie nadeszła. Ekonom się skrzywił, wziął za czapkę, ukłonił się i wyszedł szybko.
Córka przesunęła się ucałowawszy rękę matki do swego pokoju, a stary sługa pozostał udając, że krzesła porządkuje i prostuje stoliki.
— Cóż tam, mój poczciwy Stanisławie, nie gniewasz się na mnie? — odezwała się po chwili pani Żacka.
— Ja? — odwrócił się Skiba — ja? ja?
Wymówił te wyrazy z takiem podziwieniem, że pani Żacka, która złego humoru koło siebie nad wszystkie obawiała się klęski, uśmiechnęła się aż z radości.
— Widzisz, mój kochany Stasiu, — tak go nazywała chcąc mu się przymilić i przypomnieć dni jego młode, bo i nieboszczyk zwykle imię jego spieszczał — widzisz mój Stasiu, bałam się, żebyś mi za złe nie wziął tego żyta...
— A! droga moja pani — odezwał się zbliżając stary i składając ręce — kiedy też uwierzysz, że wasz Stanisław gotów dla was całe życie, nie tylko drobną chwilę bolu poświęcić? Całe to moje szczęście, że mi przy sobie i przy naszym aniołku być pozwalasz; rób ze mną co chcesz...
— Dziękuję ci Stanisławie; widzisz, że ci się to żyto przywidziało!
Stanisław począł ścierać, ale nic nie odpowiedział.
— Nieprawdaż? — nagliła wdowa.
— Hm! nie wiem.
— Boikowski uczciwy człowiek.
— Oj! i to nie wiem! — odparł stary trzęsąc głową.
— Stasiu, ty bo się uprzedzasz, ty go nie lubisz...
— Że go nie lubię to prawda, kochana pani moja!... cóż robić... taka moja natura, że jak człowieka znielubię od pierwszego wejrzenia, już się potem nie przekonam. A przypomnijcie sobie nieboszczyka świętego pana mojego; on tak był przywykły do tego, że mnie wejrzenie nie myli, iż bywało, gdy kto nowy przyjedzie a zabiera się do interesu, nieraz mnie zawoła wieczorem, i poufale, jak to on umiał, pyta: — No! Stasiu! jakże on się tobie wydaje? Trafiało się, że się jakoś niezgodzimy, bo nieboszczyk, jak to pani wiadomo, zbyt dobrego był serca, i przez to nie rad w złe wierzył... to mi jegomość zaprzeczy, ja zmilczę; przyjdzie interes, z interesu najlepiej człowieka poznać... wyszła oliwa na wierzch i pan się odzywa do mnie: — Oj! Stasiu, coś twoje na wierzchu. Już pod koniec — westchnął Stanisław — bywało się nawet nie sprzeciwia i z uśmiechem, jak on tylko umiał śmiać się, powiada: — poradzę-no się mego konsyljarza, pana Skiby.
— Wszystko to prawda, — smutnie odpowiedziała pani Żacka — ale czyżeś się już nigdy nie omylił?
— Z pomocą Bożą... bo nigdy na nikogo nic nie powiem, póki nie westchnę do Stwórcy... nie trafiło mi się oszukać. Ja coś tak czuję złego człowieka jak kot myszy... nie wiem sam czemu, dla czego, ale przewącham zawsze.
— Jednakże na Boikowskiego nie masz nic, tylko że ci się nie podoba, a mnie on służy jak nikt.
— Droga pani — rzekł po namyśle Stanisław — nie rad to ja źle mówię; ale tu mi chodzi o najdroższe, bo o wasze dobro... nic teraz nie powiem, zaczekajmy; jeszcze nie pora go sądzić, zbiorę więcej.
— Ale masz-że cokolwiek? — spytała niespokojnie już wdowa.
— Hm! znalazłoby się... tylko jak mówiłem, nie pora. Proszę kochanej mojej pani i zaklinam na popioły drogiego naszego anioła, nie wierz mu zbytecznie, nie odkrywaj mu się całkowicie... bądź pani ostrożna...
Wdowa zdawała się tem poruszoną, ale niepokój ten zniechęcał ją jeszcze do Stanisława, bo nikomu biedna istota nie mogła darować, kto jej spoczynek przerywał; zawsze niemiłe zostawało wrażenie każdego podobnego wzruszenia, którego zimną krwią i siłą ducha pokonać nie umiała.
— Stanisławie kochany, czy się tylko nie uprzedzasz?
— Wiem to, moja pani najmilejsza i daruj, że ci powiem: siwe moje włosy i starość źle za mną mówią. Myślicie sobie nieraz: Stanisław dziwaczeje, przywiduje mu się, majaczy przez niewczesną gorliwość. Nie! nie! nie! mogę ja pobredzić gdzie o mnie chodzi, ale gdzie o was... nigdy! Oczy widzą jasno, dusza czuje mocno... nie omylę się, nie omylę.
Wdowa spuściła głowę strudzoną na poduszkę i ujęła ją ręką, okazując znużenie; Stanisław zafrasował się i zamilkł.
— Bez Boikowskiego jabym sobie rady nie dała! — szepnęła z cicha.
— Dobrodziejko moja, stu takich znajdziemy i nie takich, bo lepszych... to truteń. On i żonka, para godna; ale nie łapmy ryb przed niewodem; przyjdzie pora, że się wszystko odkryje...
— Ale cóż się ma odkryć?
— Tylko mi się pani moja nie gryź wcześnie, nie frasuj i nie choruj, to najpierwsza rzecz. Jakoś to będzie, jakoś to będzie.
— Ale cóż się to odkryje? cóż on zrobił?
Stanisław zakłopotał się, nie chciał mówić, a przyparty nie wiedział jak się wykręcić; przyszedł do pani, przykląkł i pocałował ją w rękę.
— Nie ma nic strasznego, — rzekł — czuwa nad nami anioł nasz, święty nasz, kochana pani; nic się nam nie stanie, wierzaj mi droga moja dobrodziejko; a wreszcie i ja nie śpię.
To uczucie głębokie, z jakiem wymówił starzec ostatnie słowa, roztkliwiło panią Żackę; porwała się i uściskała siwą głowę Stanisława, który się do nóg jej rzucił.
— Wierzcie mi choć trochę, zaklinam was — rzekł łkając; — nigdym nie zdradził, nie zawiódł i nie zawstydził ani mojego anioła, ani was... Spuśćcie się na mnie.
— Powiedz-że co mam robić?
— Na teraz — odparł po cichym namyśle Stanisław — nic nie potrzeba zmieniać, ale nie wierzyć i strzedz się franta... a mieć go tylko na oku. Ręczę pani, że to żyto wyjdzie na wierzch, a z niem wiele innych rzeczy. Tylko powoli, ja wszystkiego dojdę i dowiodę.
— Więc myślisz? — z przestrachem odezwała się wdowa załamując ręce — że on mnie zdradza i kradnie?
— Bądź pani spokojna! bądź pani spokojna, anioł twój przykazuje ci z nieba, żebyś swoje zdrowie dla córki pielęgnowała; nie obawiaj się, nie myśl, nie frasuj, a spuść się na mnie.
— A jeślibyś się omylił?
— W waszej sprawie jeszcze mnie nigdy nie omyliło serce — żywo odparł sługa — ale pozwalam, jeśli ten raz zawiodę cię, kochana pani moja... no, to mnie już nie posłuchasz nigdy, i wyszlesz mnie gdzie pod kościół, ostatek dni niezdatnych nikomu, koronkę odmawiać.
— A! cóż ty mówisz, kochany Stanisławie! proszę cię, nie martw-że mnie.
W tem nadbiegła Justysia i ujrzała staruszka jeszcze pochylonego u stołeczka, na którym nogi trzymała pani Żacka... myślała, że osłabł i rzuciła się do niego, ale Stanisław powstał żywo i rozjaśniając twarz, zawołał:
— O! panienka mnie posądziła, żem już taki niedołęga, a to ja schyliłem się tylko chustkę podać pani...
Nie wiem czy jest kto biedniejszy nad dzierżawcę, jeśli, co się jednak nie często przytrafia, ma on uczucia i zaprząta się cokolwiek tem, co go otacza; gdyż pospolicie dzierżawca ze stanu swego ani patrzeć, ani czuć nie powinien, tylko rachować.
Wzorowy dzierżawca robi grosz, a o resztę nie stoi; ale i między nimi są ludzie obdarzeni smakiem i uczuciem (choć rzadko), są co żyjąc z pracy, chleb swój powszedni gorzki i ości pełen, smarują odrobiną poezji.
Takim właśnie anormalnym dzierżawcą był Bolesław Wilczek, któremu też pan Bóg nadarzył i kątek wcale dla niego stosowny.
Nie wiem czy sam sobie budując, byłby pożądał milszego domku i spokojniejszego a wdzięczniejszego ustronia.
Nie wyobrażajcie sobie, kochani czytelnicy, z urywków, które mogliście postrzedz po nad drogą pocztową, że całe Polesie składa się z tego piasku, sośninki, kałuż błotnistych i trząskich grobel, które was tak znudzić musiały, jak i mnie znudziły nieraz; wyjąwszy ramy siwych lasów wszędzie jednakie, Polesie jest pełnem rozmaitości i bardzo niekiedy wdzięcznym kątkiem.
Prawda, że bywa też i szkaradnie brzydkie. Ma ono swe wielkie rzeki: Styr, Płucz, Horyń, Prypeć, które je ożywiają pięknemi często brzegami; ma wzgórza, a bujna i wiekuista zieloność drzew jego zdobi nawet najmniej ponętne położenia. Któż nie kocha lasów? ktoby drzew nie lubił? a czegoż one nie ubiorą i nie uwdzięczą?
Wieś, którą trzymał dzierżawą Bolesław Wilczek, zwała się Kluki; leżała właśnie nad brzegiem Styru, wśród przetrzebionych już ale pięknych jeszcze borów sosnowych i dębowych lasów. Sama osada ciągnęła się nieco opodal od rzeki na wzgórzu, oddzielona od koryta Styrowego zieloną rozległą łąką; o kilka staj od niej był dwór, na podniosłości zbudowany nad samą wodą, otoczony jeszcze lasem, który nie wiem jaki traf szczęśliwy, czy upodobanie oszczędziło.
Wysokie sosny z wieńcami zielonemi na skroniach, podszyte gęstą leszczyną, kilka przestarych ogromnych dębów, i dołem olchy, opasywały z jednej strony zabudowania dworskie, odkryte z drugiego boku od wioski, która przeglądała przez krzewy ze swą szarą cerkiewką i domostwami, w rząd wysadzonemi, na piasczystem wybrzeżu. Domek mieszkalny był nie wielki ale czysty i porządny; znać koło niego staranie i zamiłowanie ładu; spojrzawszy nań, czytałeś spokój i swobodę jaka tu panować musiała. Wielka brama słomą kryta, owa brama starodawna z furtką podniesioną, do której wchodziło się po wschodkach, z daszkiem na wierzchu, szeroko roztwierająca się, wiodła na dziedzińczyk czysty i zamknięty z jednej strony domkiem, który miał ganeczek na dwóch słupkach rzeźbionych wsparty, i po dwa okna z każdego boku, z drugiej stajenką osadzoną bzami, z trzeciej kuchnią i placem wirginją okrytym. W podwórku tem, niewykwintnem i niezarażonem niewczesną angielszczyzną, stado białych gołębi, mieszkających na strychach sąsiednich budowli, zabawiało się poufale. Pod samemi oknami był malutki, dawnym trybem oparkaniony brzeziną ogródeczek, z którego niecierpliwe krzewiny wysadzały zielone i różowe główki, wyglądając jedne w dziedziniec, drugie wpatrując się w okna. Tuż po za kuchnią i domem był ów lasek, o którym wspomnieliśmy, a o kilka kroków, nagle brzeg wysoki ucięty, dozwalał widzieć rzekę szeroko i wspaniale płynącą, na której przeciwnej stronie szumiała daleko rozlegająca się puszcza.
Trochę opodal między sosnami wznosiły się zabudowania gospodarskie, stodoły, obory, chlewy i owczarnie, w dwa prostokąty wielkie ustawione. Między niemi a dworem był domek dla ekonoma.
Wielka cisza panowała tu, przerywana tylko mruczeniem rzeki, na której w dole niedaleko stał pływak nieustannie huczący swemi niezmordowanemi kołami i szumem sąsiedniego lasu. W chwili gdy do Kluków przychodzimy, właśnie Bolesław konno powraca z gospodarskiego przeglądu i oddawszy konia pod stajnię, spieszy do matki. Wejdźmy i my za nim do cichej jego ustroni. Oto otworzył pierwszy pokoik, ubogo przybrany ale miły i czyściuchny. Jest to prosta izdebka folwarczna, którą smak mieszkańców i wytworne staranie przerobiły na coś niezmiernie szczerą prostotą wdzięcznego. Podłoga zmyta jakby dzisiaj jeszcze, pułap z belkami, piec biały i komin szeroki... bo w Polesiu ile izb tyle kominów... w głębi sofa opasana poręczą poduszkową dokoła, szarem płótnem tylko z czerwoną życzką przykryta, kilka krzeseł i fotel podobny do sofy, stół wielki politurowany na ciemny mahoń, drugi pod oknem mniejszy... nic więcej tu nie było. Żadnej ozdoby, żadnego wyszukania i pretensji. Zapomniałem tylko o kilku wazonach z kwiatami na oknie, i o dużym puharze z bukietem leśnym, złożonym z konwalji, irysów, żonkilów i paproci na stole. Łatwo to opisać, ale trudno wyobrazić holenderską czystość i białość, jaka ten pokój zdobiła, czyniąc go nad wszelki wyraz miłym i powabnym. Obok był drugi nieco mniejszy, podobny do pierwszego, o jednem oknie, z sofą, stolikiem i szafeczką, w której widać było trochę książek. Z niego były drzwi do sypialni matki Bolesława.
Tu doskonale malowała się kobieta schludną tę izdebkę zamieszkująca... wszędzie nadzwyczajny panował porządek, wszędzie owa lśniąca i wesoła czystość, nie mająca jednak przy sobie tego chłodu, jaki czasem przesadne, metodyczne uporządkowanie wyziewa. U okna łóżeczko wąskie, ze stolikiem zarzuconym robótkami, książkami i kobiecym porządeczkiem; przed niemi maleńki na ziemi ale prosty kobierczyk. W głowach Najświętsza Panna, ta wszystkich matek i dzieci opiekunka, palma i maleńka fajansowa kropielniczka, a przy niej ćwiek do wieszania kluczów. Dalej skrzynie, komody, krosna, stoliki, pełno pozaczynanych kobiecych robótek; tam skrojona bielizna, owdzie zwinięte nici, motków stosy, płótno w sztukach, białe talki, świeżo z blechu oddane. W rogu, w maleńkiej szafce zioła i lekarstwa, w większej odzienie, bielizna i zapasy domowe, starannie ułożone. Zegar szafkowy, stojący naprzeciw łóżka, powolnym chodem oznajmywał pani domu bieg czasu, którego wartość znała lepiej od innych.
Jej tu nie było w tej chwili; Bolesław zajrzał tylko na palcach podszedłszy do cichego kątka, nie zobaczył matki i wyszedł do siebie, smutnie potrząsnąwszy głową.
Dwa pokoiki Bolesława, na których również znać było rękę i pieczę kobiecą, sień tylko przegradzała od pierwszych. Większy służył mu dla przyjęcia gości jego bardzo rzadkich; rozweselały go broń zawieszona na ścianach, kilka sztychów ze Smuglewicza i widoków Canalettego, trochę kwiatów, wreszcie i widok na dalekie lasy i rzekę. Drzwi szklanne wprost wiodły ztąd do nad-Styrowego ogródka. Drugie łączyły go z sypialnią Bolesława, utrzymaną w porządku nie przesadnym a miłym. Tu wszędzie przebijało się upodobanie gospodarza: w reszcie pokoików nie walała się żadna książka, żaden papier mogący wydać tajemnicę poety (przyjmiemy to przezwisko nadane mu przez niechętnych), ale w sypialni książki miały pierwsze miejsce. Pełno ich było wszędzie, stół duży przy łóżku cały się pokrył niemi. Na sofie z przeciwnej strony spoczywało także kilka otwartych, półka przy ścianie dźwigała ich jeszcze trochę, było parę na kominie, parę w kącie na stoliczku. Ale najjawniejszym dowodem grzechu poezji był stos papierów i papierków, w głowach łoża, na których zdala odgadnąć było można jakoś od razu, że nie rachunki gospodarskie mieściły.
Papier zapisany ma także właściwą sobie fizjognomję; oko co się z nim częściej widuje, pozna od razu, czem jest każdy jego zwitek, każdy obdarty szpargalik. Inaczej wygląda urywek listu plenipotenta, inaczej kartka w powieści, regestrzyk z miasta, piosenka. Co więcej, powiedziałbym, że z daleka poznam i odróżnię odę do słońca, sonet do N. N., lub baladę. Zdaje mi się, że sam nawet gatunek papieru ma jakiś związek z myślą, która się na nim błąkała... ale o tem szeroko rozpisywać się nie będę, wpadłbym w papierowy mistycyzm; wróćmy do Bolesława i jego stolika.
Nie same on dźwigał poezje; owszem, więcej tam było nie rymowanych studjów historycznych, z książek mało znanych, wypisów i tłumaczeń, a najmniej tych grzesznych wiązanek słów, które z dwojga jedno, okrywają sławą lub śmiesznością człowieka... najczęściej niestety! ostatnią!
Wśród papierów, dziwne też spotkały się ślady innych zajęć... były kłosy zaschłe w jesieni zerwane, był suchy bławatek, kilka łodyg z żółkłych kwiatów, garstka mchu, jakiś dziwnych kształtów oset.
Na kominie, zwyczajem poleskim, tlał ogień wiekuisty, dzień i noc trwający; przed nim wielki pudel biały smacznie się sobie wylegał. Posłyszawszy jednak chód pana, podniósł się i o trzech nogach przyszedł go powitać; kulał bowiem na czwartą. Zmyślne to zwierzę w milczeniu przysunęło się do ręki Bolesława i polizawszy ją, krok w krok za nim poszło do kanapy.
— A! Wierny! — rzekł Bolesław głaszcząc ulubieńca — żal ci, żeś nie mógł pójść za mną; a na cóż ci było kota gonić i nogę sobie kaleczyć! Teraz musisz w domu posiedzieć.
Pudel spojrzał, coś zaskowyczał i wynagradzając sobie za opuszczoną przechadzkę, wskoczył na kanapę, głowę kładnąc na kolanach pana.
W tem z za drzwi łagodny, pieszczony odezwał się głosek:
— Do kogoż to mówisz, mój Bolku?
— To mama!! — zawołał szybko zrywając się młody chłopiec. — Mówiłem z moim Wiernym. Ale gdzież mama była? szukałem jej i znaleźć nie mogłem. Godziż się to słabej, ledwie cokolwiek sił odzyskawszy, zaraz się znowu dobijać pracą? Moja mamo! moja najdroższa mamo!
Matka Bolesława, która z uśmiechem wdzięcznym weszła do jego pokoju, była nie młodą już kobietą, dziwnie wyrazistych rysów twarzy. Smutek i mocą duszy przytępiona boleść malowały się na niej; ciągła myśl i wysiłek, by osłonić powierzchownym spokojem wewnętrzne cierpienie, znamionująca niepospolitą potęgę woli, biła z jej rysów statecznych. Ubrana ubogo ale czysto i niemal wykwintnie, wysokiego wzrostu, postawy poważnej, pani Wilczek zastanawiała nietylko ostatkami wielkiej niegdyś piękności, dziś jeszcze bardzo widocznej, ale ogółem rysów charakterystycznych i przejętych duszą silną. Jakby męczeńska aureola światła błyskała na jej wybladłych skroniach, tem wybitniej, że heroicznie stłumić w sobie i upokorzyć usiłowała ten wspaniały wyraz zwycięskiej boleści.
Wejrzenie jej było łagodne, słowo dźwięczne i miłe, uśmiech macierzyństwem przejęty; całość twarzy tworzyła jedną z tych głów, na które dość wejrzeć, by przez nie wyczytać napiętnowane palcem Bożym istoty wyższe... wybranych.
Na zapytanie syna odpowiedziała z uśmiechem żartobliwym i wesołym.
— Mój Bolku, tybyś mnie przez zbytnią swoją troskliwość zamordował w domu, a mnie, wiesz, potrzeba do życia powietrza i ruchu pracy. Gnuśność poniewiera tysiące ludzi, praca nie zabija nikogo.
— Ale mamo... z twojem zdrowiem?
— Zdrowie moje, jak wszystkich wychuchanych nazbyt za młodu, ciągle się niby psuje, ale trwa widzisz i posłuży mi dłużej pewnie, niż inne na pozór olbrzymie.
Bolek zamilkł, ale nie przekonany odezwał się po chwili:
— Droga mamo, czyż myślisz, że ja nie widzę i nie czuję tego co się z tobą dzieje? O! serce synowskie najtajemniejsze cierpienia odgadnie, póki bije razem z tem macierzyńskiem sercem, którego jest gałązką. Ty się pracą zamęczasz; nieraz w nocy podsłuchałem twej modlitwy bezsennej, wiem jakie bole znosisz w cichości, odprawiwszy wprzód wszystkich, aby cię nikt nawet pożałować nie mógł. We dnie wstajesz potem i pokazujesz twarz wesołą. Kłamany święcie uśmiech, żeby mnie nie martwić, aleś chora, chora...
Pani Wilczek dwie łzy stanęły w oczach, zarumieniła się, usiadła i po chwili odpowiedziała głosem pełnym wzruszenia:
— Przywiduje ci się moje dziecko; gdybym wreszcie i cierpiąca była trochę, na cóż wołać o litość i pomoc, gdy nie ma coby pomogło?
— Ale jest, ktoby się ulitował! — zawołał syn.
— Nie rozumiem tego egoizmu, który pragnie litości, by trochę zwolnić swego bolu kosztem cudzym. Co się tycze pracy, ty wiesz jak ona mi jest miłą, potrzebną, konieczną; to moje lekarstwo jedyne, to moja rozrywka, to życie...
— Ale ta rozrywka zabija, mama jej nadużywa.
— Nie! nie! spuść się na mnie; dobijać się nie myślę, nie mogę, nie chcę; jestem matką i mam ciebie.
Bolek rzucił się jej do nóg i chwytając za ręce, rzekł półgłosem:
— Biedna, biedna matko moja, tyś święta, tyś męczennica! Czyż ci Bóg losu i na starość nie osłodzi?
— Dziecko! ja się przecie nie skarżę!
— Ale cierpisz?
— Któż nie cierpi?
— Tak jak ty, święcie, jak ty łagodnie i anielsko, nikt pewnie.
— O mój Bolku, nie przesadzaj; więcej daleko cierpieli święci pańscy za wiarę i ktoś... ty wiesz... Ktoś jeszcze więcej cierpi.
Bolek spuścił głowę, umilkł i płakał.
— No, dość tego, — przerwała matka żywo, otrząsając się z wrażenia tej chwili rozmowy — człowiek nie na jęki stworzony; pracujmy, ufajmy w Bogu; skarga to oręż słabych i oręż słaby, męczy ich i ludzi od niczego nie broni; zostawmy go biednym wiecznie tylko sobą zajętym samolubom. Gdzie byłeś?
— Byłem w polu przy radłach, u siewaczy, na łąkach, wszędzie gdziem myślał, że może oko moje być potrzebne. Ale cóż moje oko warte! wszakże to tylko niewprawny wzrok nieuka, którego ośmiewają poetą!
— Nie uważaj Bolku; mniejsza o śmiechy ludzkie, gdy sumienie spokojne mówi ci, że spełniasz powinności jak możesz. Powoli nabierzesz doświadczenia, rozmiłujesz się w swoim stanie wieśniaczym i przestaniesz tęsknić za czem innem, bo wy młodzi zawsze tęsknicie.
— O! nie ja przynajmniej.
— Nie chcę cię badać, ale Boga proszę, żebyś ten stan swój zamiłował. Mnie się widzi, że poczciwszej ubogiej doli nie ma, jak na szlacheckim zagonie. Swoboda, lasy, natura, cisza, lud w około poczciwy, dla którego nie wielkim kosztem ojcem być można... bo kosztem serca tylko i... praca miła, urozmaicona, zajmująca; wieczorem spoczynek z książką i myślą... czegoż więcej pragnąć można?
Bolek westchnął i zarumienił się, zakłopotał widocznie; matki oko widziało rumieniec, odgadło myśl co go wydobyła.
— Tak, to prawda, — rzekł Bolek — czegoż pragnąć, chyba...
— No, dokończ szczerze, czegoż?
— Mamo, obawiam się.
— Jakto? ze mną?
— Prawda! nie godzi się, żebym dłużej taił przed tobą... i tak dziś wszystko powiedzieć miałem.
— O! wiem, że długo taić byś się nie potrafił.
— To prawda! z tobą!
— Wiem zresztą, że wzdychasz po młodemu za życia towarzyszką; wiem i to, że kochasz Justysię.
— No, kiedy tak, droga mamo, kiedy już pierwsze lody złamane, powiedz mi, co o tem myślisz?
— Jak matka, szczerze, po prostu, chcesz bym ci mówiła całą prawdę, choćby niemiłą?
— Nie miłą! możesz że!...
— Posłuchaj, usiądź i bądź chwilę cierpliwy; niech cię to, co powiem, nie zraża; mówię co myślę, ty zrobisz jak zechcesz. Nie życzyłabym sobie, żebyś się żenił tak młodo; ubogi jesteś, ale przynajmniej swobodny, ja ci nie wiele zawadzam. Żona, dzieci, to obowiązki często nad siły sumiennego człowieka; podjąć się ich za młodu i porywczo, nierozmyślnie... aż straszno! a dla ciebie, mój drogi poeto, podwójnie. Chciałabym, żebyś wprzód wyrobił w sobie charakter, moc duszy, którą masz w zarodku, aleś jej potęgi nie pewien jeszcze; chciałabym, żebyś dojrzał i ochłódł; bo życie małżeńskie to zawsze bój powolny i ofiary bez końca. Kto wie, czy żony nie będziesz potrzebował wychowywać dla siebie, przerabiać, że tak powiem. Masz-li na to siły? Miłość jest jednym z żywiołów życia małżeńskiego, ale nie jedynym; wiele cnót potrzeba i wielkich, by ten zawód sakramentalny rozpocząć z Bogiem i w Bogu. Lecz mijam to wszystko; serce moje chce dla ciebie dłuższej, swobodnej młodości, bo te lata co ci może ciężą, drogie są mój Bolku, drogie!! To kwiatek życia, któremu spieszno na zawiązkę owocu przekwitnąć. Czas jeszcze będzie na owoce... Zresztą, mało znam Justysię; wierzę, że kiedy ci się podobała, kiedy ma dla ciebie choć trochę przywiązania, dla ciebie ubogiego, nieznanego, nie błyskotliwego chłopaka, już to być musi dobra dziewczyna, bo się poznała na istotnej wartości twojej; ale za nic nie chciałabym, żebyś się żenił bogato, z bogatszą od ciebie. Dla mężczyzny to upokorzenie, to są zawsze więzy na przyszłość. Ty nie masz nic, lub tak jak nic; szukaj równej sobie, coby ci serce i poczciwą dłoń pracowitą przyniosła w posagu. Takiej ja dla ciebie pragnę, mój Bolku.
— Widzę smutek na twojej twarzy... daruj kochany, ale czyż to nie obowiązek matki powiedzieć co jej rozum i serce szepcą?
— Moja mamo, droga moja mamo, wszystko to prawda, święta prawda co mówiłaś mi, ale... ja ją kocham.
— O! wieleś mi powiedział tem jednem słowem Bolku... ale pomyśl, pomyśl, zapuść się w głąb serca, czy ją tak kochasz, że to wielkie przywiązanie wszystko ci w życiu opłaci?
— A! wszystko!
— Bolku! pomyśl!
— Mamo! ty nie wiesz, ty się jeszcze nie domyślasz mojego do niej przywiązania; ja ją kocham myślą całą, sercem, kocham duszą, kocham wszystkiem życiem mojem... jest to urzeczywistniony ideał mój, jest to moje szczęście jedyne...
— Na Boga, nie puszczaj cugli uczuciu ani wyrazom, bo ucierpisz, drogi Bolku; ucierpisz okropnie... oni cię nie mogą przyjąć, oni cię nie przyjmą.
Bolek zamilkł i podparł głowę na dłoni.
— Któż wie! ona mnie kocha!
— Możesz się uwodzić... Kto zna serce płochego, młodego dziewczęcia?
— Mamo, ona nie płocha.
— Zresztą, ona cię kochać może, pozwalam, ale matka?
— W tym względzie nie uwodzę się; matka mnie nie lubi... ona mnie także prześladuje poetą.
— Biedna, słaba istota! — odezwała się pani Wilczek... — nie mówmy o tem, dość tego na dziś. Bóg tem pokieruje, ty musisz pojechać na kilka miesięcy...
Bolek zarumienił się jak dziewczę.
— Mówmy owszem, — rzekł żywo — nie mam co taić; muszę wreszcie wiedzieć, czy się mam czego spodziewać; bo w tym stanie niepewności nie wytrwam dłużej.
— Cóżeś zamierzył? Sam tak, bez porady! bezemnie!
— Nigdybym tego bez ciebie nie zrobił... miałem się zawsze poradzić wprzódy i za twoją pójść radą; alem nie wątpił, że się na to zgodzisz, iż mi czas... wybrnąć z tego...
Pani Wilczek pomyślała.
— Chcesz się więc oświadczyć?
— Tak jest.
— Sam?
— Nie, uprosiłem pana Derewiańskiego; on tu dziś przyjedzie...
— Jakto, dziś? tak, zaraz.
— Dziś, daruj mamo!
Matka trochę pobladła, zarumieniła się potem, ale prędko utaiła w sobie miotające nią uczucie, i z rezygnacją spokojną odparła:
— Będę się modliła za ciebie, a Bóg niech uczyni co tam z góry opatrzył. Lecz gdybyś mnie chciał posłuchać, tobyś to przynajmniej trochę odłożył.
— Nie mogę, droga mamo... tam ktoś już jest, tam mnie mogą uprzedzić i wyrwać mi ten skarb.
Westchnęła pani Wilczek.
— Trzebaż mi było powiedzieć, że Derewiański dziś będzie; muszę pójść do kuchni i coś jeszcze w objedzie odmienić; pewnie na objad przyjedzie?
— Spodziewam się go co chwila... ale wszak do kuchni posłać można?
— Wolę pójść sama.
Bolek jeszcze raz pocałował ją w rękę, ona go czule za głowę uścisnęła i pocałowała w białe czoło; szeptali potem coraz ciszej, a on ją przeprowadził aż do ganku. Ztąd po chwili rozmowy... pilna gospodyni pospieszyła do kuchni.
Ten obrazek z życia matki Bolesława, któryśmy tu skreślili, słabo nam ją maluje; potrzeba ją było widzieć ciągle, w nieustannem zajęciu, w niezmordowanej pracy przy niefolgujących jej boleściach, bez jęku, bez użalenia, bez skargi, od rana do nocy krzątającą się z robotą w ręku, ze spojrzeniem zdradzającem więcej nadludzką cierpliwość niżeli cierpienie... by to ciche poświęcenie siebie chrześcjańskiej niewiasty ocenić.
Zaledwie stanęła na progu kuchni a Bolek odszedł zamyślony do swego pokoiku, gdy zaturkotało i drobne dzwonki koników oznajmiły znany zaprząg pana Derewiańskiego.
Poczciwe to było człowieczysko ten pan Derewiański, sąsiad Kluków; szlachcic na jednej wiosce, rad ze swego położenia, wesoły przy mierności, chętnie żartujący łagodnie ze wszystkich śmieszności ludzkich, trochę wychowaniec ośmnastego wieku, ale religijnie poprawiony przez żonę, żywą i trochę dziwaczną kobietę, oryginał powszechnie pomimo oryginalności swojej szanowany, wszystkim miły i pożądany gość w każdym domu. Już to bojąc się, już poważając, ludzie go bardzo słuchali, i tak miał ustaloną opinję, że komu dłoń podał, inaczej zaraz na niego spoglądano. Pan Derewiański powierzchowność miał bardzo pospolitą: maleńki, otyły, łysy, rumiany, niepocześnie ubrany, z ruchami żywemi, z fizjognomją zmienną i wyrazistą a prawie zawsze na uśmiech zarywającą, dodawał sobie oryginalności jeszcze pretensją do włosów, które pożyczał z tyłu głowy, usiłując, zawsze niefortunnie, trzymać je na przodzie, i pewnego rodzaju rubasznością młodzieńczą, trochę wiekowi niewłaściwą.
— Cichusieńko, puściusieńko i nikogo w domu, a to pora objadowa! — zawołał wysiadając.
— I gospodarz i gospodyni kochanego gościa otwartemi rękoma i sercem witają! — odezwał się Bolek nadbiegając.
— A daruj! posądziłem, że poeta zabłąkał się gdzie w lasach, i porozumiawszy się z zakochanym, poszli sobie na przechadzkę, zapomniawszy o sąsiedzie.
— Kochany panie, na Boga, nie jestem poetą!
— No, o tem potem, a poczciwa i godna matka twoja?
— Zaraz, zaraz ci służyć będzie; ale znasz ją pan; chwili spróżnować nie może, poszła do swojego gospodarstwa.
— Jakże bo ty na to pozwalasz?
— Czyż mogę się jej sprzeciwić?
— Prawda i to! święta kobieta, ale musi być uparta... bo to ich rzecz.
— Zmiłuj się drogi panie, ona!!
— Wypsnęło mi się... przepraszam, ale widzisz, mając zawsze przed oczyma wzór poczciwości razem i uporu, moją kochaną Domicelkę, wszędzie już widzę ten upor...
— Gdzież pójdziemy, do mnie czy do mamy?
— Gdzie chcesz, ale jeśli jej nie ma, to do ciebie, i każesz mi dać wódki.
Wszedł i kozaczek, którego zaraz po śniadanie posłano; pan Derewiański tymczasem jak najpilniej się krzątał około swej łysiny, i mocno się zajął przed lusterkiem zburzoną architekturą swych włosów.
— No, a co u was słychać — spytał; — siejesz już hreczkę?
— O jeszcze wcześnie.
— Ej poeto! żeby potem nie było za późno.
— Sąsiedzie a dobrodzieju, znowu poeta; przynajmniej we własnym moim domu mnie nie łaj.
— Gdzież jeśli nie tu, wśród tysiąca dowodów twego powołania.
I wskazał na książki i papiery.
— Czyż już czytać nie można nie będąc poetą?
— Ba! choć to się inaczej czyta, inaczej obchodzi z książką. I u mnie się tam znajdzie jedna i druga, ale ja czytam beznamiętnie, idąc spać, siadając do drzemki, w czasie upartej słoty, lub gdy Domicelka łaje.. najczęściej jednak na sen... I powiem ci, że jeden doktor Niemiec, chytra sztuka, przez pochlebstwo chciał mi wytłumaczyć, że tak czytać najlepiej, bo i dzieci na noc lekcję powtarzając, dłużej ją pamiętają.
Bolek się rozśmiał serdecznie; Derewiański już nareszcie był uporządkował swoich pięć włosów, misternie je rozłożywszy po jednemu na łysinie, a dokonawszy tego wielkiego dzieła, usiadł jak najwygodniej.
— Mówiłeś co matce? — zapytał.
— Nie odważyłbym się może, ale matka mi powiedziała sama.
— Ba! wszystkiego się domyśliła! byłem tego pewny; na to kobiety węch mają przedziwny; daruj, ale to znowu moja Domicelka temu winna; najpoczciwsza niewiasta, ale domyślna!... No, i cóż?
— Matka, jakiem się spodziewał, jest temu przeciwna.
— Byłem i tego pewny, ale powody?
— Wielkie i słuszne, wyznaję: młodość moja, ubóstwo, jej wyższe położenie w społeczeństwie.
— Co waspan zwarjował? — zakrzyknął Derewiański — a czemże to ona od waści wyższa, wzrostem?
— Choćby tylko majątkiem!
— No, toć nie wielkie nieszczęście.
— Matka moja ma słuszność, wolałaby równą mnie a ubogą.
— Coś tych waszych rafinerji nie rozumiem.
— Chyba nie chcesz rozumieć, kochany sąsiedzie.
— Bo powiem ci szczerze, bez pochlebstwa, taki chłopiec jak ty więcej wart niż odłużone Zaborze, które po Justysi wziąć można; nie ty więc im, ale raczej oni tobie pokłonić się powinni.
— Nadto mnie pan pochlebnie sądzisz — rzekł Bolek skromnie. — Ale otoż i mama.
Wchodziła właśnie pani Wilczek i wesoło powitała gościa, zaraz go ciągnąc na przeciwna stronę. Bolesław, któremu dała jakieś chwilowe zajęcie, poznał, że go nie chciała mieć świadkiem rozmowy, i wyszedł smutny ku zabudowaniom gospodarskim. W pokoiku bawialnym podano tymczasem śniadanie, a pani domu przyniósłszy swoją pończochę, bez której nie stąpiła, odezwała się spokojnie do Derewiańskiego:
— Kochany sąsiedzie, wiesz już zapewne o mego biednego Bolka zamysłach?
— Wiem, bardzo winszuję — rzekł zajadając Derewiański — dobra panienka, ładna panienka, nie uboga, jedynaczka, ród poczciwy, i czegoż więcej żądać?
— Ale powiedz mi, do czego jemu ożenienie?
— Żeby miał żonę, pani dobrodziejko, — śmiejąc się odparł sąsiad — alboż nie ma dobrych odlewanych lat dwadzieścia kilka? Pani wie przysłowie, że kto się wcześnie ożenił, nigdy nie żałował, a przysłowia są mądrością narodów, według nie starej jeszcze teorji. A lepiej... żeby to było gdyby zasmakował w kawalerskiem życiu, naprzykład, nie obmawiając pana Alfreda lub jemu podobnych?
— Zlituj się, uchowaj Boże mnie i jego od takiego nieszczęścia! ale z drugiej strony uważ proszę: młody, niewytrawiony, nie mający pojęcia ile trudności to najsłodsze życie mu gotuje, bez majątku; ona bogatsza, matka przeciwna, po co to wszystko?
— Pani dobrodziejka zebrałaś przeciwko nam masę zarzutów na raz, a ja ich inaczej jak segregując, odeprzeć nie mogę. A zatem kategorycznie: młody? młodemu się tylko i żenić: będzie miał czas oswoić się ze swoim stanem i do jarzma małżeńskiego, jak to po staremu zwali, nawyknąć. Ożenienie późniejsze licha warto, to tak jak gruszki, co je na drzewie długo trzymają, żeby dojrzały lepiej, dopóki nie pomarzną; człek podszeptawszy się, nawyknie nadto do swobody, gderliwy, znudzony, bez czucia. Co się tycze niewytrawienia, powiadasz pani, przepraszam, ale on na swój wiek jest bardzo wytrawny i charakteru pewnego. Po trzecie, że bez majątku, ale pracowity i stateczny; z tamtej strony też majątek nie tak wielki, nie miljony. Bolek więcej może wart czegoś niż Zaborza z długami; właśnie i jemu to mówiłem. Matka by sobie może życzyła coś świetniejszego, ale powoli ją przekonamy, że nie wszystko złoto co się świeci, a co się świeci nie koniecznie złoto. Nie stawaj pani Bolkowi na drodze do jego szczęścia; mnie się staremu widzi, że to dla niego dobre, stosowne, a co największa, wszak się mościa dobrodziejko kochają? To argument niezbity.
Spuściła głowę matka.
— Przeczuwam tysiące trudności i przeciwności.
— Cóż na świecie bez boleści przychodzi? to tylko rzeczy nabytej wartości dodaje.
— Ale nuż matka całkiem odmówi, żadnej mu nie zostawując nadziei?
— Zdaje mi się, że to być nie może; gdyby jednak tak być miało, jak pani mówisz, ha! cóż robić; lepiej niech chłopiec za jedną nogę nie wisi, i nie bałamuci się dłużej. Kiedy ma to przeboleć, niech wcześniej rozpocznie, to prędzej skończy.
— Zawsze to dla mnie wielkie strapienie, wielka boleść, — mówiła po cichu matka — jakkolwiek się to skończy, serce mi się ścisnąć musi... ale niech się dzieje wola Boża!
Wejście powolne Bolesława zmieniło tok rozmowy; pan Derewiański z właściwą sobie zwrotnością dobrze ujeżdżonego konia, przeskoczył na obojętne nowinki weselsze, chcąc panią domu w dobry wprowadzić humor. Napróżno! tkwiło przykre wrażenie w sercu matki, która choć je starannie ukryć pragnęła, choć uśmiechała się i rozmawiała, znać było, że myślą biegła gdzieindziej.
Im więcej zbliżała się chwila wyjazdu Bolka do Zaborza, tem częściej poczciwa matka chodziła na krótkie modlitewki do swego pokoju, żebrząc u Boga ducha, którego jej na ten stanowczy raz brakło. Gdy przyszło już siadać, a Bolek rzucił się jej do nóg, prosząc, by mu pobłogosławiła, błagając, by była spokojną, pani Wilczek, pomimo największego wysilenia na odwagę i rezygnację, pobladła, chciała się pochylić, by syna uścisnąć, i siły ją zupełnie opuściły.
Uśmiechem starała się jeszcze zetrzeć z twarzy wyraz boleści, i z tym uśmiechem... omdlała.
Naturalnie odłożono wyjazd dnia tego, pomimo jej naglenia i tłumaczeń, że zbyt gorąco było w pokoju, że post był temu przyczyną. Syn pozostał przy niej nieodstępny, a Derewiański silił się na dodawanie otuchy swoim sposobem, to jest żartami. Tak spędzili czas do wieczora, i matka jakby wstydząc się tego chwilowego braku rezygnacji i męstwa, resztę dnia dość dobrze udawała wesołość i spokój. O mroku wyszli na przechadzkę do ogródka i tu nad brzegiem rzeki spędzili resztę czasu do nocy; bo i wieczerzę pod sosnami zastawiono.
Gdy się spać rozchodzili, Bolesław milczący przykląkł przed matką znowu, ona go w cichości, nie mówiąc i słowa, pobłogosławiła i odprawiła żywo, kryjąc łzy, które znowu wytrysnęły. Nazajutrz o świcie wyjechać postanowili.
Derewiański tak poradził, aby uniknąć scen nowych i oszczędzić wzruszeń biednej kobiecie.
Lecz gdy przyszło wychodzić z domku do bryczki stojącej za bramą, ujrzeli na ganku postać białą, która z daleka żegnała ich krzyżykiem... była to matka. Obawiali się ją budzić, ona całą noc nie spała.
Gdy konie ruszyły z przed wrót, usiadła na ławeczce, i nieruchoma pozostała w zamyśleniu głębokiem, nie wiedząc co się w koło niej dzieje. Nie dziwujmy się niepokojowi jej serca: los syna miał się dnia tego rozwiązać!
Stanisław powitał przybywających gości uśmiechnioną twarzą, wychodząc naprzeciw nim na ganek, a pana Derewiańskiego, dawnego znajomego i przyjaciela nieboszczyka, czule w ramię pocałował. Wszystko co mu stare przypominało czasy, było dla niego relikwią.
— Jak się masz, jak się masz kochany Skibo! — zawołał gość — zawsze zdrów, czerstwy i młody.
— O! o! drogi panie! wolne żarty! gdzież zaś!
— A doprawdy, jak rydz mi wyglądasz, choć dziś się żenić.
— Chyba z Kostuchą, szanowny panie.
— A fe! mógłbyś i z Kostuchą, ale nie z tą paskudnicą, o której wspominasz. Co tam u was słychać? pani w domu? panienka?
— I są i nie ma — odparł Stanisław — korzystając z pięknego dnia, panna Justyna zawiozła matkę do pasieki, ale niedługo powrócić muszą, bo kochana pani moja zabawić nie może, jej i powietrze czasem szkodzi, bo ją upaja.
— Zawsze tak słabowita!
— Zawsze, kochany panie; wszystko jej Bóg dał, tylko zdrowia pożałował. Wielkie to nieszczęście dla tych co ją kochają, patrzeć jak stęka i boleje.
Derewiański z Bolkiem usiedli w ganku, a Stanisław nie odchodząc już, krzątał się przy nich w wybornym humorze. Coraz to spojrzał na Bolka i znowu na swata, jakby się chciał upewnić, że nie darmo przyjechali; nareszcie nie wytrzymał, zbliżył się do pana Derewiańskiego i szepnął:
— A co? pan z ręcznikiem?
— Gdybyś też zgadł, to co?
— Podziękowałbym panu Bogu, bo mi się tego dawno chce... ale czy tak? doprawdy?
— Może to być wszystko; powiedz-że mi ty co ich tu znasz na palcach, a nie pójdziemy my z kwitkiem?
Bolesław trochę się usunął, słysząc, że zaczynają szeptać po cichu.
— Za nic ręczyć nie mogę, — powolnie rzekł stary sługa — kocham pana Bolesława bardzo, jakoś mi aż nieboszczyka mego anioła zdaje się przypominać, a to wielka rzecz!... ale muszę wyznać wam wcześnie, że moja pani do niego nie ma serca. Pan Bolesław bardzo koło panienki chodzi, a tu potrzeba i starszym się przypodobać. Poczciwa, najlepsza i najdroższa pani moja, ale lubi, żeby o niej nie zapominali, boć tego warta; a biedaczka samotna, opuszczona. Zresztą nie wiem czemu pan Bolesław jej jakoś nie w smak.
— O! to źle, mój Stanisławie, a cóż będziemy robić?
— To nic, powoli tylko panie kochany, a posłuchajcie mnie. Coś mi się widzi, między nami, że panienka dla niego dobrze usposobiona, to już pierwsza wygrana; potem i nasza pani da się nakłonić, ale nie nacierajcie zbyt żywo, nie wymagajcie od niej stanowczego słowa, bo możecie sobie naprowadzić odmówienie; kontentujcie się odłożeniem, namysłem, byleby nie zrywać. Pan jak byłeś przyjacielem nieboszczyka anioła mego, i masz wagę u mojej pani; jeśliby mu odkryła powody, dla których może być przeciwna, potrafisz jakoś przełamać jej wstręt... jeśli jest wstręt.
— Alboż o tem nie wiesz?
— Mogę z panem szczerze mówić; nikogo tu nie zdradzam, a widzi mi się, że naszemu dziecku służę. Według mnie, pan Bolesław ze wszystkich tu najpożądańszy, ale go kochany panie ośmiewają ludzie, że nadto lubi książki; jak gdyby to lepiej było żeby karty, kieliszek, hulankę i szachrajkę lubił, jak inni. Toć w książce nigdy tyle złego być nie może, co w próżniactwie i rozpuście. A pani moja słysząc o tem, zakosztowawszy biedy, najwięcej widzę boi się dla córki niegospodarza.
— Niegospodarza! — wykrzyknął Derewiański z zapałem przyjaźni — a któż to u licha zmyślił, że on nie gospodarz! Niech-że mi w okolicy lepszego pokażą. U nich chyba gospodarz ten, co nieustannie ma na języku to czego nie zrobił i chwali się jak żyd krostą. On, nie gospodarz! któż mógł tak bezczelnie skłamać!
— Dużoby to o tem mówić, ale dość, że pani ma go zawsze za młodzieniaszka, co sobie nie da rady na świecie; pańskie słowo wiele tu pomódz może. Ale z panią powoli, nie nastawajcie, nie napadajcie jej; powtarzajcie tylko swoje a swoje.
— Bóg ci zapłać mój stary przyjacielu za dobrą radę; widzę, żeś ty się poznał na Bolku! Niech-że cię za to uściskam i w dodatku pocałuję.
Stanisław z uśmiechem wziął za rękę gościa i serdecznie przytulili się do siebie; poczem westchnął stary sługa.
— Oj panie, panie — rzekł — aż mi łzy do oczu podchodzą... gdzie to nasze dobre czasy, kiedy mój anioł żył. Stał tu kiedy dom tak głuchą pustką? było u nas kiedy tak smutno? Pamięta pan imieniny pańskie lub zapusty! albo na Najświętszą Pannę Anielską! Co gości, co wrzawy! co życzliwych! A teraz... głucho, cicho jak w klasztorze, wszyscy o nas pozapominali. Bieda panie!
— Zachciałeś stary; ludzie mają krótką pamięć i ciasne serca, to rzecz wiadoma...
— Oj prawda, prawda. Żebyście też wiedzieli, jak moja pani to czuje, jak jej życie ciężkie! A jeszcze w dodatku... ale to domowe sprawy.
— No? cóż tam takiego?
— E! nic! nic! obojętne to fraszki, i mówić się już o tem nie godzi. Pozwólcie mi odejść, bo i pani może nadjechać wkrótce, a u mnie w kredensie nieporządek.
To mówiąc, szybko usunął się stary, żwawiej pospieszając w sieniach, a do kredensu biegiem już niemal dopadł. Czy przeczuwał, czy usłyszał, ale nim pan Derewiański miał czas rozmówić się z Bolesławem, stary koczyk pani Żackiej zatoczył się przed ganek.
— Komenderówka taka, — szepnął Derewiański na prędce, widząc gospodynię nadjeżdżającą. — Waćpan przy pannie, ja przy matce; wprzódy nim co będzie, trochę ją spenetruję.
Ledwie miał czas tych słów domówić, gdy wdowa wysiadła, a ujrzawszy Bolka z panem Derewiańskim, mocno się zmięszała i zarumieniła; Justysia spojrzała także, przywitała ich, i widać było jak jej ręce drżały, gdy zdejmowała kapelusz.
Goście wprowadzili tylko gospodynię do domu, i dając jej czas do spoczynku, ubrania, rozporządzenia, wyszli zaraz do ogrodu. Przechadzka ich trwała dobre pół godziny... Bolesław był zamyślony i smutny; wszelką odwagę odjęło mu zimne, więcej może niż zimne powitanie; Derewiański jak mógł i umiał żartował, i serjo go pocieszał. Nareszcie zbliżyli się do domu i weszli do niego. Pani Żacka już siedziała na swej kanapie i dosyć uprzejmym uśmiechem przyjęła wchodzących... Justysi nie było jeszcze. Razem oba zbliżyli się, spiesząc zapytać o zdrowie i rozpoczęli tkankę rozmowy, jak zwykle, od obojętnych i oklepanych rzeczy. Derewiański sadził się na wesołość, chcąc nią dobrze przygotować panie domu; z nienacka wrzucił parę razy pochwałę gospodarstwa Bolesława, na którą grzecznie choć niedowierzającym uśmiechem odpowiedziano; potem wpadł na opowiadania o dawnych czasach.
Justysia nie wychodziła długo, a Bolesław, który do najmniejszego jej kroku wielkie przywiązywał znaczenie, zbladł, zmięszał się i widocznie cierpieć począł.
Upłynęła godzina, jej nie było jeszcze; nareszcie zbliżyła się pora objadowa i dziewczę wsunęło się po cichu, jak cień, blade, smętne mimo uśmiechu, widocznie zmieszane i przelękłe. Matka w progu zmierzyła ją okiem niespokojnem, przerywając co chwila rozmowę, a odgadnawszy stan dziecka, spuściła głowę zakłopotana. Derewiański pospieszył powitać Justysię z zalotnością XVIII-go wieku, zowiąc ją na przemiany bóstwem wiosny i królową Polesia, a po wynurzeniu swego zachwycenia powrócił do matki, zostawując Bolesławowi porę zbliżenia się z kolei do swojej bogdanki. Ale Bolesław tak był strapiony długiem jej nieukazywaniem się, tak stracił wszelką nadzieję i przeczuwał odprawę, tak zwątpił o sercu Justysi, że pochmurzony, nie wiedział co zrobić z sobą i nieśmiało podniósłszy oczy na nią, spuścił je ku ziemi.
Wszyscy zresztą równie byli skłopotani, i jedna tylko Justysia spostrzegła zmianę w Bolesławie, zwykle ożywionym i wesołym. Derewiański probując załatać ten zły humor, sadził się na dowcip, ale i jemu szło jak z kamienia; odzywał się nie do rzeczy, plątał, poprawiał i brnął w pocie czoła, starając się wywiązać z przyjętych obowiązków swata. Coraz to z pod oka spojrzał na Bolesława, radby go był popchnąć ku Justysi; ten siedział milczący, nieruchomy, sparaliżowany jak wkuty. Justysia przechadzała się trochę po pokoju, usiadła na chwilę, zajęła się robotą i wstała niby szukając czegoś; był to doskonały powód zbliżenia się jej w pomoc... Bolesław, popchnięty wejrzeniem i ruszeniem ramion przyjaciela, wstał nareszcie.
Zbliżyli się do siebie, nie ze swobodą dawniejszą, nie z wesołością dni powszednich, ale jakby z obawą i przeczuciem mającego ich dotknąć smutku.
— Pozwoli pani, bym jej dopomógł?
— Dziękuję panu... bardzo panu dziękuję... sama nie wiem, czegoś brakującego mi do roboty szukałam.
— Justysiu — zawołała matka — widzę, że ci zaszkodziło słońce; głowa cię boli, położyłabyś się może?
— O nie mamo — stanowczo odpowiedziała sił nabierając córka — nic mi nie jest... szukam roboty...
— Połowę życia tracimy na szukaniu, — przerwał Derewiański — to rzecz niezawodna; drugą połowę na gubieniu. — To mówiąc obrócił się do matki, przysiadł do niej i ciszej począł rozmowę.
Serce zabiło Bolesławowi i Justysi, która wejrzeniem jednem odgadła wszystko; pani Żacka była w płomieniach.
Bolek tymczasem znalazłszy początek do rozmowy, odzyskawszy trochę śmiałości, nie opuszczał Justysi, która unikała oczów matki, wiedząc, że ją odwołują od niego.
Dwie te ciche rozmowy, w dwóch końcach pokoju wiedzione, dziwny tok przybrać musiały... każdy z przytomnych mówił, zapytywał, odpowiadał roztargniony, i usiłował jeszcze choć słowo podchwycić od drugiej pary. Matka pragnęła dojść, co mówił Bolek z jej córką, Derewiański nastawiał ucho na dochodzący go szept Justysi, a Bolek i ona, zarówno pragnęli złapać co mówił sąsiad i co odpowiadała matka. Każdy rozerwany tak, męczył się i niepokoił sobą i drugimi.
Słuchajmy pierwszej rozmowy:
— Szanowna pani sędzino i dobrodziejko — odezwał się swat całując wdowę w rękę z uśmiechem wypracowanym — nie myślcie, żebym ja tu bez interesu naprzykrzał się w Zaborzu...
— Zawsze mi bardzo miło widzieć kochanego sąsiada.
— Ale dziś może, chce pani mówić, nie najbardziej?
— Czemu?
— Boś już pani odgadła z czem przyjechałem, spojrzawszy z kim jadę; nieprawdaż?
— O, doprawdy nie.
— Być nie może! być nie może! Ale mnie to bynajmniej nie zraża, że sędzina dobrodziejka zrozumieć mnie nie chce; będę chociażby sylabizował to, co jej mam powiedzieć.
— Wierz mi pan, że istotnie nie udaję, ale się nie domyślam.
— Daruj mi, szanowna i droga pani, nie moja to wina, ale zapewne najpoczciwszej w świecie i ukochanej mojej Domicelki, z której miarę biorąc, zawsze posądzam kobiety o udawanie...
— Co też pan pleciesz na tę swoją żonę!
— Najzacniejsza kobiecina, święta z kościami, ale z kościami kobieta!
— No i cóż z tego?
— Więc często, gdy nie chce słyszeć, głuchnie nagle, gdy nie chce widzieć, ślepnie.
— Ale ja, doprawdy...
— To wina Domicelki... Otoż, pani dobrodziejko, do rzeczy wracamy: pani się nie domyśla, że ja tu po prostu w swaty?
Sędzina spojrzała obłąkanym wzrokiem, usta się jej zatrzęsły, nie rzekła słowa.
— Tak to panią dziwi! Nic przecie nadzwyczajnego. Ze spokojniejszem sumieniem nie szedłbym do niej za własnym synem przemówić, bo ten za kim się wstawiam, poczciwy, zdolny i najpiękniejszych nadziei chłopiec. Nie wątpię, że i pani go ocenić potrafiłaś. Mówię o przytomnym tu Bolesławie Wilczku.
Zrazu sędzinie trudno było i słowa wymówić, tak się mocno zmięszała; ale przyszedłszy powoli do siebie odparła cicho:
— Bardzo mu jestem wdzięczna, prawdziwie umiem to uczuć... ale... ale...
— Niech mi pani daruje otwartość moją, nie przyjechałem tu dobijać się zaraz o słowo, o przyrzeczenie... wiem, że to rzecz wielkiej wagi. Przybyłem tylko polecić go pani i niejako zaręczyć za niego, choć zdaje mi się, nie potrzebuje zaręczeń, kto go zna.
Sędzina się tem trochę ośmieliła.
— Szanowny panie Derewiański — szepnęła. — Znasz-że go tak dobrze z bliska?
— Jak własne dziecko.
— Nie przeczę, że to jest piękna dusza, charakter miły, ale...
— Otwarcie, proszę pani, otwarcie...
— Pozwalasz?
— Najmocniej proszę... jak najszczerzej, po przyjacielsku.
— Zważ więc, kochany Derewiański, zważ moje położenie matki, zważ potrzeby i powiedz czy mogę pomyśleć nawet o takim wyborze dla Justysi? Chłopiec młody, niedoświadczony, niegospodarz, poeta!... Znasz nasze interesa, potrzebę opieki, moje zdrowie; ja muszę szukać człowieka, któryby był czynny, wytrawny i zapewnił jej i mnie spokojność.
— Wiem doskonale czego pani potrzeba, i dlatego nie zawstydzę się z Bolesławem. Pani go widzę zna mało i sądzi powierzchownie; to człowiek gruntowny choć młody. Dla pani potrzeba właśnie zięcia z charakterem i sercem, któryby ją otoczył troskliwością, delikatnością, staraniem. Dał on dowody w obejściu z matką, jak umie czuć i spełniać obowiązki. Pani ktoś nieprzyjazny zapewne odmalował go marzycielem, poetą; takim on nie jest. Lubi książki, nie przeczę, ale dla nich nie opuszcza pracy jaką mu Bóg wyznaczył.
— Zdaje mi się, że sam się trochę mylisz, kochany sąsiedzie; zbyt cię oczarował.
— Nic a nic, jestem owszem surowym sędzią... Kluki sąsiadują z Międzyługami, łany nasze stykają się z sobą; wzorowe, powiadam pani, gospodarstwo.
Wdowa z uśmiechem niedowierzania potrząsnęła głową.
— Słowo uczciwe daję pani; jak moją Domicelkę kocham, że nic nie przesadzam.
— Muszę wierzyć choć mi trudno. Nie wiem dla czego obawiam się ludzi co lubią książki; są zwykle mili, wymowni, ale im życie nie idzie, bo na nic nie patrzą.
— Czy to ma być reguła bez wyjątku?
— Dotąd przynajmniej tak bywało.
Derewiański ruszył ramionami. — Co tu począć? — pomyślał w duchu; — uparta jak Domicelka! Zacznę z innej beczki.
— Nie bogaty to prawda, nie wielkiego imienia, ale serce, ochota do pracy... nagrodzą to sowicie. Zresztą gdyby się pannie Justynie podobał?
— To dziecię, to dziecię!... — żywo przerwała pani Żacka — nie mógł się jej ani podobać, ani niepodobać... ona o tem nie myśli...
A teraz posłuchajmy drugiej rozmowy. Bolek stał nad krzesłem schylonej u roboty Justysi.
— Czy istotnie nie jesteś pani cierpiąca? — pytał z cicha — zdaje mi się, że widzę w niej zmianę.
— Trochem się zmęczyła przechadzką.
— A może i niespodziewanymi gośćmi nie w porę.
— My tak jesteśmy opuszczeni, tak zawsze sami, że żaden gość nie w porę dla nas być nie może.
— Więc byle gość?
— Nie łap mnie pan za słowa; nie potrafię doprawdy obronić mu się dzisiaj... jestem w jakiemś usposobieniu leniwem.
— A jam pragnął znaleść panią inaczej, jeśli kiedy to dzisiaj...
— Dzisiaj? — powtórzyła z cicha.
— Tak... Czy pani nic mi nie dopomożesz?
— Radabym owszem, żebyś sam mi do rozmowy dopomógł; sił do niej nie czuję w sobie, jestem tak zmęczona...
— Mam odejść?
— O! nie! nie! pan mnie nie rozumiesz!
— Pani także zrozumieć mnie nie chcesz.
— Nie mogę, nie powinnam...
Bolesław zamilkł strapiony.
— Więc pani wiesz już, że mnie zrozumieć nie wolno?... — zapytał po chwili.
Justysia spojrzała w okno, potem na niego, wymownie, tęskno, podała mu rękę w milczeniu, i wróciła do swojej roboty.
Przysłuchiwali się urywanej rozmowie pani Żackiej. Bolesław nie wiedział, jak swoje na nowo rozpocząć; przewidywał złe ciągle, czuł, że mu z tej chwili zbliżenia się do Justysi korzystać było potrzeba, drżał i poradzić sobie nie umiał.
— Daruj pani — rzekł nareszcie — że jej jestem tak nieznośnie natrętnym, ale któż wie, czy jutro będę mógł jeszcze odezwać się do niej; muszę korzystać z drogiej dla mnie godziny. Dziś rozwiąże się los mój tutaj, a jeżeli mi odmówią nawet nadziei, chciałbym po sobie tylko jedno słowo jej zostawić, jedno... na wieki... na wieki!!...
Justysia łzawe oczy szybko zwróciła ku niemu.
— Wierzę — odpowiedziała wzruszona — wierzę, bo wiem, że nie igrasz ze słowem jak inni, że u niego słowo jest świętym myśli i serca wyrazem. Wierzę... — wstrzymała się. — Miejmy nadzieję, — dodała cichutko schylając się nad krosienka... zawsze nadzieję do końca, nawet kiedy jej już mieć nie będzie wolno...
— O! dziękuję pani, i radbym rzucić się jej do nóg za to słówko orzeźwiające.
Mogę więc mówić z jej matką, a cokolwiek wypadnie...
— Przyjąć jak od matki, z pokorą, z poddaniem, i ufać Bogu, a sobie więcej niż dotąd, i w ostatku komuś jeszcze, ufać trochę...
Tu przerwać musimy i drugą rozmowę, bo obie w tej chwili wejście Stanisława, oznajmującego objad, rozprzęgło, a Derewiański musiał na potem odłożyć dowodzenia, do których w czasie stołu miał porę przygotować się i uzbroić.
Na objad przyszła panna Kunegunda, ale milcząca jak zawsze, nie przyłożyła się wcale do ożywienia przytomnych. Spytana kilka razy, odpowiadała lakonicznie i zamilkła. Stanisław, który dobrze widział, jak się nie kleiło gościom i pani, użył przywileju od dawna mu służącego, mięszania się do rozmowy, i wciąż prawie odzywał.
Ale i on nie był ochoczy, bo czytał w oczach panienki, matki i Derewiańskiego zakłopotanie, wróżące złe skutki dziewosłębów. Jednego Bolka z pogodniejszą twarzą, ze śmielszem wejrzeniem pojąć na ten raz nie umiał, nie domyślając się co mu tę siłę i pewność dawało; z ciekawością wlepiał w niego oczy; starzec tego wytłumaczyć sobie nie mógł.
Objad, nie przedłużany rozmową, skończył się bardzo prędko i na czarną kawę powrócili wszyscy do salonu, a wkrótce pani Żacka z Derewiańskim wyszła do drugiego pokoju, siadając tak, żeby z niego widziała Justysię i Bolka, którym za milczącego świadka dodała pannę Kunegundę z pończoszką.
Po chwili wypoczynku, Derewiański znowu powoli szturm przypuszczać zaczął.
— A zatem, kochana sędzino, — odezwał się — cóż mi na moje usilne i najuniżeńsze prośby odpowiedzieć raczysz?
— Prawdziwie — zbierając się na siłę odezwała wdowa — chciałabym z serca, tak zacnemu pośrednikowi nie odmawiać, a jednak muszę...
— Jakto? tak wręcz odmówić?
— Tak jest. Trudnoby mi się było z powodów wytłumaczyć: są obawy, są uczucia, z których człowiek sprawy sobie zdać nie potrafi, cóż dopiero drugim? I tu tak właśnie, nie umiem ci się wyspowiadać, co mnie do tego skłania, panie Derewiański: szanuję pana Bolesława, ale ile razy na myśl mi przyjdzie, że mógłby być zięciem moim, dreszcz po mnie przechodzi; uważam to za rodzaj przeczucia.
— Może to po prostu chimera — odparł żywo przyjaciel. — Daruj mi pani, ale tu znów Domicelka temu winna.
Pani Żacka musiała się roześmiać, prędko jednak powróciła do swojej powagi.
— Miałażbyś pani serce tak mi wbrew odpowiedzieć?
— Muszę, bo nie pojmuję, żebym to zdanie, jakie mam dziś, zmienić kiedy mogła.
— Zostaw-że nam pani nadziei choć na lekarstwo!
— Jakąż mogę dać panu? mnie się zdaje, że lepiej daleko nie łudzić się żadną, to leczy najskuteczniej.
— A jeśli córka pani?...
— Moja córka — spiesznie wrzuciła wdowa — moja córka podziela myśli i uczucia moje.
— Pani dobrodziejka jesteś tego pewna?
— Najzupełniej! — rumieniąc się skłamała matka.
— Więc przynajmniej nie masz pani powodu odmawiać panu Bolesławowi domu swego. Biednemu chłopcu zbyt to będzie ciężkiem i tak do zniesienia. Pojmowałbym, żebyś pani widząc jaką rodzącą się skłonność w córce, a nie chcąc jej rozdmuchiwać, zakazała mu bywać, ale kiedy tak jest...
Pani Żacka okropnie uczuła się złapaną; kłamstwo jedno wpędziło ją w sieć nierozplątaną.
— Ale na cóż — odparła broniąc się — na cóż ma się uwodzić, do czego bałamucić?
— O! nie rozraniaj-że mu pani serca nadaremnie — żywo przerwał Derewiański — co to szkodzi, że choć popatrzy na nią...
Wdowa tak w tej chwili była zmięszana, że zamilkła, a zręczny swat skorzystał z tego, pocałował ją w rękę i zagadał wesoło.
— Więc choć za to dziękuję, żeś mu pani ze wszystkiem głowy nie ucięła... Biedny chłopiec, przynajmniej będzie miał czas oswoić się ze swojem nieszczęściem i pokonać srogi ból, z daleka na bóstwo swych myśli spoglądając... Dziękuję pani, serdecznie dziękuję...
— Ale ja panu nic nie obiecywałam!
— Owszem pani, wiele, bardzo wiele, jak skoro mu pani choć bywać dozwalasz; i za to niech ci będą jak największe dzięki. Nie znam kobiety wyższej umysłem i wspanialszej nad panią...
Gdy tak Derewiański dziękował, choć nie było za co, pani Żacka chciała się koniecznie wycofać, a nie widziała sposobu. Postrzegł to sąsiad i bardzo zręcznie począł tak odprowadzać rozmowę od pierwszego jej przedmiotu, żeby jej już nie dać stoczyć się na niebezpieczną pochyłość. Wdowa dostała niezwykłych rumieńców, i z tego pragnienia powrotu do pierwszej treści, a niemożności zagadnienia go w rzeczy tak delikatnej, z pełności myśli różnych, które się w jej głowie krzyżowały, zupełnie zamilkła na chwilę, wodząc oczyma rozognionemi niepokojem po podłodze, po suficie, po ścianach.
Sąsiad tymczasem zacierał jak mógł ślady, któremiby nazad wrócić było można; nie chciał nagle uciąć, żeby to się nie zdało zbyt widocznem a bojaźliwem, i za przejście użył porównania Bolesława z otaczającą go młodzieżą.
— Powiem pani dobrodziejce — odezwał się żywo i pospiesznie — że mój Bolesław, mój ukochany Bolek, to istotnie perła młodzieży naszej, choć go pani tak surowo sądzisz... A! cóż na to poradzić, są niewytłumaczone wstręty; ale nie mniej jest to najznakomitszy w okolicy młodzian. Radbym, żeby mój syn był mu podobny, ale go moja Domicelka pieści, nie mogę temu zapobiedz, bo zaraz płacze, a ja znowu płaczu kobiecego gorzej ognia się lękam. Otoż, wracając do niego, perła, pani dobrodziejko, perła urjańska! Gdzież mi kto pokaże coś podobnego! wszystko to przy nim hałastra i błazny, jeśli mi się pani tak wyrazić pozwolisz. On jeden na człowieka się kieruje! Nie daleko szukając, ten dudek Alfredek, cóż to za truteń!
— Nie łaskawie się pan o nim wyrażasz! — z przyciskiem przerwała wreszcie pani Żacka — ale to bardzo przyzwoity młody człowiek.
— Przepraszam panią dobrodziejkę, ale to najnieprzyzwoitszy hultaj jakiego ziemia nosi.
— Panie Derewiański! — z wymówką przerwała wdowa.
— A jużciż choć tego bronić pani nie możesz?
— Dla czego?
— Boć to cały Boży świat wie, że nie ma łotra i szaławiły nad niego.
— Nie wiem jego życia, ale w salonie...
— A! ba! niech bo się pani nie spuszcza na to co w salonie... to właśnie źle, że w salonie tak śliczny, przyzwoity, gładki, grzeczny, pachnący, a za drzwiami kozak. Czuje, że wstydzićby się powinien za życie, które prowadzi, a nie chce się poprawić.
— Ale cóż to za życie prowadzi? — coraz żywiej spytała pani Żacka, zapominając o dwojgu młodych zostawionych w pierwszym pokoju. — Juściż nie kradnie, nie rozbija, nie...
— Wszystkiego tego jest po trochę, tylko inną formą: kradnie, bo ma długów tyle, że ich nie będzie w stanie popłacić, robi jeszcze nowe, i wie, że nie będzie miał ich czem oddać. Zabija, bo młodzież najniepoczciwej psuje.
— Na Boga! panie Derewiański, unosisz się; cóż on panu zrobił?
— Co mi zrobił? Nic a nic! owszem, byłem przyjacielem jego poczciwej matki i ojca, dobrze mu życzę, i właśnie dla tego w oczy i za oczy tak surowo go sądzę. Pani mówisz, że się uprzedzam; ja jeszcze pobłażający jestem.
— Ale to fałsz przecie, żeby tak źle miało być w interesach; mówiono mi nawet, że dobry gospodarz!
Na te słowa wymówione serjo, Derewiański tak dziwną zrobił minę, tak się zdumiał, a nareszcie tak homerycznym parsknął śmiechem, biorąc się przez ostro żność za boki, że wdowa spłonęła z gniewu i niecierpliwości.
— W Imię Ojca! któż to pani mówił! kto to pani mówił! Toż nie bez przyczyny, nie bez kozery tak panią oszukują. On gospodarz! on gospodarz!
I począł znowu latając po pokoju, zagarniając i rozrzucając swych włosów kupkę, tak się śmiać, jakby śmiech ten niepohamowany nigdy nie miał ustać. Wdowa zacięła usta trochę gniewna.
— On gospodarz! — powtórzył stając nareszcie. — Przecież jak żyw nie był na polu chyba z chartami; całe dnie gra w karty! Stracił co gdzie tylko miał.
— Ale pan zapomina, że stryj był główną przyczyną jego strat, — przerwała pani Żacka.
Na te słowa Derewiański śmiać się poprzestał, i nagle przechodząc do smutno-poważnego tonu, rzekł powolnie:
— Ktoś widzę acani dobrodziejce androny tu poplótł o nim; a że te zapewne nie bez celu, czuję się więc w obowiązku powiedzieć jej o nim zimną a gołą prawdę! nic nadto, nie mniej. Chciej-że mnie asani dobrodziejka wysłuchać.
— Ja mówię z głosu powszechnego, nikt mi nic o nim nie mówił; — szepnęła tłumacząc się gospodyni.
— Ależ głos powszechny wcale inaczej mówi; muszę się więc domyślać w tym głosie szczególnego i interesowanego może, — odpowiedział Derewiański — proszę o chwilę cierpliwości. Rzecz się ma tak: Pan Alfred jest chłopiec bystry i zdatny, to prawda.
— Widzisz pan.
— Proszę wysłuchać do końca; zdatny i bystry, to prawda, ale zepsuty, zły i chytry w najwyższym stopniu. Stracił zdrowie na rozpuście, pieniądze w karty, czas na hulance, a wstyd na drobnych brudnych awanturkach. Stryj, którego procesował, oddał mu majątek mimowoli może czystym: on sam go zatachlował. Dziś ma cztery razy tyle długu ile warte Otręby, i w sperandzie, że jeszcze straci co kiedykolwiek mieć może. U niego od dnia do nocy pijatyka, gra i najgorsze towarzystwo; gospodarstwo gorzej niż złe, bo żadne, nigdy nie doglądane; w worku dziura, w głowie zielono, w sercu pusto. Ot, cały pan Alfred! Ale co prawda to prawda; jak się ogoli, wysztafiruje, jak minkę ułoży, pazurki powciąga, i przed progiem zamaskuje się w niewiniątko, to go w salonie do rany przyłożyć. Miły, grzeczny, sprytny, nie głupi, uda kogo zechce, nawet porządnego... i uczciwego człowieka.
— Panie Derewiański! — przelękniona tym obrazem odezwała się Żacka — i to pan mówisz bez gniewu, bez uprzedzenia?
— Jest to taka prawda, jak szanuję pamięć jej zacnego męża, jak cenię jej przyjaźń dla mnie, i jak moją Domicelkę kocham, co wszystko kwestji nie ulega, zdaje mi się.
— Ale toby była poczwara!
— Bo i jest! — rzekł Derewiański. — Kto go chwali, albo bardzo głupi, albo zły bardzo. Zlituj się pani, to najniebezpieczniejszy człowiek!
Żacka z niecierpliwością ruszyła ramionami; Derewiański począł się przechadzać, poprawiając włosy; coś myślał. Nagle stanął wśród pokoju, podniósł brwi, usta nadął i rzekł jakby się opamiętywając:
— Ba! ba! ba! jestem w domu! rozumiem!
— Co to jest? — spytała wdowa.
— U pani podobno służy dawny jego ekonom, co to się ożenił z Terenią... z jego... z jego... (połknął wyraz) z tą fertyczną córunią Szwarca! Boikowski! on to zapewne wychwalić tak musiał dawnego swego pryncypała! Nie inaczej.
Zawstydziła się odgadniona i rumieniąc się pospiesznie odparła:
— Nie mówiłam z nim o tem nigdy!
— Jeśli tak, to już nie wiem, kto go tak mógł okłamać.
— Przecież go może nie wszyscy z tak złej strony widzą i sądzą tak surowo.
— Wszyscy uczciwi ludzie... Postawię pani do jej wyboru osób dwadzieścia, jeśli jedna powie inaczej... tom winien.
Derewiański wymówił to tak serjo i z głębokiem przekonaniem, że pani Żacka, strapiona widocznie, umilkła, uczuła się zachwianą, przestraszoną. W tej chwili ujrzała razem przezedrzwi, że panna Kunegunda nad pończoszką drzemać zaczynała, a Justysia i Bolek zostali prawie bez świadka; ruszyła więc, przerywając dalszą rozmowę, do pierwszego pokoju.
Szelest przychodzących obudził pannę Kunegundę, która silnie odchrząknąwszy naprzód, poczęła nadzwyczaj szybko obracać w ręku druty, jak gdyby czas stracony na drzemce nagrodzić usiłowała.
Bystrem okiem zmierzyła matka córkę i Bolka: on stał za jej krosnami, oparty na poręczy próżnego krzesła, ona ze spuszczoną głową szyła zamyślona; oboje mieli twarze smutne ale spokojne. Sąsiad wyjrzał także ku nim i zdziwił się niepomału, widząc Bolka tak obojętnym.
— Dziękuj panu Bogu, — rzekł do siebie w duchu — żem ci twoją sprawę podreperował i wyłatał... Kawaler widzę już jakby po przyrzeczeniu, zdawszy na mnie wszystko, odpoczywa bezpieczny...
W tem i Stanisław wsunął się pod jakimś pozorem do bawialnego pokoju, dla obejrzenia co się też tam działo. Wielki znawca ludzi, i jak wszyscy słudzy, przywykły z oczu czytać stan duszy i to co go spowodowało, z pod brwi nawisłej nieznacznem wejrzeniem powiódł po wszystkich: spostrzegł niepokój i niecierpliwość swej pani, Derewiańskiego niemal wesołe zdziwienie, spokój Bolesława, Justysi pozorną obojętność, i wywnioskował, że rzeczy nie doszły do ostateczności. Kołysany tem, pozamykał drzwi, pościerał pył, szepnął pannie Kunegundzie, że na nią czekają w kawiarni, i spojrzawszy jeszcze baczniej na twarze, do swej izdebki przy kredensie powrócił.
Trzeba go tu widzieć było, jak wsparty na łokciu, zadumał się głęboko, i pójść z myślami jego na wędrówkę, by uwierzyć, że i jedna z nich nie uleciała nad nim; wszystkie gnały albo w przeszłość uświęconą życiem tego anioła, którego ciągle miał na ustach, albo po nad głowy jego dziedziców, co serce poczciwego sługi po nim objęli. Dumał Stanisław o wdowie, o dziewczęciu, o nieszczęsnych więzach w jakie go skuwała potrzebna w obejściu z panią Żacką ostrożność; dumał jak odepchnąć niebezpiecznych a przybliżyć pożądanych, i niepostrzeżony przynieść im spokój i szczęście, których pragnął zarówno dla matki i dla córki. Wśród rozmyślań jego, nadbiegł Maciek od kuchni, odrapany i brudny jak był, ale oblany potem rzęsistym w dodatku.
— A co? — spytał Stanisław — chodził Jan do karczmy?
— Nie, taki nie, śpi w budzie.
— Co to za furmanki szły drogą?
— Żyto powieźli od nas do miasteczka.
— Wiele było furmanek?
— Dziesięć.
— Liczyłeś?
— A jakże.
— Bo to widzisz — dodał Stanisław — pani mi się kazała dowiedzieć, a mnie samemu pójść ciężko. Nie wiesz gdzie jest Boikowski?
— Pojechał podobno do Juchima na Zapadnię.
— Dawno?
— Jeszcze z rana!
— Któż w polu przy siewaczach?
— Nie ma nikogo.
— Nikogo! prawda! nikogo! — pokręcił stary głową — no to pójdźże powiedz odemnie Janowi, niech z daleka, ponad ogrodu, nagląda na siewaczy; on to się zna i na gospodarstwie trochę.
— Dobrze panie!
— I pamiętaj Maćku, żebyś mi znowu przez to, że cię tam i owdzie posyłam, nie nauczył się niepotrzebnych nosić plotek. Ja stary, pani mnie to zaleca, a nie zdążam sam; za to cię nauczę cokolwiek, że mnie wyręczysz. Co do ciebie nie należy i czego ci nie polecono, o tem nie gadaj, a nie ucz się donosić. Rozumiesz mnie?
Stanisław pogłaskał go po głowie z uśmiechem.
— Idź-że i powiedz Janowi com ci polecił, z za płotu nie wielka mu rzecz spojrzeć na ludzi.
Po chwili szybko powrócił Maciek.
— A cóż to?
— Nic, tylko że Jan już powędrował.
— A to dokąd?
— Mnie się zdaje, że musiał pójść do Moszka, bo się coś mrucząc, zawrócił w tę stronę; ja go odwołałem... Czegoś klął i spluwał; długo mnie niechciał zrozumieć, tylko ciągle powtarzał swoje... Wciurnastki! Wciurnastki! i słowo honoru! ale jakiem mu oznajmił coście przykazali, zastanowił się, pomachał ręką i krzyknął do mnie: Idź-że powiedz panu Stanisławowi, niechaj sobie innego przyjmie sługę; ja tu za dwoma kieliszkami na dzień nie będę; wolę zdechnąć.
A to łotr niepoprawiony! — zawołał Stanisław i pobiegł do ogródka.
Tu już Jana nie było; ale drożyną zobaczył jeszcze zdala wlokącego się powoli do karczemki stojącej pod lasem. Stanisław krzyknął na niego od furtki:
— Wróć się!
Stanął.
— A co? — odparł ruszając ramionami z wyraźnie buntowniczą miną.
— Dokąd-że to?
— Dokąd! gdzie mi się podoba! No! choćby i do Moszka, to co?
— A jeśli tak, to zapewne wiesz, że już tu powracać nie powinieneś!
— U! wa! wielka mi rzecz twoje dwa kieliszki wódki, myślisz, że się na nie połakomię? Nie!... nie! Waćpan jesteś człowiek zdradliwy i nieszczery, panie Stanisławie; ja waćpana znać nie chcę! Nie powrócę! nie powrócę!
— Co ci się stało?
— A! co mi się stało! Jeszcze się pytacie? Ha! a godziło się to ze mną taki targ robić o mizerny kieliszeczek wódki, kiedy ogrodnik pije po trzy na dzień i to większych u panny Kunegundy; i słyszę, że jest takie prawo we dworze od samej pani dane, żeby koniecznie pili wszyscy po trzy.
Stanisław nieznacznie się uśmiechnął ruszając ramionami.
— Dają po trzy tym co pracują a nie upijają się — rzekł.
— A jaż nie pracuję i upijam się, czy co? Jeszcze piję! — Wzniósł ręce do góry jakby na taką potwarz skarżył się niebu.
— Cóż ty robisz?
— Nie pilnujęż sadu?
— Co w nim jest do pilnowania?
— Co jest to jest, ja sadu pilnuję... należy mi się trzy nie dwa kieliszki; waćpan chcesz na mnie biednym się bogacić! Fe! fe! wstydź się waćpan, ja jestem żebrak, a tegobym nie zrobił! Bądź waćpan zdrów.
To mówiąc dumnie odwrócił się Jan i poszedł.
— Hej Janie czekaj! — zawołał Stanisław. — Co ci za muchy w nos wlazły?
— Muchy! muchy! — powtórzył Jan — bądź waćpan zdrów, pójdę drwa rąbać do Moszka, to mi da trzy kieliszki.
— No, idź-że! — odezwał się sługa — ale pamiętaj nie powracaj, i na oczy ani się więcej nie pokazuj.
Jan postąpił jeszcze kilka kroków mrucząc, i stanął chwilę.
— Oj dola! dola! — rzekł — kiedy dola to dola! Pijak i pijak! Kto się wyrwie: pijak! dwa kieliszki, kiepskie dwa kieliszeczki! Panie Stanisławie, posłuchajno!
— A co jeszcze?
— Dajcie mi trzy jak ogrodnikowi.
— Nie dam.
— To już okrucieństwo! — krzyknął Jan. — A kiedy jest takie prawo we dworze od samej pani, że wszyscy po trzy piją?
— No, a ty masz odemnie prawo na dwa.
— A mówicie, żem pijak?
— Boś pijak!
— A oni to nie?
— Oni pracują i nie upijają się.
— No, kiedyż im nie pijakom dajecie po trzy, to mnie, kiedy już mam być nałogowym, i trzy nawet mało! To w oczy skacze! — gorąco z gestykulacją dramatyczną dodał Jan. — Inaczej może być nieszczęście, to oczywista!
Stanisław już był furtkę zamknął i odszedł, Jan sparł się na kiju, spoglądając to ku karczemce Moszka, to na dwór i ogród; poczem następujący monolog, w rodzaju Hamletowego, deklamował z wielkiem uczuciem:
— Iść... czy nie iść? Tu jeść dają, to prawda, ale wódki mało; tam głód może, ale wódka, choćby ją tylko wąchać przyszło, cały dzień... Moszkowa dobra kobieta, niech sobie co chcą mówią... Prawda, że obedrze do koszuli, ale wódki dla jakichś głupich przesądów nigdy nie odmówi. Serce dobre, głowa dobra, nieszczęście, że żydówka. Stanisław ogromnie zły i skąpy człowiek; nie chce wejść w moje położenie, że mi pragnienie pali wnętrzności; zimna istota! Słowo honoru... kamień! Wciurnastki! wciurnastki! co tu począć? może mnie nawet już nie przyjmie. Powiedziałem mu słowo prawdy... gorzkie... U Moszka siedź póki chcesz... i miła to pozycja tej karczemki; nieraz ktoś się nowy nawinie, a we dworze djable tęskno. Pójdę, niech ich tam djabli wezmą! Moszkowa da na kredyt: udam, że mam dwa złote; zawiążę guzik w węzełek i będę się szeptał z rozwiązywaniem, póki nie wypiję; dopiero jej poproszę o poczekanie... Wybiją! ale nie! żyd nie będzie śmiał mnie tknąć; zresztą przecież oddam!
To mówiąc, posunął się ku karczemce; Stanisław, który tej walce przypatrywał się z daleka, ruszył ramionami i poszedł do dworu z głową zwieszoną.
Tu już się miało ku odjazdowi, i pan Derewiański właśnie z głośnemi komplementami i uśmiechem pokrywającym zły humor, wychodził z bawialnego pokoju, wiodąc za sobą Bolesława równie smutnego, ale uspokojonego.
— A co? — zapytał po cichu Stanisław, podając płócienny płaszczyk panu Derewiańskiemu — a co tam?
— Niechaj to na później — odpowiedział sąsiad — od razu trudno.
— Aleście nie wzięli odprawy, broń Boże?
— O! ba! za kogoż mnie macie, żebym do tego dopuścił — rzekł uśmiechając się krzywo swat.
— A bardzo się pani opiera?
— Dosyć...
Stanisław ruszył ramionami i pobiegł do Bolesława.
— Paneczku — rzekł po cichu — nie traćcie nadziei, jakoś to będzie... jakoś to będzie! zobaczycie!
— Dziękuję ci, dobry panie Stanisławie.
— A przyjeżdżajcie często, często... choćby się pani trochę skrzywiła czasem; cóż robić!
Na tych słowach, zawołanie Stanisława do pokoju, przerwało przyjacielską jego radę.
Reszta dnia, po odjeździe pana Derewiańskiego z Bolesławem zatruta była dla pani Żackiej, wzruszeniem którego z rana doznała. Biedna kobieta nie mogła znieść nic silniej ją wstrząsającego, i każdą podobną domową scenę, po której na jakiś czas opadała na duchu, musiała rozdrażniona okupić cierpieniem, wymagającem długiego spoczynku. Zaledwie drzwi się zamknęły za gośćmi, córka która ją znała pobiegła ku niej, wołając w pomoc Stanisława, i przeprowadziła ją na wygodniejszą kanapę w jej pokoiku, gdzie ostawiwszy ją poduszkami, umieściwszy jak najtroskliwiej, sama u nóg na stołeczku milcząca i strapiona usiadła.
Stanisław pobiegł po wodę gorącą, i po krople na podobne razy doświadczone, z młodocianą żywością spiesząc ją poratować: rad że usłużyć może, że go zapotrzebowano, gniewny na chorobę którą najmniejszy powód odnawiał.
Justysia nadto znała matkę, by śmiała ją w tej chwili dopytywać; musiała pomimo ciekawości czekać, aż sama mówić o tem rozpocznie. Pani Żacka milczała, pokaszliwała, skarżyła się na ból głowy nieznośny, na zmęczenie, wzdychała, i po długim przeciągu czasu poczęła od narzekań na pana Derewiańskiego.
— Mój Boże, jakże się ten Derewiański odmienił! Taki się zrobił nudny, szyderski, złośliwy, pełen wybiegów, tak mnie swoją rozmową umęczył...
Justysia patrzała na matkę w milczeniu, okrywała jej nogi, osłaniała od chłodnego przewiewu, nie ośmielała się mówić jeszcze.
— Wystaw sobie, moje dziecko, — ciągnęła dalej matka — śmiał mi z taką dziwną propozycją przyjechać!
Córka spojrzała.
— O! domyślasz się moje dziecko, wszak z nim przyjechał! Chciał cię połączyć z panem poetą! — Z uśmiechem gniewu niemal dodała żywo.
Justysia zapłonęła się mocno i spuściła oczy łzawe.
— Alem mu odpowiedziała...
Mówiąc te słowa matka spojrzała na nią, zobaczyła łzy w jej oczach i przerwała załamując ręce.
— A! ja nieszczęśliwa! ty płaczesz!...
— Ja mamo? ale nie! gdzież tam! Czegóżbym miała płakać?
— Pokaż oczy Justysiu.
— Zakręciło mi, tak...
— Pewna już teraz jestem, ty masz słabość do niego!
Córka zamilczała.
— Ale ty to sobie wyperswadujesz; ja nie mogę, ja nie chcę wydać cię na wieczne ubóstwo i żale... to być nie może, to dzieciństwo. Derewiański dziwny, doprawdy, śmieszny człowiek! Co oni widzą w Bolesławie? i ty także z nimi, ja tego nie rozumiem! Ani przystojny, ani tak się znaleźć umie, ani imienia, ani majątku, ani głowy, a w dodatku... poeta!
— Mamo! — odezwała się wreszcie przywiedziona do ostatka Justysia — mamo, szanuję wolę twoją, nigdy się jej nie sprzeciwię, możesz być o to spokojną... ale uczyń to dla mnie, nic nie mów na niego!
Żacka wzruszyła ramionami, niespokojnym rzutem oka zmierzyła córkę.
— Nic nie powiem więcej, — dodała — ale zmiłuj się Justysiu droga, pracuj nad sobą, żebyś zbyt o tem nie myślała; z góry ci mówię, że to niepodobieństwo!
Znowu łzy błysły i wstrzymała się matka, ale kaszel jej wzmógł się nagle, gdy Stanisław bardzo w porę wpadł z wodą i kroplami.
— A co? pani coś gorzej widzę! — rzekł potrząsając głową.
— Widzisz Stanisławie.
— Oj widzę, widzę i język mi świerzbi...
Rozśmiała się zlekka pani Sędzina.
— To pozwól-że sobie, mój stary przyjacielu.
— Prawdę powiedziawszy wielką mam ochotę, ale...
— Ale cóż?
— Boję się żeby to gadulstwo gorzej pani nie zaszkodziło.
— Gorzej mi już nie będzie, mów poczciwy Stanisławie.
— Powiem pani, powiem pani... — począł stary, ale nie miał siły dokończyć. — E! dajmy dziś temu pokój, niech to będzie na potem. Ot, wolałbym się dowiedzieć, co to pani zaszkodziło, od czego to pani gorzej? Czyżby przejażdżka?
— Ale nie...
— Cóż? goście?
Kiwnęła głową.
— Ba! zaraz bo sobie pomyślałem; ale nie byliż to tacy niemili i męczący goście proszę pani.
— A! i ty za nimi, przeciwko mnie.
— Uchowaj Chryste Jezu! Kiedyżbym ja mógł być przeciwko drogiej mojej pani! Ale Bogiem a prawdą, cóż im zarzucić?
— A! Derewiański nieznośny!
Stary głową pokiwał.
— Nieboszczyk nasz anioł bardzo go szanował, to człowiek poczciwy!
— Ale język!
— No, kolący, słowa nie ma; ale to się i gorszym trafia a wybacza, coż dopiero jemu?
— A Bolesław?
— Doprawdy, nie wiem coby można mieć przeciwko niemu!
— Nudny, mój Stanisławie!
— Hm! może on panię i nudzi; ale jak innych, to i bawi nawet.
— Zawsze w obłokach.
— E! umie on i po ziemi chodzić!
Pani Żacka zamilkła, Stanisławowi trudniej się już było powstrzymać.
— Dobry chłopiec; mnie on nawet czegoś mego nieboszczyka anioła trochę przypomina.
— Zmiłuj że się.
— Wiedziałem że pani tak powie; ale taki coś jest, coś jest; nie wiem, w głosie, w chodzie, w mowie, bo nie w twarzy. I tak grzeczny i tak dobry jak on, i czegoś mu z oczów patrzy poczciwie.
Żacka ruszyła ramionami.
— To już dzikie przywidzenie.
— Że poczciwy pani, to już pewna, najlepszy słyszę syn dla matki, i jakaż to matka! W domu gdyby w gniazdeczku gołębiem.
— Albożeś tam był?
Stanisław mocno się zmięszał.
— A byłem, — rzekł zakłopotany wytłumaczeniem się — byłem.
— Ty? tam? kiedy? po co?
— Prostym przypadkiem. Kilka tygodni temu będzie, jechałem jakoś późno z miasteczka i pobłądziłem w lesie. Jedziemy, jedziemy — nic; tylko w borze drożyn bez liku i ani się z nich wyplątać. Ożyna co mnie powoził, już począł myśleć że nas licho wodzi; a to był prosty przypadek. Już nie wiem jakieśmy tam długo błąkali się w lesie, aż widzę wioskę przed sobą, poznaję Kluki. Poczynało zmierzchać, koniska się pomęczyły, nie ma sposobu, nocuj. Karczma jak figa, ani wózka zatoczyć, ani konia postawić; bieduję, aż widzę ktoś konno pędzi... Patrzę, a to on...
Pani Żacka zżymnęła się.
— Dobry wieczór, dobry wieczór! A co tu robisz panie Stanisławie? — Ot jak pan widzisz, zabłądziłem. — A zmiłuj się, przenocuj u mnie we dworze. — Jak zaczął prosić, molestować, naglić, nie było sposobu; zaprzęgaj Ożyna i do dworu. Konie mi wzięli, a mnie tak poczciwie jakoś, ludzko i serdecznie przyjęli, tak się ze mną obeszli, że im tego nigdy nie zapomnę. Bo że jeść i pić dali to nie wielka rzecz, ale poczciwa pani nawet o starych kościach pamiętała, materac mi przysłała, poduszkę... on sam przychodził zobaczyć, czy mi czego nie braknie.
Wówczas byłem wszędzie i widziałem przy tej zręczności dom i gospodarstwo; powiem pani że nigdzie takiego porządku, ładu, spokoju, a nawet szlacheckiego dostatku nie zdarzyło mi się zobaczyć jak tam. Wszędzie czysto jak w pokoju, wszystko na miejscu; bez krzyku, bez wrzawy, bez zatargów, idzie robota jak w zegarku! Co to za gospodarz! co to za ojciec dla ludzi!
— Stanisławie! oczarował cię czy co? cóż bo ty mówisz? Materacem cię, widzę, przekupił.
— Droga pani, gdybym i na bruku był u niego spał, toż samo by było; — co prawda to prawda...
— Dajże mi już z tem pokój! — zamknęła pani Żacka. Stary spojrzał na Justysię, która wdzięcznym wzrokiem zdawała mu się dziękować, i zamilkłszy, ze spuszczoną głową wyszedł powoli.
My wynijdźmy zajrzeć co się też dzieje na folwarku u państwa Boikowskich. W chwili gdy Bolesław odjeżdżał, pod niebytność gospodarza domu, zgromadzenie jednak było dosyć liczne. Samowar wcześnie kipiał w kominie, bo już się zabierano do herbaty; ekonomowa jednak nie ruszyła się nim zajmować sama, wyręczała ją służąca, dosyć niepoczesna, brzydka, bosa, ale ogromną chustką tak poobwiązywana, że jej szpetność i podrapania odzieży widać nie było. Sama pani siedziała z nóżkami na kanapie, z nieodstępną fajką w ustach, którą tylko co Motruna świeżo nałożyła i podała; bawiła się trzymając pieska na kolanach, jedną ręką sparta na poręczy, głowę przechyliwszy od niechcenia na dłoń dosyć małą i zręczną; w drugiej piastując długi cybuch pieprzowy.
Obok niej, u nóg raczej, siedział młody mężczyzna z wielkiemi rozstrzępionemi wąsami; był to pisarz asesora, niezmiernie dobrego tonu człowiek, co dowodziły łańcuszki któremi był obwieszony, pierścionki które nosił na palcach i szalik misternie tombakową szpilką zapięty. Wreszcie szerokie strzemiona szarawarów i buty z uciętemi nosami, nadawały mu cechę wytwornego, i wynosiły nad resztę śmiertelnych, chodzących w butach wykrzywionych i szarawarach bez strzemion. Widocznie chodziło mu o podbicie serca pięknej Teresy, lub niemniej wdzięcznej Fruni, byleby coś podbił. Na krześle, przy kanapie rozpierał się drugi mężczyzna, nie młody już, szpakowaty ale dobrze pofarbowany, bo tylko od spodu siwizna trochę odpuściła, a w górze włosy miał pysznie fioletowe; surdut jego przekonywał o pretensjach do młodości, opartych na wysokich kłębach i wciętym pasie przy szerokich plecach, wydającym się bardzo malowniczo. Twarz ogolona, dla trudności farbowania porostu który już był zsiwiał przedwcześnie, uśmiechała się figlarnie, czerwieniała wspaniale; a wargi szeroko rozwieszone nadawały jej wyraz zwierzęcy, tak, że spojrzawszy nań mimowolnie zadumać się było potrzeba, do kogo podobniejszy, do starego żydowskiego konia, czy do innego bydlęcia. Był to pan Paliba-Pokorski, niegdyś plenipotent niewiadomo czyj, dziś właściciel trzech poddanych w Ciemierówce; stary wyga który miał ze trzydzieści procesów, uchodził za bardzo zamożnego, szczególną pałał miłością ku całej płci pięknej, nawet kiedy płeć ta nie bardzo była piękną. Od niejakiego czasu zaprzężony on został do zwycięskiej kwadrygi pani Boikowskiej i ciągnął jak mógł, zaciągając się nawet, swoją piękną tryumfatorką. Trzeci, niezmiernie skromny chłopaczek, jeszcze w studenckiej łupince, ale słuszny i pod wąsem, nie ładny ale świeży i rumiany, z oszpeconą dziwnym uśmiechem twarzą, która nim była wykrzywioną dziwacznie, z oczkami rzekłbyś zapuchłemi od śmiechu, był synem pana Sędziszewskiego, wielkim łotrem na swoje lata, i częstym gościem państwa Boikowskich. Student ten, który miał niejaką nadzieję samą zastać gospodynię domu, bo się z jej mężem w drodze minął, zwarzony był widocznie przytomnością nieznajomych sobie współgości. Pocieszały go jedynie rzucane nań niekiedy spojrzenia Teresy, która wierna przysłowiu, że czego nie kupować tego nie żałować, obdarzała niemi kolejno i pana pisarza, i pana Palibę, i wyrostka.
Takie było towarzystwo zgromadzone w pierwszym pokoju, gdy Frunia zawsze ładna, zawsze trzpiotowata, wpadła gdyby burza z ogromnym drzwi trzaskiem, spodziewając się może samę zastać Boikowskę, niecierpliwa oczyma dając znać, że ma coś pilnego do powiedzenia. Ale jak było ruszyć z oblężonej kanapy i rzucić towarzystwo tak miłe! Zerwał się pan pisarz ucałować rękę pięknej garderobianej, a za jego przykładem poszli pan Paliba i student. Posadzono Frunię na kanapie, rozmowa poszła żywo.
Pisarz przysiadł się gorąco do nowo przybyłej, ciągle powtarzając: — Do kroćset djabłów, jakaż ona ładna! Nu, ładna kiedy ładna!
Paliba widocznie porównywał dwie te próbki płci pięknej; student poważnie ciągnął cygaro, które go nudzić poczynało.
O czem-że mogła być rozmowa, jeśli nie o tych co stali wyżej szczeblem w klasyfikacji społecznej, wyżej moralnie, pieniężnie, znaczeniem. Niestety! nie chrześcijańskie tam uczucie wiodło sądem zgromadzonych, niechęć buchała z nich kłębami, zazdrość, gniew, wszystko tam było, prócz pobłażania i miłości.
Wszystko to wszakże mówiło się w imię braterstwa i chrześcijaństwa, wedle wzorów z Żyda Tułacza i Tajemnic Paryża wziętych. Przecinały tylko to pasmo złośliwe umizgi pisarza, śmiech konwulsyjny emancypowanego studenta, na którym każde drzwi otwarcie robiło jakieś niemiłe wrażenie, (jak gdyby ojciec wchodził z admonicją w ręku) i pocieranie czupryny z wykrzyknikami pana Paliby.
Trzeba albowiem wiedzieć, że zacny ten obywatel wyrażał się sposobem sobie tylko właściwym, oszczędnym, szybkim i pełnym najgłębszych myśli, bo do niego wszelką myśl, jaką się komu podobało, przywiązać było można. Nie mówił on nigdy całemi słowami, chyba w ostateczności; na dnie powszednie i ekspens zwykły miał wykrzyki i zgłoski różne, które mu wystarczały. To mu jeszcze bardziej zwierzęcy nadawało charakter.
Ha! ha! ha! no! no! ba! ba! to! to! sa! fe! oj! ts! pst! csyt! itp. składały jego skarbiec hieroliglificzny. Jeśli go już okoliczności nieprzewidziane zmusiły powiedzieć słów kilka, bąkał je na prędce, ale nie kończył nigdy, uważając za zbyteczne, urywał zwykle dodając tego.
Tego było jakby pieczęcią, którą kładł u spodu wszelkiej swojej mowy, i koniecznym jej finałem.
— O! już to nie ma co mówić, — odezwała się sama pani, — iż panowie żyją bez żadnej wiary, bez żadnej moralności; zepsucie okropne, choć po wierzchu go nie znać!
— O! jaka to prawda! — powtórzyła Frunia, która więcej zwykła była mówić oczyma i śmiechem, niż ustami i słowy.
— Nadzwyczajna prawda! — dodał pisarz ujmując Frunię za ręce.
— Prawda, — echem wybąknął spluwając od cygara student i cofając się, bo w tej chwili drzwi otworzyła Motruna.
— Ha! ha!... tego — zapieczętował pan Paliba. — O! o! tego!
— Przejść całe sąsiedztwo, — kończyła gospodyni — zajrzeć do ich domów, włosy powstają na głowie...
Paliba machinalnie wziął się za farbowaną czuprynę, którą potarł jakby probując czy nie powstała.
— Wszędzie trąd, zgnilizna, egoizm...
— Nadewszystko egoizm, — rzekł pisarz — korca owsa dla koni nie dostać!
Paliba wykrzyknął tylko:
— Ha! ha! tak! tego...
Frunia patrzała na studenta, i dla tego młody pan Sędziszewski nie potwierdził zdania gospodyni; szukał on znaczenia tego wzroku i kombinował w myśli wszystkie sygnifikacje niewielkiej ilości wejrzeń jakie spotkał, chcąc usilnie dojść co mu też mówiła Frunia. Trudno było odgadnąć, bo czułe wejrzenie mówiło tylko: — Cóż to za dryląg! ale to syn pana Sędziszewskiego! gdyby się też ożenił!
Rozmowa toczyła się dalej, a głos z kanapy jak z trójnoga kończył.
— Wszystko to przepowiada nową epokę...
— O jakiej to epoce mowa? — spytał ciekawie pisarz. Paliba żywo mu wytłumaczył!
— Ot... tego, — kiwnął głową i zamilkł.
— Aha! — zamruczał pisarz, chcąc uchodzić za domyślnego.
— Epoka postępu i duch wieku!... — począł nagle student, chcąc zrobić wielkie wrażenie wyrazami, które jak uważał zawsze budziły uwagę i podziwienie, i wzruszały do głębi najwięcej tych, co ich nie rozumieli.
— Właśnieś mi pan te szczytne wyrazy z ust wyjął! — przerwała czule spoglądając pani domu... Student rozpiął jeden guzik, jakby go otrzymane zwycięstwo dusiło i piersi jego gniotło; Frunia spojrzała na niego z podziwieniem, Paliba kiwnął głową, potarł włosy i czując potrzebę zawyrokowania, odezwał się stanowczo:
— Ba! ba!... tego!
W tym rodzaju rozmowa toczyła się niezmiernie długo, ale stenografować jej braknie nam cierpliwości.
Pisarz, pomimo nęcących wdzięków dwóch bóstw, musiał odjechać po pierwszej szklance herbaty, którą na ten raz pił bez wódki, nie chcąc drażnić skrytej swej słabości do tego pociągającego trunku. Student i pan Paliba chcieli jeden drugiego przesiedzieć, i mocno się na swych krzesłach porozpierali, ale pan Sędziszewski wkrótce przypomniał sobie ojca i jego admonicje niekiedy zbyt dobitne, a że go i cygaro w niebezpieczny i kompromitujący sposób nudziło, cofnął się. Paliba z widoczną radością uściskał odjeżdżającego, że nawet powiedział mu na drogę:
— Padam... tego; — poczem przysunął się jeszcze bliżej do pani Boikowskiej, ale ta widząc rosnący niepokój Fruni, zbiła go z tropu zapytaniem:
— Prosiłam pana o pozwolenie mi koni do miasteczka; mąż mój swoich nieustannie potrzebuje; spodziewam się, że mi ich pan nie odmówisz?
Była to jeszcze jedna słaba strona pana Paliby, że konie swe lubił, pielęgnował i cenił nadzwyczajnie; zmięszał się więc bardzo, coś zabełkotał i wymownie rzekłszy: — A!... tak... tego... lecz... — porwał za czapkę, pożegnał się i uciekł. Rozśmiała się gospodyni.
— Widzisz Fruniu, jakiem go prędko odprawiła; czuję, że mi masz coś pilnego do powiedzenia; chwała Bogu pozbyłyśmy tych nieznośnych parafjanów.
— Kupę rzeczy nadzwyczaj ważnych przynoszę ci — szybko poczęła Frunia — tylko słuchaj! nadzwyczaj ważne i osobliwsze nowiny!
— Mów-że, zmiłuj się, prędko!
Frunia żywo chodziła po pokoju trzymając się za głowę i powtarzając: — Najciekawsze rzeczy, najciekawsze...
— Mów-że, proszę cię.
— Nadzwyczaj ważne...
— Zaczynaj Fruniu!
— Wystaw sobie, naprzód cud, że ja to wszystko wiem...
— Ale cóż?
— Podsłuchałam...
— Ale czegoż?
— Czekaj-że niech odetchnę!
— Ginę z niecierpliwości!
— Ratuj jeżeli możesz swego ulubieńca, bo źle koło niego.
— Koło kogo, proszę cię?
— Wszyscy się spiknęli na pana Alfreda... wiesz zapewne, że pan Derewiański był dzisiaj z Bolesławem i to nie darmo. Bolek pannie naszej bardzo do gustu; wiedząc o tem, przyjechał się oświadczyć...
Ekonomowa głową potrzęsła. — E! nic z tego nie będzie.
— I ja wiem, że nic z tego nie będzie, ale posłuchaj tylko jak to było. Jak przyjechali, zaraz pani nasza i panienka wróciwszy z pasieki, z twarzy pokazywały, że się już coś święci. Ale nie było sposobu podsłuchać co i jak; kilka razy podchodziłam do drzwi od sieni, zawsze mi ten Stanisław nieznośny przeszkadzał, a ja się jego gderów tak boję, żem wolała wszystkiego się wyrzec. Po objedzie pani z tym starym wyszła do drugiego pokoju, a Kunegundę zostawili przy młodych. Tu już mnie było wygodnie, bo sobie jak u pana Boga za piecem stałam za drzwiami i słuchałam całej ich rozmowy. Derewiański prosił bardzo za Bolesławem, wychwalał go, ale pani wręcz odpowiedziała...
— No! odpowiedziała! to dobrze!
— Posłuchaj no tylko, nie tak to i dobrze. Nie udało się pani ze wszystkiem; zaręczyła, że panna Justyna nie ma serca dla Bolesława, co fałsz, ja wiem, że fałsz, a Derewiański tak się uczepił, że mu wyrobił pozwolenie bywania.
— No! mniejsza o to!
— Niekoniecznie! oni się z sobą znają i coraz będą lepiej. Ale co najgorsza, to, że na Alfreda, szczuty lis, jak zaczął gadać, wygadywać niestworzone rzeczy...
— A! podły!
— Było tam coś i o twoim mężu i o tobie, ale tego dobrze nie dosłyszałam.
— Co? i o nas? łotr! poczekaj stary! — zawołała Boikowska — odwdzięczym my się tobie i twojemu Bolkowi... Słyszane rzeczy! na niego! na nas! Dla czegoż o nas mówił?
— Powiem ci, że jakoś tego dobrze nie zrozumiałam, bo Derewiański chodził i nos ucierał raz wraz. To wiem, że pan Alfred wiele straci u sędziny, bo takich jej nagadał rzeczy, że pani aż choruje teraz ze wzruszenia.
— Na to mój mąż, żeby to wszystko przerobił, — zawołała ekonomowa — damy temu rady. Dziękuję ci Fruniu za pana Alfreda; on ci to zawdzięczy... Nam potrzeba radzić.
Zamyśliła się jak dyplomata nad kartą Europy, i zwolna dymek puszczając, pół-słówkami się tylko odzywała.
— Fruniu... a pewnaż ty jesteś, że nasza panna kocha się w tym chrząszczu Bolesławie?
— Nie ma wątpliwości; wozi jej książki, które ona nosi przy sobie jak relikwie. Przyjedzie, to się nagadać nie mogą; zresztą widziałam ich we dwoje to dosyć... z oczów im patrzy, że się kochają.
— A pana Alfreda?
— Źle przyjmuje, to widoczna.
— Źle, — uśmiechnęła się Teresa — a! cóż robić! —
Kończyły te słowa, gdy w sieni ktoś zapytał?
— Jest pani? — a potem ciszej: — Sama?
— To on! — rzucając się do drzwi krzyknęła Teresa.
— Kto?
— Alfred!... Ruszaj Fruniu i nikomu nie mów nawet, żeś tu była; musimy się z nim naradzić.
Nie dopuszczając wejść do pokoju przybyłemu, pani Boikowska narzuciła na siebie mantylkę i wybiegła przeciw niemu.
— Nie trzeba, żeby cię tu widzieli, — rzekła mu do ucha — jedź sobie, wyjdę gdzie wiesz i tam się rozmówimy.
— Nie ma pana Boikowskiego? — spytał głośno Alfred.
— Nie ma, pojechał.
To mówiąc wybiegł, siadł na konia i ruszył z dziedzińca.
W kwadrans potem, Teresa wysunęła się pod pozorem przechadzki po za ogrody i poszła ścieżką ku lasowi. Tu u brzegu zarośli czekał na nią przechadzając się Alfred.
— Czegożeś mnie tak odprawiła? — spytał — czy się już męża boisz?
Ruszyła ramionami. — Nie chcę, żebyś bywał widocznie u nas, bo to może popsuć wszystko. Wiele rzeczy mam ci do powiedzenia. Siadaj, słuchaj, nie przerywaj mi i nie trać serca; musimy na swojem postawić.
Tu opowiedziała mu wszystko, co zaszło dnia tego i odmalowała nową przeszkodę, której powodem być musiał obraz przez Derewiańskiego skreślony.
Alfred z zaciętą wargą, z zagryzionym wąsem siedział gniewny, drąc chustkę od nosa.
— Ale to wszystko nic, — zawołała Boikowska — naprzód mój mąż potrafi sędzinę znowu na twoją stronę nakłonić; gdyby się to nie powiodło... ha! to potrzeba śmiało działać!
— Ale jak?
— Ja mam już cały plan w głowie, zdaje mi się, że najlepszy.
— Mów-że!
— Potrzeba pannę wykraść.
— Cóż? chyba gwałtem, kiedy, jak mówisz, i panna przeciwko mnie?
— Gwałtem, nie! byłoby to niebezpieczne... ale są sposoby! — zamyślając się dodała Teresa.
— Naprzykład?
— Chcesz się ożenić koniecznie?
— Muszę! — zawołał Alfred z wybuchem — muszę, jeśli się tu nie ożenię, przepadłem. Rachowałem na to i rachuję... Jakiemi bądź środkami, bylebym się ożenił, o to mi tylko idzie.
— Chodźmyż powoli, ja zbiorę myśli i powiem ci wszystko — szepnęła Boikowska — boję się podsłuchania. Usłuży nam to, co miało szkodzić; właśnie najlepiej, że się panna kocha w Bolku.
— Ale to fałsz!
— Owszem, chcę, żeby tak było i tak jest.
— Cóż z tego dla mnie możesz wywinąć?
— Wszystko...
— Nie pojmuję wcale!
— Na to potrzeba mojej głowy — uśmiechając się zwycięsko odezwała z wyższością Teresa; — mogę powiedzieć, że mnie w tem nikt nie przepisze. Uważaj tylko dobrze: Bolesław jest nieśmiały i po staroświecku rozkochany; wiem pewnie, że do siebie nie śmieli jeszcze i karteczki napisać. Potrzeba udać list jeden, drugi, trzeci od Bolesława niby pisany. Frunia odda i dopilnuje, żeby go nie pokazała. Gdyby się to nawet stało, a panna odkryła przed matką, tem lepiej, jemu dom zamkną a rzecz uduszą. Ale wedle wszelkiego podobieństwa, tak być nie może; ona odbierze, za drugim listem odpisze. W tych listach potrzeba ją namawiać na ucieczkę z domu, na wykradzenie się. Będzie walczyć, będzie się bać Justysia, bo to wielka trusia, ale go kocha, a matka nie pozwala, pewnie da się namówić. To już Frunia dopomoże; ona będzie naszą prawą ręką. Skończy się na tem, że wykradnie się dla Bolesława, a ty ją pochwycisz i uwieziesz. Potem matka przebaczy, wykradzenie muszą ślubem zamalować i koniec... A cóż? nie dobrze?
Alfred się wzdrygnął.
— Ale to ohydna zdrada! — zawołał.
— Zdrada! — uśmiechnęła się ekonomowa — może i zdrada, ale kiedy pokazuje się, że siedm grzechów głównych, jak ten nieporównany Sue dowodzi, są tylko siedmią zpotwarzonemi cnotami, na których się ludzie nie poznali, zdrada także może być cnotą, przynajmniej czasem.
— Ale Justyna?
— Popłacze, przywyknie, z losem się zgodzi i oszukiwać cię będzie!
— Ale świat i ludzie?
— Któż tam będzie wiedział jak się to zrobiło!
Alfred stanął zamyślony.
— Nie, — rzekł — to szkaradnie! ty sobie żartujesz ze mnie.
Na twarzy Teresy szatański błysnął uśmiech; oczy jej zaiskrzyły się jak u dzikiego zwierzęcia, a rumieniec wstydu na chwilę nie oblał jej twarzy, z której życie niepoczciwe starło wszelki srom i uczucie.
— Szkaradnie! — powtórzyła — nie! zachwycające! powinieneś uwielbiać mój geniusz, który ci potrafił z niepowodzenia upleść pomyślność, a zamiast podziwu i podzięki, ty się wzdrygasz! Z ciebie nigdy nic nie będzie, tyś dzieciuch!
— Dzieciuchem nie jestem! — odezwał się obrażony Alfred — ale miara i granica we wszystkiem... to przechodzi...
— To cię żeni.
— Ale w jaki sposób?
— Pewnie i nie chybnie, jeśli się na sposoby oglądać będziesz, nic nigdy nie zrobisz. No? jakże?
— O! to potrzebuje namysłu.
Ruszyła ramionami kobieta.
— Zatem dobranoc ci, myśl i rób sobie co chcesz.
— Czekaj Tereso, czekaj, pomówmy; w twoim dziwnym planie są rzeczy nie do spełnienia.
— Cóż przecie? — niecierpliwie zawołała kobieta.
— Ona listom nie uwierzy, nie może się dać namówić na wykradzenie.
— Niech tylko myśl ta rzuconą będzie; w ostatku Frunia potrafi ją tak naprowadzić gdzie, że ci wpadnie w ręce... Powiemy jej, że matka przebaczyć musi, że to jest jedyny sposób... o to się nie troszcz.
— A jeśli się nie uda?
— Nie może się nie udać!
— Jeśli odkryją, złapią?
— Co poczniesz jeśli się nie ożenisz? — spytała pani.
— Podaję się do służby na Kaukazie.
— No! gdyby się nie udało, masz zawsze czas na Kaukaz uciekać, a inaczej się nie uda, tylko tak jak radzę. Myśl i decyduj się, bo zaczynać potrzeba.
— Dla czego sądzisz, że sędzina tak na mnie dotąd łaskawa, nie przyjęłaby, gdybym się oświadczył?
— Dla tego, że ci tu już stołka podstawili.
— Twój mąż ma na to poradzić.
— Pani uparta i bojaźliwa, jeśli się raz przelękła, nie łatwo ją teraz przekonać. Przytem Stanisław ciągle przy niej, a on ciebie nie lubi.
Alfred westchnął; była chwila, w której błoto i brudy ujrzawszy dokoła siebie, ze wstrętem wyrwać się z nich zapragnął; Teresa jak szatan wstrzymała go szyderstwem.
— Cha! cha! — rzekła — widzę, żeś daleko większy tchórz niżelim myślała i w dodatku pełen przesądów... radź-że sobie sam.
— Słuchaj Tereso — po namyśle rzekł Alfred — tak będzie: sprobuję się oświadczyć, jeśli mnie odepchną... a... to przyjmuję twój projekt; co będzie to będzie, nie mam nic do stracenia!
— Pozwalam na to, ale i oświadczeniem nie zwlekaj.
— Pozajutro przyjadę.
Noc już była zapadła wśród rozmowy, i opatrzywszy się, że ją zbyt długo przeciągnęli, oboje żywo się rozeszli, ekonomowa na folwark, on do domu zamyślony spiesząc.
Niespodziany powrót męża, który uprzedził Teresę, zniecierpliwił ją na krótko. Boikowski czekał na nią w ganku, widocznie zły, bo łajał i bił na wszystkie strony. Zobaczywszy żonę, wstał i podbiegł ku niej.
— Gdzieżeś była?
— Gdzie?... chodziłam na przechadzkę!
— Po nocy?
— A jeśli mi się podoba, cóż masz przeciwko temu?
— Moja pani... to mnie się nie podoba... jestem przecie mąż.
— I cóż dalej? — zimno i dumnie spytała.
— To nieprzyzwoicie!
— Dajże mi pokój! — z gniewem wybuchnęła żona — miałabym dla twojej fantazji siedzieć jak zaklęta i wędzić się w izbie... Ile razy zechcę, pójdę choćby o północy...
— To weź-że z sobą kogo.
— Na co? żeby się za mną ogon włóczył! Ja chcę być samą!
— Ale oczy ludzkie?
— Nie dbam ani o oczy, ani o języki ludzi.
Pan Boikowski mówił coraz mniej śmiało i z rozgniewanego tonu przeszedł w smutny: ona coraz się bardziej zaperzać zaczynała.
Pobiegła nareszcie do izby, wołając na Motrunę, żeby jej fajkę podała, i położyła się zadąsana na kanapie.
— Patrzcie, — mówiła — myśli mną kierować jak mu się podoba! myśli mi zabronić chodzić gdzie i jak chcę! O! nic z tego nie będzie.
Boikowski milczał.
— Ale tu był pan Alfred, a pani... wyszła zaraz po nim.
— Zaraz po nim i do niego, jeśli chcesz wiedzieć... tak, do niego; byliśmy razem pod laskiem...
— A! to tak! — rzucił się gniewnie mąż. — Tak! pani się nawet nie kryjesz?
— Nie kryję się, patrzcie! Ja temu próżniakowi robię interesa, a on mi się wywdzięcza wyrzutami.
— Interesa! możnaby je robić inaczej! nie w lesie po nocy!
Teresa zamilkła, wzięła podaną fajkę i kazała przynieść świecę.
On chodził i mruczał; trwało to może ćwierć godziny; wreszcie zbliżył się, stanął i rzekł:
— No, wytłumacz-że mi się.
— Nie mam ci się z czego tłumaczyć; robię i robić będę co chcę...
— Ale cóż to była za ważna narada?
— Nie wart jesteś, ciasna głowo, żebym i o tem mówiła.
— Tereniu kochana! — odezwał się prosząc ekonom.
— Jest!... już moja Tereniu!... A! idź sobie precz Michale; nie wart jesteś takiej żony jak ja...
Rozmową cichą, potem szeptami skończyło się wszystko dosyć późno, i małżeństwo rozeszło się w najlepszej zgodzie i harmonji.
Przy Zapadni, którą już w początku tej powieści poznaliśmy, stała bryczka pana Alfreda Kalanki i jego kozacy; pana nie było widać; słudzy spiesznie łykali kryjomo wyniesioną im wódkę, a Jagoda niedopalone cygaro u fajki Zabijaki rozżarzywszy, dym chciwie pociągał.
Oba jednak, pomimo dymu i wódki, któremi się raczyli, mieli miny nie wesołe, jakby na nich strapienie pana się obijało. Zmora siedział opodal trochę na kłodzie, smalił także swój bakun z drewnianego cybuszka, i czynił zajmujące uwagi nad przyjezdnymi, powozem i uprzężą. Obok niego spoczywała siekiera, godło jego zajęć, bardzo jednak rzadko zajęte.
Zmora tak mówił do siebie:
— Patrzcie! postronki jak u chłopa! a toż bryczka pańska i malowana... to nieładnie! ludzie poprzebierani w tak szerokie szarawary! coby to z nich było worków! a gdyby w te worki nasypać zboża, to zboże zanieść na targ i sprzedać! Uśmiechnął się Zmora...
No... i pójść do Juchima z temi pieniądzmi... byłoby się za co poweselić...
Te i tym podobne rachunki i spostrzeżenia zajmowały stróża, który umiejąc myśli zajęcie przenosić nad ruch ciała, całkiem się mu oddawał; tymczasem pan Alfred, właściciel bryczki i koni, przechadzał się żywo w oddaleniu po piaskach, widocznie smutny i wzruszony... Juchim, znawca ludzi, wpatrywał się w niego zdaleka i mówił do Sury:
— Gdyby to był handlarz, myślałbym, że rachuje ile zyska... ale on nie taki człowiek, o czem-że tak może rozmyśliwać chodząc pod sosnami? Na kogoż czeka? A! otoż i Boikowski konno. Suro! Suro!
— Hm? — lakonicznie wstrzymując się w wiekuistym przechodzie spytała go żona.
— Wszak to on czekał na Boikowskiego?
— A nu?
— Coś oni z sobą mają te dwa łotry!
Sura już była poszła w dalszą wędrówkę żywota, którą odbywała na niewygodnych drepcąc pantoflach. Juchim tak dalej rozważał:
— Nie trudno ich zgadnąć: Boikowski myśli mu pannę sprzedać, nie udaje się we dworze zwąchać. Knują coś za dworem. Nie dobra to sprawa... dość mamy ekonoma, cóż gdy nam jeszcze taki pan przybędzie... I tej starej pani szkoda! Źle! Juchimie! Nam także potrzeba radzić, żeby się jakie głupstwo nie zrobiło pod nosem. Ale jak tu się dowiedzieć, co oni szachrują, a podsłuchiwać niebezpiecznie.
Podchodził Juchim trochę, wziął czapkę, zawahał się i powiesił ją na kołku; podparł się w oknie i dumał jeszcze.
— Widać, że sobie Zapadnię obrali na swoje narady, nie pierwsza to już, nie ostatnia; drugi raz będę wiedział co począć, teraz potrzeba dać pokój.
Oka jednak z nich nie spuścił, usiłując wybadać wejrzeniem czego nie mógł uchem. Widocznie pan Alfred był silnie rozogniony i wzruszony, bo wywijał rękoma, zastanawiał się, rzucał i chodził, brał za włosy, przyskakiwał do ekonoma i zdawał się zarazem zniecierpliwiony, zły i zapalczywy. Boikowski z założonemi w tył rękoma, to na niego spoglądał gdy mówił, to go brał za rękę i coś mu podszeptywał, jakby go przekonywał.
Podsłuchajmy ciekawych zwierzeń tych panów.
Za ukazaniem się ekonoma, Alfred przybliżył się żywo do niego i zawołał:
— Domyślasz się już, domyślasz zapewne; dostałem stanowczą i wyraźną odmowę... ot coś zrobił!
— Juściż pewnie nie ja tego chciałem i nie jam to zrobił — rzekł zsiadając z konia ekonom; — ale ten przeklęty Derewiański i Stanisław, którego pan nie umiałeś ująć.
— A jakiem go miał ujmować? tańcować przed nim czy co? dawałem mu pieniędzy, nie wziął; w ręce go całować nie będę. Mówiłeś przecie, że masz taką przewagę nad panią, czemużeś jej lepiej nie usposobił?
— Nie żałowałem perswazji, ale to się wszystko rozbiło, ja nie wiem o co. Pani zmieniona, nawet dla mnie samego zimna, rozkazująca; o panu i mówić nic nie dała. Zaraz w początku zaparła mi usta tem: o panu Alfredzie proszę mi nic nie mówić.
— O! srogo, srogo się pomszczę! — zawołał chodząc i śmiejąc się Kalanka — choćbym miał zginąć sam; i na tym młokosie, i na tym starcu, i na wszystkich.
— Ale cóż? jak to było? — spytał ekonom.
— Jak? co ci o tem wiedzieć; dość, że mi jasno i wyraźnie odmówiła, a nawet dała uczuć, żebym poprzestał bywać w jej domu. Nie przestąpi progu waszego noga moja, chyba po zemstę, chyba na pohańbienie wasze... Mówiła ci co żona?
— Przyznam się panu, że choć bardzo mojej żonie wierzę — rzekł z wahaniem ekonom — ale to jest rzecz tak niebezpieczna...
Alfred stanął i rozśmiał się.
— Musi tak być! — krzyknął — ona jedna z nas ma głowę i radę na wszystko. Tak zrobię! Powiedz jej niech list poszle, niech wszystko gotuje, a z mojej strony porobię przygotowania... Księdza nawet zamówię. Ta baba i dziewczyna poznają komu śmiały odmówić.
— A jeśli się nie uda? — cicho szepnął Boikowski.
— No! to zawsze czas sobie i jeszcze komu będzie trzeba, w łeb wypalić.
Ekonom pobladł, a widząc gwałtowne wzruszenie, wzmagające się w Alfredzie, począł się już cofać; ten go zatrzymał.
— Jutro wieczorem będę u was — rzekł — naradzimy się o wszystkiem; teraz do domu! pamiętaj, żebyś mnie nie zdradził, dam ci na lat trzy, na cztery, na sześć lat Otręby, ale ona musi być moją, jakimkolwiek sposobem... musi! Muszę im pokazać, kto jestem! i jak się umiem pomścić.
To rzekłszy pobiegł szybko do bryczki, rzucił się w nią raczej niż siadł i pojechał cwałem do domu. Boikowski pozostał, konia trzymając za uzdę, kłopotliwie zamyślony.
— Sęk! — rzekł do siebie jadąc powoli — nie ma rady! poczęło się, trzeba kończyć; ale to niebezpieczny interes. Teresa mnie w niego uplątała, może być i źle. Otręby na lat sześć gratka dobra, dorobiłbym się majątku, bo chłopi zamożni i ziemia dobra, choć gospodarstwo zapuszczone... dobry kąsek! ha! Teresy w tem głowa! Byle tylko pannę porwać, muszą ją potem wydać za niego i kto inny jej już nie weźmie; wstyd, plama... pożenią, przyduszą i koniec. Kiedy ginąć to ginąć, a padać to z dobrego konia. Jeszcze powiedział na lat sześć... i dodał podobno: co zechcesz! Może utarguję na dziedzictwo! wówczas niech żyje pan Boikowski obywatel, dziedzic i tylko co nie widać podsędek! Trzeba szczęścia probować, wszak to i chłopi mówią: nie wziąwszy na duszę, nie będziesz miał w duszy...
Głos nagle blisko niego odzywający się rozbudził go z tych marzeń; ujrzał przed sobą żebraka, który z lasu ciągnął i pozdrowił go zwykłem: — Niech będzie pochwalony. — Przeląkł się pan Boikowski.
— Coś za jeden? co tu robisz? — zawołał impetycznie.
— Ja! a to wielmożny pan, słowo honoru, widzę nie poznał mnie! wszakżem miał szczęście...
— To ty Janie! co ty tu robisz?
— Przechadzam się wielmożny panie; czas i pora śliczna; przytem proszony jestem od przyjaciółki mojej Moszkowej (to dobra kobieta), żebym zaniósł kartelusik do Juchima; nie mogłem odmówić choć o kuli, gdyż Moszkowę lubię... słowo honoru...
— Oj! aż nadto ją lubisz...
— Nie można nadto kochać bliźniego! — sentencjonalnie rzekł Jan.
— A żyd to tobie bliźni?
— Cóż na to poradzić! takie prawo! Nie tylko żyd bliźni, ale żydówka bliźnia, a żydzięta bliźnięta...
Boikowski choć ponury rozśmiał się.
— Nie potrzymałbyś mi konia — rzekł — do wsiadania.
— Gdybyć wielmożny pan chciał mieć wzgląd na mój stan i wspomógł mnie, szczególniej na buty, których od dawna nie mogę sobie kupić, bo mi pieniądze giną, odważyłbym się do tego konia przystąpić...
— Cóż kiedy przepijesz co ci dam!
— Ja! panie! Ja! — wymówił Jan z takiem oburzeniem i zgrozą, że ekonom znając go, znowu rozśmiać się musiał i wprawiony w lepszy humor, zdobył się na dziesięć groszy.
Jan obejrzał datek, wziął go w zęby, potrzymał konia, którego ekonom dosiadł zręcznie, ukłonił mu się i Boikowski poleciał.
Pijak weselszem poglądając nieco okiem na karczemkę, dążył ku niej podśpiewując i machając kijskiem.
— O to szelmów żydów z mańki zażyję! — mówił do siebie — naprzód mi wódki dać muszą i sporo... potem dziesiątkę im moją pokażę i sprawię sobie bankiet na wieczór; w ostatku nie wezmę odpowiedzi, póki mi z rana co nie dadzą. Nie będę miał skrupułu, nie mieli i oni litości! antychrysty!
— Jest Juchim? — spytał we drzwiach wchodząc zamaszysto.
— Nu, nu! a jak jest to co? — rzekł żyd szydersko mierząc go oczyma.
— Mam do ciebie karteczkę romansową od pani Moszkowej, o skóry co to wiesz... ale Moszkowa zgodziła się ze mną trzy kieliszki, naprzód dawaj wódkę...
— A gdzież karteczka?
— Jest, ale nie dam póki nie wypiję; uchodziłem się za waszą sprawą...
Juchim zmierzył go od stóp do głowy.
— A jak kłamiesz? — spytał.
— Nie wierzysz? to nie dawaj wódki, nie oddam kartki.
Zawołano Surę i wkrótce przypuszczony do flaszy, Jan z rozkoszą i cmoktaniem wychylił swoje trzy kielichy, jeden po drugim. Zmora zazdrośnie na niego poglądał, a bardziej jeszcze Naścia, której się nawet głębokie wyrwało westchnienie.
W tem, gdy Jan usta ocierał i kartelusika szukał, zbliżył się do niego z nienacka Juchim i rzucając ramieniem rzekł z cicha:
— Ja ci dam jeszcze trzy kieliszki, tylko mi powiedz, co oni tam z sobą gadali?
Jan pobladł i cofnął się.
— Co? kto? gdzie?
— Nu! udawaj zdrów! nibym ja ciebie nie widział, jakieś podsłuchiwał z za krzaka!
— Ja? kogo?
— A wej! gadaj, a nie, to Boikowski wiedzieć będzie...
Jan poskrobał się w głowę.
— Żydku kochanku — rzekł — bardzo lubię wódkę, to prawda, to nawet poniekąd mnie gubi; ale żebym za kieliszek miał być donosicielem twoim, z tego nic nie będzie.
— Nu! a pół kwarty? — kusił żyd.
— Ani nawet.
— A kwartę!
Zastanowił się Jan: — Daj garniec — rzekł po cichu.
— Dam garniec.
— Postaw mi go tutaj! — filuternie dodał żebrak.
Sura, na którą kiwnął, nalała i postawiła na stole, objął go rękami Jan i z iskrzącemi oczyma począł szybko:
— Nie bardzom ja dobrze słyszał o co się tam oni sprzeczali... Pan sam mówił, że mu ktoś czegoś odmówił, że musi mieć, kat wie co, że się pomści. Boikowski tchórzył, a jutro wieczorem postanowili zjechać się na folwarku.
Żyd podumał.
— No! — rzekł — pij swój garniec, nie odbiorę ci go choć mi wszystkiego nie chcesz powiedzieć; ale jutro rano jeśli się nie zalejesz, idź do pana Stanisława do dworu i jemu wszystko a wszystko co słyszałeś, opowiedz. Rozumiesz?
— Do Stanisława Skiby! Nie pójdę do tego człowieka — rzekł heroicznie żebrak — słowo honoru, jest to dusza niska, żałuje mi kieliszka...
— Pójdziesz i powiesz mu, da ci za to nie jeden.
— Ręczysz za niego?
— Ręczę, jak nie on to ja. Tylko dobrze zapamiętaj coś słyszał, i powiedz mu lepiej niż mnie.
Jan zniecierpliwiony gawędą, która go odrywała od garnca, chwycił naczynie i poniósł do pierwszej izby. Powąchał wódki i postawił ją.
— Samemu pić — rzekł w duchu — dobrze jest, bo się więcej wypije, ale smutno... Słuchaj Zmoro i ty Naściu, choć jesteście chłopi a ja szlachcic, chodźcie i siadajcie ze mną; ja częstuję, znajcie pana! Suro! niema djablico, dawaj chleba i soli, zapłacę.
Zmora z fajką i Naścia z kądzielą przybliżyli się nie bez uszanowania, do stołu żebraka i bankiet się rozpoczął, a Jan podżegnięty wódką, w długie się zapuścił opowiadania o djabłach, które dopiero późno w nocy zakończył upadając pod ławę.
Nazajutrz rano, Stanisław wedle zwyczaju swego, z pacierzem codziennym szedł do ogrodu. W końcu jego była darniowa ławka, od której przez sploty gałęzi widać było krzyż nad drogą; tu on zwykle w lecie siadał odmawiać długie godzinki i litanje swoje, nim powstawali państwo i zapotrzebować go mogli. Już się było słońce podniosło i dopiekać poczynało, gdy drogą ujrzał żywo bardzo idącego ku sobie Jana. Modlitwa była skończona, dumanie ledwie poczęte, wstał i uśmiechając się zapytał:
— A przecieżeś tu nigdy być nie miał?
— Nie byłbym, ale jestem przysłany — dumnie odparł Jan.
— Od kogo?
— Od Juchima.
Tu opowiedział starcowi zdarzenie wczorajsze i urywki rozmowy, które mu pijaństwo spamiętać dozwoliło; ale z tego wszystkiego prócz stosunku Alfreda z Boikowskimi i jakiegoś knucia, nic wysnuć nie było można. Pobladł stary sługa i w pierwszej chwili rzucił się pędem ku dworowi, ale się rychło opamiętał i począł zimniej obmyślać co począć... Stanisław z mowy żebraka nic pewnego i stanowczego nie mógł wywnioskować; musiał się starać o nowe objaśnienia, bo na nich chciał coś zbudować.
Im niebezpieczeństwo zagrażające mniej jest poznane, im mniej objąć je możemy, tem większy strach wzbudza. Stanisław byłby się może tak bardzo nie uląkł, wiedząc o szalonych zamiarach Kalanki; nie mogąc ich dojść, przeraził się ogromnie. W pierwszej chwili chciał biedz do pani, powiedzieć jej wszystko, wypędzić Boikowskiego; ale miałże słabą kobietę nastraszyć, nie wiedząc sam dobrze co groziło? Rozwaga kazała się wstrzymać i siedzieć.
Żebrak już się był usunął do kuchni, a Stanisław myślał i myślał co robić. Podsłuchy tajemne były dla niego niepodobieństwem; wiek i uczucie godności własnej odwodziły go od nich. Mógł walczyć otwarcie, nie potrafił śledzić zdradliwie. Powstał z modlitwą w ustach, spokojniejszy nieco, Bogu ufając, postanowiwszy jakkolwiekbądź najsilniej strzedz dworu, panny, i wszystkich kroków Boikowskiego z oka nie spuszczać.
Powlókł się starzec do domu i cały ten dzień prawie zszedł mu na modlitwie, przerywanej domysłami najdziwniejszemi; ale mógłże się kto intrygi osnutej w tak dziwny i ohydny sposób domyślać?
Wieczorem chodziło mu bardzo o to, żeby się przekonać, czy pan Alfred przyjedzie do Boikowskich; musiał więc użyć do tego Jana i posadził go na straży; a około północy żebrak przyszedł z oznajmieniem, że istotnie ktoś konno po cichu przybył na folwark, i wszedł do izby ekonomowej, w której się jeszcze świeciło.
Podwoił troskliwości i straży około domu starzec, sam się przeniósł do kredensu, wziął z sobą Maćka, położył Jana w ogrodzie i oka nie zmrużył.
Wyobrazić sobie niepokój starca, który trwał i przez dni następne, podwojony jeszcze oczekiwaniem czegoś niezbadanego i pojąć co się w poczciwej jego działo duszy, trudno zaiste, bo nie wiem czy kto jak on umiał cudze dobro cenić i na cudze pracować jak na swoje. Najniepodobniejsze do uskutecznienia zamiary chodziły mu po głowie; chciwie pragnął bliżej się dowiedzieć o knującym spisku, ale zbyt był poczciwy, zbyt wahał się w wyborze środków, by idąc prostą drogą, mógł na kryjącą się w ciemności trafić zasadzkę.
Tymczasem na wieczornej tajnej naradzie, zburzony i gniewny Alfred zgodził się już całkiem na wnioski pani Boikowskiej, tryumfującej że wnioski swoje przyprowadzi do skutku. Ona sama podjęła się ułożyć i napisać list zmyślony, a przez Frunię, którą piękny złoty łańcuszek całkiem na stronę Alfreda pozyskał, dostawszy piosnki przepisanej ręką Bolesława, obiecywała nawet udać charakter jego. Boikowski nie umiał się temu oprzeć, ale nie pochwalał wcale zuchwałego kroku, który go przerażał; czuł on całą wielkość występku i odpowiedzialności jaka mu groziła... Strach starczył za cnotę.
Nazajutrz karteczka następująca znalazła się w tualecie Justysi pod poezjami Zaleskiego:
— „Są cierpienia nad wszelką cierpliwość, na nie musimy szukać ratunku, choć przeczuwamy, że w nich nowych cierpień może być niebezpieczeństwo. Nie zlitujesz się nademną ani nawet słowem odpowiedzi? Przebacz mi pani zuchwalstwo, popełniłem je w chwili szału... O! gdybyś miała tyle litości w duszy, ile ja rozpaczy?
Głupi ten liścik kosztował Teresę całodzienną prawie pracę; układała go mozolnie razy kilka coraz inaczej; nie udawał się jej, wreszcie przepisała go ze starego jakiegoś romansu, starannie wynaśladowała charakter, do czego miała prawdziwy talent, i złożywszy oddała Fruni, nie bez niespokojności oczekując skutków pierwszego kroku, bo ten stanowić miał o wszystkich następstwach.
Wieczorem Justysia przyszedłszy się rozbierać, znalazła zwitek pod książką; nie domyślała się co znaczył, wzięła go w początku za jakąś zapomnianą modlitewkę, a wyczytawszy pierwsze wyrazy, pobladła i krzyknęła.
Służąca rozbierała ją właśnie; odwróciła się do niej cała spłoniona, drżąca z zapytaniem:
— Co to jest?
— Nie wiem, pani.
— Kto tu położył ten papier?
Frunia surowością pytania przelękła, coraz bardziej tracąc przytomność, spuszczając głowę, powtórzyła raz jeszcze: — Doprawdy, nie wiem pani; nikt tu nie chodził prócz mnie i Stanisława, a ja o niczem nie wiem.
— Nie ty położyłaś tu tę karteczkę?
— Czyż jabym śmiała? proszę pani... ja ani wiem... ale cóż to jest?
Justysia, widząc tak stanowczo zapierającą się służącę żywo schowała papier; pomyślała, że to być może nierozważnym krokiem starego sługi, bo wiedziała jak Bolka kochał; przykre to na niej zrobiło wrażenie, przestraszyło ją, ale nic nie powiedziała więcej, bo że Stanisław położył tę kartkę, to już niejako w jej oczach krok dziwny, nieuważny, czyniło tylko zbyt śmiałym, ale nie występnym.
Poczęła rozmyślać, westchnęła, odczytała list raz jeszcze; nie poznaje w nim Bolka, i zbliżywszy do świecy spaliła go, postanowiwszy nic nie odpowiadać, a Stanisławowi ani matce o tem nie wspominać. Frunia, krzątając się koło swej pani widziała wszystko, wyczytała w jej oczach przestrach, gniew, obrazę, boleść, rozwagę, niepokój, i w pierwszej chwili popłochu zrzekła się dalszej służby dla pana Alfreda. Ale w miarę jak Justysia ochłonywała z wzruszenia, otrząsała się z uczucia podbudzonego, Frunia widząc, że niebezpieczeństwo mijało, nabrała po trosze odwagi.
— To dobrze! — zawołała w duchu — na pierwszy raz musiała się strapić, nastraszyć, pewnie nawet nie odpisze; ale spaliła... widać że nic Stanisławowi nie powie. Za drugą karteczką oswoi się i wszystko już pójdzie dobrze.
Justysia klękała do pacierza z bijącem jeszcze sercem i rozognioną marzeniem głową, gdy Frunia porwawszy jej suknie, ostatnie na nią rzuciwszy wejrzenie, wybiegła chyżo zdać sprawę spólniczce ze spełnionego zlecenia.
Teresa czekała na nią w ogrodzie.
— A cóż? a co?
— A! byłam w strachu okropnym i panienka srogo mnie pytać poczęła, rozgniewała się...
— Rozgniewała! o! to źle, ale nie zaniosła do matki?
— Nie.
— No! to wygrana nasza; w drugim liście wspomni się pierwszy, to drugiego już pokazać nie będzie mogła.
— Ale ja, broniąc siebie, musiałam jej dać do zrozumienia, że to chyba podrzucił Stanisław.
— O! jakieś zręczna! doprawdy, jużem się takiego wykrętu paradnego po tobie nie spodziewała, przepysznie! doskonale! I cóż zrobiła z karteczką?
— Spaliła ją.
— Przeczytawszy?
— Dwa razy.
— Jakże była, smutna czy rozgniewana?
— Niespokojna i poruszona, a z początku gniewała się dobrze.
— To naturalnie; pierwszy taki list, który w życiu odbiera kobieta, musi niepokoić, a zatem wszystko prześlicznie.
— A! a! ja jeszcze drżę.
— Widać Fruniu, żeś w pierwszem polu jeszcze — rozśmiała się ekonomowa. — O! niebój się, ostrzelasz się potem; dziecko z ciebie, chodź do mnie naradzimy się co robić.
Pobiegły na folwark; w tejże samej chwili Stanisław z różańcem nadszedł, dwór i ogród wedle zwyczaju oglądając; posłyszał głosy kobiece, dotarł do furtki, ale w ciemności nikogo dojrzeć nie mógł. Nie smakowały mu te nocne wycieczki, pokręcił głową, postanowił pilnować się baczniej jeszcze koło domu i wziąwszy pod swe rozkazy Maćka z Janem, długo spać się nie kładł, żeby dojść kto z folwarku będzie powracał. Ale Jan i Maciek prześlepili przemykającą się Frunię, a Stanisław był z drugiej strony, gdy do garderoby wpadła i cicho omackiem rozebrawszy się, do łóżka wskoczyła.
Dzień następny postanowiono przeczekać, dobrze uważając, jaki skutek na panience zrobi podrzucony listek. Frunia kręciła się koło niej od rana, czytając w jej oczach, odgadując myśli. Justysia była tylko smutna i zamyślona. Stanisławowi, który wedle zwyczaju przyszedł jej powiedzieć dzień dobry i posprzątać w jej pokoju, pierwszy raz w życiu odwróciwszy się od niego, odpowiedziała tak sucho, z tak widoczną niechęcią, że starzec popatrzywszy na nią długo, stanął osłupiały na miejscu, i wyszedł ze łzami w oczach.
— O mój Boże — rzekł, rzucając szczotkę w kredensie — cóżem ja nieszczęśliwy mógł mojemu dziecięciu zawinić, że ono już się odemnie odwraca? Nie! to nie może być i toby była sroga niesprawiedliwość, i za ciężki żal dla mnie... śmierć może. Wszakżem słowa jej nie powiedział? wszakżem się w niczem nie sprzeciwił?
To mówiąc rozbierał napróżno wszystkie swoje czynności najdrobniejsze i winy w nich znaleźć nie mógł.
— Ha! — dodał w końcu — boleść jest zwykle niesprawiedliwą; biedne dziecko cierpi i wszystkich oskarża o to... potrzeba znieść, ona sama pomiarkuje, jak mnie pokrzywdziła.
Wieczorem gotował się Stanisław do przechadzki z Justysią wedle zwyczaju, i pierwszy raz dano mu znać, że panna pójdzie sama z Frunią.
Ta wiadomość raziła go jak piorun i przestraszyła niewymownie; zadrżał, zastanawiał się, potoczył obłąkanemi oczyma, załamał ręce i upadł na krzesło wołając:
— Co to jest? co to się stało?
Chwila rozmysłu dodała mu odwagi.
— Chcesz czy nie chcesz, pójdzie za tobą Stanisław choć z daleka — rzekł do siebie — nie bardzo ja wierzę temu trzpiotowi Fruni; powlokę się za niemi tak, żeby mnie nie widziały.
Jak powiedział tak zrobił, i kryjąc się za płotami, za krzewami, za domostwy, wywlókł się smutny za swojem dziecięciem, z sercem pełnem trwogi i żalu.
Frunia tymczasem korzystała ze swego niespodziewanego zbliżenia do panienki; z cicha, ostrożnie, zdala poczęła mówić o Bolku. Milczała w początku Justysia, czując, że takie uczucie jak miłość nie odkrywa się przed lada powiernicą; — ale dała mówić dziewczynie, a ta uzuchwalona, wprowadziła ją w obojętną na pozór ale dwuznaczną rozmowę.
Stanisław, idący z daleka, nic nie słyszał, żywą jednak rozmową niepokoił się wielce i niewiem czyby był wytrwał, gdyby przechadzka nieco dłużej przeciągnęła się. Justysia sama skróciła ją i zawróciła się do domu. Stary sługa zaczaił się pod pochyloną wierzbą, przepuścił swoje dziecko, i znów powoli szedł ku domowi za niemi.
Skoro wróciły, Frunia co najspieszniej poleciała na folwark, donosząc jak się to szczęśliwie stało, że odtąd razem odbywać będą przechadzki, że mogą zabłądzić, że najłatwiej będzie Justysię pochwycić...
— A więc tu niema czego dłużej zwlekać — krzyknęła Boikowska. — Jutro niech Alfred stawi się wieczorem z powozem i kozakami w brzezinie pod okopami; ty pannę naprowadzisz, namówisz do przechadzki o zmroku... i...
— Jakto? tak zaraz, jutro? — spytała dziewczyna — tak nagle?...
— Do czegoż to dalej odkładać? doskonale się składa wszystko; listownie trudnoby ją było namówić, tym sposobem to samo się zrobi. Byle ona godzinę była w jego ręku, będą musieli wydać ją za niego.
Judasz-Frunia zbladła i zawahała się.
— A moja Tereso, to tak prędko być nie może; wszak inaczej ułożyłyśmy się.
— No, a inaczej zrobimy — podchwyciła ekonomowa. — U niego wszystko być musi gotowe, dziś nocą znać mu damy; koło okopów żywej duszy nigdy nie ma, zwłaszcza o zmroku, bo ludzie utrzymują że tam straszy; więc choćby krzyczała nikt nie posłyszy... droga na Zapadnię także pusta... tam traktem nie tak to już daleko do Otrębów. Ale i ty z nią pojedziesz?
— I ja z nią?
— Musisz! — po namyśle zawołała z przyciskiem Teresa; — ja tak chcę i wiem dla czego... Tobie nie wypada jej opuszczać, ani się tu zostawać... Zresztą, mnie tak potrzeba, pojedziesz z nią.
— Zmiłuj że się, ale nie jutro?
— Tu nie ma co odkładać; co prędzej to pewniej, właśnie dobrze kiedy Stanisław z nią nie chodzi, a to długo nie potrwa.
— Mnie się zdaje, żem go dziś opodal za nami przesuwającego się widziała.
— No, to jutro poślemy go do miasteczka. — Frunia ciągle przestraszona natarczywością ekonomowej, drżąca usiadła na kanapie i rozpłakała się.
— Boże! jakież z ciebie dziecko — klaskając w dłonie krzyknęła Teresa — patrz się na mnie i ucz się! Niczego w życiu obawiać się nie potrzeba, inaczej lepiej od razu do klasztoru.
— Dobrze wam mówić, ale ja tam będę.
— A cóż ci się stanie? nie o ciebie przecie chodzi.
— Gorzej daleko.
— Tak to rozumiem; wolałabyś żeby to było z tobą. No! ale tymczasem potrzeba i drugim dopomódz. Ja ręczę za pana Alfreda, że ci się potrafi odwdzięczyć i da parę tysięcy posagu.
— Bo właściwie bezemnie by nic być nie mogło — ocierając zapłakane oczy odezwała się Frunia.
— Niezawodnie! — z szyderskim śmiechem poparła Teresa — ty zrobisz wszystko, tobie to będzie winien; ale nie cofajże się i nie odkładajmy. Idę do męża i wyprawi go zaraz do Otrębów na całą noc, bo posłaniec i kartka zdradzić mogą. Nim pojedzie, trzeba żeby się postarał wprzód Stanisława wyprawić do miasteczka.
— Panie Michale — zawołała przez okno — chodźno tu proszę, chodź, a żywo!
— A co? — spytał.
Żona pociągnęła go do drugiego pokoiku i poczęła żywo, gorąco szeptać mu na ucho, kończąc głośniej:
— Zwijaj się, im prędzej skończym tem lepiej. Co ma być niech będzie zaraz!
Boikowski, choć mu to w smak nie było, rad nie rad musiał posłuchać; namyślił się trochę, pomarudził, w nadziei, że może co przeszkodzi; wreszcie, kazawszy sobie osiodłać konia, poszedł do dworu, namyślając się, jak na jutro Stanisława odprawić. Nim przeszedł sad i ogród, wynalazł środek, i śmielszym krokiem posunął się do pokoju pani, która go zimniej niż zwykle przywitała, mierząc okiem nieufnem. W twarzy poczciwej a słabej kobiety malowała się i bojaźń, jaką natchnęli ją ludzie, i nieco dawnej życzliwości, zaufania, które powrócić pragnęło.
— Cóż tam panie Boikowski? — spytała go powolnie.
— To, proszę Jaśnie pani, wynikła mi pilna potrzeba posłania do miasteczka kogo pewnego. Jabym sam pojechał, ale jutro muszę koniecznie oddalić się dla dopilnowania osobiście kosiarzy co na Medweżnem kosić będą, a tu po pieniądze nie mam kogo posłać. I to pilne, i to pilne...
— Jakto? czyż nie masz kogo zaufanego z gospodarzy?
— Wszystko to, z pozwoleniem jaśnie pani, hałastra i łajdactwo; upije się, zgubić może, a to grosz nie mały... Juchim dał nam kwit na tysiąc złotych do miasteczka, do swego szwagra Icka.
— Możebyś po te pieniądze sam pozajutrze pojechał?
— Nie można pani i godziny zwlekać.
— Więc kogoż tu wyprawić?
— Może jaśnie pani poszle pana Stanisława; koło dworu nic tak pilnego nie ma, mógłby się dla potrzeby skarbowej trochę przejechać; to taki pewny i stateczny człowiek.
— Spodziewam się! z niejaką obrazą, że go chwalić śmiano w taki sposób, — przerwała wdowa. — Jednak mi żal starego za tem trząść; to nie jego rzecz.
— Wypoczywa dosyć; może też jaśnie pani posłużyć choć raz.
— Dość się też napracował — krótko odparła Żacka. — Ale waćpan jestżeś tak bardzo nad Medweżnem potrzebny?
— Już moi kosarze poszli.
— A gumienny?
— Chory, jaśnie pani.
Wdowa zamilkła.
— Spytam Stanisława i przyszlę o tem waćpanu oznajmić.
— Ja tylko jaśnie pani tę uwagę ośmielam się jeszcze uczynić, — dokończył Boikowski — że jeśli nie poszlemy jutro, może być egzekucja...
Na sam ten wyraz, wdowa lękając się egzekucji nadewszystko, choć jej nigdy nie doświadczyła, bo zawsze opłacała się nawet od tych, które ją spotkać nie mogły, dodała pospiesznie:
— Dobrze, dobrze, powiem Stanisławowi a pewnie pojedzie.
Boikowski, nie czekając reszty, położył papierek na stole, skłonił się żywo i odchodził.
— A waćpan kiedy jedziesz? — spytała go już w progu odchodzącego pani Żacka.
— Zaraz, jaśnie pani, żeby do dnia być nad Medweżem.
— Na całą noc?
— Tak jest, jaśnie pani.
Drzwi się zamknęły i wnet dziewczynka pobiegła po Stanisława do oficyn. Klęczał on przed swoim ołtarzykiem, gdy główka kawiarnianej dzieweczki ukazała się w drzwiach roztwartych i przerwała mu litanję słowy, których był przywykł słuchać całe życie:
— Panie Stanisławie, do pani!
Dokończył żywo i powstał stary, rad, że go zapotrzebowano; ale im bardziej zbliżał się ku pokojowi, gdzie była Justysia, do której miał żal srogi i głęboki, tem więcej odstępowała go odwaga. Po tak niespodzianej zmianie ukochanego dziecięcia, które na ręku wypiastował, wszystkiego się już złego spodziewał; jakiś niepokój nieskreślony nim miotał. Ze drżeniem otworzył i wszedł po cichu, pokornie, bojaźliwie, ze spuszczoną głową, ze wzrokiem w ziemię wbitym.
— Co pani każe?
— Ot widzisz, mój Stanisławie, jak to się czasem ludzie na ludziach nie znają... Zawsze ku Boikowskiemu masz jakąś niechęć, a on o tobie najlepiej mówi... i nie tak opieszały jak powiadasz; na całą noc pojechał na Medweże; ale ciebie mój drogi chce pchnąć za interesem do miasteczka.
Stanisław uczuł, jakby go co nagle kolnęło; ta wyprawa jego do miasta tak niezwykła, tak dziwna, przy niebezpieczeństwie, którego się zawsze obawiał, przy tajemniczem z nim postępowaniu Justysi, przestraszyła go niezmiernie.
— Mnie! — wybąknął głosem drżącym.
— Tak, ciebie kochanku, bo to rzecz o pieniądze, i dosyć, jak dla mnie, znaczne a pilne; nie ma ich komu przywieźć.
Stanisław głowę spuścił jeszcze bardziej, zadumał się, coś mu mówiło wewnątrz, że w tem była zdrada. Ale cóż miał począć? Miał-że się ze swą obawą wydać i przestraszyć wdowę, nie mogąc się jej wytłumaczyć czego i czemu się obawiał?
— Więc cóż? pojedziesz, mój kochany Stanisławie? — spytała go łagodnie.
— A pojadę! — nagle myśl jakąś powziąwszy rzekł stary sługa — jak skoro pani każe, najchętniej.
— Bardzo ci dziękuję... Idź sobie zaraz spać, wypocznij, a jutro raniuteńko ruszaj i powracaj co najrychlej.
— Gdzież kwit?
— Oto leży na stole; przywieziesz mi tysiąc złotych.
W milczeniu wziął papier sługa, ukłonił się i wyszedł co prędzej, by ukryć swe pomięszanie coraz widoczniejsze, a na pozór niczem nie spowodowane. Spiesznym krokiem ruszył do swojej izdebki, ukląkł, bo tak się zawsze gotował do każdej ważniejszej czynności, a uderzywszy się silnie w piersi kilka razy, wstał, przeszedł się, potarł czoło i zawołał Maćka.
Maciek stawił się żywo, ocierając zatłuszczoną gębę.
— Ruszaj na folwark i spytaj kto mnie jutro do miasteczka powiezie, a proś, żeby furmanka była do dnia.
— Zaraz panie!
Z kopyta, galopem pobiegł poświstując kuchta, rad, że miał zręczność przebiegać się trochę; po drodze wywrócił parę razy koziołka, wszystkie gałęzie wiszące nad głową pozaczepiał, każdy kamyk podrzucił, przez furtkę susem przesadził i wpadł tak na folwark, że niosącą samowar Matrunę o mało nie obalił.
Nie bawił i minuty i już na powrót z odpowiedzią spieszył, równie wesoło i równie żywo; ledwie Zdrowaś Marja miał czas zmówić stary Stanisław, już Maciek znowu stał we drzwiach.
— No, a co?
— O! złe panu konie dają — rzekł kuchta — wszak to Wasyl Neczaj z panem ma jechać.
Stanisław głową pokiwał.
— A kazał-żeś, żeby był rano?
— Ekonom powiedział: Ja jego tam wyganiać nie będę, bo sam z domu jadę.
Starzec wziął za kij i czapkę.
— Pójdę — rzekł zamykając izbę — rozmówię się z nim sam, tymczasem zawołaj mi Jana; powrócę zaraz, niech tu na mnie czeka.
Maćkowi bardzo pięty świerzbiały znowu tak w skokach pobiedz do sadu; ale szedł jedną drogą z panem Stanisławem, musiał się więc miarkować. Najpocieszniejszy w świecie był widok tego chłopaka, który szedł wprawdzie noga za nogą, ale dla nadania sobie ruchu, potrząsał dziwacznie niemi, ramionami ruszał, głowę podnosił i przechylał i cały był w najgwałtowniejszych konwulsjach niecierpliwości, dopóki nie mógł minąć Stanisława. W miejscu gdzie się rozchodziły ścieżki, jak piorun rzucił się naprzód i znikł w krzakach. Starzec obrócił się tylko, domyślając co za szatan przeleciał, ruszył ramionami i szedł dalej powoli ku folwarkowi.
Już był u furtki, która na dziedzińczyk wychodziła, gdy za płotem ujrzał ekonoma siedzącego na koniu, a przy nim stojącą i żegnającą go Andromakę.
Oddalili się byli widać od budynku folwarcznego, żeby ich rozmowy nie słyszano, a wpadli pod ucho starego sługi, który znęcony kilką słowy, zastanowił się.
Teresa mówiła do męża:
— Niechże się stawi zawczasu... Stanisław nie rychło powróci... nie ma się co obawiać.
— Powiem, powiem — odparł Boikowski — jeżeli go zastanę.
— Posyłaj po niego gdzie chcesz... zręczność jedyna... jutro koniecznie...
Stanisław stał jak wryty, każdy dochodzący go wyraz wbijał mu się w piersi głęboko, tkwił w sercu. Nie darmo widać chciano go wyprawić i były jakieś zamiary... ale jakie? odgadnąć było niepodobieństwem. Domyślać się mógł tylko, że odjazd jego, wyrachowany i uradzony, miał do czegoś posłużyć.
Na chwilę w głowie się zawróciło staremu Stanisławowi; nie wiedząc co się stać miało, zaradzić było tak trudno!! wszakże nie myśląc już mówić z Boikowskim, szybko cofnął się nazad do swojej izdebki, rozbierając jak miał postąpić.
— To pewna — rzekł w duchu — że ja jechać nie mogę; ale żeby źli ludzie nie wiedzieli o tem, muszę uczynić jak gdybym jechał, ukryć się na dzień cały i nie spuszczać z oka panienki i pani. Będę czuwał. Nieźle byłoby, żeby mi kto w pomoc przybył, ale kogo tu wezwać?
Zadumany starzec doszedł tak do oficyn, a na progu zastał Jana, który w nadziei kieliszka, na pierwsze słowo Maćka przywlókł się na rozkazy pana Stanisława, wiele go już teraz szanując, bo miał sobie zapewnione owe trzy prawem przepisane kielichy, a wynalazł sposób wyrobienia sobie podstępnie dwóch jeszcze u panny Kunegundy, co stanowiło bardzo już przyzwoitą całość.
— A co tam pan rozkaże? — spytał na progu, bo nie śmiał dalej wchodzić.
— Chodź do izby i drzwi zamykaj — rzekł Stanisław poważnie.
— Jakto? do izby? — wybąknął Jan zdziwiony.
— A tak! choć mi izbę zapowietrzysz, cóż robić?... A jak się tam ma twoja noga po smarowaniu?
— Trochę lepiej, bardzo dziękuję; ale mnie szczególnie służy wódka... z mydłem.
— Ba! ba! dość masz już tej wódki we środku, nie potrzeba jej na wierzch. Czy możesz przejść choć kilka kroków bez pomocy kuli?
— Kilka kroków mogę, byle kijaszek.
— Słuchaj-że Janie — ciszej dodał Stanisław — użyję cię jako uczciwego człowieka, do bardzo ważnej sprawy, sprawy dla mnie głównej, bo tu chodzi o moją panię i o moją panienkę. Jeśli mi się dobrze sprawisz, póki życia twego będziesz miał chleba kawałek, za to ci ręczę, choćbym ci miał swój oddawać... a jeśli się upijesz...
— Wy bo mnie panie Stanisławie zawsze, zawsze posądzacie, — zawołał z żalem Jan — czyż ja już naprzykład taki jestem pijak, nie przymierzając jak Jacenty, albo Piotr... Ja kiedy wiem, że nie można, to nie można i koniec; a że czasem sobie pozwolę w kompanji...
— Tak, a nuż cię znów ten djabeł pokusi?
— Mam na to sposób; na czczo tylko zmówię pacierz i już tego dnia...
— A czemuż codzień tego nie czynisz?
— Ha! — rzekł wzdychając Jan — czasem szatan bestja mocniejszy nademnie.
— Ale jutro nie zdradzisz? nie zawiedziesz?
— Już ręczę, że się sprawię.
— Słuchaj-że dobrze: weźmiesz mój cały ubior, kule porzucisz i otuliwszy się dobrze, siądziesz na wóz, który po mnie rano zajedzie. Mnie potrzeba zostać w domu, a chcę, żeby ludzie myśleli, żem pojechał. Ty mnie masz zastąpić. Neczaj będzie miał dyspozycje zawieźć cię do miasteczka, ale ty go skierujesz za wsią do Kluków.
— Do Kluków?
— Tak jest; pojedziesz co sił w koniach, a oddawszy we dworze kartkę panu Bolesławowi, wracaj sobie choćby powoli.
— A jeślibym go nie zastał?
— To będziesz miał drugą kartkę do pana Derewiańskiego. Zrozumiałeś mnie dobrze?
— Juściż zrozumiałem — rzekł Jan — ale wierz pan czy nie, przyznać się muszę, jest coś takiego we mnie, że ja nigdy tak doskonale i czysto nie obejmę rzeczy, jak po kieliszku.
— Mój Boże, jakżeś ty bezwstydny!
Jan ukłonił się tylko; Stanisław z westchnieniem dobył butelki, nalał i począł powtarzać swoje rozporządzenia. Teraz istotnie widać było, że pijak rozumieć poczynał; bo po otarciu ust, nadzwyczaj uważnie wlepiał oko w Stanisława, potrząsał i ręką i głową, potwierdzając każde jego słowo.
— W dodatku — rzekł stary — jeśliby cię kto spotkał a chciał pytać i zapraszał w gawędę choćby wódką...
— Choćby miodem — poparł Jan.
— Jedź i nie wdawaj się z nikim, ani koniom nie odpoczywaj przy karczmach.
— A jakby się bardzo zmęczyły i miało być, uchowaj Boże! jakie nieszczęście?
— Niech będzie co chce, ty nie stawaj nigdzie.
— Słowo honoru, to dosyć!
Nie mógł widać inaczej sobie poradzić Stanisław, ale używszy Jana równie był niespokojny jak wprzódy; chodziło mu po głowie jego nałogowe pijaństwo, obawiał się żeby go co nie zatrzymało, i późno w noc zawołał drugiego swego pomocnika Maćka.
Maciek na rozkazy starego był zawsze w gotowości, zwłaszcza do posyłki; nagotowane już były dwie karteczki do Bolesława i Derewiańskiego; z niemi w ręku oczekiwał Skiba na kuchtę.
— Słuchaj Maćku — rzekł — sprawisz ty mi się, gdy cię do czego ważnego użyję?
— Choćby w ogień, panie!
— Ba! kuchcie to nie straszna rzecz — odparł stary — a w wodę? — spytał ze smutnym uśmiechem.
— Choćby i w wodę, jak pan każe.
— Pojedziesz mi zaraz nocką?...
— O! pojadę.
— Słuchajno wprzódy; pojedziesz do Kluków. Ale... umiesz-że siedzieć na koniu?
— Prawdę powiedzieć nie jeździłem, ale bylebym siadł, to wiem, że potrzeba poganiać i trzymać za cugle, a kolanami się przyciskać...
— Jakto! tyle tylko wiesz! o niedobrze!
— Niech pan będzie spokojny, to nie trudna rzecz, ale konia, żeby tylko konia!
— Konia ci da gumienny, zaniesiesz mu znaczek odemnie; siądziesz zaraz i na całą noc...
Maciek pochwycił kartki, a ledwie je miał w ręku, drzwiami trzasnąwszy poleciał. Ledwie go Stanisław przywołać nazad potrafił dla dodania, żeby konia tak brali, aby nikt o tem nie wiedział i nie widział; Maciek jak stał, w koszulinie, w spodniach, bez czapki, bo jej nigdy nie miał, bosy, bo z butami się nie widywał chyba zimą, pognał co najprędzej do folwarcznej stajni, wprost z tamtąd wybierając się ruszyć.
Stanisław nieco spokojniejszy w zwykły sposób spędził resztę wieczora.
Niebezpieczeństwo tak było nieokreślone, tak niedocieczone, że wzywając pomocy której potrzebę przeczuwał, Stanisław nie bardzo wiedział jak pisać; na myśl mu jakiś gwałt jednak przychodził i zażądał od Bolesława i Derewiańskiego, aby z kilkoma ludźmi uzbrojonymi przybyli.
Szczęściem dziwnem, nie mogąc ich wzywać do dworu na pewno, chciał mieć tylko w odwodzie na wypadek; prosił więc, aby ukryci pod okopami czekali na dalsze oznajmienie.
Całą noc nie zmrużył oka poczciwy sługa, obawiając się ciągle choć nie wiedział czego; tak go przerażały tajemnicze wyrazy, które posłyszał u furtki, tak w nim odzywało się to niezbadane przeczucie, które jedno nic wywoła z serca poczciwego, gdy chodzi o ukochane istoty. O swej godzinie wyszedł z izdebki na ogląd około dworu; smutny przyłożył ucho do okiennicy pokoiku Justysi, i usłyszał za nią tylko śmiech pusty zalecającej się Fruni, a przy nim dźwięczną, smutną, cichą mowę swojego dziecięcia. Wszystko było w porządku, na miejscu, cisza otaczała dwór stary, nic nie zdawało się grozić mu zamąceniem spokoju... poważny księżyc twarz rozognioną ukazywał z za chmurek, nad widnokręgiem rozesłanych pasami długiemi... wiatr ustał i chłód wiosenny obwiewał rozgrzaną ziemię. W dali żaby skrzeczały i bocian niekiedy klekotał, jakby im groził.
I cicho było a smutno.
Przyszło powracać Stanisławowi i już się był ku swojej izdebce skierował, ale go serce nazad odwiodło; pomyślał i powiedział sobie w duchu:
— Jedna noc nie wielka rzecz, i tak nie bardzo ja śpię... często mnie dusi, często parzy, że się do północka przewracam; nie wielka szkoda że przesiedzę do rana.
Tentent konia, na którym Maciek wyrwał się boczną drożyną po nad ogrodami wiodącą, rozlegał się wśród nocnego milczenia, gdy Stanisław zasiadł na czaty naprzeciwko okna Justysi. Sam jeden? Nie... były z nim myśli o całej przeszłości, o całem jego poczciwem życiu, tej skarbnicy, z której gdy mu żywota braknie, czerpie serce zapas stary; były z nim poświęcenia dawne, miłość stara, nadzieje, bo któż ich nie miał i nie pożegnał się z niemi, i łzy i uśmiechy, i wszystko co człowiek schować może na jutro z godów wczorajszych.
Jak tam ta noc minęła przeplatana modlitwą i dumaniem, nikt nie wie; ale nie zdrzemał się starzec, a gdy po nad gęstemi drzewy ogrodu zabielało na niebie i gwiazdy topnieć poczęły w rozświeconym błękicie, wstał tylko, by widoczne na ukryte miejsce przemienić.
Widział, jak Jan przebrany za niego wywlókł się z ogrodowej budy, i poturkotał na wozie, który dość rano przyszedł ze wsi; słyszał każdy głos, każdy ruch mieszkańców, i z ukrycia w gęstwinie szczególniejszą baczność zwracał na okno i pokoik Justysi.
Otworzyło się ono ku słońcu; znów słychać było trzpiotowate szczebiotanie Fruni, kilka słów Justysi i urywek rozmowy ich nawet doleciał na pociechę starca do uszu jego.
— A Stanisław pojechał? — spytała.
— Pojechał już dawno — odparła Frunia; — widziałam jak szedł przez ogród i słyszałam turkot wozu.
— Biedny stary, strzęsie się, tak mi go żal, taki smutny... a musiałam się z nim obejść surowo...
Frunia zagadała czemś innem, okno się przymknęło, Justysia wyszła do matki. Dzień wiekiem się wydał staremu słudze, który nie pomyślał nawet o jadle i spoczynku.
Poczuł w znużeniu nieopatrzność swoją, ale nie czas już było wychodzić, boby go mogli zobaczyć ludzie, siedział więc i patrzał, trzymając się sił ostatkiem.
Całe południe zeszło cicho, długo dla niego się wlokąc; nigdzie nie wyjeżdżano, nikt nie przyjechał, pani Żacka siedziała w ganku. Justysia kilka razy przeszła się po ogrodzie, koło grzędek, i powróciła do pokoju, bo upał był nieznośny. Nad wieczorem chmurki poczęły okrywać niebo, zawiał wiaterek chłodniejszy, powietrze się odświeżyło... była to godzina zwykłej przechadzki, ale nikt się nie ukazywał. Stanisław tak się umieścił, że byłby mógł widzieć każdego, kto się krokiem z domu ruszył, a wysada ulicy wiodącej do dworu, otoczona krzewami żółtej akacji, dozwalała mu nawet nieznacznie wyjść za Justysią, jeśliby ona przechadzkę zamierzała.
Minęła godzina zwyczajna, i Stanisław poczynał być spokojniejszy, sądząc, że może dla skwaru i chmur nie wyjdzie jego dziecię, gdy nagle drzwi skrzypnęły i Frunia z panienką pokazały się na ganku.
— Dokąd panienka pójdzie? — spytała służąca.
— Wszystko mi jedno.
— O! to do Okopów; nigdzie nie ma kwiatków jak tam, pełno ich i prześliczne.
— Ale czy nie zapóźno, bo to kawałek drogi?
— Najśliczniejszy wieczór się zaczyna, proszę pani, i to taka odkryta droga.
Stanisław ucieszył się kierunkiem przechadzki, wspomniawszy, że Bolesławowi i Derewiańskiemu wyznaczył stanowisko pod Okopami; nie przeczuwał on nic jeszcze, ale obawiał się wszystkiego, i myśl jakimś strachem przesiąkłą zbijał w sobie rozumując, że mu się przywidują rzeczy niepodobne. Rad był wszakże, iż Justysia szła ku Okopom, gdzie się spodziewał posiłku.
Ona wyszła powolnie bardzo, a Stanisław oglądając się, ostrożnie, korzystając z krzaków i drzew, o kilkadziesiąt kroków postępował za nią. Szły tak z Frunią noga za nogą, że stary nie pozostał w tyle; Frunia jakby naumyślnie po drodze zbierała kwiaty, i gdy się poczęły zbliżać ku lasowi, w którym o kilkaset kroków było stare zamczysko Okopami zwane, już trochę zmierzchać zaczęło.
Jak skoro pierwsze minęły drzewa, niespokojny sługa pospieszył żeby się cokolwiek zbliżyć do swego dziecięcia; serce mu czegoś biło, głowa się zawracała, a nogi na przekór ochocie odmawiały posługi i trzęsły się znużone.
Justysia i Frunia znikły mu z oczów pod Okopem; na chwilę się zamyślił wyrzucając sobie strachy dziecinne... gdy w tem okropny, dziwny krzyk, nagle stłumiony, przeszył go jak żelazem. Stanął, włosy mu się najeżyły, chciał biedz, upadł, podniósł się i poleciał z całych sił. Na zakręcie u Okopów dziwna scena, coś nakształt sennego marzenia, uderzyła jego oczy.
Do stojącego powozu jacyś ludzie, między którymi poznał Alfreda Kalankę, sadzali omdlałą Justysię; Frunia, już siedząca w nim, ciągnęła ją ku sobie.
Starzec krzyknął co miał w piersi głosu: — Ratujcie! ratujcie!... Panie Bolesławie... Ratujcie! do mnie!
I z jednym kijem, który trzymał w ręku, rzucił się sam na zgraję napastników. Wielkie było osłupienie wszystkich, gdy ujrzeli starca tego, jak widmo ukazujące się z lasu, z rozpromienioną twarzą, rozwianym siwym włosem; Frunia krzyknęła i schowała się w głąb powozu; Justysia ciągle była omdlałą i bezwładną; rzucono ją na siedzenie.
Alfred już ją był wniósł z pomocą ludzi do kocza, gdy Stanisław, silny gniewem i rozpaczą, pochwycił go za kołnierz, uderzając kijem przez plecy. Wylękły ale zuchwały napastnik popchnął starca, obalił go pod koła i krzyknął na ludzi:
— Ruszaj! co koń wyskoczy! ruszaj!
Jęk tylko głuchy dał się słyszeć, gdy koła gruchotały nogi Stanisławowi, który konwulsyjnie się jeszcze podniósł i ręce wyciągnął, wołając ratunku niezrozumiałym głosem... Konie parsknęły, rzuciły się, i drożyną ku Zapadni uniosły drogie dziecię z przed zamglonych oczów starca.
W boleści, w rozpaczy, Stanisław ostatka głosu dobywał, a echo tylko powtarzało, jakby na szyderstwo, próżne jego wołanie:
— Ratujcie! do mnie! ratujcie!
Nic na krzyk nie odpowiedziało, Bolesława nie było.
Nie pomyślał w tej chwili poczciwy sługa o swoich nogach, które koła połamały, ani o rozbitej głowie; serce i myśl szalały, goniąc za ukochanem dziecięciem.
Nikt nie przybywał, zmrok padał coraz gęstszy, coraz w lesie ciemniejszy; krzyk powtarzany wysilał się na próżno. Więcej on w tej godzinie bezsilnej rozpaczy uczuł boleści, niż przez całe życie; siły go opuszczały, nie stawało już głosu.
Wtem głuchy szmer, potem coraz wyraźniejszy tętent dał się słyszeć w dali, i zbliżał się od strony Kluków ku Okopowi.
— To oni! o mój Boże, weź mi życie, bylem ją ocalił! — zawołał stary — to oni... nie... to nie oni... Tętent się zawraca... zbliża... stanęli.
Począł wołać znowu i głos nareszcie znany, upragniony głos zbawcy, dał się słyszeć z drugiej strony Okopów.
Minęła chwila jeszcze nim potrafiono wynaleźć wołającego starca; on już niecierpliwy, ślady krwią znacząc, pełznął ku nim, nie mogąc powstać na nogi.
— To ty! co to jest? — zawołali razem Bolesław i Derewiański, widząc go na ziemi i straszliwie pokaleczonego.
— A! nieszczęście! — słabnącym głosem zawołał starzec — śmierć... gorzej... nieszczęście... panna Justyna porwana! Lećcie, gońcie... ratujcie! Kto w Boga wierzy! powieźli ją drogą ku Zapadni! Spieszcie na Boga! spieszcie wszyscy! ratujcie!
Nikt zrozumieć nie mógł.
— Gwałt, rozbój, zdrada!... Alfred... Alfred Kalanka ją porwał, podprowadzili zdrajcy, nie traćcie chwili... gońcie za nimi.
— Ale ty!
— Gońcie tylko; mnie tu zostawcie, po mnie później... jutro, choćby nigdy, byleście ją wyrwali z rąk tego zbójcy...
— Jak się to stało? co tu było?
— Nie ma czasu mówić! gonić! gonić!
— Wielu ich?
— Kilku kozaków i on... jedźcie, jedźcie!
Bolesław nie pytał, już oddawna siedział na koniu, Derewiański i wszyscy ludzie ich odciąwszy postronki od bryczek któremi przyjechali, skoczyli także na konie i cwałem popędzili ku Zapadni.
Stanisław pozostał znowu sam, klęczący ze złożonemi rękoma... z oczyma zwróconemi ku niebu; bezsilny, pracował jeszcze bo się modlił, a modlitwa jego była tak gorąca, strzelista, łzami i krwią oblana, że Bóg usłyszeć ją musiał, i wysłuchać.
Spóźnienie wezwanych pomocników było bardzo naturalne; konie któremi pojechał Jan z całej wsi były najgorsze, karczemek pełno po drodze. Maciek stanął prędzej od niego, ale nie rychło także i pieszo, na pierwszej bowiem ćwierci mili koń poznawszy się na jeźdzcu zrzucił go. Chłopak próżno się za nim upędzał godzin kilka po pastwiskach, trawą i głosem go nęcąc, koń dawał mu się zbliżyć o kilka kroków i w galop oddalał, ciągle zwodząc niemiłosiernie; wreszcie widząc, że upartej bestji nie da rady, co go tylko odwodząc ku domowi drażniła, Maciek pieszo ale biegiem, chcąc zwłokę nagrodzić, dobił się jakoś do Kluków.
Bolesław chwili nie stracił, uzbroił się, zebrał ludzi, pochwycił Derewiańskiego i pobiegł ku Okopom, ale przybył za późno.
Zostawmy nieszczęśliwego starca w leśnym zakącie, klęczącego na skrwawionych i połamanych nogach, i lećmy za pogonią, która cwałuje drogą, świeży ślad kół widząc przed sobą.
Powóz szybko gnany pędził rozbijając się po zawałach, szarpiąc o gałęzie, co chwila grożąc wywrotem, ale Zabijaka który nim powoził, był zręczny, wiedział o co chodziło, i jak zwierz gnany przez wilki, instynktowo wśród biegu kierował po krętych zawrotach.
Lepiej, bo lżej jechali pogońcy, ale Kalanka miał pół godziny czasu przed nimi. Zmierzch coraz się stawał podobniejszy nocy, droga coraz mniej widoczną, a powozu ani słychu przed biednym Bolesławem, który ostatnich sił ze swego konia dobywał.
Ale nareszcie i droga rozrzedzonemi zaroślami otoczona zdawała się zbliżać ku Zapadni. Niedaleko karczmy znaleźli na ostrym pniaku rozbitego konia, któremu kozacy postronki poobcinali tylko; był to nieszczęśliwy kasztanek biczowy.
Widok ten dodał otuchy goniącym; koń jeszcze niezdechły okazywał, że tylko co go porzucono; ucieczka musiała się przez to opóźnić, stracono chwilę pozbywając się konia.
Bolesław spiął nogami swego łysego czerkiesa i popędził tchu ostatkiem, w dali już coś turkotało; serce uderzyło mu silniej, wstąpiła w nie nadzieja, pochwycił dubeltówkę wiszącą na ramieniu.
W tem zaświeciły okna karczemki i ukazał się stojący przed nią powóz. W okamgnieniu Derewiański i ludzie Bolesława otoczyli Kalankę i jego kozaków. Szczęściem ucieczka dalsza z powozem była niepodobną, bo drugi koń leżał skaleczony ostrą gałęzią, która mu brzuch rozszarpała. I poleskie drogi na coś przydać się mogą...
Z powozu krzyk słaby z płaczem zmięszany słyszeć się dawał; grzmiący głos Alfreda go głuszył; kozacy wyciągali konia, Zabijaka siadał na kozioł mając już gnać dalej... gdy w koło zaszumiało, zatętniało, i Bolesław zawołał:
— Stójcie łotry!
Kalanka wychylił się, siedział na przodzie powozu; Frunia dziwnym głosem wrzasnęła przeraźliwie...
W mgnieniu oka napastnik blady, obłąkany, sam niewiedząc co czyni, pochwyciwszy pistolet, wyskoczył z powozu pędząc na Bolesława.
Bolesław celował ku niemu z dubeltówki. Spotkali się oko w oko o dwa kroki. W twarzach obu malowała się nienawiść, zajadłość, wściekłość prawie; usta ich trzęsły się gniewem, nie mogąc wymówić słowa. Alfred nie patrzał już co się działo za nim, chciał tylko pomścić się na człowieku, który mu jedyną, ostatnią zabiegł drogę, nie myśląc co zemsta pociągnie za sobą.
Prawie razem wystrzelili, Bolesław upadł chwytając się ręką za bok lewy, ale w tejże chwili Derewiański powalił Kalankę dobrze wymierzonym postrzałem. Ruch konia tylko zmienił nieco kierunek jego i Alfred upadł, silnie w kłęby całym nabojem rażony.
Wśród huku tych strzałów i wrzawy szamocących się ludzi, przelękła Justysia wyskoczyła z powozu widząc się swobodną, ale obłąkana, przerażona ledwie kilka zrobiwszy kroków, upadła. Frunia, szalejąca ze strachu, wyrwała się w drugą stronę i wprost rzuciła się do lasu, ale ją jak innych wspólników napadu, ludzie Bolesława zatrzymali.
Zgiełk, zamięszanie, krzyki jakie powstały po pierwszem starciu, opisać się nie dają; gdyby nie Derewiański przytomny, zimnej krwi i żywo się krzątający, napastnicy byliby może uszli unosząc rannego pana swego.
Rozkazawszy otoczyć powóz i nie puszczać nikogo, sam przebił się przez ściśnięte koło do Justysi, leżącej bez zmysłów. Już i Bolek lekko w rękę i w bok raniony, bo kula mu je razem przeszyła, powstał wołając na swoich; Alfred z bolu i rozpaczy leżał jak trup bezwładny. Widząc to, kozacy poczęli się wymykać, ale ich wszystkich schwytano.
W tem szamotanie się i walka jakaś cicha w prawo za powozem, zwróciły uwagę Derewiańskiego, który od Justysi poskoczył w tę stronę, gdzie jeszcze coś się zdawało zagrażać.
Wśród zmroku trudno było rozeznać człowieka, który twarz kryjąc, wyrywał się zapamiętale ludziom usiłującym go przytrzymać. Derewiański pochwycił go za kołnierz, ściągnął z konia, i gdy czapka spadła z głowy, poznano ekonoma z Zaborza, który z zaciętemi usty, klął na czem świat stał, Kalankę, żonę i siebie.
Derewiański kazał go związać i z innymi jeńcami zanieść do karczmy, gdzie ich wszystkich na gnoju tymczasowo umieszczono.
Omdlałą Justysię wniesiono ostrożnie do izby Juchima. Żyd w ciągu całej tej sprawy stał na progu wrót, ostrożny, nie mięszając się do niczego, ale ruchami i słowy mimowolnie pomagał panu Derewiańskiemu. Cała też ludność Zapadni, Zmora, Naścia, Sura, bachury i belfer nawet, na każdy wystrzał schylając głowy i wrzeszcząc: Aj waj! wlepiali się w okna i drzwi, przypatrując dziwnej scenie, która im się tak niespodzianie nasunęła na oczy. Juchim nie chciał sam nic robić, ale nogą tupał, klął i za pejsy się targał; dopiero gdy Boikowskiego wniesiono, oczy mu zabłysły, i założywszy w tył ręce, poszedł za nim powoli, nie mogąc wytrzymać, żeby trochę za swoje przy podanej zręczności mu nie oddał.
— Kłaniam panu! — rzekł, nachylając jarmułki — a wej! co to panu jest! To jest pewnie jakiś omyłek! Pan między rozbójnikami! między złodziejami jeszcze jak sobie chce; ale ze zbójcem... A wej!
Boikowski zgrzytał, ale milczał.
— Herst — mówił dalej nielitościwy żyd — co to ja widzę? Czyż to wielmożny pan! A cóż bez niego będzie w Zaborzu, jak jegomości powieszą?
I tak śmiał się, szydził, gadał, dopóki go ciekawszy nie odwołał widok — rannego Alfreda niesiono także na słomę. Żyd stanął przed nim, ukłonił mu się, usta wykrzywił, czapkę podniósł, klapnął się po bokach, popatrzał, zamruczał coś i z uśmiechem pobiegł do karczmy.
Któżby w tej chwili poznał tak spokojną zwykle Zapadnię!... w pierwszej wielkiej izbie, na stole usłanym sianem, spoczywała ledwie przebudzona z omdlenia i jeszcze drżąca od strachu Justysia; trzymała ona rękę Derewiańskiego wzdrygając się na najmniejszy szelest i krzycząc jeszcze. Piękne jej oczy to z podziwieniem przebiegały po czarnych karczmy ścianach, to z litością zwracały się na rannego Bolka, który krew zatamowawszy chustką, stał trochę opodal, oparty o ścianę, zadumany i zburzony gniewem jeszcze.
Dwóch ludzi w kącie pilnowało krzyczącej, płaczącej, wyrywającej się Fruni.
— Na Boga! każ pan ją puścić! — szepnęła Justysia, przychodząc trochę do siebie — dość i tak będzie ofiar.
— Nie! nie! nie mam prawa i nie mogę; wyprowadzić ją każę, ale puścić nie pozwolę, ani jej, ani nikogo z winnych.
— Czy zabity kto? — spytała Justysia ze strachem.
— Szkoda że nie — odparł Derewiański; — Alfred trochę tylko postrzelony przezemnie, resztę odpokutuje potem.
— A ludzie?
— Nikogo, powiadam pani, nikogo zabitego; nie obawiaj się pani — zgadując myśl jej podchwycił stary — nie wiem tylko co się tam z biednym Stanisławem dzieje?
— Gdzież był Stanisław?
— Został pod Okopem z połamanemi nogami, bo chciał panią bronić jeden przeciwko wszystkim.
Justysia załamała ręce i zakryła twarz.
— Poszlijcie do mamy! poszlijcie do niego! — zawołała — lub... jedźmy sami, jedźmy wszyscy, prędzej, prędzej!
— Trzeba mi się tu wprzódy rozporządzić — rzekł Derewiański — żeby mi winowajcy nie pouciekali; a pani samej i Bolka tak mocno rannego puścić nie mogę.
— A! ranny pan Bolesław — przerwała Justysia — jam i nie pomyślała o tem! przebacz pan! obłąkana jestem, nieprzytomna...
— To nic, moja rana mała bardzo — spokojnie odparł Bolek — myślmy o pani, o Stanisławie, o mamie... mnie nic nie jest.
Kiedy to mówił sparty o ścianę, usiłując nie okazać cierpienia, usunął się powolnie i z uśmiechem udanym, omdlał. Justysia krzyknęła lecąc ku niemu, ale ją Derewiański uprzedził.
Nieszczęściem tyle było do zrobienia w tej chwili, że wszystkiemu podołać było trudno. Potrzeba było połapanych napastników pod strażą odesłać do miasteczka, jechać po Stanisława, dawać ratunek Bolkowi, oznajmić matce, odprowadzić Justysię do Zaborza... Ona chciała wracać jak najspieszniej; Bolek mdlał, kozacy krzyczeli w sieniach... Derewiański, który nigdy nie był w podobnych obrotach, rady sobie dać nie mógł i głowę tracił.
Widząc go tak zafrasowanego, Juchim przystąpił do niego:
— Co to pan tak desperuje? — spytał.
— A ba! jak nie mam głowy tracić — rzekł machinalnie zagarniając włosy poczciwy Derewiański — patrz co tu ja mam do roboty! Ot tych łotrów muszę przecie oddać w ręce komu należy. Pannę trzeba odwieźć zaraz do dworu; ten ranny z sił opada; a jeszcze w lesie i Stanisław leży, może do tej pory nie żyw, bo pokaleczony a bez ratunku.
— Na wszystko się poradzi, — rzekł żywo żyd rzucając ramieniem. — Tych gałganów trzeba dobrze powiązać i zamknąć tutaj, żeby tylko nie pouciekali. U mnie jest komora zamczysta, sznurów nie zabraknie, ich tam zepchnąć.
— I trzeba przy nich straż zostawić, a tymczasem poszlemy do miasteczka po większą siłę.
— Nu! wielka rzecz powiązanych dopilnować, to ja ze Zmorą potrafię.
— A któż pojedzie do Zaborza do pani?
— Państwo sami tam jedźcie; pani tam już i tak ledwie żywa bez córki.
— A co robić z tym biedakiem! — wskazując na Bolka, rzekł sąsiad skłopotany.
— I na to można poradzić; mnie się zdaje, że posełając do miasteczka, doktorowi dać znać, a jego tymczasem trzeba zabrać do Zaborza.
Namyślał się Derewiański, skrobał nieszczęśliwą łysą głowę, ale nic lepszego nie wymyśliwszy, pobiegł co tchu pakować jeńców do komory, opatrując sznury, któremi im ręce i nogi na nowo skrępowano. Nawet rannemu Kalance, w obawie, by się nie targnął z rozpaczy na własne życie, mimo wściekłego oporu, silnie związano zakrwawione dłonie. Boikowski, który odzyskał przytomność, wziął się za późno na niezgorszy wymysł i chciał dowodzić, że przybywał na ratunek, gdy omyłką schwytany został; ale Alfred ze wzgardą spojrzawszy na niego, rozśmiał się gorzko i mruknął:
— Szalbierz!
Dość było tego na obwinienie, choć za późna wymówka i tak ocalić go nie mogła. Frunię związaną lekko oddano osobno pod straż Sury. Derewiański tymczasem kazał do powozu Alfreda zaprządz swoje konie, od żyda wziął latarnię dla przodem idącego sługi i Justysię jeszcze płaczącą, przelękłą, niespokojną o matkę i Bolesława, wsadził, samotrzeć z nimi spiesząc do Zaborza. Dwóch ludzi zostawiono na straży u drzwi komory; syn arędarza wysłany został do miasteczka.
Dziwny był widok tej karczmy w chwili gdy powóz odjeżdżał; ognie świecące wszędzie, ruch niezwykły, zmienione twarze mieszkańców, ich urywane i tajemnicze z sobą rozmowy, jęki i wołania w komorze zapartych, tworzyły coś strasznego i fantastycznego. Zmora z dwoma ludźmi Bolesława, z siekierą na plecach, z fajką w zębach, począł przechadzać się poważnie przed drzwiami więzienia, długą obiecując sobie gawędę.
W komorze, do której zaglądał, Zabijaka, Jagoda, Dubina i Sołowej, kozacy Kalanki z twarzami pooszarpywanemi leżeli, stękając obok pana, przez litość czy przypadek złożonego na worach i garści słomy.
Alfred jęczał i zgrzytał zębami i rzucał się konwulsyjnie; rana jego obwiązana była, ale krew sączyła się z niej przez chusty; twarz jego blada, miała wyraz zapamiętałej rozpaczy, oniemiałej, bo niezmierzonej, okropnej. Dalej Boikowski, w największem rozdrażnieniu i gniewie jak opętany miotał się, usiłując rozwiązać, a coraz tylko mocniej obrzynając sobie ręce sznurami.
Ohydne było to bezsilne rzucanie się złoczyńcy, który chwilami otwierał usta, by łajać Alfreda, żonę, kląć ich, grozić zemstą całemu światu, to znów upokarzać się, błagać, stękać i płakać, choć go nikt prócz wspólników nie słuchał. Alfred ze wzgardą niekiedy tylko poglądał ku niemu.
Juchim z ciekawością filozofa-badacza, ucho przykładał do szpary w ścianie i podsłuchiwał uśmiechając się z szelestów, szmerów, wykrzyków swoich więźniów.
— Dobrze wam tak — powtarzał — dobrze tak! łotry, gałgany, rabusie, a wielkie panowie. A waj! Otoż wam teraz turma! Gite nacht! Dobrze wam szelmy! to za moją wódkę, to za moje pejsy, to za moje wszystko...
Sura z oka nie spuszczając Fruni, która zanosiła się od płaczu, wołając: — Jam niewinna! ja nieszczęśliwa! — swoim zwyczajem dreptała z kąta w kąt, przenosząc garnki, ustawiając rynki, wałkując łokszyn, jak gdyby nic tak dalece nadzwyczajnego się nie przytrafiło. Bachury wyglądały jak stado gęsi, do którychby kto strzelił; belfer nic nie rozumiał, ramionami ruszał i już brał się do gamu, z wielką pogardą dla goimów, którzy mu naukę jej przerwali.
Zmora, piastujący chwilowo dostojność stróża więzienia, był nią dosyć dumny i namyślał się wcześnie jak o tem wszystkiem opowiadać będzie potem. Naścia dumała, czy Sura nie dopatrzy się ubytku w flaszy, bo wśród popłochu i wrzawy powszechnej, dobrała się do niej, dla dodania sobie serca i pół kwarty wychyliła.
Taki był obraz Zapadni, gdy syn Juchima siadł na koń we wrotach i z listem pana Derewiańskiego, silnie machając biczyskiem, wyjechał do miasteczka.
Powóz zwolna posuwał się ku Zaborzu, a droga, którą nieszczęśliwe dziecię przebyło tak szybko wprzódy, w rozpaczy, strachu, łzach, omdleniu, wśród szyderstw Fruni i zaklęć Alfreda, teraz jak wiek była długą. Na końcu tej drogi czekała stroskana matka! Bóg wie w jakim stanie, z jaką w sercu boleścią!
Przy Justysi ranny Bolek, choć z uśmiechem na ustach, choć co chwilę upewniając, że bolu nie czuje, tracił krew, siły i omdlewał prawie.
Justysia myślą leciała przed siebie, i wracała ku temu biednemu rannemu, który ją ocalił. Derewiański jak mógł ducha dodawał, to Bolka podtrzymując i coś mu szepcąc na ucho, to pocieszając Justysię, to upewniając, że już niedaleko Zaborze, choć całkiem o tem nie wiedział.
Wyprzedźmy powolnie wracającą Justysię i zajrzyjmy co się działo pod Okopem, gdzie biedny Stanisław modlił się sił ostatkiem na pomoc Boga wzywając; co się działo we dworze z matką nieszczęśliwą.
Jej nie wiele było potrzeba do niepokoju i trwogi; gdy o zmroku nie było dziecięcia, powstała z kanapy i zwołała zaraz cały dwór, rozsyłając go na wszystkie strony, jakby z przeczuciem jakiegoś nieszczęścia. Właśnie gdy ludzie rozejść się mieli szukać Justysi, wbiegła do salonu pani Teresa ze swoją szyderską i filuterną minką.
— Cóż to, pani słyszę niespokojna o panienkę? — odezwała się przymilając.
— A! tak, moja Boikowska; Justysia bardzo późno wyszła na przechadzkę, sama jedna z tym trzpiotem Frunią, może gdzie zbłądziły, albo pies... albo zwierz... tak blisko las... boję się niezmiernie.
— I niech pani będzie spokojna — żywo zagadała Teresa — toż to nie pustynia; widziałam, że poszły ku cegielni; to droga czysta, może gdzie po drodze wstąpiły do chaty, jak to panienka ma zwyczaj.
— Jak to? poszły do cegielni? mnie mówiły, że ku Okopom?
— Ale ja!... — zmięszana trochę odezwała się Boikowska...
— Widziałaś?
— Widziałam sama!
— Ludzie mnie upewniali inaczej; niech poszlą powóz i ludzi pod cegielnię.
Teresa wyrwała się szybko, uspokoiwszy trochę panią i wróciła na folwark; konie poszły ku cegielni, a matka pozostała w tym większym strachu, że zupełnie sama, bo ani Boikowskiego, ani Stanisława, ani Fruni nie miała przy sobie. Przechadzała się po pokoju zaglądając do okien, wybiegła na ganek, gdy powóz powrócił. Justysi nigdzie nie było.
Strach jej rosnąc niespodziewanie, zaczynał olbrzymieć; już widziała nieszczęście, już czuła przypadek jakiś, ale nie pojmowała jeszcze, co dziecku jej groziło. Konie cwałem wysłano ku Okopom. Na wołanie woźnicy słaby tylko głos Stanisława odpowiedział, i ciemność otaczająca nie dozwalała go wynaleźć prędko; wreszcie odkryto starca, przytulonego do zielonej ściany wałów, i ludzie wzdrygnęli się z przerażeniem znajdując go w tym stanie.
Powolnie złożyli go w powozie i noga za nogą powieźli do dworu. Biedny męczennik przemyślał całą drogę, co swej pani powiedzieć, by jej nie przerazić; jak swe nieszczęście okłamać, żeby się od kogo nie dowiedziała zawcześnie o większem jeszcze. To uczucie poczciwe nie dozwoliło mu nic wyjawić przed ludźmi, którzy go zabierali.
— Co to się panu Stanisławowi stało? — pytali go.
— Nic, nic, wypadłem z wozu wracając z miasteczka, wóz mi nogi przejechał a konie z nim uciekły.
— Ale panienki nie ma?
— A! a gdzież panienka?
— Poszła na przechadzkę; pani w strachu śmiertelnym... dotąd nie powróciły.
Zaciągnęli się tak do dworu; wdowa znowu wybiegła na ganek i myśląc powitać córkę, ujrzała w jej miejsce swego starego sługę, który usiłował ją mimo boleści wyciskającej jęki, pocieszyć i uspokoić.
— Co to jest? na Boga! co to jest? — krzyknęła pani Żacka. — Stanisławie! co ci się stało? zbójcy? napad?
— E! nic! mała rzecz pani kochana... nic... wracałem z miasteczka, konie się czegoś zlękły, wóz się wywrócił, koła mi trochę nogi przygniotły... I tak... jakoś wstać nie mogłem, dobrze że ludzie nadjechali.
— Ale wiesz... Justysia... moje dziecko!... Justysi nie ma!
— Panna Justyna musiała się w lesie zabłąkać — odpowiedział Stanisław spokojnie — zdaje mi się nawet, że jej głos i śpiew tego trzpiota Fruni słyszałem przed pół godziną gdzieś za Okopami... Ale niech się pani nie boi, w lesie zwierza nie ma, trochę tylko będzie strachu.
— Wysiądź-że mój stary... może ci czego potrzeba?
— Zaraz, zaraz, niech-no pani sobie idzie do pokoju bo wilgoć, a ja się powoli wygramolę.
Pani Żacka uwierzywszy tej całej historji, weszła nazad do pokoju, a ludzie zanieśli Stanisława do ciasnej jego izdebki i złożyli na łóżku.
— Poszlijcie teraz po cyrulika — rzekł cicho; — tylko tak, żeby pani nie wiedziała... bo obie nogi mam połamane...
To mówiąc, stary obejrzał się na krzyż Chrystusa stojący na ołtarzyku, i jakby mu ofiarował cierpienie swoje, westchnął lżej nieco.
Na chwilę uspokojona pani Żacka, w miarę jak wieczór w noc się przemieniał, poczynała znowu z największą rozpaczą co było w domu ludzi rozsyłać, rozpędzać, a sama we łzach usiadła na ganku, załamując ręce... Wieczór zszedł cały, a o Justysi ani słychać.
Przywiezienie pokaleczonego Stanisława doszło z ust do ust na folwark i domyślna ekonomowa stanęła osłupiała na chwilę, nie mogąc pojąć co on tam pod Okopami robił, a nie wątpiąc, że był świadkiem porwania. Wkrótce jednak rozśmiała się z własnego strachu i tupiąc nogą zawołała: Musi się udać i już się udało kiedy jej nie ma.
Trudno opisać, co przez tych kilka śmiertelnych godzin działo się z panią Żacką... traciła przytomność, wyrywała się iść sama, wołała, płakała, dostawała serdecznego śmiechu i mdłości, a Kunegunda, nie wiedząc już co począć, wciąż tylko świętościami ją żegnała.
Około jedenastej ukazało się światełko latarni na drodze od Zapadni, za niem powolnie posuwający się powóz. Zaledwie błysło, wdowa już leciała naprzeciw niemu, czując tam dziecię swoje.
Na moście przed domem przypadła jak obłąkana do drzwiczek powozu, wyciągnęła ręce ku Justysi, ale na widok dwóch obcych osób, zadrżała i stanęła słupem.
— Co to? — zawołała — co to było? krew! krew! rany! Pan Bolesław... Derewiański! co to jest! gdzie byłaś? gdzie Frunia? mówcie mi... Tyś zdrowa, tobie się nic nie stało Justysiu?
— Nic, nic, nic — z płaczem wyskakując z powozu odpowiedziała córka, i rzuciła się w objęcia matki... — Bóg dobry i oni ocalili mnie od wielkiego nieszczęścia... tak... Bóg, oni, Stanisław!
Derewiański wziął na siebie opowiedzenie wszystkiego, bo nikt inny w tej chwili dopełnić tego nie mógł; niedosłuchawszy końca, pani Żacka z wściekłością prawie porwała się i posłała, żeby natychmiast przytrzymać Boikowskę; domyśliła się nareszcie wszystkiego.
Dziwnym chwilowym skutkiem wrażenia, jakiego doznała, zwykle osłabiona i bezsilna, teraz była jakby odmłodzoną, czynną, a nieszczęście zdawało się wlewać w nią moc nową. Poświęcenie Stanisława do nowych ją łez rozrzewniło.
— Chodźmy Justysiu — krzyknęła biorąc ją za rękę — chodźmy i uklęknijmy u jego łoża i przeprośmy, bośmy go cenić nie umiały... to nasz zbawca, to nasz dobroczyńca. On cierpiąc dla dania mi chwili spokoju, wstrzymał się i teraz, i pobożnie kłamał przedemną.
Obie kobiety pospieszyły do izdebki Stanisława. Derewiański pozostał przy Bolku, który słabł tracąc krwi wiele, a utrzymać jej nie umiano.
Piękny to był i rozrzewniający widok tego poczciwego sługi z rozjaśnionem czołem cierpiącego za ukochanych; a u nóg jego tych dwie kobiet, co łzami teraz płaciły mu za późne poznanie się na jego wielkiem sercu.
Justysia wiedziała teraz, że Frunia była sprawcą nieporozumienia i całą przyczyną nieszczęścia, którego pomysł utworzyła Teresa, a głównym wykonawcą naznaczyła garderobianę. Jej rola późniejsza wyjaśniła całe poprzednie postępowanie.
— Mój drogi, mój poczciwy Stanisławie! nie wiemy jak ci odpłacić, jak cię dziś przebłagać, — wołała wdowa — myśmy ci tyle, tyle winne!
— E! nic! — ocierając łzę mówił stary po cichu — to chwała Bogu, że panienkę uratowali; reszta to mała rzecz; mnie już nie wiele świata zostało; na drugim czeka mnie mój anioł kochany... Miło wam choć tę odrobinę nieużytecznego życia poświęcić. Niech się pani o mnie nie troska i nie dziękuje; bo mi tylko wstyd, że się lepiej nie udało.
A widzi pani, że staremu czasem wierzyć potrzeba...
— Prawda! prawda! mój Stanisławie; wiesz, że Boikowski był z nimi?
— A! i złapali go? — spytał żywo stary.
— Schwytany.
— A ten rozbój Kalanka?
— Ranny leży w Zapadni.
— No! a moi poczciwi obrońcy? Bolesław...
Justysia zamilkła, Żacka się trochę powstydziła i cicho szepnęła:
— Trochę ranny.
— O mój Boże! ranny! a posyłajcież po doktora! A Derewiański?
— Chwała Bogu! nic mu się nie stało.
— A! dobrze i to! Już mi teraz lżej i bez cyrulika... Niech pani wraca do pokoju; myślcie o tamtym, ja tu sobie radę dam, byle Maciek powrócił i Jan, to mój dwór!
— Nie, — odezwała się Justysia — pozwól, że i ja czuć umiem moje obowiązki; ja muszę zostać przy tobie.
— A tamże to nie ma obowiązków? — z półuśmiechem nieznacznym wpatrując się w panię spytał Stanisław.
— To się podzielim — z wyrazem silnego postanowienia odezwała się matka. — Zostań tu Justysiu ja tam idę.
Bolek, pomimo osłabienia, przy pomocy Derewiańskiego, który mu radził jak umiał, oczekiwał przybycia lekarza, ból wstrzymując po męsku. Nadejście pani Żackiej jeszcze w nim nowe męstwo wzbudziło; usiłował pokryć przed nią co cierpiał, rękę schował i upewniał ją, że lekko tylko w bok go draśnięto. Ale oko kobiety łatwo odkryło to poczciwe oszukaństwo i łza wdzięczności, która obmyła niesłuszne uprzedzenie dawniejsze, wytrysła z pod powieki.
Bolek chciał koniecznie zaraz powracać do domu temi samemi końmi i powozem, jakby tylko cokolwiek rozwidniało, aby uspokoić matkę; na to nie pozwoliła gospodyni.
— Nie rób mi pan tej przykrości — zawołała ze wzruszeniem; — ranny dla mnie i cierpiący nie opuszczaj mego domu; poczciwy nasz Derewiański pojedzie po matkę jego i przygotuje ją do tak niespodziewanego strapienia... Nie puszczę pana i nie pozwolę mu wyjechać.
Bolek spuścił oczy i nie nalegał więcej. Derewiański uśmiechnął się i łysinę w wielkim nieładzie zapomnianą, poprawiać zaczął niespokojnie.
— O wszystkich państwo myślicie — odezwał się — tylko o mojej Domicelce nikt nie piśnie... No! no! już ja jej się sam zaprezentuję, jadąc po matkę pańską, bo i ona jakby jej kto z nienacka powiedział o mojem wiosennem polowaniu na wilki i lisy, gotowaby tu przylecieć i w pierwszym ferworze za niewczesną donkiszoterję, mogłaby mnie poczęstować szeroką dłonią... jak się patrzy... nosiłbym znak długo!... a jeszcze pocałowaćbym musiał za ten dowód troskliwości!
Po długiem dość oczekiwaniu, zjawił się wreszcie doktor przestraszony, z bincechem pod pachą, z chirurgiem, cyrulikiem i połową apteki. Był to nie młody już poczciwy syn Eskulapa i Hygei, mający tę tylko jedną wadę, że się sam bał każdej choroby i niezmiernie straszył swych pacjentów. Zresztą najzacniejszy człowiek, dobroczynny, łagodny, serdeczny, ale tchórz jakich mało. Można sobie wyobrazić, jakie na nim wrażenie zrobiły rany Bolka; bo go Stanisław (do niego wprzód zaszedł) odesłał zaraz opatrzyć wprzód swego ulubieńca.
— Mnie staremu nie wiele się należy, — rzekł powolnie — idźcie do Wilczka; ja mogę poczekać; nawyklejszy jestem do cierpienia.
Chwacki (tak się doktor nazywał), cały zaperzony wbiegł do pokoju, w którym na kanapie umieszczono Bolesława. Derewiański spotkał go na progu szepcąc mu po cichu: — Na miłość Boga! Eskulapie serca mego, Hipokratesie mej duszy, Gallienie moich myśli, nie wystraszaj mi Bolka!
— Ale dajże mi pan pokój! nie wstrzymuj mnie, tu potrzeba co najprędzej ratować.
Pospieszył do Bolesława, ale zaledwie oddalono panią Żackę, a on porozcinawszy odzienie, rany opatrzył na prędce, taką zrobił minę, tak nosa spuścił, tak się zmięszał, że Derewiański musiał go w bok uderzyć, przypominając obowiązkową odwagę.
— Serce moje! bądź-że doktorem, a nadewszystko mężczyzną.
W ręku tylko jedna kość była draśniętą, ale żaden ważny muszkuł, żaden organ nie został naruszony. Kula przeszywszy ją, odłamawszy kość trochę, utkwiła w boku. Ta rana była nie głęboka i wyjęcie kuli nie trudne. Bolek świszcząc zniósł pierwsze obejrzenie; myślał o tem, żeby Derewiańskiego i doktora nie straszyć; pomimo to jednak, Chwacki dwa razy pić musiał wódkę nim dokończył obandażowania, poczem poleciał do Stanisława.
Tu przy wieku i osłabieniu straszniejszem było złamanie nóg obydwóch; staremu nie tak łatwo zrastają się kości, a ciało szafując na to siły swoje, wycieńcza się i niszczy.
Oddalono Justysię, która odeszła do matki, stary wziął swój różaniec, kazał sobie krzyż przynieść, i tak z modlitwą na ustach zniósł mężnie boleść, którą błogosławił.
Jak tylko powóz Justysię i jej obrońców wiozący zatoczył się przed ganek, nim jeszcze powysiadali, już niespokojna Teresa, która go z daleka zobaczyła, z krzykiem pobiegła do stajni.
— Konie do wózka! — zawołała. — Konie do wózka!
Sama pochwyciła pieniądze, droższe swe sprzęciki, obwinęła się salopą porwaną na prędce, nie zapomniała o fajce, a zostawując dziecię, o którem nie pomyślała nawet, chłopaka zepchnąwszy z kozła, mimo ciemności sama się powożąc, ruszyła w świat nie żałując koni.
Gdy na folwark wbiegli ludzie z rozkazu pani, aby ją przytrzymać, jej już nie było, drzwi tylko znaleźli otwarte i świecę dogorywającą w lichtarzu...
Jest u nas podanie o jakiejś żydowskiej poczcie, którą starozakonni, przed niewielą jeszcze laty ściślej niż dziś skupieni w gromadkę, do spraw swych ważniejszych używać mieli; z karczemki do karczemki, z kartką lub hasłem tajemniczem, oklep na chudej szkapie, puszczał się w łapserdaku z połami zakasanemi, lub w jednym tylko kaftanie żydek, i do najbliższego współwiercy znać dawszy o nowinie obchodzącej Izraela, powracał nazad powoli. W ten sposób z telegraficzną szybkością, handlowe i inne tyczące się losów narodu wiadomości, w pokoleniach wygnańców krążyć miały. Tak to mówiono; ja przyznam się, żem nigdy, widząc żyda jadącego na koniu, w tę pocztę tajemniczą uwierzyć nie mógł. Żyd zwykle (wyjmuję z powołania koniarzy) licho siedzi na szkapie, kolanami, łytkami i piętami nieustannie poddaje ducha bydlęciu, smaga, bije, cmoka, krzyczy, a rzadki koń, żeby się pod nim nie znarowił, bo czuje że żyd nie umie siedzieć na nim, gdyż nim włada zuchwale ale tchórzowsko razem. Nic pocieszniejszego nad tę jazdę proszoną i nadzwyczaj powolną, a dla jeźdźca pracowitszą nad wszelką inną pracę.
Tak właśnie jechał syn Juchima do miasteczka, na bułanej jego kobyle, która przywykła do chomąta i hołobli, a obdarzona przyzwoitą dozą samowolności i uporu, ani myślała słuchać takiego młokosa. Szła wprawdzie czasem po kilka kroków, gdy się jej podobało, mocno uderzona podbiegła nawet kończąc poskok wybrykiem, ale za chwilę potem stawała, spuszczała głowę, poczynała młodej wiosennej trawy kosztować, a ściskana desperacko cienkiemi nóżkami żydka, podrywała tylko tyłem, żeby mu delikatnie dać do zrozumienia, że sobie z niego żartuje.
Im upartszą była sędziwa klacz bułana, tem więcej złościł się żydek coś w sobie ojcowskiego charakteru mający; pasowali się z sobą, i o pół mili od Zapadni bułana położyła się nareszcie. Roztropny potomek arendarza zsiadł i począł ciągnąć ją za uzdę, a zmusiwszy do wstania, postanowił jakiś czas w ręku ją prowadzić, aby uporu oduczyć. Niestety! nie lepiej mu się to udało, bo co kilka kroków stawali na przeciw siebie, on ciągnąc, ona cofając się z całej siły, on bijąc, ona wierzgając; bardzo nie łacno przychodziło młodzieńcowi pokonać pełną charakteru i przyzwyczajoną tylko do swej bidki kobyłę. Męczeńska to była podróż dla obojga.
W taki sposób jechał żydek do miasteczka niezbyt oddalonego, i łatwo się domyśleć, że nie prędko tam stanął.
Tu, jak cisza po burzy, milczenie nastąpiło głębokie po okrutnej wrzawie; ale milczenie ciężkie, smętne, brzemienne wichrem i grzmotem.
W komorze jęczeli i stękali oswajając się z losem swoim więźniowie, z których nie jeden w milczeniu próbował sznury krępujące ręce towarzysza rozerwać. Alfred tylko, jakby mu wszystko było już obojętnem, leżał na słomie z zaciętą wargą, niemy i nieruchomy; kozacy szeptali z sobą, on ich nie słyszał. Boikowski klął i jęczał; głos jego obijał się próżno o uszy Kalanki.
W izbie Sury Frunia, ze spuszczoną na piersi głową dumała we łzach; widać jakiś promień nadziei jej świtał, bo mniej już rozpaczy widać było w zapłakanych oczach. Sura włóczyła się milcząca; Juchim potrząsając ramieniem i głową, mrużąc oczyma, śmiejąc się, to stawał pod piecem grzejąc pięty, to latał po izbie. Belfer spał z uczoną, stanowi swemu właściwą obojętnością, która mu sprawami goimów a do tego współczesnych i żyjących, zajmować się nie dozwalała.
W sieni, do której wychodziły drzwi z komory, dwaj ludzie zostawieni przez Derewiańskiego wartowali, znużeni widocznie, zaprzestawszy gawędy, do której napróżno Zmora ich wyzywał. Ten, fajkę paląc towarzyszył im ochoczy, wesół i do tego stopnia ożywiony wypadkami, że kilka razy ciupnął siekierą w drzewo z dobrej i nieprzymuszonej woli, co mu się nigdy nie trafiło. Naścia przędła pod piecem udając trzeźwą, ale zamiast nici poślinionemi palcami kręciła powietrze, a wrzeciono oddawna leżało na ziemi. Za wszystkie czasy byłaby teraz naprzędła, gdyby jej się udało lnu pochwycić, bo śliniła co chwila palce a kręciły się jak nigdy żywo i mocno... Sura jeszcze się niczego nie domyślała.
W dali szumiał las głucho, jak gdy nocami bór rozmawia z niebem... to wichrem świsnęła chmura, to szelestem gałęzi odpowiedziały jej drzewa... i znowu milczenie, i znowu szepty tajemnicze...
Juchim stanął i ucha nadstawił — bo coś w dali zaturkotało; posłuchał uważniej, ucichło. Zdawało mu się może; chodził znowu. W izbie dopalał się ogień, w sieniach było ciemno, stróżowie siedli i drzemali zmęczeni. Zmora widząc, że z nich słowa nie wydusi, wyszedł nieco na zajazd, nową fajkę zapalić.
Coś mu się mignęło... Naścia czy Sura; to w bieli... nie!...
— Zmora! — odezwał się głos cichy.
— O! a czego? — odparł stróż zdziwiony, nie wiedząc kto go woła, bo z razu nie poznał.
— Chodź-no tu... słówko...
— Gdzie?
— Tu, pod karczmę!
Zmora był bardzo odważny, poszedł, spojrzał; stoi u węgła kobieta.
— Kto to?
— To ja...
— Widzę, że jakieś ja... ale kto?
— Cicho! cicho! Ja ekonomowa! — I nie dając mu się opamiętać, dodała żywo:
— Chcesz mieć chleb na całe życie? mów!
— No! a któżby niechciał?
— Gdzie oni są?
— Kto oni?
— Kto! ten pan i ci co z nim byli.
— Powiązani w komorze.
— Można do nich dostąpić?
Zmora się zamyślił. — Kat ich bierz! — rzekł w sobie — jakbym miał mieć chleb na całe życie a wódkę i tytoń, niechby się z nimi robiło co chciało.
— Dostąpić — rzekł — ciężko, ale można.
— Gdzie siedzą? Ja znam karczmę.
— W komorze u żyda.
— Okno od niej na podwórze?
— A co z niego, kiedy zabite.
— Zkąd?
— Z izby.
— Masz siekierę?
— A jest.
— Prowadź mnie do okna.
— No, a cóż dacie? — spytał Zmora skrobiąc się w głowę — tylko cicho, bo Juchim nie śpi a Sura się włóczy.
— Masz — wyciągając mu worek brzęczący groszem, odpowiedziała kobieta. — Chodź.
Zmora fajkę za pazuchę wetknął choć była tylko co zapalona, worek pod kłodę we drwalni wsunął, i trzaskami przysypał, złapał siekierę i cicho poszedł za kobietą.
Okno nie było wysokie, jednak ręką ledwie go dostać było można; od środka kilka dranic broniło przystępu; szkła i ram nie miało, tak, że przez szczeliny, spiąwszy się, Teresa po cichu przemówić mogła:
— Hej! czyście powiązani?
Alfred odwrócił się żywo, głos ten znajomy wstrząsnął nim jak wspomnienie zbrodni, wzdrygnął się, nic nie odpowiedział; Boikowski szybko zawołał: A! ratuj! ratuj!
— Milczeć — tłumiąc głos odpowiedziała Teresa.
Już Zmora powolnie począł łupać deski i odrzucać je na podwórze w bliskie trawy; nóż wzięty od niego rzuciła zaraz ekonomowa do środka przez znaleziony otwór, żeby kozacy, którzy już sobie ręce porozplątywali, mogli prędzej powrozy rozcinać.
W izbie cicho było oczekiwaniem; Boikowski oblewając się potem, drżał z niecierpliwości. Alfred, jakby go to nic nie obchodziło, milczał. Wkrótce dwie dranice odrzucono, i śmiała kobieta wsunęła się do izdebki, szukając, nie męża... Alfreda; uchwyciła go za rękę gorącą i krwią zbluzganą, którą już kozak uwolnił od sznuru.
— Chodź! — rzekła w milczeniu — chodź, konie czekają.
Alfred posłuszny ruszył się i jęknął.
— A ja? — gwałtownie spytał Boikowski.
— Zaraz... przyjdzie kolej i na ciebie — szepnęła kobieta. To mówiąc spięła się na okno nie opuszczając Alfreda, a Jagoda i Zabijaka podsadzili swego pana... Boikowski wrzał z niecierpliwości.
— A ja? — powtarzał — a ja?
Ale nikt mu już nie odpowiadał.
Teresa z Alfredem znikła w ciemni lasu, posławszy Zmorę z tajemniczem jakiemś poleceniem do karczmy; kozacy wyskoczyli za panem; Ekonom, oczekując ciągle kolei, pozostał sam jeden.
Zmora tymczasem fajkę zapaliwszy — ktoby go podejrzywał o tyle przebiegłości! — poszedł z groszem do Sury na wódkę. Żydówica kręcąc się, nie bardzo uważała, jak się zbliżył do Fruni, rozciął sznurek wiążący ją, i rzekł jej w ucho: — Uciekajcie, a śmiało...
Nie trzeba jej było dwa razy mówić, nim żydzi się upamiętali, mignęła im przed oczyma; była już za karczmą i leciała wprost do lasu...
W chwilę potem na trakcie w przeciwną od miasteczka stronę, żywo zaturkotał w galop pędzony wózek...
Juchim rzucił się do drzwi, Naścia z kądzielą za nim, Belfer zerwał się z ławy, dzieci z pościeli, Sura upuściła garnek i rozbiła nadzieję wieczerzy; Zmora z siekierą, okrutnie wrzeszcząc, wyleciał także, pobudzili się od hałasu stróże, ale Frunia już była znikła.
Okrutny zamęt powstał w karczmie. Juchim, któremu widać chodziło o jeńców, zapaliwszy drzazgę przyskoczył niespokojny do drzwi komory, te były zamknięte i dobrze podparte. Coś go jednak tknęło, odwalono drąg, otwarto je i wszyscy krzyknęli.
W komorze leżał jeden tylko ekonom, zwijając się wściekły z gniewu.
— Gwałt! gwałt! — porwał się żyd za włosy — co to się stało? ja będę odpowiadał! ja zginiony! ja przepadły! Trzymaj tego łajdaka! trzymaj!
I rzucił się na Boikowskiego, bojąc się, żeby i ten nie uszedł mu jeszcze.
Zmora rachując na to, że w komorze nie był, a o jego współuczestnictwie nikt nie potrafi dać świadectwa, nadzwyczaj gorliwie pomagał żydowi i straży po niewczasie, kląć zawzięcie zbiegów.
Z całej bandy, jeden tylko winowajca, może najmniej, nie z własnego winien pomysłu, pozostał w ręku; reszta już w różne strony biegła uciekając od sprawiedliwości ludzkiej, gnana mściwą ręką Bożą, która w każdem złem umieściła ziarno kary, rosnące z niem razem.
Odwróćmy oczy od tego obrazu krwią zbryzganego i zbrodnią, a zakończmy powieść przenosząc się do Zaborza, w miesiąc po opisanych wypadkach.
Wiosna rozkwitała najwdzięczniej i znowu błogi pokój roztoczył swe skrzydła nad ubogiej wdowy strzechą, i znowu wróciło jej niezdrowie i niedołężność ze zwykłym stanem rzeczy; ale życie w tym domku zmieniło się nieco. Nie było tu tak samotnie, tak pusto. Folwark tylko po Boikowskich stał pustką, bo on siedział w więzieniu badany właśnie o napad, do którego należał, a żona z Alfredem gdzieś jak w wodę wpadła. Reszta winowajców, kozacy Kalanki i ludzie jego, którzy się nie czuli winni, bo spełniali rozkaz jego, wrócili do wsi i w niej zostali ujęci. Frunia uszła nie wiadomo jakim sposobem i dokąd, ale jej śladu nie było.
Pani Żacka usilnie starała się, aby całą tę sprawę udusić i nie robić ją głośną, ale na to nie było sposobu. Szczęściem może sam sprawca skrył się tak dobrze, iż go nie schwytano. Ekonom jak najszczerszą i nikogo nie oszczędzającą spowiedzią starał się okupić swój występek, do którego został wciągniony przez żonę i Alfreda. Mówił co tylko wiedział, mówił czego nie wiedział nawet, ale i to go poratować nie mogło.
Część domu w Zaborzu po lewej stronie zajmował Bolek, jeszcze chory i nie mogący odjechać do Kluków, zkąd matka do łoża jego przybyła, nieodstępnie czuwając nad ukochanem dziecięciem. Po zbliżeniu pani Żackiej do matki Bolka i do niego, słowa poczciwego Stanisława, który z łoża choroby jeszcze swoim panom służył, wywarły jak najlepszy wpływ na umysł wdowy i zmieniły jej zdanie o świecie. Nic o tem nie mówiąc wyraźnie, postępowaniem swojem okazywała, że radaby wielką przysługę uczynioną swemu dziecku, wynagrodzić Bolkowi największym darem, na jaki zdobyć się mogła... ręką córki.
Może też milczenie wymowne Justysi, jej pomięszanie, gdy o chorym była mowa, i tysiączne przywiązania oznaki, skłoniły matkę, pamiętającą jeszcze jak srodze boli serce, gdy mu wyrwą nadzieję.
Nie wyrzeczono jeszcze słowa o małżeństwie, ale widocznem już było, że na niem skończyć się musi; z drugiej strony, pani Wilczek codzień będąc z Justysią, która między nią a własną dzieliła się matkę, poznała lepiej ten skarb, którego syn jej tak pragnął.
I ona nic nie powiedziała, ale pomyślała w duszy: A może dobrzeby było, żeby się oni pobrali; on ją kocha i co dzień mocniej do niej się przywiązuje... To przeznaczone od Boga... mogęż się ja sprzeciwiać? Jestżem pewna, że mu znajdę poczciwszą, łagodniejszą i przywiązańszą do niego istotę, któraby go tak jak ta rozumiała, ceniła, kochała? O! bo ona go kocha! I któżby Bolka nie kochał! — dodawała w ostatku.
Pani Żackiej mniej jakoś ciężyło życie, mniej dolegały bole; uczuła się mniej samotną, mając około siebie więcej osób co ją kochały i starały się rozerwać jej cierpienie i poradzić coś na nie.
Pani Wilczek, sama daleko może więcej chora i mniej silna, ale jak anioł cierpliwa, chętnie o sobie zapominała, czasem opuszczała syna dla tej, którą co dzień więcej ująć pragnęła, bo się do niej poczciwem sercem przywiązywała. Dwie te kobiety, co dotąd były sobie obojętne mało się znając, zbliżone, doskonale zgodziły się z sobą i pokochały. Żacka miała się komu zwierzyć, przed kim poskarżyć, tamta miała kogo pocieszyć i komu posłużyć. I dobrze im było z sobą.
Dnie płynęły jak szybkie wody wiosenne; a Stanisław opatrywany, odwiedzany w swej izdebce, wychudły, znękany, ale pogodny i rad temu co uczynił, powolnie bardzo przychodził do zdrowia. Nogi jego już mu nigdy służyć nie obiecywały, a Chwacki wcześnie kule zwiastował.
— Bylem choć o kuli włóczyć się mógł — mówił starzec powolnie — i toby jeszcze było dobrze; mógłbym do dworu zajrzeć, do mojej pani i do dzieci...
— Do jakich dzieci? — spytał zdziwiony lekarz.
— A do Justysi.
— No! a więcej?
— To się znajdzie — śmiejąc się dodał Stanisław i zamilkł; Chwacki mocno się zadumał, bo wcale domyślnością nie celował; nie wiem czy się nawet dorozumiał, o kim była mowa.
Maciek, oddany do posługi starca, siedział nieodstępnie u jego łóżka, choć mu bardzo pięty świerzbiały; w chwilach od bolu wolniejszych Stanisław poduczał go czytać i katechizmu, bo i chorobę swą na korzyść ludzką obrócić umiał. Jan także przysługiwał się jak mógł staremu, chcąc zatrzeć pamięć niefortunnej wyprawy do Kluków, którą zresztą tłumaczył tem, że mu się przy jednej karczemce pokazał djabeł na pstrokatym koniu i wszystkiej biedy był przyczyną. Stanisław napróżno usiłował z głowy mu wybić i djabła i wódkę... za późno już było! Co dzień Jan zaklinał się, że od jutra wódki się wyrzecze, co dzień coś mu przeszkodziło, i tak ciągnęła się poprawa wiekuiście.
Bolek, choć jeszcze skazany przez bojaźliwego Chwackiego na spokój i siedzenie, jakkolwiek miło mu było i dobrze w Zaborzu, chciał już powrócić do Kluków i wyrywał się do nich, ale go nie puszczano. Zaledwie z pokoju do pokoju przejść mu było wolno.
Słodkie zaprawdę były te życia jego chwile; cierpiał za tę, którą kochał, patrzał na nią co dzień, czytał w jej oczach uczucie, którego był pewien, marzył o przyszłości uśmiechającej mu się, jak z za gór uśmiecha się złocista jutrzenka dnia pięknego. A ciche rozkoszne rozmowy wieczorne, a powitania u okna, a szepty w pokoju matki, a kwiatki, które mu ona przynosiła, które on pielęgnował... o! i te tysiączne drobnostki, które z daleka tak są śmieszne, a z bliska tak dla serca święte!
Dnia tego, o którym mowa, było już pod wieczór, pani Żacka leżała w pół przechylona na kanapie w swoim pokoju, na krześle przy niej siedziała z pończoszką w ręku pani Wilczek. U komina, po cichu rozmawiał Bolesław z Justysią, ręce ich się spotkały niepojętym sposobem, a twarzyczka dziewczynki rumieńcem oblała... i mówić przestali.
Ale za nich mówiły matki, bo oko wdowy dostrzegło ich ruchów, i czytało na ustach niewymówione nawet słowa.
— Moja droga przyjaciółko — mówiła wdowa z westchnieniem — mnie tak tu teraz z wami dobrze w Zaborzu, tak miło, tak dosyć, że nikogo więcej nie pragnę; a jak pomyślę, że odjedziecie, to mi łzy w oczach stają.
— Dzięki ci pani za to dobre słowo... o! wierz, że i nam pod twoim gościnnym dachem chwila boleści nawet osłodła. Wyniesieni ztąd dla ciebie wdzięczność na zawsze i przyjaźń szczerą, jeśli pozwolisz...
— A! moja droga, — porywając się odpowiedziała Żacka — wdzięczność nie dla mnie, ale odemnie wam się należy; przyjaźń przyjmijcie i zachowajcie; nie znajdziecie pewnie drugiej nad moją gorętszej i stalszej!
Obie się uścisnęły, a wdowa westchnęła, chciała widocznie coś począć i nie śmiała; nareszcie, jakby zebrawszy sobie siły, odezwała się do towarzyszki:
— Kiedy wy nic nie mówicie, to mnie samej trzeba i należy począć coś o naszych dzieciach. Droga pani... Bolek twój, jak wiesz zapewne, bo taki syn z niczem się nie tai przed matką, oświadczał mi się o Justysię... Jeszczem go wówczas tak dalece nie znała, alem ceniła zawsze; odkładając tylko, odpowiedziałam panu Derewiańskiemu. Dziś, gdy taką winnam mu wdzięczność i nauczyłam się więcej jeszcze go cenić, moja droga pani, pozwolisz, że pierwsza...
Tu wdowie słów i odwagi zabrakło; przyjaciółka ściskając jej rękę rzuciła się ku niej.
— Dzięki ci pani, dzięki za mnie, za Bolka, za ufność i dobroć twoją; uszczęśliwiasz dwoje ludzi, więcej, bo i mnie z nimi...
— A o mnie zapominasz? — żywo a czule odezwała się pani Żacka. — Mówmy szczerze, najotwarciej; ja winnam wam wiele, ale czuję się winną podwójnie, bom was nie umiała poznać, ciebie pani i syna twojego... powiem ci szczerze, wahałam się. Bolek zdawał mi się marzycielem i poetą...
— Któryż zakochany nie jest nim choć trochę?
— Tak, ale ty wiesz pani, jak w życiu praca potrzebna, a jak poeci jej nie lubią; drżałam o Justysię...
— Bolek — odpowiedziała pani Wilczek — nad wszystko wyżej stawi obowiązki swoje; a ich dopełnienie jest dla niego także poezją, a poezją żywota, poezją czynu. Nie obawiaj się pani, o! syn to poczciwy, potrafi być dobrym mężem; ale gdyśmy do wyznań przyszły i ja się wyspowiadać ci muszę. Wszak i ja winną też byłam, i jam memu Bolkowi odradzała to staranie.
— Ty, pani moja?
— O! tak jest!
— Z jakiegoż powodu?
— Łatwo go pojmiesz, obawiałam się dla niego żony bogatszej; chciałam przez dumę ubogiej jak on, bodaj uboższej od niego.
Te wyrazy wymówione były z taką godnością, z takim wyrazem powagi, że pani Żacka uszanować musiała poczciwe matki uczucie i skłoniła głowę.
— W żaden sposób nie czujemy się wyżsi — odpowiedziała — twój syn ma duszę i serce, które go stawią na równi z każdym, a i ta trocha grosza, ten ziemi kawałek, który mu przyniesie Justysia, małą są pomocą dla jego przyszłości. Zapomnijmy obie o przeszłem.
— Bolku, chodź tutaj! — zawołała matka do syna.
— A! na Boga, niechże się nie schyla z tą ręką! — przerwała Żacka widząc, że na kilka słów, które mu szepnęła matka, Bolek chciał się jej rzucić do nóg; Justysia na widok tej sceny, do której w tej chwili najmniej przygotowaną była, pobladła.
Matka przywołała ją także, ale się zbliżyć nie mogła; pani Wilczek pobiegła do niej i chwytając ją w objęcie, w milczeniu, długim uściskiem pobłogosławiła przyszłą synowę.
— A teraz dzieci moje — odezwała się pani Żacka — jeśli to Bolkowi nie zaszkodzi, przejdźcie powoli, ostrożnie, do starego Stanisława, uklęknijcie przy łóżku starca, wzywajcie z naszem i jego błogosławieństwa. Poczciwsza ręka nad jego dłoń osłabłą nigdy was nie przeżegna, życzliwszego nie usłyszycie głosu... chodźmy wszyscy, chodźmy do niego, podzielmy się z nim naszem szczęściem.
To mówiąc, choć niezbyt silna, podniosła się z kanapy pani Żacka, podniecona uczuciem, i Bolek troskliwie okryty przez matkę, podtrzymywany przez nią, zdrów swojem szczęściem, poszedł razem z niemi. Justysia zapłoniona, to na niego to na matkę z rzewnym poglądała wyrazem.
I wśród drogi pochwyciła jej rękę niepostrzeżona... przycisnęła do ust, potem do serca... było to podziękowanie; zrozumiała je wdowa i zapłakała wzruszona.
Zapukali do drzwi izdebki.
— Któż tam? to pewnie moja panienka? — rzekł Stanisław podnosząc się na łokciu — o proszę, proszę! — Zdziwił się, gdy za otwarciem drzwi wtoczyli się do niego wszyscy, których tylko pojedyńczo zwykle widywał... Po twarzach wyczytał, że nie darmo przyszli.
— Mój drogi Stanisławie — odezwała się Żacka — przyjacielu ojca i matki, wybawco dziecka mego, pobłogosław ze mną... pobłogosław im obojgu.
Jaka radość błysła na schorzałem licu starego sługi, nie potrafię wam odmalować... łzy gorące, łzy szczęścia puściły mu się z oczów, oddech zatamował na chwilę.
— Błogosławię, błogosławię — rzekł przerywanym głosem... o! z duszy... jakby ich błogosławił ojciec... ojciec rodzony... i widzę i czuję, że będą szczęśliwi.
To mówiąc, podniósł ręce z uśmiechem uszczęśliwienia i spokoju, szepcąc jakąś modlitwę nad głowami klęczących...
I na błogosławieństwo niech spadnie zasłona...