<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Im się bardziéj zbliżała stanowcza chwila ogłoszenia ustawy d. 3 maja, tém umysły wszystkich, których los kraju obchodził, żywiéj były poruszone. Przeciwnicy reformy téj byli nieliczni i działali milcząco, opinja wcześnie zwracała się ku patrjotom, chociaż w przededniu ogłoszenia nawet ogół bardzo mało wiedział i mógł sądzić o doniosłości ustawy. Wiele jéj rozporządzeń głęboka okrywała tajemnica. Obawiano się rozgłaszać zawcześnie, ażeby nie obudzić opozycji, która niespokojnie przeczuwając coś, kupiła się około biernie wyczekującéj ambasady.
Wiedziano, że król przez Piatolego i Ignacego Potockiego pozyskanym został sprawie narodu, że się dał skłonić do poślubienia ustawy nowéj i że opór, jaki ona znajdzie w izbach, będzie na teraz daremnym. Ale wiedziano zarazem, iż Rossja przypatrująca się sejmowi z udaną obojętnością, nigdy czynności jego nie przyjmie beż protestu i rozbudzenia przeciw niemu opozycji zyskanemi na różny sposób poplecznikami.
Gdy z jednéj strony upadek Polski stawał w obronie reformy, wykazując jéj konieczność osłabieniem ostatnich lat — z drugiéj zagorzali stronnicy tak zwanéj złotéj wolności mieli za sobą poszanowanie przeszłości i świętość tradycji.
Wielkie dzieło ustawy majowéj dziś surowiéj być może sądzoném ze stanowiska naszych pojęć i wymagań, ale dla sprawiedliwego o niém sądu potrzeba się na dacie ogłoszenia postawić. To co my bladém i niedostateczném jeszcze widzimy, naówczas wydawało się radykalném, olbrzymiém, niemal zuchwałém.
Chociaż dzieło oswobodzenia włościan słabo zarysowywuje się w ustawie, choć nieśmiało zrównanie i równouprawnienie stanów jest tu raczéj napomknięte niż przeprowadzone, — czuć ideę zasadniczą wieku i uznanie potrzeby zastósowania się do niéj.
Naówczas było to tak wielkiém, tak ogromném jak entuzjazm, który w prawych sercach wywołało. Konstytucja nie była wszystkiém, ale dawała obietnicę i możność osiągnięcia wszystkiego.
W ciszy i ukryciu dojrzewało to wielkie dzieło, które inicjatywie śmiałéj znakomitego Ignacego Potockiego przyznać należy — prawdziwym twórcą jego był on sam, poparty zręcznością Piatolego, talentem Kołłątaja, powagą marszałka Małachowskiego, ognisty wymową Kazimierza Sapiehy. Jest to téż jeden z tych ludzi i charakterów wieku, o którym kreślące zarys jego zapomnieć niepodobna.
Wszystko złe i wszystko dobre tego czasu jednoczyło się w księciu Kazimierzu. Płochy, wrażliwy, ognisty, gracz, kobieciarz, próżniak, lubiący hulankę, przypomina talentem Mirabeau i charakterem zarówno. Cały dzień pracować w sejmie i porywać a unosić słuchaczów wymową, cały wieczór przesiedzieć w alkowie przyjaciółki, całą noc spędzić na grze i przy kieliszku, a nazajutrz po nocy bezsennéj przyjść na sesję pełnym życia i natchnienia, było dla ks. Kazimierza rzeczą powszednią. Chciwy rozrywki, poufały z przyjaciółmi, był człowiekiem najlepszego świata i towarzystwa, czuć w nim było wychowańca matki jednéj z najśmielszych dam epoki, niegdyś ulubionéj królowi, kobiety, którą patrjoci tak nienawidzili, jak kochali jéj syna, ale razem potomka rodziny znakomitéj w dziejach i do szpiku arystokratycznéj.
Książę Kazimierz w lepszém znaczeniu uosabia — djabelstwo tych lat szału, ale djabelstwo połączone i okryte patrjotyzmem. On, książę Józef i kilku mniéj znanéj młodzieży, Wielhorski, Zajączek, Niemcewicz... jedną swą stroną należą obyczajami do czasu zepsucia i rozprzężenia, drugą przedstawiają nowy dzień poświęceń, poprawy, pokuty.
Książę Kazimierz był jednym z ulubieńców wielkiego świata i milszego, dowcipniejszego, piękniejszego nadeń człowieka trudno było znaleść. Beppo przechodził go urodą (choć byli nieco do siebie podobni), ale Kazio górował talentem... Polak sercem, jak wszyscy współcześni, był napół Francuzem wychowaniem i obyczajem.
Ważnym nabytkiem dla stronnictwa patrjotycznego był syn wojewodzicowéj Mścisławskiéj, którego Litwa kochała, ale używano go z pewną ostrożnością, już z powodu matki, już dla pokrewieństwa z hetmanem, a naostatek dlatego, że trzpiot i dowcipniś, gotów był z lekkomyślnością sobie właściwą wypaplać największą tajemnicę. W gronie patrjotów był on poczciwym, dzielnym, ale tylko narzędziem.
Gdy na obliczach jednych prace sejmu i te, które w ciszy poza nim się przygotowywały, obudzały najżywsze nadzieje, stronnicy Rossji chodzili niespokojni, nadąsani, z proroctwami Kassandry.
Do ostatniéj jednak godziny rozciągłość nowych reform wypracowywanych w ciszy pod redakcją Piatolego i Kołłątaja, nie była ogółowi znaną.
Jakubińskie potajemne knowania i ów spisek skryty, który tak mało po sobie zostawił śladów, powstrzymane zostały nadzieją, iż konstytucja sama nowéj ery będzie jutrzenką dla ludu. Czekano.
Partyzanci Rossji nie mając się za co pochwycić, także wyczekiwać musieli, jedni ze Szczęsnym uciekłszy na prowincję, drudzy milcząco nosząc po Warszawie swe przeczucia i niepokoje.
W przekonaniu naszém, co głównie stanęło na przeszkodzie, aby słowo ustawy ciałem i czynem się stało, to to właśnie, na co najmniéj zwracano uwagi. Pragnienie dobra było wielkie i powszechne, ale spółeczność zgangrenowana na wysokości ofiary, jakiéj ono wymagało, stanąć nie mogła. Z tém upojeniem, wśród tego zbytku, z rozprzężonemi węzłami, co spajały rodziny, w nieładzie serc i gospodarstw, interesów i uczuć, nic wielkiego stworzyć nie było podobna. Robak toczył ten owoc w zarodku... Myśl piękna padała na ręce rozpustą osłabłe, na piersi wyżyte, na głowy odurzone. Wszyscy ci ludzie mieli jeszcze dosyć siły na poryw gwałtowny, namiętny, na wybuch jakiś, na walkę krótką choćby śmiertelną; brakło im wytrwania, spokoju, zimnéj krwi i tego, co Rzymianin zwał jednym wyrazem virtus... Ponad upojonym tłumem górowało kilka głów poważnych... ale one nawet poprowadzić go nie mogły.
Polska już naówczas umiała w dnie uroczyste być wielką objawem szlachetnego uczucia, nazajutrz, niestety, budziła się w niemocy i prostracji. To wyczerpanie ludzi było przyczyną upadku narodu, a czteroletni sejm stał się Kapuą dla przyszłych rycerzy.
Z każdym dniem niecierpliwość do życia, na ostatek ogłoszenia reform, rosła i wzmagała się. Na prowincji ledwie się domyślano nowéj ustawy, a tu stary, odwieczny porządek patrjarchalny ani chciał przypuszczać, aby w nim coś zmienioném być mogło. Rzeczpospolita szlachecka stała przy swojém, a przykłady kilku możnych, którzy uwolnili włościan, zaprowadzili czynsze, ustanowili sądy gminne — wyśmiewano jako próby niedorzeczne i z naturą kraju niezgodne... Dla najrozumniejszych nawet... zdawała się reforma stosunków włościańskich zawczesną. Wielu przyjmowało ją w zasadzie, opierając się zastosowaniu...
Każdy czuł, iż do gruntu musi się przerobić spółeczność, gdy cały naród powołany zostanie do téj swobody, któréj używali wyłącznie starsi bracia, zmieniwszy się w jakichś niby zdobywców. Przyznawano, że kiedyś przyjść musi do oswobodzenia — ale nie pojmowano, aby to mogło stać się tak rychło. Instynktem raczéj niż rachubą rozumiano, iż przesilenie dla odłużonych dóbr pańskich będzie znakiem ruiny.. Każdy sofistykował inaczéj, a wszyscy jakoś opierali się nagiemu o0swobodzeniu i patrzali nań z trwogą.
Pod tym względem choć niejaki postęp uczyniliśmy pod żelaznym naciskiem konieczności, jeszcze i dziś znajdziemy łatwo obrońców tego stanu, który jużby powinien do historji należeć. — Dziesięć niemal wieków przodując i rządząc losami narodu, szlachta łatwo abdykować nie mogła, czuła swe zasługi, a na swe wady ślepą była... Laliśmy krew za rzeczpospolitą! — wołali jedni... — tradycje narodu są w nas... myśmy jego prawni przedstawiciele... Gdy zginie i zubożeje szlachta, z nią przepadnie Polska...
W ostatniém było coś prawdy, z tém tylko, że Polska stara, świetna i poetyczna ale niemożliwa już zginąć musiała, aby jak Feniks w płomieniach i krwi nową się odrodzić...
Tymczasem tańcowano zapamiętale. Bale szły po balach... piękne panie mieniały mężów jak tancerzy w mazurku, panowie otwierali serca na raz trzém bóstwom, złoto sypało się stosami, wino lało potokiem, a serca biły rozkoszą aż do omdlenia.
To był akompanjament téj wielkiéj pieśni odrodzenia — niestety!!
Na wsi czas spływał jednostajnie i cicho... a spokój i cisza są powolném na bóle serca lekarstwem. — W mieście wśród wrzawy i pośpiechu gorączkowego rzucano po drodze wczorajsze troski, goniąc za tém, co nowe zrodzić miało. Jesień i zima przeleciały, nadchodziła wiosna, a wtajemniczeni szeptali, że ona być miała odrodzeniem Polski. Bawiono się więc tém zapamiętaléj, iż dla jednych kończył się stary świat, dla drugich młodego wschodziła jutrzenka...
W towarzystwie per excellentiam wielkiém zwaném, o kniaziu Konstantym Korjatowiczu Kurcewiczu tak doskonale zapomniano, jakby go nigdy na świecie nie było. Starościna miała już rozwód w kieszeni i była jak ptak swobodną, myśląc tylko, komu oddać tę dłoń, o którą tylu a tylu się dobijało. — Kasztelanowa mieszkała w Warszawie, osamotniona i zamknięta, nie widywano jéj nigdzie prawie oprócz kościoła, a jeźli dawne stosunki zmusiły ją czasem odwiedzić Giettę, przybywała do niéj w godzinach, w których nikogo zastać nie mogła. Drzwi jéj zamknięte były dla odwiedzających... a chociaż starościna zaręczała, że to się z końcem żałoby odmienić musi, nie znać było ku temu najmniejszéj ochoty.
Jednego dnia pięknéj młodéj wiosny, starościna raniéj niż zwykle wyjechała na miasto w powoziku odkrytym. Na krakowskiém przedmieściu zaintrygowały ją niezmiernie cztery śliczne tarantowate konie zaprzężone do bardzo wytwornego powozu, ze służbą po angielsku skromnie przybraną, widocznie należące do kogoś bardzo zamożnego. Taranty naówczas niezmiernie były poszukiwane. Starościna wzdychała do nich, ale zawsze jéj na taką czwórkę, która w najlepszym razie około pięciuset dukatów musiała kosztować, pieniędzy brakło. — O dziesięć kroków w ulicy nawinął się zawsze jeszcze swój nowicjat odbywający Siemionowicz, piękna Gietta stanęła i skinęła. Kawaler podbiegł co żywo.
— Idź mi zaraz kochany hrabio i na miłość Bożą dowiedz się, proszę, zaklinam, czyje są te cudowne, prześliczne taranty? dowiedz się, bo umrę!
Siemionowicz pobiegł. Starościna widziała, jak się ludzi pytał, jak go coś niezmiernie zdziwiło, jak ponowił pytanie, ruszył ramionami usłyszawszy powtórzoną odpowiedź i pomalutku szedł z nią do jéj powozu.
— A! nieznośny ślimak! ot to się wlecze! — krzyknęła zniecierpliwiona — a stokroć nudny! damże mu...
Zbliżył się wreszcie do powozu...
— A cóż? czego tak powoli idziesz?
— Bo odpowiedź niosę, któréj nie rozumiem.
— Jak to? czyjeż są?
— Licho wié, co mi ludzie powiedzieli, to nie ma sensu!
— Ale mówże nieznośny! czyje?
— Powtarzam pani...
Uderzyła go starościna po rękach.
— A! bez komentarzów! czyje?
— Mówią, że księcia Korjatowicza...
Starościna ruszyła ramionami.
— Jakiego? którego?
— Właśnie, że nie wiem... żadnego, któryby takie konie mieć mógł, nie znam. Mówią ci ludzie, że mieszka w pałacu najętym u księcia wojewody... i że zajmuje cały dół...
— Przysłyszało ci się.
— Dwa razy pytałem.
— Przyjdźże do mnie, gdy się lepiéj dowiesz. Jakiż to Korjatowicz? to nie może być przecie.. Ale taranty! o mój Boże! szczęśliwy śmiertelnik, który ma takie taranty!
Dała znak, aby jechali daléj, a Siemionowicz został w ulicy z dosyć kwaśną miną, ruszając ramionami. Myślał, myślał długo i poszedł do pałacu księcia wojewody.
Wieczorem starościna miała kilka osób u siebie. Gdy Siemionowicz się pokazał, spojrzała nań groźno, okazując mu wysokie niezadowolenie swoje. Biedny młodzieniec skromnie się wcisnął i znać było po nim, że nie ma się tak dalece z czém chwalić.
— No, panie hrabio, chodź tu i tłumacz się! Czyje są te taranty?
— Jakiegoś księcia Korjatowicza! — rzekł Siemionowicz — ale w pałacu nie mogłem się nic dowiedzieć... do nikogo dojść, nic wybadać. Mówiono, że taranty są ze stada jego na Podolu i że je niedawno przyprowadzono; że książę ma podobnych całe jedno stado.
— Ale któż on jest? który? jaki?... nigdy, nikt o takim Korjatowiczu, któryby choć jednego miał taranta, nie słyszał.
— Ja także, — zawołał Siemionowicz.
— A to może ja państwu nieco objaśnić potrafię — odezwał się podżyły kasztelan bracławski. — Książę ma dobra w naszym kraju, znaczne dobra, piękne stada. Władali niemi z jakiegoś przekazu testamentowego książęta Woronieccy, a teraz mu je oddali.
— Dawnoż on tu jest?
— Nie wiem, od kilkunastu dni podobno.
— Słowem, że zagadka! — zawołała starościna śmiejąc się. — Jeśli nieżonaty, tobym dla tarantów za niego poszła.
Śmiali się wszyscy i na tém się skończyło. Siemionowicz był ponury i wymknął się wcześnie.
Nazajutrz jeszcze Gietta siedziała przy toalecie w pudermantlu, a fryzjer Jonquille, jeden z najsłynniejszych artystów owego czasu, trefił jéj główkę, gdy oznajmiono jéj Siemionowicza. Nie wątpiła, że przynosi wieść o tarantach; kazała go wpuścić i dała mu oglądać oblicze nietknięte jeszcze wiatru powiewem... takie, jakie wyszło z rąk Jonquilla i promieni poranka. Była piękna jak cukierek... biała, różowa, świeża, jak ci ludzie, co nic nie czują, nic nie kochają i wieczną młodością za to jaśnieją.
Siemionowicz ledwie dyszał.
— Pani! — zawołał w progu — pani!
— Cóż tedy?
— Tajemnica! cud! niezbadane wyroki boże!.. Korjatowicz z tarantami... w pałacu, bogaty jak Krezus... to ten sam, co stał na Marywilu, chodził w butach kozłowych i wyglądał jak parobek! To ten sam! widziałem go jadącego konno na takim koniu, że fraszka taranty... na arabie siwym.
— No, ale zkądże ten arab i ta powieść arabska prawdziwie? Zkąd bogactwa, zkąd zmiana losu, co się stało? Ja chcę wiedzieć!
Siemionowicz pociesznie tragicznie załamał dłonie.
— Pani! — zawołał — żądania twoje rozkazami; ale ja... jestem jak w rogu. Nie wiem nic prócz tego jednego, że to ten sam, albo jak djabeł do niego podobny... Ale ten sam, bo mi się zdala ukłonił...
— A czemużeś go nie zatrzymał i nie zapytał?
— Moja wina! wstydziłem się! Jakże mi się było przyznać, że ja, kuzyn jego, nic nie wiem?
— Pozwól sobie powiedzieć hrabio... że chyba żartujesz ze mnie.
Jonquille! — zawołała, — ten lok spada mi nieładnie... Żegnam hrabiego... do widzenia!
Pokazała mu plecy pokryte pudermantlem, z koronkami wprawdzie. Siemionowicz się wycofał. Rzeczywiście nie tyle się na niego gniewała, co na los, który sobie pozwolił z niéj zażartować i wskrzeszał w splendorach jakichś czarownych charłaka, którego ona na śmierć skazała i pogrzebała.
Niewiele jéj teraz szło o to, żeby się dowiedzieć, jakim sposobem kniaź z ubogiego komisanta Kapostasa stał się nagle bogatym panem; ale się gniewała, że śmiał przeciw jéj woli i na złość wyjść na świat w téj nowéj postaci.
— Co tu zrobić? — myślała — co począć?... Niéma wątpliwości, że on i kasztelanowa się znajdą; że się rozmówią; że cała machinacja się odkryje.
Tego dnia i z Jonquilla była niekontenta, i z siebie i ze służącéj, która ją trzy razy ubierała, zawsze coraz gorzéj. Humor był okropny.
Naostatek zrzuciła suknię, wzięła czarny szlafroczek, chusteczkę koronkową, narzutkę skromną i kazała się wieść do kasztelanowój, nie żeby jéj oznajmić, ale aby ją wybadać, czy téż i ona już coś wie...
Pałac jak zwykle był zamknięty, salony puste, kasztelanowa w swoim pokoju z robotą w ręku. Od niejakiego czasu były z sobą dosyć zimno. Gietta jak najczuléj ją przywitała, patrząc bacznie w oczy przyjaciółce, badając wyraz jéj twarzy, ale nic na niéj zdradzającego nowe jakieś uczucie, ożywienie, wyśledzić nie mogąc. Rozmowa szła jak konie zmęczone po piasku.
— Nic nowego? — spytała Gietta.
— A cóż chcesz, bym ja nowego tu siedząc, wiedzieć mogła, — uśmiechając się odezwała Nina, — ty tak jesteś żądną nowości, iżbyś je nawet odemnie mieć chciała. Niestety! patrz... oto moje nowości! Puszczają kasztany, zielenią się lipy, kwiatki się otwierają, ptastwo świergocze...
— Nikt u ciebie nie był? — egzaminowała Gietta.
— Żywéj duszy od twéj ostatniéj bytności.
— Nie miałaś listów?
Kasztelanowa popatrzyła na nią zdziwiona i ruszyła ramionami, odpowiadając spokojnie.
— Ty chyba coś wiesz, co mnie obchodzić może, a nie chcesz mi powiedzieć.
— Ja! nic nie wiem! doprawdy, nic; ale nie mogę się wydziwić klasztornéj ciszy, w któréj ty żyjesz... badam cię, bo takiego życia zrozumieć nie mogę.
— A jednak, — poczęła zwolna kasztelanowa, wracając do swéj roboty, — jak tobie właściwe to trzpiotowstwo, tak mnie moja cisza. Ja nie rozumiem twojego niepokoju, kręcenia się, latania za czémś niepochwyconém... téj gorączki bez celu...
— A twój cel? powiedzże mi twój cel, moja babuniu! — przerwała starościna.
— Mój? jak najciszéj dosunąć się do końca i spocząć tam, gdzie jest wiekuiste odpocznienie.
To powiedziawszy westchnęła i szyła daléj.
— Ja zaś świętą nie będąc, myślę o świecie... i bawić się lubię... A wierz mi, — rzekła szybko, — że gdybyś miała nadzieję szczęścia, nie odrzuciłabyś go na ziemi.
— Cóż, gdy nie mam téj nadziei?
— Trzeba jéj szukać!
— Nie warto. — Spokojnie odparła kasztelanowa.
Po chwili takiéj rozmowy Gietta wstała, pożegnała przyjaciółkę, pocieszona tém, że ona nic nie wiedziała.
Ale jakże być mogło, ażeby starościna o takiém wydarzeniu osobliwszém, o nowém zjawisku, o pałacu i tarantach nie wiedziała nic! To ją we własnych oczach upokarzało.
Wieczorem tego dnia przyjmowała pani marszałkowa, starościna pojechała do niéj. Towarzystwo było bardzo świetne, sztywne, pełne dyplomatów, dygnitarzów, cudzoziemców. Grano i śpiewano, unikano rozmowy o sprawach publicznych umyślnie, szeptano cicho lub mówiono o fraszkach. Gospodyni pilnowała, aby w jéj domu jak najmniéj politykowano. Pani Zamojska opowiadała o Włoszech i południowéj Francji, w któréj przed laty kilku gościła, potém o nowéj operze, trochę o skandalikach świeżych... ale ani pół słowa o żadnym księciu. Starościna słuchała na wszystkie strony, a miała talent chwytać na raz po cztery obłamki rozmów i sekretów cudzych... ale nigdzie... nic... W końcu ją to zniecierpliwiło, nastręczył się dawny mąż, który szerokiém ziewaniem dopełnił ukłonu.
— Ale z takiemi spazmami się nie przychodzi na wieczór, mój starosto, — woła ex-żona, — c’est coutagieux, wszyscy zaczną ziewać patrząc na was...
— A! toby było wyśmienicie!
Qu’y a-t-il de nouveau?
— Podobno groch nowy zjawił się na stole u króla.
Vous me tarquinez?
— Ja? — zawołał starosta, — śmiałbym? allons donc!
— Ale któż mówi o grochu?
— Kiedy innych niema nowalji.
— Musiałeś przecie słyszeć o księciu... jakże on się nazywa?
— O Korjatowiczu! — rzekł starosta, — któremu winienem, że mogę kochać się w pani nie będąc łajanym! bo już mężem nie jestem?? Cóż, ten książę, zabity? zmartwychwstał? pojechał, przybył... nic nie wiem.
— Nie nie wiesz?...
— Nie a nic!
— Ma najpiękniejsze w świecie taranty i stoi w pałacu księcia wojewody.
Il est donc devenu un homme trés comme il faut? je l’en felicite...
— Ale zkąd to wszystko?
Starosta ruszył ramionami.
Ma foi! nierozumiem.
Skłonił się ex-żonie i pomalutku poprawiając kapelusz pod pachą, żaboty i mankiety, poszedł ku innym damom.
Niecierpliwość pięknéj pani rosła olbrzymio.
— Głupi są czy żartują sobie ze mnie! — zawołała ruszając ramionami. — Ale bądź co bądź, ja tajemnicy przecie dojść muszę...
Biegła wszakże od jednéj grupy do drugiéj bezskutecznie, nie nie mogąc pochwycić... zmęczyła się i de guerre lasse usiadła.
W téj chwili wychudły, sztywny, z nosem od trosk i trudów zaczerwienionym, z postawą marsową, ubrany z niezmierną pretensją i wielką śmiesznością, awanturniczo wyglądający pułkownik Pancini przesunął się bokiem około krzesła Gietty. Wiedziała ona dobrze o jego udziale w ostatniéj siekaninie ulicznéj i pocichu zawołała go po imieniu.
Szczęśliwy śmiertelnik oddawna na takich godach nie bywał, spojrzał na wołającą i oczom nie wierzył.
— Jak się masz pułkowniku? spodziewam się, żeś zdrów?
— Prawie! — rzekł kręcąc lok od peruki zamiast wąsa stary pasorzyt, — piękna pani! jedno twe spojrzenie uzdrowiłoby...
Starościna zaczęła się okrutnie śmiać.
— Powiedzże mi, a twój... antagonista... ów książę! nie wiesz, co się z nim dzieje?
Pancini obejrzał się na wszystkie strony.
— Tsyt! — rzekł, — wszak pani wie?
— Nic nie wiem.
— Z tysiąca nocy historja!.. wprowadzono mnie nadużywając mojego dobrego serca, w tę przygodę, ale dziś w pełni oddaję mu sprawiedliwość, najczcigodniejszy człowiek w świecie... pan miljonowy! wielkiego rodu, godnéj familji... zacny, przezacny potomek... Odziedziczył niezmierne dobra...
— Kiedy? jak? gdzie? po kim?
— Tajemnica!! To pewna, że wszyscy teraz są przekonani, iż miał zawsze słuszność, że go spotwarzono niesprawiedliwie i że... zrobi ogromną karjerę...
— Skądże pan wiesz?
— Niech pani posłucha... vox populi, voz Dei... nie mówią o nim, jak z największym szacunkiem! umyślnie milczą wszyscy o przeszłości, król mimo młodego wieku chce go koniecznie ozdobić orderem świętego Stanisława dla zasług przodków...
— Ale kiedyż się to stało? ja pierwszy raz słyszę...
— Niema więcéj nad trzy dni, jak się ukazał w Warszawie... ale tryumf ogromny! Prawda, — dodał pułkownik, — byłem jego przeciwnikiem dla tych hrabiów, którzy mnie uwiedli, ale niech pani będzie przekonaną i raczy to powtarzać głośno, jak najgłośniéj, iż jestem z największą czcią dla niego.
Pułkownik westchnął i w zamyśleniu naiwnie wyszepnął:
— Pan miljonowy!..
Starościna siedziała zmięszana i gniewna, nie rozumiała jeszcze nic, prócz że i ona jak pułkownik radaby się była wycofać z szeregu nieprzyjaciół zmartwychwstałego księcia. Gorzała przytém ciekawością, która ją do niecierpliwości i gniewu niemal doprowadzała.
Nazajutrz starościna obudziła się z bólem głowy, usta miała spieczone, wstała chora, trochę odżyła po czekoladzie, wszakże mdło jéj było i niedobrze... Siedziała na kanapie kwaśna, patrzyła w przeciwlegle zwierciadło i mówiła sobie w duchu:
— Nie! nie mam szczęścia! popełniłam wielką niezręczność! Ale któż się mógł spodziewać, że ten pupil kuchmistrza wyjdzie na wielkiego pana. Jest trochę ogorzały, ale ma coś szlachetnego w fizjognomji, młody i dosyć przystojny... Z tytułem... z majątkiem... oryginalny... byłby mi zupełnie dobrze przystał na męża... ale teraz!! A tak instynktem dobrze zaczęłam... Co to jest, nie słuchać instynktu!!.. Nigdy sobie tego nie daruję... Ożeni się z kasztelanową i ona będzie tryumfować... ale czyżby już na to sposobu nie było?..
Zamyśliła się głęboko.
— Co mi tam! nadto sobie wszystko to biorę do serca... niech sobie będzie co chce... dlaczego mnie to ma obchodzić?..
Około południa miała wyjeżdżać choć chora, aby się zabawić kupieniem czego niepotrzebnego u Hampli lub Jaszewicza, gdy rozpromieniony, tryumfujący wpadł Siemionowicz, wołając od progu:
— Wszystko wiem!
— A ja już niczego ciekawą nie jestem! — krzywiąc się rzekła starościna.
— Pani już ktoś doniósł?
— Nikt nic mi nie mówił, ale mnie to nudzi... Pan wiesz, ja jestem jak dziecko, trzeba mi dać natychmiast gdy żądam to, czego pragnę, bo potém za okno wyrzucę... Ale mam litość nad panem, mów!
Książę wprost otrzymał spadek po rodzicach, który skutkiem jakiegoś dziwnego testamentu, bo ojciec był rodzajem oryginała, dopiero mu teraz oddano. Otóż cała tajemnica! Ale że towarzystwo nasze odpychało go, gdy był ubogim, on teraz postanowił podobno żyć po za jego obrębem i wedle swéj myśli. Jeszcze go nie widziałem, ale spotkałem ciotecznego brata jego Stefana, który powiada, że on tu tylko zabawi do ogłoszenia nowéj ustawy, a potém na zawsze do dóbr swoich wyjeżdża. Zdaje się, że mimo bardzo uprzejmych dlań usposobień ogółu, nigdzie nie bywa i bywać nie będzie, a żyje z mieszczanami tylko i...
— Więc cóż to nas obchodzi? czy myśli, że po nim będziemy płakali? niech żyje z kim chce, jedzie na wieś i gnije... to nam wszystko jedno!
W duchu pomyślała: — Dobrzeby zrobił, żeby sobie jechał jak najprędzéj!
Lżéj się jéj nieco zrobiło, bo powzięła nadzieję, iż się z kasztelanową nie zobaczy, a że ona żyła bardzo odosobniona, wiadomość o przybyciu księcia mogła ją nawet nie dójść... Powinszowała sobie starościna, iż jéj o tém nie powiedziała... i że na ten raz język ją nie zaświerzbiał...
Zdumienie pięknéj Gietty na widok koni tarantowatych równało się przynajmniéj zdziwieniu osób, które znały kniazia lub słyszały o nim, gdy nagle doszła ich wieść o zmianie losu i fortuny człowieka, którego miano za biedaka i przezwano księciem Lazaronem... W istocie przygoda to była niezwyczajna, a rzecz się miała w ten sposób:
Ojciec księcia, jakeśmy to już mówili, był najosobliwszym dziwakiem, człowiekiem wielkiéj zacności charakteru, ale wyobrażeń osobliwszych... Przez całe życie siedząc na wsi i obcując z księgami więcéj niż z żywemi, nie znając nikogo prawie oprócz swych włościan, rodziny i oficjalistów, z wielkiéj czci dla cnoty, miłości dla kraju i rozpaczy nad jego stanem, przyszedł do pewnych pojęć potrzeb spółecznych i odrodzenia przez surowe wychowanie, które w ostatnich latach jego życia zupełnie umysłem jego zawładły. Stary kniaź, który wierzył w to, że kniaziowie wyszli z ludu, że mieli obowiązki wielkie, a do ich spełnienia sił niepospolitych potrzebowali, utrzymywał, iż dzieci należy chować ostro, a nauczycielem dla nich najlepszym było ubóstwo i łamanie się z losem. Chcąc jedynaka swego na ten sposób wychować, tak, aby o bogactwie przyszłém nie wiedział i doznał wszystkiego, czém niedostatek nakarmić może, obmyślił mu wychowanie staranne, ale z krewnymi uczynił umowę, przelewającą na nich dobra do dojścia pewnych lat, pokrył ten układ procesem i zaklął ich, ażeby nie ważyli się woli jego ostatniéj w niczém przełamać. Testament ten święcie spełniony został i kniaź, jakeśmy widzieli, całą młodość przebył w zapasach z losem najcięższych, które w istocie na charakter jego wpływ miały jak najzbawienniejszy.
Można podobnemu dziwactwu nie wierzyć, ale kto zna dawną spółeczność naszą i ekscentryczność charakterów, jakie się z niéj rodziły, kto przypomni owe postacie XVII i XVIII wieku tak napiętnowane samoistnością, tak oryginalne i wybitne, pojmie starego kniazia, który po swojemu był Rzymianinem. Chciał mieć syna wychowanym po spartańsku, aby podołał ciężkim obowiązkom, jakie nań czekały. Nic go bardziéj nie oburzało nad płochość i lekkomyślność tych spadkobierców wielkich imion i rodzin, którzy spadek wiekowéj pracy marnowali na uciechy, na rozrywki, na popisy przed cudzoziemcami i utracjuszowstwa okrywające ich śmiesznością.
Niezłomny w swym planie kniaź, obmyślił jego wykonanie tak, aby on wydać się mógł rzeczywistością, a gdy mu zarzucano, że syna tym sposobem naraża na zgubę, odpowiadał:
— Jeźli ma być co dobrego, to się wybije, a jak ma być złe, niech przepada.
Surowy człowiek w testamencie swym wypisał całą myśl z powagą Spartanina:
— „Nie chcę, aby syn mój był tym podobny, którzy się hodują w pieszczotach na rodzin sromotę; chcę by człowiekiem był, nim zostanie kniaziem, by skosztował ubóstwa, ażeby ludu nędzę zrozumiał i radził jéj, bo to jego obowiązek... chcę, aby się zahartował nim żyć zacznie.
„Nie chcę, aby go otoczyli pochlebcy i bałwochwalcy złota, aby go psuli dworacy i uczyli bezmyślnéj zabawki płosi — pragnę z niego żelaznego zrobić męża na czasy żelazne...“
Wychowanie staranne w początkach, potém ubóstwem utrudnione, kniaź musiał zdobywać o swéj sile i w istocie zmężniał, wyrósł ochroniony od wielu wpływów, któreby go w innéj atmosferze ścigały; nauczył się cenić pracę i szanować człowieka, nie mierząc jego wartości nowemi rękawiczkami i suknią aksamitną.
Serce mu biło do wszystkiego, co dobre, poczciwe, szlachetne...
Po wyjeździe na wieś, kniaź przyszedłszy do zdrowia, na małém gospodarstwie gorliwie się zajął rolą, wieśniakami, wcielił się w to, co go otaczało... Za rozrywkę służyło mu polowanie i koń, a dnie spędzał w polu z ludźmi, lub z książką. Metlica widząc go tak zajętym, ożywionym, prawie szczęśliwym, dziękował panu Bogu za myśl, którą miał, wyniesienia się na wieś. Kniaź żyjąc o trzy tylko mile od Warszawy, nie zażądał ani razu do niéj powrócić, ani jéj widzieć.
Dopiero w ostatnich miesiącach, gdy wszystko zapowiadało ogłoszenie nowéj ustawy, westchnął raz wynurzając życzenie widzenia wielkiéj narodowéj uroczystości.
Metlica zakrzyknął, że przecie nic łatwiejszego nad spełnienie tego życzenia. — Jak książę zechcesz, to pojedziesz...
Miało się już ku wiośnie, która opieszale przychodziła, jare zasiewy były rozpoczęte, spieszono z owsami i grochami, gdy jednego dnia Metlica zostawszy sam w domu, bo kniaź ruszył do bron, a podkomorzyc był przy siéwaczach, zobaczył ciężki powóz czterokonny zajeżdżający w bramę, która tak dalece była do tego nieprzygotowaną, iż landara w niéj uwięzła.
Musiano posłać ludzi i słup jeden wyrwać z gruntu, aby powóz się wtoczył.
Metlica nie mógł zrozumieć, jakiego to tak szerokiego gościa Pan Bóg dawał.
Na wszelki wypadek włożył kapotę i stanął na przyjęcie. Z karety wyskoczył maleńki chudy, suchy, żywy człowieczek z twarzą pargaminową, ale oczkami nader młodo patrzącemi.
— Jest książę Konstanty? — zawołał.
— W polu mości dobrodzieju, przy bronach, — odparł Metlica.
— Poślijże jegomość po niego, bo ja mam pilny interes, koniom każ dać obroku i jak mi Pan Bóg miły, jeźli macie co jeść, bom okrutnie głodny.
— Ale wszystko jest! chwała Bogu dom zaopatrzony! — odezwał się z dumą Metlica przypatrując się gościowi. — Nie mógłbym téż spytać?
— O co spytać? — śmiejąc się rzekł suchy człowieczek, — pewnie, kto ja jestem? Otóż nic z tego! nic z tego! i ludzi darmo nie pytajcie, bo wam nie powiedzą nic! Rozumiész.
Poklepał go po ramieniu.
— Bądź asindziej spokojny — dodał — choć cię nie znam, domyślam się żeś Grzegorz? hę? nic wam złego nie przywożę!
— Ale zkądże on u licha może wiedzieć przez ducha świętego, że ja Grzegorz, kiedy ani ja jego ani on mnie w życiu nie widział.
Parobczaka oklep wsadzono na konia, by jechał po pana, a Metlica spytał, czy gość chce czekolady, kawy, polewki winnéj lub buljonu.
— Jak mi Bóg miły, daj choć jajecznicy, bo mi się zdaje, że fanfaronujesz; zkądby u was czekolada się wzięła!
Nim książę przybył, gość poufale się po dworku rozpatrzył, a Metlica dał mu czekolady, jajecznicy i co tylko dom miał na złość, aby pokazać, że przecie u księcia jegomości o razowym chlebie nie było.
Kniaź zdziwiony ekwipażem, który zobaczył w dziedzińcu, zsiadł z konia, a gdy w ślad prawie za nim podążył Metlica przez ciekawość dowiedzenia się, ktoby był ów pergaminowy człowieczek, już w pokoju nikogo nie zastał.
Gość i gospodarz byli zamknięci w sypialni księcia i siedzieli w niéj z okładem trzy godziny.
Podkomorzyc piński powrócił na obiad, kurczęta się posuszyły na trzaski, barszcz przegotował... gdy nareszcie drzwi izdebki otworzono, wyszedł naprzód blady i wzruszony gość, za nim kniaź z zapłakanemi oczyma, drżący ale z jakąś dziwną radością w twarzy. Zobaczywszy Metlicę, rzucił mu się na szyję i łkając prawie zawołał:
— Grzegorzu! wracamy do Korjatówki, masz grunt, ogród, dom, co chcesz! Stał się cud, ojciec mój z grobu przemówił, módl się za świętą jego duszę...
Metlica ukląkł obejmując panicza, choć nic nie zrozumiał oprócz tego, że do Korjatówki powrócą... spłakał się i dano do stołu. A dopiero po pieczystém i kompocie z jabłek dowiedział się o testamencie i całéj historji.
Przybyłym był książę Woroniecki, który przywiózł testament, rachunki, papiery i zdał fidei komis swój z nieudaną radością, dziękując Bogu, iż mu dał dożyć téj chwili
Co się tam działo, opisać trudno. Trudniéj czasem znieść niespodziane szczęście niż niedolę, któréj się człowiek zawsze spodziewa.
Metlica był jak oszalały.
Woroniecki przenocowawszy tylko, wyjechał dla pilnych spraw, a nazajutrz, z jego jeszcze dyspozycji wyprawione taranty, konie wierzchowe, powozy i służba nadciągnęły. Wolą ojca było, aby bez zbytku ale dostatnio się syn pokazał wychodząc na świat, dla zawstydzenia tych, co nim w ubóstwie pomiatali. Sam ks. Woroniecki najął wcześnie pomieszkanie dla krewniaka w pałacu ks. Wojewody.
Ten zwrot fortuny, jak naówczas mówiono, najmniéj podziałał na kniazia, jedno go tylko rozradowało, iż to zbliżyć go może do kasztelanowéj.
Na dzierżawie pozostawiono podkomorzyca Orzeszkę, którego wieś zupełnie uleczyła. Pozostało mu z dawnych bałamuctw jedno tylko wyrażenie powtarzane często... Przed moją śmiercią i gdym był żyw... Zresztą był najprzytomniejszym człowiekiem, a gospodarzem zawołanym.
Metlica objął naturalnie funkcje marszałka dworu... Pojechali do Warszawy.
W początkach przybycie ich nie miało żadnego rozgłosu, w małém tylko kółku rozeszła się wieść, któréj nie dowierzano, rozmaicie ją przekręcając i opowiadając wedle usposobienia.
Nikt ztąd wielkiéj nie uczuł radości, a wszyscy po cichu wyrzucali sobie, iż tak prostéj rzeczy nie przeczuli — i w postępowaniu z księciem tyle popełnili błędów — każdy miał to nadzieję naprawić, zrzucając na kogoś innego.
Z nowego zupełnie stanowiska przyszło teraz kniaziowi ludzką nikczemność oglądać, widział ją zuchwałą dla słabych, zobaczył uniżoną wobec saméj woni cudzego grosza... Inaczéj przystępowali doń, inaczéj witali, mówili odmiennie; dla nich zmienił się człowiek, gdy się położenie jego zmieniło. Wszystko to mogło oburzyć tylko i odstręczyć od ludzi.
Książę téż najmniejszéj nie miał ochoty z pasportem tym złotym wciskać się w społeczeństwo, którego wartość oceniał. Nie chciał nawet bawić długo w stolicy, chociaż coś go tu jednak trzymało i przywiązywało. Wstydząc się sam przyznać przed sobą i zapytać nawet o tę, któréj miał serce pełne... rad był, że mu obiecywane ogłoszenie nowéj ustawy da zręczność przedłużenia pobytu, a tymczasem począł odwiedziny od tych ludzi, którzy dlań wówczas okazali współczucie, gdy inni go prześladowali. Kapostas powitał go zrazu niedowierzając, milczący, jakby chciał zbadać wrażenie, które na nim uczyniła owa fortuna niespodziewana. Nim począł mówić otwarciéj, słuchał...
— Wierz mi pan — rzekł mu książę — iż nie zapomnę nigdy dowodów przyjaźni, jakie mi dałeś, gdym był ubogim i sierotą. Chciéj téż wierzyć, że przekonań moich nie zmieni położenie. Ojciec mój zostawił mi w spadku miłość dla ludu i uczucie obowiązków dla niego. Uważam się jako pełnomocnik méj młodszéj braci, na jéj usługi przeznaczony... Sprawa publiczna nie wiele na mnie zyska, ale na wiernego sługę liczyć może.
Kapostas rękę jego uścisnął. Był to człowiek niechętnie się wywnętrzający, ostrożny, ale gdy poczuł serce, odpowiadał na nie uczuciem głębokiém.
— Mości książę — rzekł — dziś jeszcze czekamy wszyscy, co nam dadzą prawodawcy i w jakiéj mierze... ale godzina ofiar wielkich niedaleka... Czy to, co dziś ludzie dobréj woli uczynić mogą, starczy, czy będzie skuteczném? Bóg wie... czy Polska sama, spokojnie, o swéj sile przeobrazić się potrafi, lub przez straszne kataklyzmy do odrodzenia iść będzie musiała. — Kto zgadnie dziś? To pewne, że powołanym będziesz książę, jak drudzy, stawić się na zawołanie kraju.
— I stanę pewnie, — odparł kniaź, — a mam nadzieję, że w szeregach znajdę ludzi wszystkich stanów równym zagrzanych zapałem...
Pożegnawszy bankiera i uścisnąwszy Stefana, Konstanty nie miał prawie do kogo jechać, chyba do starościnéj. Jakkolwiek wiedział dobrze, iż uczucia jéj dla niego mocno się zmieniły, przyzwoitość kazała złożyć u drzwi jéj choćby kartkę z dowodem, że na dawną łaskę był pamiętny.
Zaprzężono więc owe taranty i książę pojechał z nadzieją, że może pięknéj pani nie zastanie. Omyliła go ona, Gietta była w domu, pomyślała chwilę, czy przyjąć gościa lub nie... potém znalazła oryginalném zobaczyć, czy téż się nie zmienił i chciała go odstręczyć od kasztelanowéj, z tych powodów — kazała prosić.
Kniaź miał wprawdzie nowy kontusz, ale krojem i barwą do owego starego podobny, a starościna zdziwiła się widząc go tak niepoczesnym (wedle swego pojęcia) jak był dawniéj. Powiedziała sobie w duszy uśmiechając się: że pewne organizacje nigdy wyszlachetnić nie mogą... Przyjęła go wszakże z wymuszoną grzecznością i odrobiną złośliwéj ironji.
— Jakżem w. ks. mości wdzięczna, — zawołała wyciągając rączkę, — żeś raczył pamiętać o mnie! Przyznaję, że tegom się nie spodziewała.
— Ale jakże, to był przecie obowiązek, — zawołał książę, — nie mógłem zapomnieć, że w jednéj chwili ciężkiéj mojego życia, pani byłaś moją protektorką i...
— I zostałam za to sowicie wynagrodzoną, — przerwała Gietta, — bom otrzymała rozwód i wolną jestem jak ptaszę! Pan Bóg zawsze dobre czyny wynagradza... Więc to już pokwitowane, bo on za księcia zapłacił.
— Ale ja zostałem dłużnym...
Książę zabawisz z nami?
— Nie, pani, czekam jeszcze chwilę i lecę do cichéj wsi, po któréj tęsknię.
— Czekam? na co? — z uśmiechem spytała starościna, — proszę mi powiedzieć prawdę.
— O! najszczerszą! Wkrótce ma być ogłoszoną jakaś reforma... wszyscy z drżeniem i nadzieją oczekują jéj... ja także.
— Ah! tylko na to?
— Możeż być co ważniejszego? — rzekł Konstanty.
— To... dla panów! Dla nas reforma kapeluszów jest daleko ważniejsza... — śmiała się Gietta. — Będziesz pan na dworze?
— Wątpię.
— Porobisz znajomości?
— Nie widzę potrzeby szukać ich teraz, gdym się dawniéj bez nich obchodził.
— Zawsze więc pozostaniesz książę tym dzikiem?
— Zdaje się, że natury swéj nigdy się nie pozbywa; mogłażbyś pani zcierpieć samotność i ciszę?
— Nigdy w świecie!
Popatrzyła nań chwilkę, a widząc, że sam on nie rozpocznie mówić o kasztelanowéj, postanowiła go zagadnąć.
— Byłeś książę u kasztelanowéj?..
Rumieniec wystąpił na twarz Konstantego i nie uszedł baczności Gietty.
— Nie śmiałem, — rzekł cicho, — nie chcę być natrętnym.
— Ona w istocie nikogo nie przyjmuje, — dodała żywo starościna, — mówią o jakimś uprojektowanym już marjażu, który zdaje się być pewny.
Spojrzała na księcia, który przyglądał się bacznie barankowi czapki trzymanéj w rękach...
— Zresztą zupełnie zamknięta, nie bywa nigdzie... oddana bigoterji, po całych dniach w kościele albo na modlitwie, a na księcia trochę zażalona...
— Na mnie? za co? — spytał kniaź.
— Ja tam dobrze nie wiem, alem uważała, że się gniewa... zapewne musiano jéj coś donieść, na świecie pełno ludzi złośliwych...
Konstanty zmilczał.
— Bardzo święta i dobra kobieta, ale godną jest, by mój ex-mąż się z nią ożenił (kochał się w niéj dawniéj), bo tak nudna jak i on.
Książę zawsze nadzwyczaj był zajęty barankiem swéj czapki.
— Ale pan ją odwiedzisz? — zapytała ciekawa inkwizytorka.
— Nie wiem, — cicho rzekł książę.
— Zimny jak lód... (w duchu powiedziała sobie starościna), jakiby on mógł być dobry, gdyby się go na męża wytresowało...
Popatrzała nań milcząc.
— Ale nie, niepodobna! zawsze niedźwiedzia przypomina...
— Wiesz książę, jakim sposobem dowiedziałam się po raz pierwszy o jego przybyciu?
— Może od kogoś, co mnie zobaczył?
— A! nie!.. w ulicy wpadły mi w oko te cudne taranty... o mało nie oszalałam! Jaki książę jesteś szczęśliwy |
— Z tarantów? — śmiejąc się odparł kniaź, — doprawdy?..
— A! mój Boże! mieć takie taranty!!
— Co to za szkoda, — przerwał kniaź, — iż to są konie, których darować nie mogę...
— Darować!! a! książębyś myślał o darowaniu...
— Z pewnością, gdyby nie ojca wola. Z tych koni żaden nigdy ani sprzedanym ani darowanym nie był. Mamy stado podobne... ale dziad i ojciec tak byli o nie zazdrośni...
Starościna westchnęła.
— Rozumiem to, — odezwała się, — to są konie do zakochania się w nich właśnie dlatego, że nikt nie ma podobnych!!
Konstanty się uśmiechał.
— Nigdym tak nie żałował, że posłusznym być muszę ojca woli...
Po kilku słowach obojętnych nastąpiło milczenie, starościna zwróciła jeszcze rozmowę na kasztelanowę.
— Nie uwierzysz pan, jak się zmieniła, — dodała, — nie śmiem powiedzieć, że zestarzała... ale może tak jest w istocie... znalazłbyś ją pan do niepoznania... To ta rodzina, która ją otacza...
— Jak to? jest kto z rodziny przy niéj?
— Nie wiem, ale byli ciągle... i oni zapewne ją za mąż wydadzą...
— Za kogo? — spytał nieśmiało kniaź.
— Doprawdy, nie wiem, z pamięci mi wypadło nazwisko... wieśniak, kuzynek... coś podobnego... ja ją teraz rzadko widuję... kocham ją, ale... jéj serce tak jest miękkie a razem zmienne...
Konstanty począł się żegnać.
— Mam nadzieję, że się przecie jeszcze zobaczemy.. Kiedy książę wyjeżdżasz?
— Natychmiast po ogłoszeniu nowych praw...
Piękna Gietta ruszyła ramionami, popatrzała na nieczułego niedźwiedzia, który śmiał w jéj obliczu mówić o innych jakichś prawach nad te, które jéj oczy dyktowały i odprawiwszy go, pobiegła do okna spojrzeć jeszcze na te śliczne taranty, które westchnienie z jéj piersi wyrwały.
— I to, — zawołała oczy podnosząc do góry, a dłonie łamiąc tragicznie, — i to ten pan Bóg niesprawiedliwy takim ludziom daje, którzy tego ani ocenić, ani się poznać na tém nie umieją!! Gdybym ja je miała?..
Rozśmiała się sama z siebie.
— Całe trzy dni byłabym szczęśliwą.
— A potém? — spytało sumienie, które czasem troszkę się z nią sprzeczało.
— A potém?.. Możebym je oddała za mopsa albo za karła... albo za nowe pantofelki! Oh! ale trzy dni tryumfu!!
I głęboko zatonęła w myślach; czy to był rachunek sumienia, czy osnowa na nową intrygę? któż taką Giettę odgadnie?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.