Sto djabłów/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieś! czarodziejski wyraz dla tych, którym Bóg dał urodzić się, żyć, młodość przepędzić w zieloném gnieździe wśród słowików śpiewu, chóru całego stworzeń... w blasku jéj poranków i wieczorów, w półmroku jéj nocy gwiaździstych!
Wieś czarowne słowo, tajemnicze... w którém jest przypomnienie raju i coś z boleści wygnania. Tu żywot człowieczy płynie jakoś powolniéj, rozmyślniéj, a dusza ma czas rozmówić się z Bogiem.
Nigdzie wieś piękniejszą nie była a srożéj okłamaną jak w Polsce. Nie godzi się dziś stawać w obronie patrjarchalnych wsi rządów, téj pierwotnéj epoki jéj rozwoju... bo teraz mybyśmy zrozumieć tego stanu nie mogli.
Był to stan, którego my zepsute dzieci wieku pojęcia nie mamy i z wielką cnotą tylko brzemieniowi jego obowiązków można było podołać.
Patrjarchalny ów świat obyć się nie mógł bez cnoty, — była to epoka, w któréj ściśle wziąwszy, prawo pisane nie istniało, było prawo tradycyjne i religijne. Tylko niemi rządziła się wieś.
Gdy prawa pisać zaczęto, już cnoty zabrakło...
Późniéj dziwiono się praw niedostateczności, a należało się dziwić niedostatkowi cnoty. Naostatek zeszliśmy na to, że wszystko opisać, określić, postanowić należało, bo w sercach już nic nie było.
Wieś stała się nie rajem cichym, ale więzieniem zieloném. Gdzie niegdzie dwór, wioska, pan i kmieć stanowili jeszcze jak dawniéj rodzinę jedną; w reszcie kraju dwór był panem z łaski Bożej a kmieć z łaski Bożej niewolnikiem.
Stare dzieje! z życia które cnoty brak zwichnął, zrodziły się i klęski. Ubogi szlachcie rzadko był tyranem, ale iluż zagranicą żyjących jaśnie oświeconych, co nigdy swych państw nie widzieli, rzucali je na pastwę chciwym rządzcom i dzierżawcom!!
Wioseczka, którą Metlica w imieniu księcia zadzierżawił, była właśnie jedną z tych, co od bardzo dawna pana nie oglądały. Duchowy i serdeczny związek między nim a kmieciami dawno był zerwany, niewola im ciężyła, niedostatek dolegał. Pan miljonowy niewiele dbał o jedną jakimś wypadkiem w téj okolicy odziedziczoną wiosczynę, nigdy jéj w życiu nie widział, a puszczał więcéj dającemu gdy potrzebował pieniędzy, wcale się o losy jéj nie troszcząc. To téż dawny dwór dziedzica był runął... na kupie gruzów rosły chwasty i pokrzywy, obok maleńki, sklecony na prędce przez dzierżawcę dworeczek zawierający izdebek kilka, wyglądał jak dobra chata. Jedynym znakiem staréj sadyby były lipy ogromne, zarosły sad i jakiś kawał muru, w którym lamus zrobiono. Wszystko to stało na płaszczyźnie piaszczystéj nieco, smętnéj, poprzecinanéj w dali małemi laskami, z horyzontem ciasno zamkniętym. W dali widać było drewnianą wieżyczkę kościółka, kilka krzyżów czarnych, jeden wiatrak zamyślony z połamanemi skrzydłami i na łące w kilku miejscach błyszczące wody małéj rzeczułki pozakrywanéj tatarakami i trzciną.
Jakże się tu cicho wydało po warszawskiéj wrzawie, jak smutno jakoś, grobowo, ale jak razem spokojnie. Konstantemu przypomniały się lata dziecinne i odżył... Metlica kręcił się, bo bardzo mu szło o to, ażeby nic nie brakło. Pan Seweryn Orzeszko płakał z rozczulenia, przywodząc sobie na pamięć żywot swój szczęśliwy i dostatni, który on nazywał życiem przeszłém, dodając — nim umarłem.
Chociaż trzy godziny drogi dzieliły Kurhanów od Warszawy, o milę przenocowano wśród lasu w gospodzie, a dopiero nazajutrz rano dostali się na miejsce. Dzień był początku jesieni prześliczny, ciepły, jasny, wieś pusta prawie bo ludzie na robocie; w kościółku dzwoniono na mszę świętą.
Naprędce oczyszczono około dworku dziedziniec, popoprawiano płoty i wydawało się wcale nie źle, choć nader ubogo. Czeladź dworska mieściła się w prostéj nieopodal stojącéj chacie. Co żyło zbiegło się na powitanie nowego dzierżawcy, włodarz stary, gospodyni, kupa dzieci w koszulach, psy z całéj wioski.. Od karczemki dążył żyd w nowym żupanie, z talerzem wedle obyczaju ogromną wzorzystą chustką obwiązanym, zawierającym godło życzeń i dar homagjalny... piernik.
Metlica natychmiast pobiegł opatrywać bliżéj dworek, sprzęty, spiżarnię przodem wysłaną i znalazł wszystko wcale niezgorzéj. Wszyscy byli do ubóstwa przywykli, a do spokoju tak mało!
Podkomorzyc piński zobaczywszy krzyż nieopodal, jako wielce pobożny człowiek, pragnąc od Boga poczynać wszystko, poszedł, pokląkł na trawie i zmówił „Pod twoją opiekę...“
Grzegórz nie wahał się zapasać fartuch i pójść rzucić okiem na przygotowania do obiadu... Konstanty, który już chodził, posunął się ku starym lipom, które niegdyś posadzone wkoło na wiele obszerniejszym dziedzińcu za lepszych czasów, jeszcze półkrąg cienisty składały... Pochlebca parobczak pod jedną z nich wybudował ławeczkę z darniny.
Ślicznie tu było... Warszawa im uciekła z myśli, a wspomnienie Marywila obrzydliwém się stawało... Metlica żył nowém życiem, zdawało mu się téż, że odmłodniał... że jeszcze krzątał się w Korjatówce około kniaziowskiéj kuchni... Ale tu, niestety! kuchenka była szczuplutka, ciaśniutka, niewygodna, patrjarchalna!! Rożen musiano wystrugać z drzewa!
Pierwszy ten dzień był dniem odkryć i zjawisk... Podkomorzyc zdziczały włoski orzech znalazł w ogrodzie. Metlica odkrył loch wcale wygodny, którego się nie spodziewał. Konstanty w sadzie ślady zdziczałych kwiatów, krzewów i ruiny altany... Wszyscy byli zadowolnieni nadzwyczaj nową posiadłością, ale o gospodarstwie nikt nie pomyślał... Zdawało się, że ono naturalnym rzeczy porządkiem, samo pod błogosławionymi promieniami słońca kwitnąć sobie powinno. Jeden pan Orzeszko ze wspomnień dawnych pierwszego życia wnosił, że trzeba będzie komuś zająć się chlebem... rolą i dozorem.
Metlicy szło głównie o zdrowie dziecka, jak on jeszcze księcia nazywał.
Pod wieczór z drugiéj wsi pieszo przyszedł proboszcz z powinszowaniem nowemu sąsiadowi i parafjaninowi swemu. Słyszał on już o jego tytule książęcym i zdziwił się, widząc go połączonym z taką skromnością i ubóstwem. Staruszek był mały, zwinny, wesół, gadatliwy, ruchawy, lubiący się śmiać i nieustannie zajęty parafją.
Spełniał swe obowiązki duchowne z takiém przejęciem, z taką swobodą, iż zdawał się do nich stworzonym. Znał nietylko najmniejsze dziecię w ludnéj parafji, ale téż strój i charakter każdego z tych, których był ojcem duchownym, a razem przyjacielem i opiekunem.
Zwał się ksiądz Drobisz. Dwadzieścia i kilka lat już rządził swą ukochaną parafją i nie było w niéj kątka, ścieżeczki, któréjby po tysiąc razy pieszo, spiesznym swym krokiem nie przebiegł.
Znano go z tego chodu prędkiego, który mimo wieku zachował.
Proboszcz przyniósł z sobą do dworu trochę humoru i ożywienia, potrafił w rozmowę wciągnąć księcia, rozgadał podkomorzyca pińskiego aż do zbytku, wiele informacji udzielił Metlicy, zaofiarował się nazajutrz odprawić mszę świętą na intencję nowego gospodarza i pożegnał nie przyjąwszy wieczerzy... Orzeszko tak go ukochał, iż nie mogąc się odeń oderwać, przeprowadził do pół drogi opowiadając mu o sobie i swych nieszczęśliwych losach... Pierwszy dzień tu spędzony przeszedł tak prędko, a spłynął tak wesoło, iż Metlica na klęczkach panu Bogu zań dziękował.
W Warszawie dopiero tego dnia przez tryumfującą starościnę dowiedziano się, iż książę Lazarone zniknął, że uszedł z placu, uznając się zwyciężonym, jak ona powiadała.
Sprawczyni klasnęła w białe rączki, tak się jéj to gładko i z niewielkim kosztem wykonać udało. Czego nie dokazali djabli, hrabia Zeno i cały wielki świat, ona skinieniem jedném zrobiła.
Natychmiast pojechała sama do Niny, aby jéj o tém oznajmić i zdziwioną była niezmiernie, znajdując ją już uwiadomioną, ale na pozór spokojną.
— Zkądże ty już o tém wiesz? — spytała podejrzliwie.
— Przypadkiem...
— A! przypadkiem! tak prędko!..
Zmartwiło ją to, że nie pierwsza złą wieść przyniosła, musiała to sobie wynagrodzić choć maleńkiém kłamstwem.
— Ci mężczyzni, nie wyjmując ani mojego starosty nudziarza, ani twego księcia Lazarone, wszyscy są tacy obrzydliwi zdrajcy! Wystaw sobie, że ex-mąż mój porzucił tę Julkę, a twój książę ją z sobą zabrał. To wiem najpewniéj.
Kasztelanowa zczerwieniła się mocno.
— Cóż mnie to obchodzi! — rzekła.
— A! to bardzo dobrze, iż cię już to nie obchodzi... przyznam ci się, żem się o twe serce obawiała... Ale my nieszczęśliwe ofiary na wszystko być powinnyśmy przygotowane... to są hjeny bez serca...
Nina nic nie odpowiedziała. Napróżno usiłowała z niéj coś więcéj dobyć przyjaciółka, rozstały się chłodno... Starościna zbiegła na dół do podczaszego, który dowiedziawszy się o wyjeździe księcia, przypisał go swojemu wpływowi, z czego filut Gietta trochę się uśmiechnęła. Zapewnił ją, że się zajmie losem wychowanicy i nie opuści ją.
Po wyjściu starościny poszedł zaraz na górę, aby namówić kasztelanowę na podróż z sobą na wieś, przyrzekając jéj protekcję swoją nad nią i dobrami. Ale z wielkiém podziwieniem otrzymał stanowczą i bardzo energiczną odpowiedź, iż w Warszawie chce i postanawia pozostać. Opór ten do najwyższego stopnia oburzył stryja, który się zaperzył, rozgniewał, począł łajać... ale kasztelanowa cierpliwie i milcząco dała mu się wyburzyć, a w końcu na zapytanie ostateczne z zimną krwią odpowiedziała znowu: — Zostanę tu.
Podczaszy dopiero teraz postrzegł, że wyczerpawszy groźby i grubjaństwa, daléj już nie będzie miał co począć... Rozgniewany ruszył na miasto do przyjaciół zasięgnąć ich rady, co czynić z buntownicą. Wszyscy zgodnie życzyli mu, ażeby śmiesznością się nie okrywał upominając o prawa, których już nad wdową nie miał. Tego on na żaden sposób przyznać nie chciał, pogniewał się z przyjaciołmi i zły powrócił do pałacu... Nazajutrz chciał nowy szturm przypuścić do Niny, ale mu służący przyniósł wiadomość, iż pani mocno słaba i nikogo widzieć nie może.
Kasztelanowa w istocie zachorowała; lekarz nakazał jéj spoczynek i unikanie wszystkiego, coby drażnić mogło, i sam przyszedł o tém oznajmić podczaszemu, który na doktora się oburzył i swoim zwyczajem go zburczał. Grzeczny lekarz w sposób delikatny oddał mu z nawiązką.
Mimo żywego niepokoju o losy gospodarstwa, podczaszy pozostał jeszcze w Warszawie, ale widocznie skwaszony, a gniew teraz na starościnę zlewał, która go w fałszywe położenie wprawiła. Cofnąć się było wstydliwém, na swojém postawić niepodobna; pierwszy raz w życiu politykując, podczaszy się zgodził na pozostanie Niny w mieście, biorąc nie od niéj, ale od przyjaciołki słowo, że do żadnego małżeństwa bez jego wiedzy nie przyjdzie. Kasztelanowa chora jeszcze pożegnała odjeżdżającego chłodno i nie dozwoliła nawet w rozmowie dotknąć drażliwéj kwestji. Zgryziony, nierad wszystkiemu, stękając na poczynione wydatki, przewidując straty w domu i historje, jakie go czekały po powrocie, podczaszy klnąc obrzydłą Warszawę bodaj się zapadła, wyjechał.
Starościna pozostała na straży, a dawnego używając przywileju, starała się jak najczęściéj pod pozorem czułości odwiedzać słabą jeszcze kasztelanowę. Wszelkie jednak usiłowania dostania się do głębi jéj serca... spełzły na niczém. Nigdy Nina tak milczącą, tak dziwnie zamkniętą w sobie nie była. Żałoba doskonale jéj posługiwała do zupełnego zerwania ze światem i zaparcia mu drzwi swoich.
Hrabia Zeno jeden z pierwszych dowiedział się o zniknieniu księcia. Pochlebiało mu to, zatarł ręce i dodał z dumą, że rachunek jeszcze nie skończony, a gdy będzie potrzeba, to go na drugim końcu świata wynaleść potrafi. To pewna, że wiadomość o ucieczce (tak wyjazd ten nazywano) wielki ciężar hrabiemu zdjęła z serca. Mimo tryumfu miał téż dosyć do zniesienia z powodu téj nieszczęsnéj wendety za brata. Między innymi sam kapitan Pancini z potrzaskanemi kośćmi grubo go kosztował, a nie można było dopuścić, aby niezadowolniony na hrabiego po świecie narzekał. Pomimo bardzo sowitego wynagrodzenia, Pancini, jak tylko — wyłatawszy się — mógł na świat wystąpić, choć przed przyjaciołmi hrabiego milczał i z nim był na oko dobrze, przed poufałymi swymi i w kółku godnych towarzyszów użalał się bardzo.
— To obrzydliwe sknery — mówił po kieliszku pułkownik, unosząc rękę na temblaku. — To są ludzie bez sentymentów. O włos, żem życiem nie przypłacił obrony ich sprawy; naraziłem się, chorowałem... i nędznych tysiąca dukatów wyciągnąć z nich nie było można. Jak żyję, nie trafiło mi się mieć do czynienia z takiém paskudztwem.
W istocie Pancini miał prawo utyskiwać, bo strasznie przybolał, a zapłatę otrzymaną trzeciego dnia w złotéj sali do ostatniego grosza posadził. Zdawało mu się jakby nic nie dostał oprócz guzów.
Po tych wszystkich przypadkach i hałasach jakie one obudziły, nastąpiła cisza głęboka, a świat, mając się czém inném zająć, na czas jakiś o księciu, o hrabi Zenonie i o połamanym pułkowniku zapomniał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.