<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział IX. Intryg ciąg dalszy
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.
Intryg ciąg dalszy.

Przy Zapadni, którą już w początku tej powieści poznaliśmy, stała bryczka pana Alfreda Kalanki i jego kozacy; pana nie było widać; słudzy spiesznie łykali kryjomo wyniesioną im wódkę, a Jagoda niedopalone cygaro u fajki Zabijaki rozżarzywszy, dym chciwie pociągał.
Oba jednak, pomimo dymu i wódki, któremi się raczyli, mieli miny nie wesołe, jakby na nich strapienie pana się obijało. Zmora siedział opodal trochę na kłodzie, smalił także swój bakun z drewnianego cybuszka, i czynił zajmujące uwagi nad przyjezdnymi, powozem i uprzężą. Obok niego spoczywała siekiera, godło jego zajęć, bardzo jednak rzadko zajęte.
Zmora tak mówił do siebie:
— Patrzcie! postronki jak u chłopa! a toż bryczka pańska i malowana... to nieładnie! ludzie poprzebierani w tak szerokie szarawary! coby to z nich było worków! a gdyby w te worki nasypać zboża, to zboże zanieść na targ i sprzedać! Uśmiechnął się Zmora...
No... i pójść do Juchima z temi pieniądzmi... byłoby się za co poweselić...
Te i tym podobne rachunki i spostrzeżenia zajmowały stróża, który umiejąc myśli zajęcie przenosić nad ruch ciała, całkiem się mu oddawał; tymczasem pan Alfred, właściciel bryczki i koni, przechadzał się żywo w oddaleniu po piaskach, widocznie smutny i wzruszony... Juchim, znawca ludzi, wpatrywał się w niego zdaleka i mówił do Sury:
— Gdyby to był handlarz, myślałbym, że rachuje ile zyska... ale on nie taki człowiek, o czem-że tak może rozmyśliwać chodząc pod sosnami? Na kogoż czeka? A! otoż i Boikowski konno. Suro! Suro!
— Hm? — lakonicznie wstrzymując się w wiekuistym przechodzie spytała go żona.
— Wszak to on czekał na Boikowskiego?
— A nu?
— Coś oni z sobą mają te dwa łotry!
Sura już była poszła w dalszą wędrówkę żywota, którą odbywała na niewygodnych drepcąc pantoflach. Juchim tak dalej rozważał:
— Nie trudno ich zgadnąć: Boikowski myśli mu pannę sprzedać, nie udaje się we dworze zwąchać. Knują coś za dworem. Nie dobra to sprawa... dość mamy ekonoma, cóż gdy nam jeszcze taki pan przybędzie... I tej starej pani szkoda! Źle! Juchimie! Nam także potrzeba radzić, żeby się jakie głupstwo nie zrobiło pod nosem. Ale jak tu się dowiedzieć, co oni szachrują, a podsłuchiwać niebezpiecznie.
Podchodził Juchim trochę, wziął czapkę, zawahał się i powiesił ją na kołku; podparł się w oknie i dumał jeszcze.
— Widać, że sobie Zapadnię obrali na swoje narady, nie pierwsza to już, nie ostatnia; drugi raz będę wiedział co począć, teraz potrzeba dać pokój.
Oka jednak z nich nie spuścił, usiłując wybadać wejrzeniem czego nie mógł uchem. Widocznie pan Alfred był silnie rozogniony i wzruszony, bo wywijał rękoma, zastanawiał się, rzucał i chodził, brał za włosy, przyskakiwał do ekonoma i zdawał się zarazem zniecierpliwiony, zły i zapalczywy. Boikowski z założonemi w tył rękoma, to na niego spoglądał gdy mówił, to go brał za rękę i coś mu podszeptywał, jakby go przekonywał.
Podsłuchajmy ciekawych zwierzeń tych panów.
Za ukazaniem się ekonoma, Alfred przybliżył się żywo do niego i zawołał:
— Domyślasz się już, domyślasz zapewne; dostałem stanowczą i wyraźną odmowę... ot coś zrobił!
— Juściż pewnie nie ja tego chciałem i nie jam to zrobił — rzekł zsiadając z konia ekonom; — ale ten przeklęty Derewiański i Stanisław, którego pan nie umiałeś ująć.
— A jakiem go miał ujmować? tańcować przed nim czy co? dawałem mu pieniędzy, nie wziął; w ręce go całować nie będę. Mówiłeś przecie, że masz taką przewagę nad panią, czemużeś jej lepiej nie usposobił?
— Nie żałowałem perswazji, ale to się wszystko rozbiło, ja nie wiem o co. Pani zmieniona, nawet dla mnie samego zimna, rozkazująca; o panu i mówić nic nie dała. Zaraz w początku zaparła mi usta tem: o panu Alfredzie proszę mi nic nie mówić.
— O! srogo, srogo się pomszczę! — zawołał chodząc i śmiejąc się Kalanka — choćbym miał zginąć sam; i na tym młokosie, i na tym starcu, i na wszystkich.
— Ale cóż? jak to było? — spytał ekonom.
— Jak? co ci o tem wiedzieć; dość, że mi jasno i wyraźnie odmówiła, a nawet dała uczuć, żebym poprzestał bywać w jej domu. Nie przestąpi progu waszego noga moja, chyba po zemstę, chyba na pohańbienie wasze... Mówiła ci co żona?
— Przyznam się panu, że choć bardzo mojej żonie wierzę — rzekł z wahaniem ekonom — ale to jest rzecz tak niebezpieczna...
Alfred stanął i rozśmiał się.
— Musi tak być! — krzyknął — ona jedna z nas ma głowę i radę na wszystko. Tak zrobię! Powiedz jej niech list poszle, niech wszystko gotuje, a z mojej strony porobię przygotowania... Księdza nawet zamówię. Ta baba i dziewczyna poznają komu śmiały odmówić.
— A jeśli się nie uda? — cicho szepnął Boikowski.
— No! to zawsze czas sobie i jeszcze komu będzie trzeba, w łeb wypalić.
Ekonom pobladł, a widząc gwałtowne wzruszenie, wzmagające się w Alfredzie, począł się już cofać; ten go zatrzymał.
— Jutro wieczorem będę u was — rzekł — naradzimy się o wszystkiem; teraz do domu! pamiętaj, żebyś mnie nie zdradził, dam ci na lat trzy, na cztery, na sześć lat Otręby, ale ona musi być moją, jakimkolwiek sposobem... musi! Muszę im pokazać, kto jestem! i jak się umiem pomścić.
To rzekłszy pobiegł szybko do bryczki, rzucił się w nią raczej niż siadł i pojechał cwałem do domu. Boikowski pozostał, konia trzymając za uzdę, kłopotliwie zamyślony.
— Sęk! — rzekł do siebie jadąc powoli — nie ma rady! poczęło się, trzeba kończyć; ale to niebezpieczny interes. Teresa mnie w niego uplątała, może być i źle. Otręby na lat sześć gratka dobra, dorobiłbym się majątku, bo chłopi zamożni i ziemia dobra, choć gospodarstwo zapuszczone... dobry kąsek! ha! Teresy w tem głowa! Byle tylko pannę porwać, muszą ją potem wydać za niego i kto inny jej już nie weźmie; wstyd, plama... pożenią, przyduszą i koniec. Kiedy ginąć to ginąć, a padać to z dobrego konia. Jeszcze powiedział na lat sześć... i dodał podobno: co zechcesz! Może utarguję na dziedzictwo! wówczas niech żyje pan Boikowski obywatel, dziedzic i tylko co nie widać podsędek! Trzeba szczęścia probować, wszak to i chłopi mówią: nie wziąwszy na duszę, nie będziesz miał w duszy...
Głos nagle blisko niego odzywający się rozbudził go z tych marzeń; ujrzał przed sobą żebraka, który z lasu ciągnął i pozdrowił go zwykłem: — Niech będzie pochwalony. — Przeląkł się pan Boikowski.
— Coś za jeden? co tu robisz? — zawołał impetycznie.
— Ja! a to wielmożny pan, słowo honoru, widzę nie poznał mnie! wszakżem miał szczęście...
— To ty Janie! co ty tu robisz?
— Przechadzam się wielmożny panie; czas i pora śliczna; przytem proszony jestem od przyjaciółki mojej Moszkowej (to dobra kobieta), żebym zaniósł kartelusik do Juchima; nie mogłem odmówić choć o kuli, gdyż Moszkowę lubię... słowo honoru...
— Oj! aż nadto ją lubisz...
— Nie można nadto kochać bliźniego! — sentencjonalnie rzekł Jan.
— A żyd to tobie bliźni?
— Cóż na to poradzić! takie prawo! Nie tylko żyd bliźni, ale żydówka bliźnia, a żydzięta bliźnięta...
Boikowski choć ponury rozśmiał się.
— Nie potrzymałbyś mi konia — rzekł — do wsiadania.
— Gdybyć wielmożny pan chciał mieć wzgląd na mój stan i wspomógł mnie, szczególniej na buty, których od dawna nie mogę sobie kupić, bo mi pieniądze giną, odważyłbym się do tego konia przystąpić...
— Cóż kiedy przepijesz co ci dam!
— Ja! panie! Ja! — wymówił Jan z takiem oburzeniem i zgrozą, że ekonom znając go, znowu rozśmiać się musiał i wprawiony w lepszy humor, zdobył się na dziesięć groszy.
Jan obejrzał datek, wziął go w zęby, potrzymał konia, którego ekonom dosiadł zręcznie, ukłonił mu się i Boikowski poleciał.
Pijak weselszem poglądając nieco okiem na karczemkę, dążył ku niej podśpiewując i machając kijskiem.
— O to szelmów żydów z mańki zażyję! — mówił do siebie — naprzód mi wódki dać muszą i sporo... potem dziesiątkę im moją pokażę i sprawię sobie bankiet na wieczór; w ostatku nie wezmę odpowiedzi, póki mi z rana co nie dadzą. Nie będę miał skrupułu, nie mieli i oni litości! antychrysty!
— Jest Juchim? — spytał we drzwiach wchodząc zamaszysto.
— Nu, nu! a jak jest to co? — rzekł żyd szydersko mierząc go oczyma.
— Mam do ciebie karteczkę romansową od pani Moszkowej, o skóry co to wiesz... ale Moszkowa zgodziła się ze mną trzy kieliszki, naprzód dawaj wódkę...
— A gdzież karteczka?
— Jest, ale nie dam póki nie wypiję; uchodziłem się za waszą sprawą...
Juchim zmierzył go od stóp do głowy.
— A jak kłamiesz? — spytał.
— Nie wierzysz? to nie dawaj wódki, nie oddam kartki.
Zawołano Surę i wkrótce przypuszczony do flaszy, Jan z rozkoszą i cmoktaniem wychylił swoje trzy kielichy, jeden po drugim. Zmora zazdrośnie na niego poglądał, a bardziej jeszcze Naścia, której się nawet głębokie wyrwało westchnienie.
W tem, gdy Jan usta ocierał i kartelusika szukał, zbliżył się do niego z nienacka Juchim i rzucając ramieniem rzekł z cicha:
— Ja ci dam jeszcze trzy kieliszki, tylko mi powiedz, co oni tam z sobą gadali?
Jan pobladł i cofnął się.
— Co? kto? gdzie?
— Nu! udawaj zdrów! nibym ja ciebie nie widział, jakieś podsłuchiwał z za krzaka!
— Ja? kogo?
— A wej! gadaj, a nie, to Boikowski wiedzieć będzie...
Jan poskrobał się w głowę.
— Żydku kochanku — rzekł — bardzo lubię wódkę, to prawda, to nawet poniekąd mnie gubi; ale żebym za kieliszek miał być donosicielem twoim, z tego nic nie będzie.
— Nu! a pół kwarty? — kusił żyd.
— Ani nawet.
— A kwartę!
Zastanowił się Jan: — Daj garniec — rzekł po cichu.
— Dam garniec.
— Postaw mi go tutaj! — filuternie dodał żebrak.
Sura, na którą kiwnął, nalała i postawiła na stole, objął go rękami Jan i z iskrzącemi oczyma począł szybko:
— Nie bardzom ja dobrze słyszał o co się tam oni sprzeczali... Pan sam mówił, że mu ktoś czegoś odmówił, że musi mieć, kat wie co, że się pomści. Boikowski tchórzył, a jutro wieczorem postanowili zjechać się na folwarku.
Żyd podumał.
— No! — rzekł — pij swój garniec, nie odbiorę ci go choć mi wszystkiego nie chcesz powiedzieć; ale jutro rano jeśli się nie zalejesz, idź do pana Stanisława do dworu i jemu wszystko a wszystko co słyszałeś, opowiedz. Rozumiesz?
— Do Stanisława Skiby! Nie pójdę do tego człowieka — rzekł heroicznie żebrak — słowo honoru, jest to dusza niska, żałuje mi kieliszka...
— Pójdziesz i powiesz mu, da ci za to nie jeden.
— Ręczysz za niego?
— Ręczę, jak nie on to ja. Tylko dobrze zapamiętaj coś słyszał, i powiedz mu lepiej niż mnie.
Jan zniecierpliwiony gawędą, która go odrywała od garnca, chwycił naczynie i poniósł do pierwszej izby. Powąchał wódki i postawił ją.
— Samemu pić — rzekł w duchu — dobrze jest, bo się więcej wypije, ale smutno... Słuchaj Zmoro i ty Naściu, choć jesteście chłopi a ja szlachcic, chodźcie i siadajcie ze mną; ja częstuję, znajcie pana! Suro! niema djablico, dawaj chleba i soli, zapłacę.
Zmora z fajką i Naścia z kądzielą przybliżyli się nie bez uszanowania, do stołu żebraka i bankiet się rozpoczął, a Jan podżegnięty wódką, w długie się zapuścił opowiadania o djabłach, które dopiero późno w nocy zakończył upadając pod ławę.
Nazajutrz rano, Stanisław wedle zwyczaju swego, z pacierzem codziennym szedł do ogrodu. W końcu jego była darniowa ławka, od której przez sploty gałęzi widać było krzyż nad drogą; tu on zwykle w lecie siadał odmawiać długie godzinki i litanje swoje, nim powstawali państwo i zapotrzebować go mogli. Już się było słońce podniosło i dopiekać poczynało, gdy drogą ujrzał żywo bardzo idącego ku sobie Jana. Modlitwa była skończona, dumanie ledwie poczęte, wstał i uśmiechając się zapytał:
— A przecieżeś tu nigdy być nie miał?
— Nie byłbym, ale jestem przysłany — dumnie odparł Jan.
— Od kogo?
— Od Juchima.
Tu opowiedział starcowi zdarzenie wczorajsze i urywki rozmowy, które mu pijaństwo spamiętać dozwoliło; ale z tego wszystkiego prócz stosunku Alfreda z Boikowskimi i jakiegoś knucia, nic wysnuć nie było można. Pobladł stary sługa i w pierwszej chwili rzucił się pędem ku dworowi, ale się rychło opamiętał i począł zimniej obmyślać co począć... Stanisław z mowy żebraka nic pewnego i stanowczego nie mógł wywnioskować; musiał się starać o nowe objaśnienia, bo na nich chciał coś zbudować.
Im niebezpieczeństwo zagrażające mniej jest poznane, im mniej objąć je możemy, tem większy strach wzbudza. Stanisław byłby się może tak bardzo nie uląkł, wiedząc o szalonych zamiarach Kalanki; nie mogąc ich dojść, przeraził się ogromnie. W pierwszej chwili chciał biedz do pani, powiedzieć jej wszystko, wypędzić Boikowskiego; ale miałże słabą kobietę nastraszyć, nie wiedząc sam dobrze co groziło? Rozwaga kazała się wstrzymać i siedzieć.
Żebrak już się był usunął do kuchni, a Stanisław myślał i myślał co robić. Podsłuchy tajemne były dla niego niepodobieństwem; wiek i uczucie godności własnej odwodziły go od nich. Mógł walczyć otwarcie, nie potrafił śledzić zdradliwie. Powstał z modlitwą w ustach, spokojniejszy nieco, Bogu ufając, postanowiwszy jakkolwiekbądź najsilniej strzedz dworu, panny, i wszystkich kroków Boikowskiego z oka nie spuszczać.
Powlókł się starzec do domu i cały ten dzień prawie zszedł mu na modlitwie, przerywanej domysłami najdziwniejszemi; ale mógłże się kto intrygi osnutej w tak dziwny i ohydny sposób domyślać?
Wieczorem chodziło mu bardzo o to, żeby się przekonać, czy pan Alfred przyjedzie do Boikowskich; musiał więc użyć do tego Jana i posadził go na straży; a około północy żebrak przyszedł z oznajmieniem, że istotnie ktoś konno po cichu przybył na folwark, i wszedł do izby ekonomowej, w której się jeszcze świeciło.
Podwoił troskliwości i straży około domu starzec, sam się przeniósł do kredensu, wziął z sobą Maćka, położył Jana w ogrodzie i oka nie zmrużył.
Wyobrazić sobie niepokój starca, który trwał i przez dni następne, podwojony jeszcze oczekiwaniem czegoś niezbadanego i pojąć co się w poczciwej jego działo duszy, trudno zaiste, bo nie wiem czy kto jak on umiał cudze dobro cenić i na cudze pracować jak na swoje. Najniepodobniejsze do uskutecznienia zamiary chodziły mu po głowie; chciwie pragnął bliżej się dowiedzieć o knującym spisku, ale zbyt był poczciwy, zbyt wahał się w wyborze środków, by idąc prostą drogą, mógł na kryjącą się w ciemności trafić zasadzkę.
Tymczasem na wieczornej tajnej naradzie, zburzony i gniewny Alfred zgodził się już całkiem na wnioski pani Boikowskiej, tryumfującej że wnioski swoje przyprowadzi do skutku. Ona sama podjęła się ułożyć i napisać list zmyślony, a przez Frunię, którą piękny złoty łańcuszek całkiem na stronę Alfreda pozyskał, dostawszy piosnki przepisanej ręką Bolesława, obiecywała nawet udać charakter jego. Boikowski nie umiał się temu oprzeć, ale nie pochwalał wcale zuchwałego kroku, który go przerażał; czuł on całą wielkość występku i odpowiedzialności jaka mu groziła... Strach starczył za cnotę.
Nazajutrz karteczka następująca znalazła się w tualecie Justysi pod poezjami Zaleskiego:
— „Są cierpienia nad wszelką cierpliwość, na nie musimy szukać ratunku, choć przeczuwamy, że w nich nowych cierpień może być niebezpieczeństwo. Nie zlitujesz się nademną ani nawet słowem odpowiedzi? Przebacz mi pani zuchwalstwo, popełniłem je w chwili szału... O! gdybyś miała tyle litości w duszy, ile ja rozpaczy?

B...“

Głupi ten liścik kosztował Teresę całodzienną prawie pracę; układała go mozolnie razy kilka coraz inaczej; nie udawał się jej, wreszcie przepisała go ze starego jakiegoś romansu, starannie wynaśladowała charakter, do czego miała prawdziwy talent, i złożywszy oddała Fruni, nie bez niespokojności oczekując skutków pierwszego kroku, bo ten stanowić miał o wszystkich następstwach.
Wieczorem Justysia przyszedłszy się rozbierać, znalazła zwitek pod książką; nie domyślała się co znaczył, wzięła go w początku za jakąś zapomnianą modlitewkę, a wyczytawszy pierwsze wyrazy, pobladła i krzyknęła.
Służąca rozbierała ją właśnie; odwróciła się do niej cała spłoniona, drżąca z zapytaniem:
— Co to jest?
— Nie wiem, pani.
— Kto tu położył ten papier?
Frunia surowością pytania przelękła, coraz bardziej tracąc przytomność, spuszczając głowę, powtórzyła raz jeszcze: — Doprawdy, nie wiem pani; nikt tu nie chodził prócz mnie i Stanisława, a ja o niczem nie wiem.
— Nie ty położyłaś tu tę karteczkę?
— Czyż jabym śmiała? proszę pani... ja ani wiem... ale cóż to jest?
Justysia, widząc tak stanowczo zapierającą się służącę żywo schowała papier; pomyślała, że to być może nierozważnym krokiem starego sługi, bo wiedziała jak Bolka kochał; przykre to na niej zrobiło wrażenie, przestraszyło ją, ale nic nie powiedziała więcej, bo że Stanisław położył tę kartkę, to już niejako w jej oczach krok dziwny, nieuważny, czyniło tylko zbyt śmiałym, ale nie występnym.
Poczęła rozmyślać, westchnęła, odczytała list raz jeszcze; nie poznaje w nim Bolka, i zbliżywszy do świecy spaliła go, postanowiwszy nic nie odpowiadać, a Stanisławowi ani matce o tem nie wspominać. Frunia, krzątając się koło swej pani widziała wszystko, wyczytała w jej oczach przestrach, gniew, obrazę, boleść, rozwagę, niepokój, i w pierwszej chwili popłochu zrzekła się dalszej służby dla pana Alfreda. Ale w miarę jak Justysia ochłonywała z wzruszenia, otrząsała się z uczucia podbudzonego, Frunia widząc, że niebezpieczeństwo mijało, nabrała po trosze odwagi.
— To dobrze! — zawołała w duchu — na pierwszy raz musiała się strapić, nastraszyć, pewnie nawet nie odpisze; ale spaliła... widać że nic Stanisławowi nie powie. Za drugą karteczką oswoi się i wszystko już pójdzie dobrze.
Justysia klękała do pacierza z bijącem jeszcze sercem i rozognioną marzeniem głową, gdy Frunia porwawszy jej suknie, ostatnie na nią rzuciwszy wejrzenie, wybiegła chyżo zdać sprawę spólniczce ze spełnionego zlecenia.
Teresa czekała na nią w ogrodzie.
— A cóż? a co?
— A! byłam w strachu okropnym i panienka srogo mnie pytać poczęła, rozgniewała się...
— Rozgniewała! o! to źle, ale nie zaniosła do matki?
— Nie.
— No! to wygrana nasza; w drugim liście wspomni się pierwszy, to drugiego już pokazać nie będzie mogła.
— Ale ja, broniąc siebie, musiałam jej dać do zrozumienia, że to chyba podrzucił Stanisław.
— O! jakieś zręczna! doprawdy, jużem się takiego wykrętu paradnego po tobie nie spodziewała, przepysznie! doskonale! I cóż zrobiła z karteczką?
— Spaliła ją.
— Przeczytawszy?
— Dwa razy.
— Jakże była, smutna czy rozgniewana?
— Niespokojna i poruszona, a z początku gniewała się dobrze.
— To naturalnie; pierwszy taki list, który w życiu odbiera kobieta, musi niepokoić, a zatem wszystko prześlicznie.
— A! a! ja jeszcze drżę.
— Widać Fruniu, żeś w pierwszem polu jeszcze — rozśmiała się ekonomowa. — O! niebój się, ostrzelasz się potem; dziecko z ciebie, chodź do mnie naradzimy się co robić.
Pobiegły na folwark; w tejże samej chwili Stanisław z różańcem nadszedł, dwór i ogród wedle zwyczaju oglądając; posłyszał głosy kobiece, dotarł do furtki, ale w ciemności nikogo dojrzeć nie mógł. Nie smakowały mu te nocne wycieczki, pokręcił głową, postanowił pilnować się baczniej jeszcze koło domu i wziąwszy pod swe rozkazy Maćka z Janem, długo spać się nie kładł, żeby dojść kto z folwarku będzie powracał. Ale Jan i Maciek prześlepili przemykającą się Frunię, a Stanisław był z drugiej strony, gdy do garderoby wpadła i cicho omackiem rozebrawszy się, do łóżka wskoczyła.
Dzień następny postanowiono przeczekać, dobrze uważając, jaki skutek na panience zrobi podrzucony listek. Frunia kręciła się koło niej od rana, czytając w jej oczach, odgadując myśli. Justysia była tylko smutna i zamyślona. Stanisławowi, który wedle zwyczaju przyszedł jej powiedzieć dzień dobry i posprzątać w jej pokoju, pierwszy raz w życiu odwróciwszy się od niego, odpowiedziała tak sucho, z tak widoczną niechęcią, że starzec popatrzywszy na nią długo, stanął osłupiały na miejscu, i wyszedł ze łzami w oczach.
— O mój Boże — rzekł, rzucając szczotkę w kredensie — cóżem ja nieszczęśliwy mógł mojemu dziecięciu zawinić, że ono już się odemnie odwraca? Nie! to nie może być i toby była sroga niesprawiedliwość, i za ciężki żal dla mnie... śmierć może. Wszakżem słowa jej nie powiedział? wszakżem się w niczem nie sprzeciwił?
To mówiąc rozbierał napróżno wszystkie swoje czynności najdrobniejsze i winy w nich znaleźć nie mógł.
— Ha! — dodał w końcu — boleść jest zwykle niesprawiedliwą; biedne dziecko cierpi i wszystkich oskarża o to... potrzeba znieść, ona sama pomiarkuje, jak mnie pokrzywdziła.
Wieczorem gotował się Stanisław do przechadzki z Justysią wedle zwyczaju, i pierwszy raz dano mu znać, że panna pójdzie sama z Frunią.
Ta wiadomość raziła go jak piorun i przestraszyła niewymownie; zadrżał, zastanawiał się, potoczył obłąkanemi oczyma, załamał ręce i upadł na krzesło wołając:
— Co to jest? co to się stało?
Chwila rozmysłu dodała mu odwagi.
— Chcesz czy nie chcesz, pójdzie za tobą Stanisław choć z daleka — rzekł do siebie — nie bardzo ja wierzę temu trzpiotowi Fruni; powlokę się za niemi tak, żeby mnie nie widziały.
Jak powiedział tak zrobił, i kryjąc się za płotami, za krzewami, za domostwy, wywlókł się smutny za swojem dziecięciem, z sercem pełnem trwogi i żalu.
Frunia tymczasem korzystała ze swego niespodziewanego zbliżenia do panienki; z cicha, ostrożnie, zdala poczęła mówić o Bolku. Milczała w początku Justysia, czując, że takie uczucie jak miłość nie odkrywa się przed lada powiernicą; — ale dała mówić dziewczynie, a ta uzuchwalona, wprowadziła ją w obojętną na pozór ale dwuznaczną rozmowę.
Stanisław, idący z daleka, nic nie słyszał, żywą jednak rozmową niepokoił się wielce i niewiem czyby był wytrwał, gdyby przechadzka nieco dłużej przeciągnęła się. Justysia sama skróciła ją i zawróciła się do domu. Stary sługa zaczaił się pod pochyloną wierzbą, przepuścił swoje dziecko, i znów powoli szedł ku domowi za niemi.
Skoro wróciły, Frunia co najspieszniej poleciała na folwark, donosząc jak się to szczęśliwie stało, że odtąd razem odbywać będą przechadzki, że mogą zabłądzić, że najłatwiej będzie Justysię pochwycić...
— A więc tu niema czego dłużej zwlekać — krzyknęła Boikowska. — Jutro niech Alfred stawi się wieczorem z powozem i kozakami w brzezinie pod okopami; ty pannę naprowadzisz, namówisz do przechadzki o zmroku... i...
— Jakto? tak zaraz, jutro? — spytała dziewczyna — tak nagle?...
— Do czegoż to dalej odkładać? doskonale się składa wszystko; listownie trudnoby ją było namówić, tym sposobem to samo się zrobi. Byle ona godzinę była w jego ręku, będą musieli wydać ją za niego.
Judasz-Frunia zbladła i zawahała się.
— A moja Tereso, to tak prędko być nie może; wszak inaczej ułożyłyśmy się.
— No, a inaczej zrobimy — podchwyciła ekonomowa. — U niego wszystko być musi gotowe, dziś nocą znać mu damy; koło okopów żywej duszy nigdy nie ma, zwłaszcza o zmroku, bo ludzie utrzymują że tam straszy; więc choćby krzyczała nikt nie posłyszy... droga na Zapadnię także pusta... tam traktem nie tak to już daleko do Otrębów. Ale i ty z nią pojedziesz?
— I ja z nią?
— Musisz! — po namyśle zawołała z przyciskiem Teresa; — ja tak chcę i wiem dla czego... Tobie nie wypada jej opuszczać, ani się tu zostawać... Zresztą, mnie tak potrzeba, pojedziesz z nią.
— Zmiłuj że się, ale nie jutro?
— Tu nie ma co odkładać; co prędzej to pewniej, właśnie dobrze kiedy Stanisław z nią nie chodzi, a to długo nie potrwa.
— Mnie się zdaje, żem go dziś opodal za nami przesuwającego się widziała.
— No, to jutro poślemy go do miasteczka. — Frunia ciągle przestraszona natarczywością ekonomowej, drżąca usiadła na kanapie i rozpłakała się.
— Boże! jakież z ciebie dziecko — klaskając w dłonie krzyknęła Teresa — patrz się na mnie i ucz się! Niczego w życiu obawiać się nie potrzeba, inaczej lepiej od razu do klasztoru.
— Dobrze wam mówić, ale ja tam będę.
— A cóż ci się stanie? nie o ciebie przecie chodzi.
— Gorzej daleko.
— Tak to rozumiem; wolałabyś żeby to było z tobą. No! ale tymczasem potrzeba i drugim dopomódz. Ja ręczę za pana Alfreda, że ci się potrafi odwdzięczyć i da parę tysięcy posagu.
— Bo właściwie bezemnie by nic być nie mogło — ocierając zapłakane oczy odezwała się Frunia.
— Niezawodnie! — z szyderskim śmiechem poparła Teresa — ty zrobisz wszystko, tobie to będzie winien; ale nie cofajże się i nie odkładajmy. Idę do męża i wyprawi go zaraz do Otrębów na całą noc, bo posłaniec i kartka zdradzić mogą. Nim pojedzie, trzeba żeby się postarał wprzód Stanisława wyprawić do miasteczka.
— Panie Michale — zawołała przez okno — chodźno tu proszę, chodź, a żywo!
— A co? — spytał.
Żona pociągnęła go do drugiego pokoiku i poczęła żywo, gorąco szeptać mu na ucho, kończąc głośniej:
— Zwijaj się, im prędzej skończym tem lepiej. Co ma być niech będzie zaraz!
Boikowski, choć mu to w smak nie było, rad nie rad musiał posłuchać; namyślił się trochę, pomarudził, w nadziei, że może co przeszkodzi; wreszcie, kazawszy sobie osiodłać konia, poszedł do dworu, namyślając się, jak na jutro Stanisława odprawić. Nim przeszedł sad i ogród, wynalazł środek, i śmielszym krokiem posunął się do pokoju pani, która go zimniej niż zwykle przywitała, mierząc okiem nieufnem. W twarzy poczciwej a słabej kobiety malowała się i bojaźń, jaką natchnęli ją ludzie, i nieco dawnej życzliwości, zaufania, które powrócić pragnęło.
— Cóż tam panie Boikowski? — spytała go powolnie.
— To, proszę Jaśnie pani, wynikła mi pilna potrzeba posłania do miasteczka kogo pewnego. Jabym sam pojechał, ale jutro muszę koniecznie oddalić się dla dopilnowania osobiście kosiarzy co na Medweżnem kosić będą, a tu po pieniądze nie mam kogo posłać. I to pilne, i to pilne...
— Jakto? czyż nie masz kogo zaufanego z gospodarzy?
— Wszystko to, z pozwoleniem jaśnie pani, hałastra i łajdactwo; upije się, zgubić może, a to grosz nie mały... Juchim dał nam kwit na tysiąc złotych do miasteczka, do swego szwagra Icka.
— Możebyś po te pieniądze sam pozajutrze pojechał?
— Nie można pani i godziny zwlekać.
— Więc kogoż tu wyprawić?
— Może jaśnie pani poszle pana Stanisława; koło dworu nic tak pilnego nie ma, mógłby się dla potrzeby skarbowej trochę przejechać; to taki pewny i stateczny człowiek.
— Spodziewam się! z niejaką obrazą, że go chwalić śmiano w taki sposób, — przerwała wdowa. — Jednak mi żal starego za tem trząść; to nie jego rzecz.
— Wypoczywa dosyć; może też jaśnie pani posłużyć choć raz.
— Dość się też napracował — krótko odparła Żacka. — Ale waćpan jestżeś tak bardzo nad Medweżnem potrzebny?
— Już moi kosarze poszli.
— A gumienny?
— Chory, jaśnie pani.
Wdowa zamilkła.
— Spytam Stanisława i przyszlę o tem waćpanu oznajmić.
— Ja tylko jaśnie pani tę uwagę ośmielam się jeszcze uczynić, — dokończył Boikowski — że jeśli nie poszlemy jutro, może być egzekucja...
Na sam ten wyraz, wdowa lękając się egzekucji nadewszystko, choć jej nigdy nie doświadczyła, bo zawsze opłacała się nawet od tych, które ją spotkać nie mogły, dodała pospiesznie:
— Dobrze, dobrze, powiem Stanisławowi a pewnie pojedzie.
Boikowski, nie czekając reszty, położył papierek na stole, skłonił się żywo i odchodził.
— A waćpan kiedy jedziesz? — spytała go już w progu odchodzącego pani Żacka.
— Zaraz, jaśnie pani, żeby do dnia być nad Medweżem.
— Na całą noc?
— Tak jest, jaśnie pani.
Drzwi się zamknęły i wnet dziewczynka pobiegła po Stanisława do oficyn. Klęczał on przed swoim ołtarzykiem, gdy główka kawiarnianej dzieweczki ukazała się w drzwiach roztwartych i przerwała mu litanję słowy, których był przywykł słuchać całe życie:
— Panie Stanisławie, do pani!
Dokończył żywo i powstał stary, rad, że go zapotrzebowano; ale im bardziej zbliżał się ku pokojowi, gdzie była Justysia, do której miał żal srogi i głęboki, tem więcej odstępowała go odwaga. Po tak niespodzianej zmianie ukochanego dziecięcia, które na ręku wypiastował, wszystkiego się już złego spodziewał; jakiś niepokój nieskreślony nim miotał. Ze drżeniem otworzył i wszedł po cichu, pokornie, bojaźliwie, ze spuszczoną głową, ze wzrokiem w ziemię wbitym.
— Co pani każe?
— Ot widzisz, mój Stanisławie, jak to się czasem ludzie na ludziach nie znają... Zawsze ku Boikowskiemu masz jakąś niechęć, a on o tobie najlepiej mówi... i nie tak opieszały jak powiadasz; na całą noc pojechał na Medweże; ale ciebie mój drogi chce pchnąć za interesem do miasteczka.
Stanisław uczuł, jakby go co nagle kolnęło; ta wyprawa jego do miasta tak niezwykła, tak dziwna, przy niebezpieczeństwie, którego się zawsze obawiał, przy tajemniczem z nim postępowaniu Justysi, przestraszyła go niezmiernie.
— Mnie! — wybąknął głosem drżącym.
— Tak, ciebie kochanku, bo to rzecz o pieniądze, i dosyć, jak dla mnie, znaczne a pilne; nie ma ich komu przywieźć.
Stanisław głowę spuścił jeszcze bardziej, zadumał się, coś mu mówiło wewnątrz, że w tem była zdrada. Ale cóż miał począć? Miał-że się ze swą obawą wydać i przestraszyć wdowę, nie mogąc się jej wytłumaczyć czego i czemu się obawiał?
— Więc cóż? pojedziesz, mój kochany Stanisławie? — spytała go łagodnie.
— A pojadę! — nagle myśl jakąś powziąwszy rzekł stary sługa — jak skoro pani każe, najchętniej.
— Bardzo ci dziękuję... Idź sobie zaraz spać, wypocznij, a jutro raniuteńko ruszaj i powracaj co najrychlej.
— Gdzież kwit?
— Oto leży na stole; przywieziesz mi tysiąc złotych.
W milczeniu wziął papier sługa, ukłonił się i wyszedł co prędzej, by ukryć swe pomięszanie coraz widoczniejsze, a na pozór niczem nie spowodowane. Spiesznym krokiem ruszył do swojej izdebki, ukląkł, bo tak się zawsze gotował do każdej ważniejszej czynności, a uderzywszy się silnie w piersi kilka razy, wstał, przeszedł się, potarł czoło i zawołał Maćka.
Maciek stawił się żywo, ocierając zatłuszczoną gębę.
— Ruszaj na folwark i spytaj kto mnie jutro do miasteczka powiezie, a proś, żeby furmanka była do dnia.
— Zaraz panie!
Z kopyta, galopem pobiegł poświstując kuchta, rad, że miał zręczność przebiegać się trochę; po drodze wywrócił parę razy koziołka, wszystkie gałęzie wiszące nad głową pozaczepiał, każdy kamyk podrzucił, przez furtkę susem przesadził i wpadł tak na folwark, że niosącą samowar Matrunę o mało nie obalił.
Nie bawił i minuty i już na powrót z odpowiedzią spieszył, równie wesoło i równie żywo; ledwie Zdrowaś Marja miał czas zmówić stary Stanisław, już Maciek znowu stał we drzwiach.
— No, a co?
— O! złe panu konie dają — rzekł kuchta — wszak to Wasyl Neczaj z panem ma jechać.
Stanisław głową pokiwał.
— A kazał-żeś, żeby był rano?
— Ekonom powiedział: Ja jego tam wyganiać nie będę, bo sam z domu jadę.
Starzec wziął za kij i czapkę.
— Pójdę — rzekł zamykając izbę — rozmówię się z nim sam, tymczasem zawołaj mi Jana; powrócę zaraz, niech tu na mnie czeka.
Maćkowi bardzo pięty świerzbiały znowu tak w skokach pobiedz do sadu; ale szedł jedną drogą z panem Stanisławem, musiał się więc miarkować. Najpocieszniejszy w świecie był widok tego chłopaka, który szedł wprawdzie noga za nogą, ale dla nadania sobie ruchu, potrząsał dziwacznie niemi, ramionami ruszał, głowę podnosił i przechylał i cały był w najgwałtowniejszych konwulsjach niecierpliwości, dopóki nie mógł minąć Stanisława. W miejscu gdzie się rozchodziły ścieżki, jak piorun rzucił się naprzód i znikł w krzakach. Starzec obrócił się tylko, domyślając co za szatan przeleciał, ruszył ramionami i szedł dalej powoli ku folwarkowi.
Już był u furtki, która na dziedzińczyk wychodziła, gdy za płotem ujrzał ekonoma siedzącego na koniu, a przy nim stojącą i żegnającą go Andromakę.
Oddalili się byli widać od budynku folwarcznego, żeby ich rozmowy nie słyszano, a wpadli pod ucho starego sługi, który znęcony kilką słowy, zastanowił się.
Teresa mówiła do męża:
— Niechże się stawi zawczasu... Stanisław nie rychło powróci... nie ma się co obawiać.
— Powiem, powiem — odparł Boikowski — jeżeli go zastanę.
— Posyłaj po niego gdzie chcesz... zręczność jedyna... jutro koniecznie...
Stanisław stał jak wryty, każdy dochodzący go wyraz wbijał mu się w piersi głęboko, tkwił w sercu. Nie darmo widać chciano go wyprawić i były jakieś zamiary... ale jakie? odgadnąć było niepodobieństwem. Domyślać się mógł tylko, że odjazd jego, wyrachowany i uradzony, miał do czegoś posłużyć.
Na chwilę w głowie się zawróciło staremu Stanisławowi; nie wiedząc co się stać miało, zaradzić było tak trudno!! wszakże nie myśląc już mówić z Boikowskim, szybko cofnął się nazad do swojej izdebki, rozbierając jak miał postąpić.
— To pewna — rzekł w duchu — że ja jechać nie mogę; ale żeby źli ludzie nie wiedzieli o tem, muszę uczynić jak gdybym jechał, ukryć się na dzień cały i nie spuszczać z oka panienki i pani. Będę czuwał. Nieźle byłoby, żeby mi kto w pomoc przybył, ale kogo tu wezwać?
Zadumany starzec doszedł tak do oficyn, a na progu zastał Jana, który w nadziei kieliszka, na pierwsze słowo Maćka przywlókł się na rozkazy pana Stanisława, wiele go już teraz szanując, bo miał sobie zapewnione owe trzy prawem przepisane kielichy, a wynalazł sposób wyrobienia sobie podstępnie dwóch jeszcze u panny Kunegundy, co stanowiło bardzo już przyzwoitą całość.
— A co tam pan rozkaże? — spytał na progu, bo nie śmiał dalej wchodzić.
— Chodź do izby i drzwi zamykaj — rzekł Stanisław poważnie.
— Jakto? do izby? — wybąknął Jan zdziwiony.
— A tak! choć mi izbę zapowietrzysz, cóż robić?... A jak się tam ma twoja noga po smarowaniu?
— Trochę lepiej, bardzo dziękuję; ale mnie szczególnie służy wódka... z mydłem.
— Ba! ba! dość masz już tej wódki we środku, nie potrzeba jej na wierzch. Czy możesz przejść choć kilka kroków bez pomocy kuli?
— Kilka kroków mogę, byle kijaszek.
— Słuchaj-że Janie — ciszej dodał Stanisław — użyję cię jako uczciwego człowieka, do bardzo ważnej sprawy, sprawy dla mnie głównej, bo tu chodzi o moją panię i o moją panienkę. Jeśli mi się dobrze sprawisz, póki życia twego będziesz miał chleba kawałek, za to ci ręczę, choćbym ci miał swój oddawać... a jeśli się upijesz...
— Wy bo mnie panie Stanisławie zawsze, zawsze posądzacie, — zawołał z żalem Jan — czyż ja już naprzykład taki jestem pijak, nie przymierzając jak Jacenty, albo Piotr... Ja kiedy wiem, że nie można, to nie można i koniec; a że czasem sobie pozwolę w kompanji...
— Tak, a nuż cię znów ten djabeł pokusi?
— Mam na to sposób; na czczo tylko zmówię pacierz i już tego dnia...
— A czemuż codzień tego nie czynisz?
— Ha! — rzekł wzdychając Jan — czasem szatan bestja mocniejszy nademnie.
— Ale jutro nie zdradzisz? nie zawiedziesz?
— Już ręczę, że się sprawię.
— Słuchaj-że dobrze: weźmiesz mój cały ubior, kule porzucisz i otuliwszy się dobrze, siądziesz na wóz, który po mnie rano zajedzie. Mnie potrzeba zostać w domu, a chcę, żeby ludzie myśleli, żem pojechał. Ty mnie masz zastąpić. Neczaj będzie miał dyspozycje zawieźć cię do miasteczka, ale ty go skierujesz za wsią do Kluków.
— Do Kluków?
— Tak jest; pojedziesz co sił w koniach, a oddawszy we dworze kartkę panu Bolesławowi, wracaj sobie choćby powoli.
— A jeślibym go nie zastał?
— To będziesz miał drugą kartkę do pana Derewiańskiego. Zrozumiałeś mnie dobrze?
— Juściż zrozumiałem — rzekł Jan — ale wierz pan czy nie, przyznać się muszę, jest coś takiego we mnie, że ja nigdy tak doskonale i czysto nie obejmę rzeczy, jak po kieliszku.
— Mój Boże, jakżeś ty bezwstydny!
Jan ukłonił się tylko; Stanisław z westchnieniem dobył butelki, nalał i począł powtarzać swoje rozporządzenia. Teraz istotnie widać było, że pijak rozumieć poczynał; bo po otarciu ust, nadzwyczaj uważnie wlepiał oko w Stanisława, potrząsał i ręką i głową, potwierdzając każde jego słowo.
— W dodatku — rzekł stary — jeśliby cię kto spotkał a chciał pytać i zapraszał w gawędę choćby wódką...
— Choćby miodem — poparł Jan.
— Jedź i nie wdawaj się z nikim, ani koniom nie odpoczywaj przy karczmach.
— A jakby się bardzo zmęczyły i miało być, uchowaj Boże! jakie nieszczęście?
— Niech będzie co chce, ty nie stawaj nigdzie.
— Słowo honoru, to dosyć!
Nie mógł widać inaczej sobie poradzić Stanisław, ale używszy Jana równie był niespokojny jak wprzódy; chodziło mu po głowie jego nałogowe pijaństwo, obawiał się żeby go co nie zatrzymało, i późno w noc zawołał drugiego swego pomocnika Maćka.
Maciek na rozkazy starego był zawsze w gotowości, zwłaszcza do posyłki; nagotowane już były dwie karteczki do Bolesława i Derewiańskiego; z niemi w ręku oczekiwał Skiba na kuchtę.
— Słuchaj Maćku — rzekł — sprawisz ty mi się, gdy cię do czego ważnego użyję?
— Choćby w ogień, panie!
— Ba! kuchcie to nie straszna rzecz — odparł stary — a w wodę? — spytał ze smutnym uśmiechem.
— Choćby i w wodę, jak pan każe.
— Pojedziesz mi zaraz nocką?...
— O! pojadę.
— Słuchajno wprzódy; pojedziesz do Kluków. Ale... umiesz-że siedzieć na koniu?
— Prawdę powiedzieć nie jeździłem, ale bylebym siadł, to wiem, że potrzeba poganiać i trzymać za cugle, a kolanami się przyciskać...
— Jakto! tyle tylko wiesz! o niedobrze!
— Niech pan będzie spokojny, to nie trudna rzecz, ale konia, żeby tylko konia!
— Konia ci da gumienny, zaniesiesz mu znaczek odemnie; siądziesz zaraz i na całą noc...
Maciek pochwycił kartki, a ledwie je miał w ręku, drzwiami trzasnąwszy poleciał. Ledwie go Stanisław przywołać nazad potrafił dla dodania, żeby konia tak brali, aby nikt o tem nie wiedział i nie widział; Maciek jak stał, w koszulinie, w spodniach, bez czapki, bo jej nigdy nie miał, bosy, bo z butami się nie widywał chyba zimą, pognał co najprędzej do folwarcznej stajni, wprost z tamtąd wybierając się ruszyć.
Stanisław nieco spokojniejszy w zwykły sposób spędził resztę wieczora.
Niebezpieczeństwo tak było nieokreślone, tak niedocieczone, że wzywając pomocy której potrzebę przeczuwał, Stanisław nie bardzo wiedział jak pisać; na myśl mu jakiś gwałt jednak przychodził i zażądał od Bolesława i Derewiańskiego, aby z kilkoma ludźmi uzbrojonymi przybyli.
Szczęściem dziwnem, nie mogąc ich wzywać do dworu na pewno, chciał mieć tylko w odwodzie na wypadek; prosił więc, aby ukryci pod okopami czekali na dalsze oznajmienie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.