Sto djabłów/Tom II/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zdziwił się niezmiernie Metlica, czytający ze Złotego ołtarzyka modlitwy wieczorne, gdy książę powróciwszy do domu, rozpromieniony, szczęśliwy, zamiast go powitać jak zwyczajnie, serdecznie począł go ściskać. W prostocie ducha wziął to za skutek rozradowania konstytucją i włożywszy okulary w książkę, spuścił ręce smutnie, patrząc na księcia.
— Tak to, tak, — rzekł, — wszystko się wydaje piękne! ale Bóg raczy wiedzieć jeszcze, czy z posiewu ziarno wyrośnie... Ja, mój książę, gdym słyszał okrzyki, dzwony i działa i te oznaki radości... nie wiem, czemu jak stary głupiec... poczułem łzy na powiekach... Wczesna to pociecha z kawałka papieru, który lada wiatr zedrzeć może...
— Nie lękaj się! — zawołał Konstanty, — my go nie damy poszarpać! pierwsza to dopiero litera przyszłości... pójdziemy spodziewam się daléj... zrobiemy więcéj... naród cały będzie wolnym, będzie jednym...
— A! daj Boże! — rzekł stary, — alem ja nie polityk, a Moskwy i tych co z nią trzymają, boję się strasznie. Kto wie, co oni uknują?.. Słyszałem dziś, że któryś z Potockich rozgniewany, z odgróżkami, nie chcąc króla pożegnać, wyjechał... mówią....
— Aleś widział i słyszał tłumy, co się w ulicach ściskały płacząc... przeciwko tysiącom co jeden może?..
— Albo ja tam wiem, — rzekł Metlica, — to pewna, że gdy u nas w narodzie radość wielka, poczciwe serca się trwożą, aby ryb przed niewodem nie łowić...
— Oprócz ogólnéj radości, przyjacielu, — przerwał kniaź, — winszuj mi! ja się żenię.
Metlica pobladł.
— Jezu! Marjo! tak raptem! z kim? z kimże?.. aby nie z tą czarną chusteczką...
— Widziałeś tę panią, która rękę moją ujęła, gdym porąbany leżał.
— Spostrzegłem... wszak ci do niéj list nosiłem.
— Tak! a ona go nie odebrała!
Metlica porwał się za włosy.
— Gdybym wiedział, kto go przejął... niechby wcześnie po cyrulika posłał...
— Dziś już to wszystko skończone... widziałem ją! ona będzie moją! To święta i zacna niewiasta.
Grzegórz niedowierzająco głowę opuścił i posmutniał.
— Poznasz ją... zobaczysz... — żywo począł Konstanty. — Nie wyjadę już z Warszawy przed ślubem... Ale się odbędzie cicho i skromnie, ona wdowa i sierota, ja przyjaciół nie mam... Weźmiemy ślub przy niewielu świadkach i... jedziemy.
— Do Korjatówki!! — dodał Metlica. — O tak, tak! na wieś! na wieś od téj przeklętéj Warszawy...
I otarł biedny oczy na jéj wspomnienie.
Wszystko tedy zdawało się składać jak najlepiéj, a że kasztelanowa zrzuciła była żałobę i nieco z domu wyjeżdżać zaczęła, Konstanty zaś nieustannie z nią być pragnął, jednego z dni następnych umówili się spotkać w teatrze. Grano komedję Niemcewiczowską, zastósowaną do okoliczności, mającą podnieść jeszcze patrjotyzm ogólny; co żyło więc, miało się na tém uroczystém przedstawieniu znajdować.
Z największą trudnością przyszło dostać lożę, bo wcześnie miejsca wszystkie były porozkupywane, zamówione, rozerwane. Teatr ówczesny stojący do dziś dnia na placu Krasińskich, na sejmową publiczność starczył zaledwie. Nie był on wspaniały ani zbyt wykwintny, ale téż i ona wymagającą do zbytku nie była; wieczór i rzęsiste oświetlenie jarzące, przepych strojów, świetność kobiecego grona, nie dawało dostrzedz, co sali brakło. Scena polska rodziła się dopiero, ale odrazu znaleźli się artyści i pisarze, stworzono teatr pragnieniem posiadania go. Już w téj chwili urodzin pojmowali ci, co dla niéj pisali, wielki cel i wpływ dramatu na spółeczeństwo; działano na odrodzenie narodu wszelkiemi możliwemi sposoby, teatr téż nie pozostał obojętnym. Nie był on już zabawką i igraszką, sięgał po znaczenie moralisty i reformatora. Ci, co świadkami byli przedstawień, w których uczucie patrjotyczne tętniło, zapisali nam wrażenie tych reprezentacji uroczystych, w których najlżejszy odcień, najmniejsze słowo, najskrytszą aluzję sala chwytała, podnosiła, okrywała oklaskami i zapalała ogniem własnéj piersi, aby z niéj uczynić pochodnię...
Jednym z takich właśnie wieczorów pamiętnych miał być ów, na który wybierała się kasztelanowa. Książę miał jéj towarzyszyć. Wiedział on dobrze, iż ona od niego żadnéj zmiany żądać nie będzie i pozwoli mu w dawnéj zostać sukni prostéj, z powierzchownością skromną, ale sam pomiarkował, że wśród tak świetnego towarzystwa, ubogie ubranie mogłoby było ujść za chęć odznaczenia się i wyróżnienia oryginalnością. Musiał więc po naradzie z Metlicą nieco się przybrać inaczéj, trochę staranniéj,
Gdy kasztelanowa po długiém nieukazywaniu się na świecie większym, raz pierwszy postrzeżoną została w swéj loży, wszyscy na nią zwrócili oczy. Zdawała się piękniejszą niż kiedykolwiek, majestatyczną jak królowa... a na czole jéj taki spokój i szczęście jaśniało, jaką żadne oblicze niewieście z tego grona poszczycić się nie mogło.
Z parteru, lóż, z krzeseł... szeptając poczęto się uporczywie jéj przypatrywać... a gdy obok niéj stanął w czarném ubraniu przepyszném i najnowszego kroju z guzami staroświeckiemi z rubinów (dobytemi z wręczonego mu sepetu klejnotów pradziadowskich) kniaź Konstanty... z ręką na szabli bogato sadzonéj, niemniejszą może od niéj obudził ciekawość. Mało kto go znał, a nasłuchano się o nim wiele; to zjawienie się publiczne było jakby wyzwaniem towarzystwa, do którego nie należał. Szeptano pokazując go sobie palcami.
Między przypatrującymi się pilnie był hrabia Zeno, otoczony najtęższą młodzieżą i ex-djabłami różnemi, których figlów nawet owa uroczysta chwila pohamować nie mogła.
— Dobrze ten zmartwychwstaniec wygląda! — rzekł ktoś do hrabiego, — mimo żeś go jegomość zabił!
— Ja? — spytał br. Zeno, — ja?.. chyba moi ludzie... i dlatego chodzi po świecie.
— Twardy jest, — rozśmiał się inny.
— A no! jeźli macie ochotę, popróbujcie na nim zębów, — dodał zimno hrabia Zeno, — odstąpię pierwszeństwa... Ale ba! czasy zuchwalstwa i tężyzny minęły. Wszystkim pluł w oczy, a nikt go nie będzie śmiał zaczepić.
— Pozwól hrabio, że téż nikt właściwiéj nad was zaczepićby go nie mógł.
— Ja?... ja miałem już trochę satysfakcji... juszki mu utoczono, ale waszmość zlękliście się kozaka i puścili płazem... A patrzcieżno... najpiękniejszą wdówkę bierze wam jak swoją!
To mówiąc, trącił milczącego starostę łokciem.
— Żebym ja jak wy kochał się zamłodu w kasztelanowéj, a śmiałby mi ją kto brać zprzed nosa, uszybym poobcinał!
Starosta był po dobrym objedzie i choć zwykle milczący, pogardliwy, nielubiący się mieszać do rozmów, tym razem czuł się junacko usposobionym.
— A któż ci powiedział — rzekł do hrabiego — że ja jeszcze tego nie zrobię?
— Wy? wy? — zaczęli się śmiać otaczający. — Vous?
Okazane niedowiarstwo podburzyło pana starostę; spojrzał na tłum, krzywiąc się, z góry, wziął w bok... podniósł oczy na lożę i... zmilczał. Milczenie było wielkiego znaczenia. Hrabia Zeno tak dobrze to zrozumiał, że już szydzić poprzestał; ale od téj chwili jak cień powoli włóczył się za starostą.
W ciągu przedstawienia większa część publiki niebardzo jakoś nastawiać raczyła ucha; mimo że sztuka zapowiedziana nęciła, wielu głośną rozmową na parterze ją przerywało. Miejscami tylko jak grzmot podnosiły się oklaski. Naówczas wstawali wszyscy, kobiety wychylały się z lóż, artyści przerywali grę, wszystkie dłonie biły, wszystkie usta wołały powtarzając przy zręczności hasło: „Król z narodem! naród z królem!“ Stanisław z loży dziękował... i nie rychło znowu po uciszeniu sztukę daléj ciągnąć było można.
Mimo tych przerw, mimo długich międzyaktów, mimo obrazu który zakończył, i hymnu zastosowanego do okoliczności... naostatek przedstawienie się skończyło i widzowie tłumnie wychodzić zaczęli.
Cały plac Krasińskich pełen był powozów, dworu, laufrów, hajduków, pochodni, koni i pieszego tłumu.
Kasztelanowa, usiłując zgiełku uniknąć a może spotkania ze znajomymi, wcześniéj nieco podała rękę księciu i wysunęła się z loży. Zmieszana była temi natarczywemi spojrzeniami, co ją przez cały ciąg sztuki goniły.
W korytarzu, gdzie stali słudzy, o kilka kroków ode drzwi, stał jakby na przesmyku starosta; opodal w cieniu czatował, przyglądając się, hrabia Zeno.
Ujrzawszy pierwszego z nich, kasztelanowa chciała uniknąć przywitania; trwożnie jakoś przycisnęła się do ściany i wysuwała krokiem pospiesznym, gdy starosta, który może umyślnie na nią czekał, z zuchwałą miną, jakby nie postrzegając wcale księcia, zbliżył się ku niéj,
Lękliwém okiem rzuciwszy, Nina wymykała się szybko, ale dawny wielbiciel stanowczo zagrodził jéj drogę. Konstantemu krew uderzyła na twarz.
— Pani się nawet nie da przywitać? — zawołał.
Kasztelanowa podniosła oczy, skłoniła głowę, widocznie pokazując, że chce przejść; on stał uporczywie.
— Ani pożegnać? — dodał ironicznie, spoglądając na kniazia, z którym wcale się nie witał.
— Pani kasztelanowa życzy sobie ztąd wyjść! — przerwał Konstanty.
— A ja życzę sobie popatrzeć na panią kasztelanową! — odparł starosta. — Czy pan mi tego zabronisz?
— W téj chwili burdy poczynać nie myślę! — zawołał kniaź — ale gdzieindziéj i kiedyindziéj moglibyśmy się o to rozmówić!
Starosta niby nie dosłyszał.
— Jak, jak? — zapytał, umyślnie nadeptując na nogę Konstantemu.
— Spodziewam się, że mówiłem wyraźnie! — odpychając go zlekka. — Do zobaczenia!
Z ironicznym śmiechem podnosząc kapelusz, który trzymał pod pachą, starosta głośno dodał:
— Do zo-ba-cze-nia!
I ustąpił przejścia.
Kasztelanowa drżała jak liść. Zeszli ze schodów, nie mówiąc słowa. Gdy miała wsiadać do karety, a książę chciał ją pożegnać, chwyciła go za rękę.
— Nie puszczę was! Dziś — rzekła — jedziecie ze mną. Nie zaprę się wobec wszystkich, że jesteście narzeczonym moim... a potrzebuję dziś jeszcze pomówić z wami koniecznie.
Pomimo że kipiał i chciał lecieć do starosty, Konstanty wstrzymany rozkazem, rzucił tylko wejrzenie ku stojącemu na schodach, jakby mu dawał znać, że na zawołanie gotów będzie, i pojechał.
Z kąta wyszedł hrabia Zeno.
— Winszuję! — rzekł, ściskając rękę starosty — winszuję! Znaleźliście się nadzwyczaj zręcznie, chociaż... przy kobiecie może nie wypadało.
— Mnie właśnie przy niéj należało mu wzgardę okazać.
W mgnieniu oka wychodząca tężyzna już wiedziała o spotkaniu. Dwudziestu sekundantów poskoczyło się napraszać staroście, który z zimną krwią odłożył to na jutro; przyjął tylko wieczerzę u jednego z przyjaciół, o którą był naglony. Chciano bowiem zawczasu wypić jego zdrowie.
Cała czereda wesołych, ująwszy bohatera, poniosła go z sobą, wsadziła do powozu i wśród wesołych okrzyków w galop polecieli wraz z hrabią Zenonem, dobrowolnie usiłującym na ten raz zawerbować się do młodzieży, dla dopilnowania i wybadania pana starosty.
Tak było rzeczą nową widzieć go wmieszanym w tego rodzaju sprawę, iż ciekawość zdawała się wytłumaczoną.
Dla człowieka znudzonego życiem niéma napoju, któryby podziałał nań skuteczniéj nad... niebezpieczeństwo i gorączkę jakiéjś walki. Jakkolwiek kto jest wyżyty, zostaje mu zawsze trochę instynktu zachowawczego. Nie przechodzi się do ciemnych głębin Hadesu bez pewnego wzruszenia. Starosta doznawał tego na sobie, czując się ożywieńszym, bardziéj rozbudzonym po wyzwaniu.
Wychowany za granicą i na sposób niepolski, do szabli nie miał ani wprawy ani ochoty; ale wybornie się bił na szpady, które Polacy z pogardą „rożnami“ zwykli byli nazywać, i niegdyś strzelał doskonale. Wprawy mu teraz brakło, ręka odwykła nieco.
Przy ponczu otoczono go kołem i zarzucono pytaniami.
— Jakże się bić będziecie?
— Jestem wyzwany, — rzekł flegmatycznie bohater — zatém przy mnie wybór broni wedle wszelkich prawideł. Nie wiem wcale, czy się bije, jak i w co?... Szabelką, jak wnoszę, zapewne machać umie; bo któż się u nas tego nie nauczył? Ja w pałasze i szable nieuk jestem, to dobre do siekania mięsa.
— Musi téż nieźle strzelać, — przerwał ktoś — bo hrabiego trafił w serce.
— Przypadek! — wtrącił ktoś. — Zresztą strzał szedł zblizka.
— Byłbym mu wdzięczen, gdyby się na pistolety zgodził — mówił zawsze z zimną krwią starosta. — Strzelałem nieźle i spodziewam się, że jeszcze sobie przypomnę nieco,
— Ciekawym, — rzekł inny — kto mu będzie sekundował!
Rozśmiali się wszyscy.
— Pewnie kuchmistrz z rożnem, lub mieszczanin z łopatą!!
— Panowie, nie zapominajcie, że nowa uchwała wyszlachciła już wszystkich.
— C’est bon à dire — odparł starosta — en ne decrasse pas un villain par une loi. Cham chamem będzie.
— Tst! tst! — szepnął ktoś z boku. — Mówmy o czém inném!
Staroście na sekundanta narzucił się z prawa hrabia Zeno, drugim zażądał być Padniewski.
— Nie chciałem się z nim bić wówczas, podejrzywając jego szlachectwo i tytuł; teraz się zrehabilituję, i jeśli go starosta nie położy... wyręczę. Musi się bić ze mną!
— No, i ze mną, — cicho dodał Zeno. — Ja nie jestem mistrz do tego, ale... pan Bóg kule nosi..
— Jeżeli kule?.. a jak się uprze przy szabli?
Wszyscy zamilkli... jeden Padniewski w istocie szabli się nie lękał.
Zapito sprawę ponczem... nie wątpiąc, że nazajutrz przyjdą sekundanci. Pojedynek żywo zajmował wszystkich...
Konstanty, choć mężny, wróciwszy do domu siadł smutno. Uśmiechało mu się szczęście z jednéj, groźba śmierci zaglądała z drugiéj strony. Potrzeba było przygotować się na wszelki wypadek. Siadł więc, nie kładąc się na spoczynek, pisać list do siostry i sporządzić naprędce testament.
Nie sposób było utaić przed Metlicą wypadku, on miał nazajutrz rano sprowadzić Stefana i poprosić rotmistrza Trąby. Na innych przyjaciół nie mógł kniaź rachować...
Resztę nocy zajęło porządkowanie papierów i to uspokajanie ducha, którego człowiek w każdym wypadku potrzebuje, sam tylko siebie mogąc w samotności zwalczyć i okiełznać... Konstanty nie był przesądnym, nie trwożył się, nie miał przeczucia żadnego przyszłości, ale musiał owładnąć sobą i z zimną krwią zajrzyć w oczy... śmierci.
Gdy nad ranem wyszedł blady ze swego pokoiku, czuł się już silnym i wszelka słabość chwilowa, zrodzona z nadziei szczęścia zachwianych, ustąpiła.
Stefan zastał go przygotowanym na wszystko i po rycersku stającym do boju z czołem pogodném. Podali sobie ręce — brat poznał odrazu, że coś ważnego zajść musiało. Konstanty opowiedział mu przygodę wczorajszą w kilku słowach.
— Nie mam nikogo prócz ciebie, — rzekł, — dla formy dodaję ci rotmistrza, który z wymowy nie słynie, ale rębacz doskonały i duelista doświadczony. Pójdziecie, wyzwiecie, przyjmiecie wszelkie warunki, jakich strona przeciwna zażąda, a że w takich razach zwłoka do niczego nie prowadzi, prócz zwiększenia niecierpliwości, będziecie się starali naznaczyć termin jak najbliższy...
Stefan wiedział dobrze, iż o zgodzie mowy być nie może; rzecz widocznie była ukartowaną.
Na przerywaną rozmowę braci nadciągnął téż od śniadania oderwany, z wąsami zatłuszczonemi, które ocierał rękawem, rotmistrz Trąba, rozpromieniony, bo bić się i prowadzić do bitki, było dla niego ucztą i weselem...
— Idziemy... no, to tego, niema co... — mówił wzruszony, — ale tylko żebym ja nie gadał... bo do tego nic potém... książę mnie zna... języka nie mam... no, tego... tak się Bogu podobało. Idźmy, co prędzéj to lepiéj.
Gdy się owi sekundanci zjawili w domu pana starosty, już on, hrabia i Padniewski na nich oczekiwali. Spojrzano po sobie, gdy weszli... Stefan nagotował sobie po drodze przemówienie w kilku słowach:
— Cel mojego przybycia będzie panu staroście wiadomym, przychodzę od mego brata Konstantego Korjatowicza... Idzie o warunki i czas spotkania.
— Naprzód, — przerwał starosta, — mówmy o wyborze broni... Ja, zdaje mi się, mam prawo...
— Zupełne, — rzekł Stefan, — z góry się zgadzamy na tę, jaka panu staroście dogodniejsza...
— Pistolety! — zawołał starosta.
— A dla rozmaitości ja potém, jeźli mi starosta nie odbierze możności téj, ofiaruję się na szable stary rachunek nasz załatwić.
— Bardzo dobrze, — odpowiedział Stefan.
— Gdyby zaś ci dwaj panowie nie podołali... naostatek ja służę, — dodał hrabia Zeno.
— Ale za pozwoleniem, — przerwał rotmistrz Trąba, — trzech na jednego, za wiele... Możemy wyręczyć księcia, ja... oto tego, na pałasiki służę... a pan Stefan téż nie odmówi trzeciemu... I będzie zgoda.
— Niema na to zgody, — sprzeciwił się hrabia, — my do panów nie mamy pretensji żadnéj, tylko do księcia.
— Zatém o tém potém! — lakonicznie rzekł rotmistrz pomagając sobie ruchami rąk, — z trzech... tego... półmisków na raz nie je się.
— Brat mój życzy sobie, — dorzucił Stefan żywo, chcąc ukończyć rozmowę, — aby spotkanie jak najrychléj przyszło do skutku.
Starosta wziął to za rodzaj pogróżki, lub środek niezręcznie użyty do odroczenia właśnie.
— Bardzo dobrze, — zawołał, — kiedy? dziś? zaraz?
— Kiedy się podoba! — rzekł Stefan. — Dziś? zgoda...
Sekundanci spojrzeli na siebie nieco kwaśno... ale... słowo się rzekło.
— Gdzie?
— Gdzie? — Nastąpiło milczenie długie.
— Ponieważ, — odezwał się po chwili starosta, zawsze udając flegmę i powolność wielką, — ponieważ wedle wszelkiego podobieństwa... ktoś z nas tam... zapewne będzie trzech łokci ziemi potrzebował, czyby nie najlepiéj było na Bielanach, w małém oddaleniu od cmentarza, w lasku...
— Na Bielanach... zgoda, — pospieszył Stefan. Rotmistrz głową tylko dał znak, iż wybór miejsca pochwala.
— Godzina? — zapytał starosta.
— O trzeciéj z południa, — odezwał się hrabia, — qui vivra aura le tems de diner après... de bon apetit.
Stefan zrozumiawszy to dobrze, iż przedstawia brata, którego nie chciał podać w najmniejsze podejrzenie lękliwości lub chęci odwleczenia, dobył zegarka i odpowiedział chłodno:
— O trzeciéj z południa, na Bielanach...
To mówiąc skłonił się grzecznie, Trąba trząsnął głową i wąsa pokręcił. Wyszli.
Konstanty czekał na nich z niecierpliwością w progu; wejrzenie jego było pytaniem. Stefan odezwał się:
— Pistolety, dziś, na Bielanach, o trzeciéj...
— Stefanie drogi, — rzucając mu się na szyję zawołał Konstanty, — daj mi jeszcze jeden dowód braterskiego serca, zostań tu, przygotuj wszystko, a pozwól mi pobiedz na godzinę...
Oczyma się zrozumieli. Konie stały gotowe, kniaź siadł i poleciał do pałacu kasztelanowéj, która na niego oczekiwała. Łzawego pożegnania nie chciał, zebrał się na to męztwo, aby z twarzą wypogodzoną skłamać, iż pojedynek został odłożony, chociaż serce mu biło, bo Stefan szepnął już, że z trzema rozprawiać się będzie potrzeba. Konstanty czuł, że z téj zajadłéj na niego napaści, w któréj skupiły się wszystkie nienawiści i pragnienia zemsty, cało wyjść nie może, ale chciał wynijść po męzku.
Nina posłyszawszy kroki, wybiegła.
— Mów, z czém przyszedłeś? — spytała — ja jestem dość mężna by wiedzieć prawdę całą. Nie kryj się przedemną, proszę.
— Nic téż do ukrywania nie mam, — wesoło rzekł książę, całując ją w rękę, — bijemy się za tydzień.
— Za tydzień?
— Tak jest.
— Pewnie? — spytała kasztelanowa.
— Niezawodnie, o warunki się dziś wieczór umówi Stefan.
Nina popatrzyła nań bacznie, ale Konstanty umiał twarzą tak skłamać jak usty, że nie zdawała się nic domyślać.
— A więc dzień dzisiejszy spędzicie u mnie, poślemy po pana Stefana.
— Dziś? — rzekł zmięszany kniaź, — jutro jeźliś łaskawa, bo tym dniem rozporządziłem dla wstępnych układów i pilnować się muszę.
Kasztelanowa schwyciła go za rękę i spojrzała mu w oczy.
— Więc dziś?
— Dziś na chwilkę tu wbiegłem i powracam. Łatwo zrozumiész pani, że wystawić się na pozór nawet zawahania, gdzie idzie o nastawienie piersi, nie godzi mi się.
— A wieczorem?
— Wieczorem, jeźli się ułatwimy, — dodał kniaź mnąc czapkę w ręku, — przybiegnę.
Chwilka milczenia ciężkiego przerwała rozmowę; biedna kobieta wierzyła a podejrzywała. Uśmiech jego wesoły, nadto swobodny wprawiał ją w wątpliwość jakąś.
— Mój drogi książę, — rzekła powoli — nie oszczędzaj mnie proszę, jestem córką tych matek, co jak spartańskie niewiasty na wojnę mężów słały i synów. Nigdybym nie przebaczyła ci, gdybyś mnie nadto chciał pieścić i nie dając mi cierpieć, gotował piorun, któregobym nie przeżyła. Czy w istocie za tydzień?
Jedno oka mgnienie zawahał się kniaź, zarumienił; kasztelanowa odgadła, zerwała się z miejsca i spłonąwszy cała zawołała głosem, w którym łkanie się przebijało.
— Więc kiedy? kiedy?
Konstanty rękę jéj ucałował.
— Nie wiem jeszcze, — rzekł, — nie wiem, ale kiedykolwiek się to ma stać, pani moja, wszak jest Bóg sprawiedliwy, co ludzkiemi kieruje sprawami, ufajmy mu i bądźmy spokojni.
Mimowolnie oczy jego biegły z twarzy Niny, po któréj ciche łzy ciekły, na zegar posuwający się z rozpaczliwą szybkością. Nigdy igły jego nie leciały tak niepochwycone. Mówił i głosu mu zabrakło, pocałunkiem ręki niedokończonych dopełnił wyrazów.
Kasztelanowa także jakby się lękała zmięknąć i rozłzawić, wyrwała z lekka dłoń i poszła do okna. Stała w niém patrząc w ogród, a po chwili zwróciła się jakby pokrzepiona, przystąpiła do niego milcząc i pocałowała w czoło.
Konstanty zerwał się z siedzenia, nie mógł już nic powiedzieć, ucałował rękę i zwrócił się by wyjść. Ona odprowadziła go do progu.
Cicho powiedziała mu: do widzenia, ale on tego wyrazu powtórzyć nie mógł. Zszedł jak upojony ze wschodów, siadł do powozu nieprzytomny i powrócił de domu.
Stefan przygotowywał pistolety, rotmistrz Trąba, przed którym na stole złożone były dwie szable, z serwetą zawiązaną pod brodę pokrzepiał się w milczeniu kawałkiem mięsa i butelką wina. Zobaczywszy kniazia wstał, ale rękę wyciągnął po nad półmisek, ruchem tym wymownym broniące jedzenia księciu.
— Jeźli tego — wskazał butelkę — to kieliszek — nic, ale tamtego to nie można.
— Ani tego ani tamtego! — uśmiechając się odpowiedział książę.
Na zégarku dochodziła godzina pierwsza.
— Jest jeszcze dosyć czasu, — zawołał Stefan, — spocznij.
— Nie mam potrzeby, wolę być wcześniéj niż zapóźno. Odpocznę w Bielańskim lasku. Rotmistrz niech kończy śniadanie, siadamy i jedziemy.
Stało się jak żądał. Dzień był dziwnie piękny i pogodny, nie gorący, wiosenny; wietrzyk dmuchał jakby uproszony umyślnie, niebo uśmiechało się wyświeżone i błękitne, a pomimo to wszyscy trzej siedli milczący, smutni i nie mogąc się do siebie odezwać słowa.
Za miastem książę jakby sobie co przypomniał, wziął rękę Stefana i rzekł cicho, wskazując na pierścień, który miał na palcu.
— Jeżeli padnę, odniesiesz go kasztelanowéj.
Milczeli znowu. Rotmistrz sam do siebie ruchem wąsów i rąk coś się mówić zdawał. Doświadczony mąż jechał na tę wyprawę z krwią zimną bywalca, co się nie lęka ani widoku ran ani trupa. Dobrego wina szklanka przytém dodała mu potrzebnego wigoru.
W bielańskim lasku nie było jeszcze nikogo; maleńka dziewczynka w podartéj koszulinie i fartuszku, w chustce niebieskiéj na główce szukała grzybów. Spostrzegłszy powóz, przystanęła, niebieskiemi blademi oczkami popatrzyła na przybywających, uśmiechnęła się smętnie i z piosenką na ustach poszła daléj w las.
Zabrawszy pałasze i pistolety, a na przypadek dłuższego oczekiwania kilimek turecki dla położenia się na ziemi, rotmistrz, Stefan i książę posunęli się nieco w głąb i rozbili obóz na brzegu nad Wisłą. Widok był ztąd piękny; z jednéj strony bielejące przez pnie sosen mury klasztorku jak grób milczącego, z drugiéj płowe Wisły wody, rozlane szeroko, wiosennie i w dali na horyzoncie siny lasów pas; po rzece szły tratwy i łódki; w lasku nie było nikogo prócz szczebiocącego ptastwa i śpiewającéj dzieweczki.
Zegarki wskazywały po drugiéj... ale w dali ani turkotu, ani odgłosu, któryby zwiastował przybywających. Rotmistrz badał tymczasem grunt, z którego był niekontent. Znajdował go wielce niedogodnym. Igły sosnowe miejscami czyniły go śliskim, gdzieindziéj piasek i korzenie drzew utrudniały chód i dla pałaszowego szczególniéj spotkania były niebezpieczeństwem.
Jeszcze tak obchodził plac, gdy czarny kruk nadciągnął zza Wisły, spuścił się niedaleko na gałąź sosny i kilka razy zakrakał.
W takiéj chwili wszystko czyni wrażenie. Stefan, który leżał, podniósł się na nogi i wziął za pistolet.
— Czekaj! — zawołał książę, wyciągając rękę. — Daj go mnie!
I leżąc na ziemi, wycelował do kruka. Kawał gałęzi odcięty spadł, a kruk krzycząc poleciał daléj.
— Zła wróżba! — rzekł śmiejąc się książę.
— Ale bo — przerwał nadbiegając rotmistrz, — na miłego Boga! kto, tego... kto... tego... na co strzelać i rękę mordować?!
Konstanty spojrzał, uśmiechając się; drogą coś w tumanie pyłu zbliżać się zdawało, ale zwolna. Na odgłos strzału powozy przyspieszyły biegu. W kwadrans późniéj starosta, pan Padniewski, hrabia Zeno, dwaj przyjaciele i chirurg wysiedli z dwóch ekwipażów, które nieco opodal stanęły.
Starosta, który pragnął do ostatniéj chwili zimną krew angielską zachować, spostrzegłszy cztery taranty księcia, stanął wpatrując się w nie.
— A! ma foi! żebym był wiedział, że ma taką czwórkę, je ne sais pas si je lui aurais cherché querelle. Lada kto nie ma takich tarantów!... Mais c’est diablement comme il faut!!
Po chwilce podeszli wszyscy i skłonili się sobie zdaleka.
Starosta począł się przechadzać z miną człowieka roztargnionego i niewiele dbającego o to, co się stać może.
Przyjaciele poszli umawiać się o broń.
Wtém hrabia Zeno wystąpił.
— Za pozwoleniem panów! Zdaje mi się, że jabym mógł prosić starostę o ustąpienie mi pierwszeństwa, do którego mam pewne prawa... Czy mogę?
Starosta ruszył ramionami.
— Jeżeli się książę zgodzi.
Spytany Konstanty odparł, że mu to wszystko jedno.
— A więc ja pocznę! — zawołał hrabia. — Na pistolety.
Sekundanci posunęli się w głąb lasu, szukając stosownego miejsca; odmierzono dwadzieścia kroków. Strzelać miał każdy, kiedy mu się podobało.
Milczenie panowało nieprzerwane tylko szelestem kroków i brzękiem broni... w dali śpiewała dziewczynka zbierając grzyby i dzięcioł kuł drzewo zapalczywie. Przeciwnicy stanęli przeciwko sobie i szli... Kniaź uścisnąwszy Stefana, stanowisko swe zajął i z podniesioną bronią, wolnym bardzo posuwał się krokiem, widocznie dając pierwszy strzał przeciwnikowi. Hrabia Zeno z zaciętą wargą począł iść krokiem żywym, potém zwolnił go nieco, byli od siebie o kroków dziesięć, gdy strzał padł... jeden tylko. Hrabia blady jak trup stał z pistoletem, około którego unosiła się dymu chmurka i patrzał. Naprzeciw niego książę Konstanty nie drgnąwszy, nieruchomy, wyprostowany, nietknięty kulą, która gdzieś w sośnie utkwiła, spuściwszy broń... czekać się zdawał.
Hrabia Zeno rzucił pistolet na ziemię ze złością i zakrzyczał:
— Strzelajże u djabła... strzelajże!
Ale na to Konstanty odpowiedział milczącym ukłonem i do góry podniosłszy pistolet, zmierzył do gałęzi nad głową hrabiego, a ta mu na ramię upadła... potém się cofnął.
Sekundanci byli pomięszani, hrabia zły na siebie a więcéj jeszcze na przeciwnika, dopominał się powtórzenia... ale tego nie dopuszczono.
Starosta, który stał z boku z ręką założoną za suknię, szepnął do będącego przy nim krewniaka.
— Il s’en est tirè en galanthomme i takie ma taranty!! hm! hm!.. Ale koléj na mnie... koléj na mnie...
— Przepraszam! — krzyknął Padniewski, — mój dług także starszy, dopominam się o prioritas...
— Za pozwoleniem! — huknął na to biorąc go za rękę rotmistrz, — gdzież to tego słyszano, po pałaszach pistolety... kroć sto tysięcy, jak ręka będzie zmęczona... toby było zabójstwo... Świeży tego... a ten mości panie zmachany... toby było szelmostwo!
Stefan i inni zaprotestowali, ale książę Konstanty wmięszał się zaraz.
— Kwadrans spoczynku starczy, jeźli będę cały... służę panu.
Gdy obnażono szable, Trąbie aż oczy zaświeciły, aż ślinka pociekła. Z rozkoszą stanął nieopodal w pośrodku, na piersiach skrzyżowawszy ręce... zabierając się żadnego ruchu nie stracić.
Padniewski był rębacz dobry... ale zostało mu i teraz przy śmielszém sercu przeczucie, że coś oberwać musi; ten presentyment, jak on go zwał, szkodził mu wielce... Przy pierwszém złożeniu się przeciwnik mógł się przekonać, że ma do czynienia z nielada rębaczem, nadzwyczajnéj krwi zimnéj i niezmiernie bystrego oka, dozwalającego mu odgadnąć naprzód każdy zamierzony ruch przeciwnika. Cała nadzieja była we wzroście i długości ręki, która Padniewskiemu pewną wyższość nad księciem dawała. Ale za to Padniewski z trudnością się obracał.
Przez kilka minut brzęczały szable nadaremnie, szermierze uczyli się wzajemnie swych cięć i składań, aż Padniewski końcem pałasza lekko drasnął księcia... krew popłynęła... Nie zwracano na to uwagi... Oba stali tak twardo w miejscu, że uskakując nieco trzymali się ciągle jednego oddalenia... Padniewskiemu z wysiłku niezmiernego pot kroplami czoło oblewał...
W tém jak piorun szabla Konstantego odbiwszy cięcie zwinęła się zręcznie i padłą po za rękojeść szabli na rękę pana Padniewskiego tak silnie, że strumień krwi bryznął, a pałasz z ręką wiszącą na skórze odpadł.
Już tu tylko chirurga było potrzeba, bo Padniewski krzyknąwszy obciętą dłoń prawą trzymał na pół omdlały... Książę odstąpił natychmiast na bok, a że kwadrans dano odpoczynku, przysiadł na ziemi plecami odwrócony do przeciwników. Ci w kupkę się zebrawszy, szeptali pocichu.
— Diable, — odezwał się starosta, patrząc na rękę Padniewskiego, którą cyrulik starał się napróżno przywiązać, bo niéj już nic być nie miało. — Diable... waćpan zostaniesz mańkutem... un joli coup! un très joli coup... Ależ przecie i na mnie koléj przyszła.
Zamyślony dobył złotéj tabakiereczki z kieszeni, otworzył ją powoli, podał otaczającym, zażył odrobineczkę małą i schował nazad do kieszeni. Obok niego stał hrabia Zeno chmurny i namarszczony...
— Ty nas pomścisz! — zawołał chmurnym głosem.
— C’est ça! — odparł starosta, — vous allez voir. — Za pozwoleniem, — dodał głośno, — za pozwoleniem... czy to się sprzeciwia prawom pojedynku, żebym ja pistoletów spróbował i raz do celu strzelił?
Świadkowie spojrzeli na siebie.
— To tego, — rzekł rotmistrz, — nic tego, ale pierwszy raz słyszę...
I ruszył ramionami.
— Książę pozwala? — spytał starosta.
— Bardzo chętnie... — odparł Konstanty.
Zawsze jak najspokojniéj starosta kroków dwadzieścia pięć odmierzył, na sośnie przylepił kawałek papieru z wydartą w pośrodku dziurą... odszedł... wycelował, strzelił i prosił o weryfikację...
Kula uwięzła w istocie nie przedarłszy papieru w korze drzewa.
— Dosyć, że ja strzelać nie zapomniałem, — odezwał się po chwili, — to mnie cieszy.. a zatém...
Nie dokończywszy poszedł na miejsce. Książę wstał, nabijano pistolety, przeciwnicy mieli iść ku sobie aż do kroków dziesięciu...
Z francuzką galanterją starosta skłonił się przeciwnikowi, który mu ukłon oddał... Cichość i oczekiwanie... w dali szum wody czy lasu i coś jakby piosenka... a w klasztorze dzwonek woła na jednę z godzin do chóru...
Stefan blady z bijącém sercem, odmawiał modlitwę, któréj go nauczyła matka, któréj był zapomniał, a teraz sama wcisnęła mu się na usta...
Z podniesionemi pistoletami, patrząc sobie w oczy zbliżali się pomaluteńku... Starosta jednę powiekę przymrużył, celował, celował... ale do mety dochodząc jeszcze nie strzelił. Książę, który się zdawał oczekiwać na przeciwnika, nie począł pierwszy... o dziesięć kroków stanąwszy, spuścili pistolety, a starosta zawołał.
— Mais que diable! trzymasz mnie książę na celu, trzymasz... martyryzujesz i nie palisz...
— Monsieur, — odparł Konstanty, — a vous le premier!..
— Dlaczego?.. potém już książę nie będziesz miał co robić...
— To się da widzieć... ja sądzę, że do człowieka inaczéj się strzela jak do sosny. Ale dlaczegóż pan nie strzelasz?..
— Ma foi! czekam!
— Ja także...
Milczący przyjaciele patrzyli na nich. Starosta się zżymał.
— Ale książę się nie nudzisz jak ja i masz się żenić, nie masz prawa do takich fantazji... powinieneś się bronić!!
Spojrzał w oczy długo Konstantemu, który stał chłodny, zrezygnowany, postanowiwszy poprowadzić do końca pojedynek wedle woli i natchnienia własnego... potém odwrócił się... powrócili na miejsca.
— Pardon! — Starosta pistolet wsunął pod pachę i pomalutku dobył tabakierki, zażył tabaki, strzepnął jéj resztki z żabotów, ujął broń i stanął znowu... Poczęli iść patrząc sobie w oczy... krok za krokiem. Patrząc na to rotmistrz Trąba czerwieniał, czerwieniał... zrobił się karmazynowy, siny... aż nie mogąc strzymać, buchnął naostatek pięści podnosząc do góry i tupiąc nogami...
— Trzysta tysięcy! kto to widział! to nie tego... pojedynek... ale męka i facecja. Ja na to nie pozwolę... pal do miljon djabłów... pal!.. do kroćset piorunów, pal! kto w Boga wierzy! pa!!!
Starosta podniósł pistolet do góry i na wiatr wystrzelił. Konstanty podobnież.
— Za pozwoleniem, — odezwał się z ukłonem wyciągając rękę starosta, — nos preuves sont faites... a dalipan, tak mężnego człowieka żalby mi było zabijać. Słyszycie panowie, je vous demande bien pardon, mon prince, pour ma boutade d’hier... est-ce suffisant?
Konstanty podał rękę uśmiechając się.
— A wiesz książę, co mnie szczególniéj do tego skłania? — mówił z tą flegmą oryginalną starosta, która go nie opuszczała do końca, — oto! na honor! zobaczywszy te cztéry taranty, rozczulony zostałem. Ce sont des chevaux admirables. Nie chcę ich pana pozbawiać, pani kasztelanowej męża, a siebie przyjaciela, którego w księciu mieć się spodziewam.
Zakończenie było tak niespodziewane i oryginalne, że świadkowie uszom swym i oczom nie wierzyli. Hrabia Zeno się wściekał, odgrażał i nie czekając końca pobiegł do swojego powozu. Konstantemu trudno było co odpowiedzieć, ścisnął szczerze dłoń starosty, który znowu tabakę raczéj rozsypywał niż zażywał.
— Wiesz książę co? niedopisałeś mi! — szepnął. — Ja się strasznie nudzę... samobójstwo jest rzeczą brzydką i nieprzyzwoitą c’est plebeien... myślałem, że mnie zabijesz jak owego hrabiego... Tymczasem!..
Ruszył ramionami.
— Jestem w ambarasie co teraz robić, bom wszystko urządził en consequence... teraz nowy kłopot, trzeba rozpocząć życie... et ma foi, pour ceux qui en ont taté une fois...
Poniósł tabakę do nosa i westchnął.
— Więc mimo żeś mi tém książę przysługi nie wyrządził — dodał — soyons amis Cinna, c’est moi qui t’en convie!
Po téj cytacji i powtórném podaniu dłoni, zbierano się do powrotu; słońce się schylało ku zachodowi i miano ruszyć już, gdy turkot powozu niespodziany oczy wszystkich zwrócił na gościniec.
Starościna, jak się łatwo domyśla każdy, o wszystkiém była jak najdokładniéj uwiadomioną. Powiedzmy dla pojęcia tego charakteru, że biedna kobiecina doprawdy tak złą nie była jak się zdawała. Nie miała serca a fantazję rozbujałą, to cała jej wina; potrzebowała krzątać się, intrygować, a sama kochać nie mogąc, drugim do szczęścia przeszkadzać. Zrobiwszy głupstwo, opłakiwała je regularnie i nazajutrz popełniała drugie. Jakiś fatalizm pędził ją w ten labirynt, z którego wyjść nie umiała.
Piękna Gietta wiedziała nawet miejsce i godzinę pojedynku i nazwiska przeciwników. Ze zgrozą myślała, że może odrobinę przyczyniła się do podpalenia tego ognia, w którym książę Lazaron miał się nieochybnie spalić.
O godzinie drugiéj kazała zaprządz konie i wieźć się do kasztelanowéj. Po co? sama nie wiedziała może.
Zastała ją w pokoju ustronnym, siedzącą, wpatrzoną nieruchomie w ścianę, bezwładną jakąś i zmartwiałą.
— Czyś nie chora? — spytała.
— Ja? nie.
— Smutna?..
— Nie...
— Oczy masz czerwone, jak gdybyś płakała?
— Ja? to ci się tak zdaje.
Gietta poczęła chodzić po pokoju, wzdychając i poglądając na zégar.
— Widziałaś księcia?
— Dziś? — widziałam.
— Dawno?
— Nie ma dwóch godzin.
— Jakżeś go znalazła?
— Dlaczego pytasz mnie o to... wiész o pojedynku?
Starościna odwróciła się nagle.
— A ty? jakto? wiész także...
— Wiem, — cicho szepnęła Nina, — ma się odbyć za tydzień.
Gietta mimo całéj mocy nad sobą, niby niechcący się uśmiechnęła. Przyjaciółka postrzegła to i szybko podbiegła ku niéj.
— Jakto? dziś! — zawołała.
— Ale ja cię... ale ja ci... — szepnęła zarumieniona Gietta, — ale ja nie powinnam... bo po cóż cię przestraszać!
— Dziś! — nagląc powtórzyła kasztelanowa.
Zégar wskazywał trzecią, Gietta zwróciła nań oczy powoli i jakby mimowolnie... Tego ruchu dosyć było, aby ją zrozumiałą kasztelanowa, która padła w krzesło i zakryła twarz rękami.
W téj chwili trzpiotowatéj starościnie szczerze się żal jéj zrobiło.
— Nie trwoż się!.. co to pomoże... zlituj się, Pan Bóg go ocali — poczęła przytulając się do niéj. — Są cuda... chociaż ich trzech.
— Jak to? trzech? trzech? — podchwyciła Nina zrywając się.
— A no tak! starosta, Padniewski i hr. Zeno.
— Ma się bić z nimi wszystkimi, o Boże...
Kasztelanowa pochyliła się na fotelu i omdlała. Starościna porwała za dzwonek, krzycząc: wody! Zbiegły się sługi. Zaczęto trzeźwić... Gietta z ponurym wyrazem twarzy to przylatywała do przyjaciółki, to biegała po pokoju niespokojna.
— Słuchaj! — zawołała — cokolwiek się stanie... gorsza męczarnia czekać!.. Jedźmy!
— Dokąd?
— Ja wiem dokąd! moje konie stoją, każę pędzić cwałem... któż wié...
— A! jedźmy! jedźmy!
To mówiąc Nina biegła ku drzwiom. Starościna sama zarzuciła na nią okrycie, dała jéj zasłonkę, i rada że będzie czynną, wsadziła do powozu.
— Na Bielany! — zawołała — co konie wyskoczą!!
W chwili gdy po pojedynku tak dziwacznie i szczęśliwie odbytym wszyscy się do wyjazdu zabierali, powóz ze starościną i kasztelanową, którą trzeźwić musiała przyjaciółka, dojechał do bielańskiego lasku, i pierwszą osobą ujrzaną przez te panie był starosta, wiodący za rękę księcia.
Zdumienie pięknéj Gietty było niezmierne; przestraszyła się niemal tego obrazu tak sielankowego w chwili, gdy była przygotowaną na tragedję i prawie pewną nieboszczyka...
— I jakże się skończyło? — krzyknęła z powozu, nim konie się zatrzymały...
— Nader prozaicznie — rzekł kłaniając się starosta — z wyjątkiem, że ten biédny Padniewski został mańkutem..!! Nastrzelaliśmy się do syta... ale piękna starościno — dodał, ręką wskazując na prawo — jak można zabijać człowieka, który ma takie taranty!
Westchnienie wyrwało się z piersi pięknéj pani, a w chwili, gdy dłoń Konstantego chwytała zimną rękę kasztelanowéj, oczy Gietty zwróciły się na czwórkę tarantowatą i — zwilżyły łzami...
— Koniec końców — odezwał się jeden z młodzieży, chowając pistolety — djabłów wzięli djabły. Jest to epoka abdykacji... król, szlachta, tężyzna, co było najlepszego idzie w kąt, a lazarony tryumfują... Ja jutro wyruszam za granicę...