<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dnia trzeciego maja... słońce wstało tak pogodnie, dzień był tak ciepły, cichy i śliczny... a w Warszawie od przedednia jakby na burzę jakąś się zbierało.
Najdziwniejsze wieści siali strwożeni lub strwożonych udający ludzie... W koszarach miało być wójsk pełno, regimenta posprowadzano z okolic, straże podwojono, nocą działa zatoczono tajemnie na taras zamkowy. Około zamku biegali panowie i posłańcy, w kancelarji sejmowéj i bocznych izbach pisarze siedzieli noc całą... po wszystkich gościńcach latali posłańce, sztafety, kurjery...
Mało kto wiedział, co się właściwie stać miało... ale czuli wszyscy, że ten dzień musiał być dla Polski stanowczym...
Stolica od białego dnia przedstawiała widok nadzwyczajny... okna były pootwierane, pełne głów ciekawych, ulice natłoczone niespokojnymi, pytającymi jedni drugich: Co to ma być? A w tłumie nikt odpowiedzieć nie umiał, co się stanie...
— Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie, — mówili jedni, — groźne wieści odebrano od posłów z zagranicy.
Wobec ostatecznéj zagłady potrzeba było chwycić się ostatnich środków ratunku...
W ciszy tajemniczéj przygotowywała się owa reforma, o któréj treści nikt oprócz grona szczupłego nie wiedział... Wyglądało to i było w istocie zamachem stanu (coup d’etat), bo gdy to jasne słońce weszło nad potrwożonemi głowy mieszkańców stolicy, nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego trwogą biły serca, nadzieją i nieokreśloném przeczuciem czegoś stanowczego... strasznego, wielkiego...
Około ambasady rossyjskiéj, na pozór neutralnéj, zamkniętéj, zimnego udającéj świadka, zjawiały się postacie wylęknione, pragnące ukryć... Chłonęła je brama zamknięta i wyrzucały na bruk drzwi tylne...
Przed mieszkaniem hetmana Branickiego, z mniejszą ostrożnością zajeżdżały powozy jego zwolenników... biegli doń pieszo nieliczni adherenci polityki... i cicho w przedpokoju zadawano sobie pytania: Czy przyjdzie do szabel? czy się krew poleje? Tu już wiedziano coś więcéj nad to, o czém gwarzyła ulica...
Piękny i wielki świat miał tego dnia, niesięgając daléj myślą o następstwach — tak niezwyczajną i gorączkową rozrywkę. Ze wszystkich okien wyglądały główki ciekawe, w negliżu porannym, na pół utrefione, z rąk fryzjera wydarte, to strojne i ukwiecone... Ulicami biegali eleganci... Z pierwszych piątr spadały na nich pytania, z trotoarów leciały w górę odpowiedzi.
— Co się dzieje? co słychać? co to jest? gdzie wojsko? czy prawda, że nabite stoją działa?
A wśród tego mniemanego zajęcia polityką, ile niepolitycznych uśmiechów i à parte pod osłoną nowin rzuconych westchnień...
Wśród gąszczy ulicznéj, po któréj twarzach biegała ciekawość niezaspokojona, gdzie niegdzie ujrzałeś twarz jasną i pogodną a zadumaną, to troską zorane czoło, to usta skrzywione szydersko, to jakby znak zapytania wygięte wargi zwrócone ku zamkowi...
Z każdą chwilą tłumy rosły, płynęły, kupiły się i oblegały zamek, place pod Zygmuntem, kościół św. Jana, dziedzińce... ulice przyległe...
Wpośród nieruchomo stojących kiedy niekiedy przedzierał się to powóz pański, to człowiek blady a spieszący, wskazywany palcami... poseł... senator... jeden z tych, co w dramacie dnia grać mieli rolę czynną. Wymawiano imiona, dodawano komentarze... szeptano ruszając ramionami... Niekiedy idący na plac boju podnosił oczy do góry i z okna pierwszego piętra brał błogosławieństwo wachlarza, chustki lub słowa...
Z oczów kobiecych iskrami sypała się ciekawość.
Cokolwiek drgnęło na zamku, odbijało się na odległych ulicach. Każdy ruch około sali sejmowéj podawano sobie z ust do ust... znajomy znajomemu, nieznany obcemu, szmer leciał po tłumie jak wietrzyk wiosenny i szumiał rozbijając się po uliczkach i znowu cisza... oczekiwanie.
Pomimo straży, od rana pełne były wszystkie dziedzińce, zakątki, a sala sejmowa jeszcze pusta, już ukwieconą była naciśniętemi galerjami, pełnemi kobiet szczęśliwych, że... będą patrzały... na co? wiedziała ledwie dziesiąta, rozumiała ledwie dwudziesta, myślała o tém ledwie setna... Ale któreż przedstawienie w teatrze mogło temu dorównać?
Ciekawość i trwoga były wyrazem dnia tego, ciekawość podniecona do spazmu i gorączki, trwoga nieokreślona i rozkoszna... Co chwila spodziewano się, że coś zawre, zakipi, wystrzeli, wybuchnie. Tymczasem słońce młode promieniało złoto, szło sobie do góry, bawiąc się uciekającemi przed niém chmurkami, toczyło się uśmiechając dziecinnie.. Co mi tam!
Czuć było prochem i walką w około zamku... Tu wchodzili jedni z ponurém obliczem i zakąszonémi wargi, z twarzą połamaną gniewem tłumionym, z dłonią drżącą na pałaszu, który w pochwach jéj odbrzękiwał... drudzy z rozpromienioném czołem, spieszący na plac boju, z piersią wezbraną... weseli.
Coraz to nowa postać wpadała do zamku, czasem dwie różne spotykały się we wrotach i mijały z nieufném milczeniem... jeden widzieć nie chciał, drugi przemówić nie śmiał... szable i śmiech ozwały się, ucichły...
Po tłumie w szeregach stojącym, od bramy daleko w głąb... przeleciał szmer: król idzie — idzie król! Król w całym majestacie... marszałkowie przed nim... dwór z nim... Król blady — powtarzano — król blady!!
Cisza... okropna cisza! Któż wié, co się dzieje na sali? Cisza... jakby czytał ktoś... coś... potém szmer, gwar, krzyk... warczy jeden kąt sali.. groźno i cisza znowu... Długa jak wiek!
Piękne panie ziewają w oknach, zasłaniając usteczka chustkami, a lud stoi cierpliwie i czeka, oczy zwrócone na zamek...
W sali sejmowéj jakby falami morskiemi wiatr ruszył i rozbił je o brzeg... Okrzyk stłumiony, milczenie...
I znowu wiek oczekiwania cały... aż grzmi, aż płacze coś i jęczy... i słychać drżenie szabel na posadzkach i wołanie dwóchset głosów, w których łonie krzyk kilku ust... wrzawa się wzmaga... Coś słychać...
Pytają w ulicy... Co słychać?
Ktoś z półotwartego okna usłyszał tylko dwa słowa.
— Król z narodem. Naród z królem!
I jak hasło tego dnia, jak hasło przyszłych dni bieży okrzyk w ulicy, powtarza się, chwyciły go pierwsze tłumy... wspiął się do piętra, uniósł się do poddaszów. Z kominów i dachów coś woła: Naród z królem!!
Lud patrzy i słucha — i z słowem zagadki się bawi, i nie dowierza, i... czeka...
W sali jak w kotle wciąż kipi, to zawarczy, to zaświszcze, to zapłacze... to wre głucho, długo. To jeden głos podniesie i krzyczy, a stu mu przerywa. Naprzemiany oburzenie, entuzjazm, zgroza i niby wołanie bojowe: Naprzód! naprzód!!
Trwało to nie godzinę, nie dwie, cały dzień tak upłynął na oczekiwaniach... na trwodze...
Omdlałego wynieśli z sali, oszalałego wyrzucili. Ktoś na ręku wyniósł sześcioletnie dziecię ze spuszczoną główką płaczące...
Co robił ten Izaak niewinny w dłoniach ofiarnika?... któż wie... któż zrozumié??
Przez okno wyrzucono wstęgę orderową zszarpaną w strzępy... I znowu krzyk i cisza, i mowa, i błaganie... a potém...
Słońce już nad zachodem... szmer... radość! zwycięztwo... Vivat! Król z narodem. Naród z królem! Byłaż to taka nowość, takie pierwociny zgody, że je tak uroczyście obchodzono?
Ściśnięte tłumy nie wiedzą nic, ale od ścian zamku wionęło radością, szałem, upojeniem i iskrą piorunową, błyskiem po czołach zaświeciła radość — zwycięztwo!
Stało się! coś się wielkiego a przeważnego stało!!
Mrok zchodzi na kościół stary... a szyby jego zajaśniały światłami. Bóg ma być świadkiem ślubu króla z narodem.
Szeregiem z zamku posłowie i senatory... uznojone czoła, krwią nabiegłe twarze, rozwiane włosy, rozdarte szaty... idą, a tłum woła i klaszcze, a choć nie wie czemu, czuje wielkie zwycięztwo. Okrzyk poszedł od zamku i leci, klaszczą ulice, piętra, dachy, miasto, przedmieścia, wiewają chustki... płaczą oczy radością.
— Król z narodem!
Byłoż to pierwszym dniem zgody?..
Szeregiem poszli posłowie... nie wszyscy, tłum policzył i spisał tych, co zostali... Życie i gwar przeniosło się do świątyni... w sali sejmowéj pustéj została garść ludzi i kłócą się, kto winien...
Z okien gmachu lecą przekleństwa i groźby i wściekłe wyrzekania, a ulica, co klaskała przed chwilą, urąga i szydzi z odstępców.
Cicho znowu... musieli wszyscy poklęknąć, słońce zachodzi za złote obłoczki... W tém z głębin téj ciszy zabrzmiały nagle wszystkie dzwony razem, rozkołysane, oszalałe... a huk ogromnego Te Deum zwycięztwa bucha przez drzwi świątyni otwarte... i na wyzyw światu... na tarasie biją działa tryumfem... a lud ściska się... pijany nadzieją...
Stało się coś wielkiego... coś pamiętnego i Warszawa przeżyła ten dzień przesilenia odgadując go raczéj nie wiedząc, co przynosił z sobą.
Wieczorem już w ulicę zaszła stugębna wieść: Konstytucja... królestwo dziedziczne! wolność wiary... wolność wieśniaka... mieszczanin zrównany z szlachcicem... nowa era, nowy świat... Król z narodem!! naród z królem!..
Naówczas zaczynają się opowiadania na ucho... Walka była straszliwa... posłowie leżeli na ziemi, jeden syna chciał zabić, rwano się do szabel... garść zacofanych poległa protestując w imię umarłéj przeszłości...
Zwycięztwo zostało przy tych, co uwierzyli, że Polska odrodzić się może od porąbanego pnia nowe puszczając gałęzie.
Tak miasto tryumfalnie wyglądało wieczorem... i dopiero około północy obozujące tłumy poczęły odciągać, ustały dział gromy, dzwony zamilkły, w oknach powoli gasły światła, chowały się głowy... a zamek wyrzucił z siebie na miasto zwyciężonych i zwycięzców.
Słychać tylko było otwierające się drzwi, witanie okrzykami przybywających i radośne wybuchy i szały.
Czy spał kto téj nocy?
W poselstwie okna stały ciemne... ale gorzało w dziedzińcu, jacyś ludzie biegli znowu uznojeni... i groźna cisza pełna tajemnie osłaniała szczelnie pozamykane gmachy...
Razem z innemi zbudził się dodnia Konstanty, dzień stanowczy był mu wiadomym, chciał być jego świadkiem i policzyć drgnienia paroksyzmu... Ze Stefanem wybiegli oba w ulicę, aby zmięszani z tłumem czuli z nim razem każdą pulsację téj chwili uroczystéj. Pierwszy raz w życiu obu młodym ludziom przedstawił się taki obraz, którego krańców oko sięgnąć, ani głębin dusza odgadnąć nie mogła. Konstanty zatrzymywał oddech, bladł, milczał, zdało mu się, że się modli na pobojowisku i że śpiewa starą Bogarodzicę pod dział hukiem, wśród zbroi chrzęstów...
Tłum, który miotał się jak jedno ogromnemi sploty zwinięte ciało i czuł, jakby był całością... nie dopuszczał samowoli jednostce... Raz wpadłszy w tę masę człowiek się stawał w niéj jedném ogniwem posłuszném. Kniaź i Stefan pchani, gnani, sunięci naprzód, przesadzani z miejsca na miejsce, oprzeć się nie mogli prądowi, który niemi miotał.
Ktokolwiek był w takiém ciele zrosły z niém choć godzinę, ten wie, że tłum staje się istotnie jakby apokalyptyczną potworą, co pożera jednostki... elektryzuje i skuwa.
Około południa oba młodzi z pod zamku ruchem tego węża wyparci już byli w bramę, w ulicę... i na przemiany na fali kołysali się z jednego na drugi chodnik, z pod jednéj ściany ku drugiéj.
W chwili, gdy szeregi posłów ciągnęły do kościoła, tłum nacisnął nagle z okrzykiem tryumfu masy ludu przyparte do żelaznéj jakiéjś kraty podworca... krata ugięła się, pękła, obaliła, a ciżba jak fala wylała się i rozprysła w dziedzińcu...
W téj garści wypartéj z ulicy był kniaź i Stefan. Oba obejrzeli się nie wiedząc, co się z nimi działo, a Konstanty z trwogą ujrzał się pod oknami pałacu kasztelanowéj. I w téjże chwili, gdy rozpoznał gdzie jest, w jedném z okien ukazała mu się postać zakwefiona czarno.
Jakim cudem spotkały się ich oczy? Kasztelanowa zarumieniła się i cofnęła nagle, potém wróciła do okna... Konstanty osłupiały wpatrzony stał, mimo że go Stefan ciągnął, pytał i ani odciągnąć ani dobyć zeń nie mógł ani słowa.
W wejrzeniu wdowy widać było zdziwienie, trwogę, niepokój i jakby chęć przemówienia i rozpacz niemocy. Konstanty chwiał się na nogach pijany, potém nagle wyrwał się przytrzymującéj go ręce Stefana i pobiegł.
Wejrzenie to pociągnęło go zwycięzko ku sobie, nie myślał w téj chwili co czynił... znalazł się na wschodach, w przedpokoju, w sali, a w pośrodku niéj... spotkał biegnącą przeciw sobie kasztelanowę.
Tylko ręce się ich wyciągnięte ku sobie zetknęły, tylko oczy przemówiły, bo usta nie mogły... Konstantemu zwilżyły się powieki...
— Jesteście tu? jakim sposobem?
— A! pani, nie śmiałem...
— Przyjść do mnie?
— Czémże ja jestem dla pani?
Kasztelanowa cofnęła się o krok.
— Cóż się stało? — spytała.
— Jam był skazany na wygnanie przez nią? uległem wygnaniu. Mógłżem odepchnięty powrócić?..
— Odepchnięty! — powtórzyła kasztelanowa.
— Mój list, gdym wyjeżdżał?
— Jam żadnego nie odebrała!
Z trwogą spojrzeli po sobie, jakby pomiędzy niemi teraz dopiero przesunęło się jakieś widmo blade...
— Mów książę, — zawołała wdowa, — ja dotąd nie rozumiem nic... ja tylko wiem, żeś wyjechał nie rzuciwszy mi słowa... i żem przyszedłszy sama na Marywil, znalazła pustkę z drzwiami otwartemi..
— Kiedy?
— Po waszym wyjeździe.
Konstanty ręce załamał.
— Powiedziano mi, żeś się mnie wyrzekł!
— Mnie zapewniano, żem wyrzec się winien, bo zostałem odepchnięty!
Z blademi twarzami usiedli naprzeciw siebie. Rozmowa poczęła się nieśmiało, rwała się i gorąco wiązała nanowo. Fałsze i kłamstwa leciały pod nogi zdeptane gniewnie. Sama tajemnica powrotu i losu księcia była dowodem jakiegoś osnutego planu... przez kogo?.. W czarną tę intrygi czeluść nikt z nich nie zaglądał, tak wielka była radość z odzyskania serc dwojga i całéj przyszłości.
W kilku słowach Konstanty opowiedział dzieje swoje. Słysząc o zmianie losu wdowa, zarumieniła się z radości i pobladła smutnie. Ale uścisk jego drżącéj dłoni mówił jéj przekonywająco, że w sercu nic się nie zmieniło.
— O pani! — zawołał Konstanty nieśmiało — niechże ten dzień tryumfu dla kraju będzie zorzą szczęścia dla mnie!... Bóg dał, byśmy się znaleźli rozpędzeni, pochwycili rozegnani... niechże więc żadna moc ludzka tych dłoni nie rozłączy!
To mówiąc, przykląkł, a zdejmując z palca pierścień swéj matki, włożył go na drżącą rękę Niny.
Spuściwszy głowę westchnęła.
— Niech się stanie wola boża i twoja! — rzekła pocichu. — Nie mam siły oprzeć się szczęściu, choć miałam dość mocy, by przeżyć zwątpienie. Czemuż nie mogę ci przynieść nic więcéj nad serce wdowie i wypłakane oczy... nad uwiędłą młodość i zgorzkniałe uczucie! Bądź pewnym, że serce masz całe, takie jak wyszło z cierpień uścisku... skrwawione, ale niepokalane i czyste.
Kto wypaplał tajemnicę tego cudownego spotkania. rozmowy, pierścienia... kto ją podpatrzył? Czy ją z twarzy Konstantego, czy z wejrzeń Niny odgadnięto?... Dość, że nazajutrz wśród opowiadań o dniu przeszłym, pełnym epizodów ciekawych, pełnym anegdot dowcipnych... szeptano sobie na ucho, iż kniaź Konstanty jest zaręczony z kasztelanową.
Z kolei skrzydlata wieść przyleciała do starościny. Jeden z jéj wielbicieli przyniósł ją z bukietem razem. Gietta schyliła się do kwiatów, zarumieniła się jak róża stulistna, błysnęła okiem, zadrżała.
— To pewno? — spytała. — Ale kiedyż się spotkali?... ale gdzież się oni widzieli?
— Wszystko to cudem się stać miało. Książę ujrzał ją w oknie, wyciągnęli ręce ku sobie, poleciał i... nie wyszedł z pałacu, aż po przyrzeczeniu i zaręczynach.
— Zaręczynach? — rozśmiała się starościna. — Pierścień więc kasztelana, zdjęty z trupiego palca, dała nowemu małżonkowi... To zła, to bardzo zła wróżba!
I odwróciła się z piosenką na ustach, choć może białemi zgrzytając ząbkami.
— Słuchajno, hrabio! — mówiła w pół godziny potém, chwytając poddanego jéj zawsze Siemionowicza. — Nie widziałeś hrabiego Zenona?
— Kręcił się wczoraj w liczbie malkontentów milczący.
— Czy wie o powrocie księcia?
— Ja sądzę.
— A cóż, myśli dać mu za wygraną?
— Nie wiem.
— Ciekawam!... Sprowadź mi go, proszę... dawno go nie widziałam...
Hrabiątko było posłuszne, ale dopiero trzeciego dnia hrabia Zeno, kwaśny, zjawił się na pokojach pięknéj Gietty.
Był on jednym z filarów partji hetmańskiéj, która — na spisek trzeciego maja oburzona, a radością powszechną zmuszona milczeć — warczała pocichu, pełen był gniewu na zuchwalców, na króla niedołęztwo; pełen uwielbień dla heroizmu Suchorzewskiego a wzgardy dla słabości marszałka Sapiehy. Nie mógł myśleć ni mówić o czém inném, tylko o poniesionéj klęsce.
— Ale mój hrabio, — ozwała się do niego po niecierpliwém wysłuchaniu starościna, — zapominacie coś o waszym kniaziu.
— Przyjdzie nań kolej! — mruknął hrabia,
— Gdy wyjedzie z żoną!
— Jakto, z żoną? alboż się ożenił?
— Przynajmniéj się żeni! to pewna... z wdową po kasztelanie. Zakochany, szczęśliwy.
Hrabia Zeno bawił się dewizkami od zegarka.
— A wasza vendetta? — spytała cicho pognębiona.
Zeno się namyślał.
— Zobaczemy, — rzekł.
— Jużbyście się pogodzić powinni.
— My? pogodzić? nigdy! — krzyknął Zeno — honor domu wymaga...
— Krew dał za krew... czegóż chcecie więcéj? — mówiła wpatrując się w niego i uśmiechając szydersko.
— Mnie trzeba życia za życie.
— Nader patetycznie! — zaśmiała się Gietta, — ale już teraz kaleki pułkownika użyć trudno.
— Przecieżem ja nie kaleka.
— Cóż? pozwalibyście go na średniowieczny sąd Boży? A! przyznaję, toby było coś wielce zajmującego, toby was wsławiło i podniosło. Niestety, nie żyjemy w rycerskim wieku...
Hrabia milczał unikając odpowiedzi, ale znać było, że rozmowa z piękną panią poruszyła go do głębi i dała mu wiele do myślenia.
— Hrabia wiesz zapewne, — dodała — że kniaź duszą i sercem należy do patrjotów i to najgorętszych?
— Domyślałem się tego...
— W przededniu ślubu i szczęścia, mój hrabio, — dokończyła starościna, — nie czyńże mu niepokoju stare wywlekając, zapomniane, niepotrzebne wspomnienia.
— Ale to właśnie chwila do zemsty najprzyjemniejsza...
Napróżno starała się jednak wybadać myśli i zamiary gościa.
Ostatnie wyrazy wymówił dziwnie jakoś, bez czucia, bez natchnienia, jak się jéj zdawało. Gryzł tę zemstę w ustach jak karmelek. Był to w ogólności niezrozumiały człowiek i na którego, wedle starościnéj, nigdy się z pewnością spuścić nie było można.
Pożegnała go téż wcale nim nie zadowolniona i tęskna. Na przekorę nieszczęśliwéj kobiecinie dwoje istot kochało się i pobrać się miało, Nina miała zostać księżną, a Konstanty jéj mężem.
Szczęściem dla rozrywki starościnéj, Warszawa była pierwszych dni po ogłoszeniu uchwały tak ożywioną, tak uroczyście strojną, wyilluminowaną, przybraną, okrytą napisami; uczty następowały jedne po drugich, nowiny goniły nieprzerwanie, że piękna Gietta trochę się roztrzepaniem pocieszyć mogła.
Jeden z pierwszych kniaź Konstanty pojechał wpisać się w księgę mieszczan i przyjąć miejskie. Aktowi temu, w istocie pełnemu znaczenia, nadano ostentacyjne formy; powozy możnych panów w biały dzień ciągnęły do ratusza... szlachta uznawała się bracią mieszczan i zrzucała swą odrębność, szanując namulaną dłoń rzemieślników.
Szał tych dni był jeszcze większym i powszechniejszym niż wieczoru dnia trzeciego maja; wszyscy jasno czytali w obietnicach téj uchwały i pojmowali jéj następstwa.
Ci co byli ustawie przeciwni, wstydzili się iść przeciwko duchowi czasu i nie porywali się na jéj najgłówniejsze prawa tyczące ludu i miast, ale bili głównie w zmianę zasadniczéj, odwiecznéj a zgubnéj elekcji królów i ogłoszenie dziedzicznéj dynastji.
Radość ogólna posługiwała trzpiotom doskonale, bo się bez zgryzoty sumienia na rachunek jéj bawić mogli i balować. Zdawało się nawet najpotężniejszym głowom ówczesnych mężów stanu, iż dosyć jest prawa nowe ogłosić, ażeby naród był zbawionym; nie widzieli tego, iż obyczaje i siła narodu lub słabość oddziaływają na ustawy same więcéj niż one na masy. O poprawie obyczajów, o zmianie życia, o spartańskiéj polewce obowiązku nikt nie myślał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.