<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Sukcesorowie skąpca
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Okolica jest smutna, płaska, równa; gdzie niegdzie tylko las czernieje, gdzie niegdzie stawek lub jezioro się srebrzy, to znów gościniec żółtym pasem drogę przecina, oto i wszystko, całe urozmaicenie dla oka. A kiedy zimą śniegi spadną, a pola i łąki wielką białą szmatą zaścielą, to już wzrok nie ma na czem spocząć.
Równo wszędzie, biało wszędzie, tylko miejscami ciemna zieleń sosnowych borów czerni się zdala.
Zdaje się na pierwszy rzut oka, że to pustynia bezludna, ale to się tylko zdaje. W rzeczywistości inaczej jest. Życie tam tętni, ciche na pozór i ukryte, niby strumyk maleńki, co się w gęstwinie leśnej między krzakami wije, a zieleń ruchliwe wody jego srebrne całkiem prawie zasłania, ale też jak ów strumyk wartkie, z niewyczerpanych nigdy źródeł płynące.
I ludzi tam nie brak. Jest ich niemało, tylko że się po dość dużej rozsypali przestrzeni i siedziby ich rozrzucone są po okolicy, więc nie znać ich tak bardzo. Kilka wiorst można przejechać i żywego ducha, zwłaszcza zimową porą, nie spotkać, ale za to w kościele przy święcie, w miasteczku na jarmarku, tysiącami się gromadzą.
Jeżeli wzrok po tej płaszczyźnie szerokiej puścić, a przypatrywać się bacznie, to można na śnieżnej równinie wzgóreczki jakieś dostrzedz, a choćby kto oczu tak bystrych nie miał i wzgórków owych nie rozróżniał, to musi zauważyć chociaż szare słupy dymu, jak powoli się wznoszą ku górze i rozpływają w przestrzeni — to mu wreszcie wpadnie w oko grupa drzew, linie płotów, mostek garbaty na grobli, żóraw studzienny, wreszcie wiatrak na wzgórzu. Ten przecież widoczny jest zdaleka. Dach obielony ma śniegiem, a ściany pyłem mącznym, macha szaremi skrzydłami zawzięcie od rana do wieczora, a nieraz i w nocy, bo w zimie ludzie zboże mają i więcej jedzą chleba niż zwykle.
Idźmy drogą, wprost przed się, przez grobelkę, przez mostek koło wiatraka, a od wiatraka zwrócimy na lewo w stronę lasu. Już nam się wyraźniej linie płotów rysują i studzienne żórawie i drzew grupy i chałup kształty, wioska cała.
Wyraźnie wypisane na słupie: «Wieś Kociuba. Do Woli Kociubskiej wiorst 5, do Przysiadki w. 2, do Zawrotek w. 1, do Suchej Wierzby w. 2½.» Drogi tu rozstajne są w tem miejscu, w cztery strony świata się rozchodzą, a słup drewnianemi rękami kierunki podróżnym wskazuje.
Nie wiele ciekawego w tej Kociubie, zwyczajna wioska, nic więcej; karczmę tylko murowaną ma, z owych czasów, kiedy tędy trakt szedł, ludzi dużo po nim jeździło i propinacya była coś warta, ale licho przyniosło inżynierów, którzy w odległości kilku mil od traktu, wytknęli i wybudowali drogę żelazną. Ludzie koleją jeździć zaczęli, ruch na gościńcu ustał, propinacya zmarniała, z karczmy tynk poopadał i dachówka, a i żyd byłby z niej opadł, gdyby go inne geszefta nie trzymały na miejscu.
Mijamy tedy Kociubę i dążymy ciągle już wprost przed siebie, do Woli Kociubskiej.
Znajduje się ta wieś za lasem, a wygląda zupełnie inaczej. W Kociubie nie ma dworu, bo niemiec, który folwark na spekulacyę był zakupił, grunta na drobne kawałki podzielił i posprzedawał, budynki rozebrał i przehandlował je na materyał, drzewa w ogrodzie powycinał na opał — tak że ani śladu nie pozostało z folwarku; a w Woli Kociubskiej i folwark jest i dwór i całkiem inna mina.
Wprawdzie na folwarku budowle bardzo dziwaczne: jedna stodoła chyli się na prawo, druga na lewo, obora tak wygląda, jak gdyby miała zamiar upaść frontem na ziemię, spichrz zaś, wypaczony cudacznie, robi wrażenie tłuściocha pyszniącego się okazałym brzuchem.
Nawet gołębnik na dziedzińcu pochylił się dla ogólnej harmonii i tylko patrzeć, kiedy się przewróci i z nadziei przyszłych pokoleń gołębich jajecznicę zrobi.
Dwór bynajmniej nie w lepszym stanie, niż inne budynki. Łatają go wprawdzie, podpierają, ale pomaga mu to tyle, co umarłemu kadzidło.
Wypowiada służbę stara rudera i na złość ludziom, gdy ją z jednej strony podeprą, ona się zaraz na drugą przekrzywi, gdy załatają w niej podłogę, ona dziurę w dachu pokaże, albo z drzwiami, oknami takie awantury porobi, że wcale się zamykać nie dadzą. Oddawna należałoby chałupie tej wypoczynek dać i nowy dom postawić, ale dziedzic Woli Kociubskiej, pan Edward, ma takiego węża w kieszeni, że wolałby sobie wszystkie zęby trzonowe dać wyrwać, aniżeli na tak znaczny wydatek się narazić.
Żona, znacznie od niego młodsza i zupełnie inaczej zapatrująca się na życie niewiasta, co kilka tygodni kwestyę nowego domu wszczynała, atakując coraz gwałtowniej, co pan Edward z przedziwną wytrzymałością znosi.
— Mieszkać już w tej budzie psiej nie sposób — mówiła.
— Mieszkał ojciec, dziad, dla czegóżbyśmy mieszkać nie mieli?
— Wielka sztuka! Dziad mógł mieszkać; raz że był dziad, a powtóre że za jego czasów ten dom nie był taki stary i taki zniszczony jak teraz.
— Ale zkąd!
— Był przecież niegdyś nowy, choćby za króla ćwieczka, czy wcześniej ale nowym być musiał.
— Bardzo o tem wątpię, moja Tereniu — odpowiadał flegmatycznie pan Edward.
Panią doprowadzało to do pasyi.
— Więc nie przypuszczasz, że ten dom kiedyś ktoś stawiał! Sądzisz, że spadł on z obłoków prosto do Woli Kociubskiej i stanął tu, na tem miejscu, odrazu taki stary, pokrzywiony i zrujnowany, jak go dziś widzisz?
— Co ja mam przypuszczać, moja Tereniu, albo nie przypuszczać. Nie jestem uczony; nie zajmuję się ani archeologią, ani historyą, tylko gospodarstwem. Mało mnie to interesuje, kto budował, co i kiedy budował... Wiem tylko, że wziąłem po rodzicach majątek z tym domem i oddam go dzieciom z tym domem, a po mojej śmierci budujcie sobie co wam się podoba, choćby piramidy, labirynty, lub kryształowe pałace.
— Więc nowego nie postawisz?
— Nie postawię.
— Człowieku, zastanów się! pomyśl, że przecież jesteśmy ludzie, żeśmy już nie młodzi, należą nam się pewne wygody... zresztą to cię nie będzie kosztowało nic, albo prawie nic.
— Aha!
— Drzewo mamy, jest przecież las.
— A obróbka?
— Parobcy obrobią. Sam wiesz, że Jan jest z natury majstrowaty, a Michał to prawie cieśla skończony.
— A gonty?
— Żydzi zrobią za psie pieniądze.
— Akurat! — a stolarz?
— Edwardzie! Ja ci dam piętnastu stolarzy, teraz ludzie sami proszą o robotę, jak o największą łaskę.
— Zapewne — proszą, ale każą sobie płacić i to grubo. Taki jak ci zaśpiewa, to aż ci się zimno robi — a przecież na stolarzu nie koniec. Gdzie mularz, moja pani, gdzie zdun, gdzie ślusarz, gdzie szklarz? A teraz jeszcze cegła, wapno, okucia, a to, a owo.
— Wszystko to tylko twój upór i twoje skąpstwo przebrzydłe. Masz trzy córki, trzeba będzie wkrótce zacząć prowadzić dom otwarty, a ty nic, nic, i nic! Chcesz chyba, żebym się z dziećmi wyprowadziła do stodoły, albo do obory!
— Jestem aż nadto pewny, że tego nie zrobisz.
— Ciekawam, kto mi zabroni?
— Bo tam widzisz nie jest tak pięknie jak tutaj: w stodole zimno, tu ciepło, tu na jesieni kazałem wszystkie dziury w ścianach gliną pozalepiać; kosztowało mnie to grubo, ale chciałem ci dać dowód przywiązania.
— Tą głupią gliną?!
— Glina głupia nie jest; bo żeby nie glina i mech, toby człowiek z zimna, za przeproszeniem, umarł.
— Nie powtarzaj mi tych sentencyj, słyszę je od ciebie codzień aż do uprzykrzenia.
— Zapewne, codzień się pytasz, więc codzień odpowiedź słyszysz; gdybym nie odpowiadał, płakałabyś ze złości, że cię lekceważę i zbywam milczeniem.
— Jabym miała płakać? Ja?! Czy nie wiesz, kto jestem z domu.
— O ile sobie przypominam, Śmietankiewiczówna.
— Proszę! o ile sobie przypominam, w naszym rodzie kobiety nigdy nie płakały.
— To bardzo pięknie z ich strony.
— I nie znały co opór. Obie moje siostry, ta co jest za Kozłowiczem i ta co za Szczygielskim, mają wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
— Tak jest, tak, mają też długów po same uszy.
— Czy po uszy, czy nie po uszy, co je to obchodzi. Od tego są mężowie, żeby długi płacili; ale każda żyje jak pani, mieszka jak pani, ubiera się jak pani, jada jak pani — a ja co? Co ja mam? No powiedz, powiedz, co ja mam? Czy kobieta z dobrego domu, żona zamożnego człowieka, matka dorastających córek, może tak żyć, jak ja żyję?
— Zapewne może, skoro ty żyjesz, moja pani. Bogu dzięki, dotychczas jeszcze z głodu nie umarłaś, z zimna nie zmarzłaś, ubrać się w co masz, a co się tycze tuszy, to nie wymawiając, ani nie przymawiając, możnaby ci nawet pozazdrościć.
W rzeczy samej, pani Edwardowa była bardzo pulchna, skutkiem czego ruchy miała powolne, a idąc, przechylała się trochę z boku na bok. Pod względem powierzchowności pani ta stanowiła rażący kontrast ze swym małżonkiem, gdyż pan Edward był wzrostu małego, szczupły, zawiędły, suchy, a pomimo mocno szpakowatych już włosów, nadzwyczaj ruchliwy.
— Przepraszam cię — rzekła — z wielu rzeczy można żartować, ale z cierpienia bliźniego, a zwłaszcza z cierpienia żony, kobiety, dla której, bądź co bądź, masz pewne obowiązki — nie godzi się.
— Czyż jesteś chora?
— Ach! więc i tego nie wiesz, że ta, jak ją żartobliwie nazywasz, moja tusza, jest właśnie skutkiem cierpienia i zgryzot...
— Dziwne rzeczy opowiadasz, moja żono, słyszałem już, że ludzie ze zgryzoty chudli, ale żeby kto tył ze zmartwienia...
— A jednak tak jest; jeżeli nie wierzysz, zapytaj doktora.
— Wielka mi powaga!
— Przecież doktór kształcił się w swoim zawodzie, chodził do uniwersytetu, praktykował przy szpitalach. Ty może nie wierzysz w naukę, ale ja wierzę.
— Zapewne; w przeszłym roku powiedział twej siostrze Kozłowiczowej, że jeżeli nie pojedzie do wód, to umrze; tymczasem żydzi pieniędzy nie dali, do wód nie pojechała — i jak była jejmość jak ćwik, tak jest sobie jak ćwik, po dzień dzisiejszy.
— Bóg ją zachował dla dzieci!
— A doktór straszył dla żydów; bo gdyby był Kozłowicz pieniędzy dostał, siódmą skórę byliby z niego zdjęli. Całe szczęście, że nie dostał, bo i tak z nim bardzo już krucho.
— Krucho, albo nie krucho.
— Mogę cię zapewnić, że bardzo. Cała ich habenda wisi na nitce pajęczej.
— Dziś może jest rzeczywiście niedobrze, a jutro zupełnie inaczej.
— Ciekawym, jakim cudem?
— A czy stryja Dominika z Warszawy nie liczysz?
— Dominika?
— A tak, przecież to bogacz.
— Tak mówią.
— Tak jest, mój kochany, rzeczywiście; bogacz, krociowy pan, a bezżenny i bezdzietny. Cały majątek jego dostanie się siostrom moim i mnie.
— A jeżeli się ożeni?
— Kto? on?
— Juścić że on.
— Mając siedmdziesiąt pięć lat życia?
— Nie ma tak późnego wieku, w którymby dyabeł nie mógł człowieka opętać, zwłaszcza jeżeli poszle sprytną babę.
— Jesteś zachwycająco uprzejmy dla kobiet, mój mężu, i wyrażasz się bardzo elegancko. Swoją drogą, przypuszczenia twe, co do stryja Dominika, nie mają żadnej podstawy. Jest to człowiek solidny i porządny, oszczędza, aby zostawić więcej siostrzenicom.
— Stary sknera!
— O! za pozwoleniem, mój panie! W porównaniu z tobą, nazwać go można rozrzutnikiem. On przynajmniej w porządnym domu mieszka, nie w takiej walącej się budzie jak my.
— Ale nasz dom jest własny, a on siedzi w cudzym.
— Wolę ja cudzy, ale porządny.
— Znowuż to samo, moja pani, dajże już raz pokój temu domowi, bo to się na nic nie zda. Ja nowego stawiać nie myślę i nie będę, i żebyś moja duszko niewiem co robiła — nie postawię. Po mojej śmierci bawcie się w architekturę, ile wam się podoba.
Z powodu tej sprzeczki, pani przez cały dzień nie mówiła do męża. Co prawda na razie powzięła postanowienie, że nie odezwie się do niego nigdy w życiu — ale po namyśle, wydało jej się to zbyt okrutnem, skróciła więc też do lat siedmiu, że zaś nie mogła wytrwać w postanowieniu dłużej nad dwanaście godzin, to już nie jej wina.
Człowiek może wytrzymać tylko tyle — ile może.
Jej siostry miały życie o wiele łatwiejsze i mężów dobrych, posłusznych na każde skinienie; mieszkały w domach porządnych, wewnątrz urządzonych z elegancyą i podług mody, przyjmowały gości, bawiły się, wyjeżdżały do Warszawy, a co parę lat za granicę; przychodziło im to łatwo, bez walk i utarczek domowych.
Szepnęło się słówko mężowi, mąż znów szepnął słówko żydowi i wywijało się wszystko, jak z płatka. Był szyk, elegancya, wygoda, nawet komfort, o ile to na wsi jest możliwe.
Dopiero w ostatnich kilku latach coś się zaczęło psuć w tej parafii.
Zdarzało się, że żona szepcze do ucha mężowi, przekonywa go, namawia, a on zaczyna głową kręcić; zdarzało się, że mąż przemawia łagodnie do żyda, żyd nie słyszy.
Szczególniejsza epidemia głuchoty dotknęła mężów i żydów.
Oczywiście, że było się nad czem zastanowić i pomyśleć, w jaki sposób złemu zaradzić. Ze wszystkich gatunków mężów, najgorszy jest mąż «wymykający się», bo jeżeli odrazu był skąpy, oporny i zawojować się nie dał — to żona godzi się z losem, ale mieć męża potulnego, łagodnego jak baranek, posłusznego jak dziecię — i widzieć że ten mąż się wymyka, że zaczyna mieć swoją wolę, swoje grymasy, że nie słyszy, kiedy słyszeć powinien, nie stara się, kiedy trzeba żeby się starał — to jest szczyt okropności.
Pani Helena Szczygielska i Julia Kozłowiczowa zwierzały się jedna przed drugą z trosk swoich — i obie przyszły do przekonania, że tak jak jest, dłużej być na żaden sposób nie może. Panowie mężowie zaczynają mówić o oszczędności i ciężkich czasach; znamy ten płaszczyk, pod którym kryje się sknerstwo! Czy można oszczędzać, gdy się ma dorosłych synów i córki? Pierwsi chcą wejść w świat, drugie należy wydać za mąż — z tych racyj wydatki nie tylko nie mogą być zmniejszone, lecz przeciwnie powiększyć je należy. Dla panienek trzeba prowadzić dom otwarty, a synowie, chcąc żeby zrobili karyerę, muszą pokazywać się w świecie z odpowiednim szykiem.
Jest to prawda jasna jak dzień i dowodzenia nie wymaga.
Mężowie może w gruncie rzeczy podzielali zdanie żon, ale żydzi mieli zupełnie odmienny pogląd na te sprawy.
Faktem jest, że pan Piotr Kozłowicz, ulegając życzeniom żony, osobiście do miasteczka jeździł, że następnie posyłał furmankę, po niejakiego pana Abrama Gliksmana i że pan Gliksman w Suchej-Wierzbie był i konferencya z nim ciągnęła się przynajmniej ze trzy godziny. To są fakty, ale że to wszystko nie doprowadziło do żadnego rezultatu, to jest także fakt.
Gliksman na wszelkie najkorzystniejsze propozycye, odpowiadał odmownie i nadzwyczajnie grymasił. Nie podobała mu się hypoteka Suchej Wierzby, jako bardzo, według jego zdania, zaszargana; nie podobał mu się weksel pana Piotra, jako nie dość pewny; nie chciał kupić rzepaku, z powodu że zielony, a wełny dla tego, że nie urosła.
Nawet bardzo cierpliwy i umiejący panować nad sobą pan Piotr, nie mógł już wytrzymać i przemówił dość porywczo:
— Cóż u licha! Tego pan nie chcesz, owego nie chcesz — czegóż więc nareszcie chcesz!?
— Owszem, proszę pana dobrodzieja, ja chcę, żebyśmy cokolwieczek uregulowali nasze dawniejsze rachunki...
Tego znowuż nie życzył sobie pan Piotr i z powodu tej niezgodności pragnień, nie można było przyjść w żaden sposób do porozumienia.
Jak Gliksman z panem Piotrem z Suchej Wierzby, tak samo zupełnie z panem Michałem z Zawrotek obszedł się niejaki Szmul Handelsbrief, również kapitalista, kupiec i obywatel, mający zasady niewzruszone.
— My teraz — rzekł — panie dobrodzieju, nie mamy zamiaru nowych interesów robić, idzie nam tylko o to, aby dawne regulować i kapitały swoje wycofać. Ze wszystkich brzydkich interesów na tym świecie, najbrzydszy jest zbożowy i pieniężny na wsi. Żadnego zysku nie daje, a pracy i zdrowia kosztuje tyle, że nie można wytrzymać. Lepiej nic nie robić, aniżeli takie interesa.
Jakżeż w obec tak kategorycznego postawienia kwestyi, można marzyć o przyzwoitem wyekwipowaniu synów i wprowadzaniu ich w świat, jak można marzyć, zwłaszcza gdy synowie nie chcieli wchodzić w świat pieszo, ale upierali się, by wyjechać eleganckim ekwipażem i odrazu olśnić wszystkie posażne panny.
Synowie mieli racyę, ojciec miał racyę, Handelsbrief miał racyę, a już to najgorsza do osądzenia jest sprawa, w której wszystkie strony słuszność mają.
Siostry pani Teresy postanowiły jednak nie dać za wygranę, zwłaszcza pani Julia, która koniecznie chciała wprowadzić w świat obydwóch swoich synów — Józia i Wicusia. Byli to dorodni młodzieńcy; wprawdzie z nauką nie szło im szczególnie, bo też nie wszyscy mają do nauczycieli szczęście i nie każdy ma zdrowie do łaciny. Krótko też gościli w gubernialnym przybytku wiedzy i wziąwszy rozwód z książkami, odrazu stali się młodzieńcami dorosłymi.
Po kilku latach pobytu w domu rodzicielskim, mały światek bliższych i dalszych sąsiadów wydał im się za ciasnym, postanowili zadebiutować na szerszej arenie.
— Znajdziemy sobie coś mamo — mówili.
— O tak; nie wątpię. Nie byłoby chyba sprawiedliwości na świecie, żeby tacy dwaj młodzieńcy nie zrobili karyery. Jesteście młodzi, przystojni, umiejący się znaleźć... i podług mego przekonania, czeka was los świetny, trzeba tylko się ruszyć, trzeba na szerszy świat wyjrzeć, bo tu...
— Ach! tu mamo, można zapleśnieć.
— Więc jedźcie, jedźcie co prędzej.
— Ale jak mamo? Ojciec mówi, że nam nic dać nie może, a bez pieniędzy nie wiele można zwojować. Ja przynajmniej nie potrafię gołemi rękami — rzekł Józio.
— Oczywiście — dodał sentencyonalnie Wicuś — słusznie powiedziano, że do prowadzenia wojny potrzeba trzech rzeczy, a mianowicie: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.
— To prawda, moje dzieci, ale cóż zrobić, kiedy Gliksman tak zhardział, że ani rusz. Ja sama próbowałam z nim i tak i tak... Wszystko na nic. Ojciec mówi, że trzeba czekać lepszych czasów.
— Ojciec zawsze tak mówi, a my tymczasem zestarzejemy się w domu.
Pani Julia ucałowała czule obu synków i przyrzekła im, że poruszy niebo, ziemię i piekło, aby im do zrobienia karyery dopomódz. Było to jej ulubione wyrażenie; właściwie jednak nie poruszała ona ani nieba, ani ziemi, ani piekła, tylko prawowitego swego małżonka, pana Piotra. On jeden był poruszony, ale dobrze, na wszystkie strony. Pośrednio uczuwał to i Gliksman, ten jednak, gdy nie chciał, to się nie dał i nie wiele sobie robił z ataku. Powiedział stanowczo nie — i nie.
Pani Julia wiedziała o tem dobrze, że się coś w stosunkach finansowych zepsuło i że małżonek jej, pomimo wszelkich usiłowań, rady sobie z Gliksmanem nie da, postanowiła przeto działać na własną rękę.
— Już nic od ciebie nie chcę — rzekła pewnego dnia do męża — tylko proszę cię o konie do kolei i o głupie kilkadziesiąt rubli na drogę.
Małżonek zwrócił uwagę, że kilkadziesiąt rubli głupimi nazywać nie można.
— Już się o to, mój drogi, nie spieraj, tylko daj.
— Ale moja duszko, dokąd pojedziesz i po co?
— To moja rzecz.
— Przecież jako mąż i głowa domu powinienbym coś o tem wiedzieć.
— Tym razem pozwolisz, że zachowam tajemnicę, zależy mi na tem bardzo wiele.
— Lecz...
— O! chyba nie przypuszczasz nic takiego, co mogłoby ci uchybiać.
— Ależ oczywiście, pytam tylko...
— Powiem ci za powrotem; wyjeżdżam w interesie dzieci, dla szczęścia dzieci i dla naszego szczęścia.
Pani Helena takich ceremonij nie robiła z mężem. Miała swoje własne z gospodarstwa kobiecego dochody, kazała zaprządz konie i oznajmiła tylko mężowi, że na kilka dni, lub na tydzień do Warszawy wyjeżdża. Pan Michał pytaniami żony nie nudził.
— Ha — rzekł, jedziesz to jedziesz, powiedz tylko, kiedy mam przysłać konie na stacyę.
— Zawiadomię cię listownie, mój mężu.
Na tem się skończyło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.