Szał namiętności/Morska choroba

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Morska choroba
Pochodzenie Szał namiętności
Wydawca Drukarnia M. Prużańskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia M. Prużańskiego
Miejsce wyd. Białystok
Tłumacz Edmund Jezierski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MORSKA CHOROBA.[1]


„Wszystko opłakane,
wyśmiane, rozbite...“
I.

Morze w porcie było brudno-zielonej barwy, a daleka piaszczysta ławica, która wrzynała się w nie na horyzoncie, wydawała się delikatnie-fjoletową. Na molo pachniało zgniłą rybą i linami smołowanemi, Była szósta godzina wieczór.
Na pokładzie zadzwonili po raz trzeci. Syrena parostatku zachrypiała, zupełnie jakby z przeziębienia w żaden sposób nie mogła wydławić z siebie właściwego dźwięku. W końcu udało się jej wykasłać i zaryczała takim nizkim, potężnym głosem, że wszystkie wnętrzności olbrzymiego statku zadrżały w swej ciemnej głębinie.
Ryczała nieskończenie długo. Kobiety na parostatku, zatkawszy dłoniami uszy, śmiały się, mrużyły oczy i pochylały w dół głowy. Rozmawiający krzyczeli, lecz zdawało się, że poruszają tylko ustami i uśmiechają się. I kiedy syrena przestała, wszystkim naraz zrobiło się tak lekko i podniecająco wesoła jak bywa tylko w ostatnich chwilach przed odejściem parostatku.
— No, żegnajcie, towarzyszko Heleno — rzekł Wasiutyńskij: zaraz będą zdejmować schodki. Idę.
— Żegnajcie, drogi, — rzekła Trawina, podając mu rękę: Dziękuję wam za wszystko. W waszem kółku odradzasz się wprost duchowo.
— I wam dziękuję, droga. Wyście nas rozgrzeli. My, wiecie, więcej teoretycy móle książkowi, a wyście nas jakby żywą wodą pokropili. Według zwyczaju, potrząsnął jej ręką, jakby pompował wodę, boleśnie ścisnąwszy jej palce obrączką.
— A kołysania jednak nie obawiajcie się, rzekł: Przy Tarchankucie was rzeczywiście cokolwiek pokołysze lecz kładźcie się zawczasu na hamak, wszystko będzie cudownie.
Małżonkowi i władzcy ukłon. Powiedźcie mu, że wszyscy z niecierpliwością czekamy na jego broszurkę. Jeżeli tu się nie uda odbić, wydrukujemy za granicą... Znudziliście się, nieprawdaż? — spytał, nie wypuszczając jej ręki i z familjarną uprzejmą chytrością zaglądając jej w oczy.
Helena uśmiechnęła się.
— Tak jest. Cokolwiek.
— To-to. Widzę już. Czyż to żart, zlitujcie się — dziesięć dni nie widzieliście się! No, addio, mio carissimo amico. Wszystkim znajomym w Jałcie pozdrowienie. Cudowna z was, jak Boga kocham, człowieczyca. Żegnajcie. Szczęśliwej podróży.
Zeszedł na molo i stanął akurat naprzeciwko tego miejsca, gdzie stała Helena, oparłszy się o bukową poręcz burt.
Wiatr rozwiewał szary płaszcz jego, i on sam, 2z wysokim wzrostem swoim i niezwykłą chudością, z szpiczastą bródką i długiemi siwiejącemi włosami, które rozwiewały się z pod czarnego kapelusza z szerokiem rondem, miał w powierzchowności coś dobrodusznego i komicznie wojowniczego, przypominającego Don-Kichota, ubranego według mody radykałów lat siedemdziesiątych. I kiedy Helena, patrząc na niego z góry wdół, pomyślała o bezgranicznej dobroci i dziecięcej wprost czystości ducha tego cokolwiek śmiesznego człowieka, o długich latach katorgi, przecierpianej przez niego, o jego stalowej wytrwałości w sprawie, o jego bezgranicznej wierze w blizkie zdobycie wolności, o jego olbrzymim wpływie na młodzież, — poczuła w tej komiczności coś bezgranicznie cennego, zachwycającego i pięknego. Wasiutyńskij był pierwszym kierownikiem jej i jej męża na terenie rewolucyjnym. I teraz, uśmiechając się do niego z góry i kiwając głową, żałowała, że nie ucałowała na pożegnanie ręki jego i nie nazwała nauczycielem. Jakby się skonfundował, biedny!
Ramię żurawia parowego podniosło się po raz ostatni do góry, zupełnie jak olbrzymia wędka, dźwigając na końcu łańcucha kołyszącą się i obracającą masę skrzyń i kufrów.
— Wszystko gotowe! — zawołali z dołu. — Zabieraj schodki! — odpowiedzieli z góry z poza zrębu i zagwizdali.
Tragarze w granatowych bluzach wzięli z obydwóch stron schodki na ramiona i odnieśli je na bok. Pod parostatkiem coś zaburkotało i zakipiało.
Przez molo przechodziła brudna, oberwana dziewczynka z koszykiem kwiatów, które tonem żebraczki proponowała odprowadzającym?
— Pa-a — nie, kupta kwiatuszki!..
Wasiutyńskij wybrał niewielki bukiecik nawpół zwiędłych fijołków i rzucił go do góry; przez burtę, zaczepiwszy o kapelusz szanownego siwego pana, który z niespodzianki aż przeprosił. Helena podniosła kwiaty i patrząc z uśmiechem na Wasiutyńskiego, przyłożyła je do ust.
A parostatek posłusznie słuchając gwizdków i komendy, i wypluwając z bocznych dolnych otworów kaskady spienionej wody, oddalił się już znacznie od przystani.
Zupełnie jak wielkie mądre zwierzę, świadome swej niepomiernej siły i obawiające się jej, ostrożnie, bokiem odbijał od brzegu, przedzierając się na wolną przestrzeń. Helena długo jeszcze widziała Wasiutyńskiego, przewyższającego o głowę swoich sąsiadów. Rytmicznie podnosił i opuszczał nad głową swój bandycki kapelusz.
Helena odpowiadała mu, machając chustką. Lecz powoli wszyscy ludzie na przystani zleli się w jedną ciemną zwartą masę, nad którą, zupełnie jak rój pstrych motyli, kołysały się chustki, kapelusze i parasolki.
W Jałcie był teraz w całej pełni sezon wielkanocny, i dla tego na parostatku jechało niezwykle dużo ludzi. Cała rufa, wszystkie przejścia między burtami a kajutami pasażerów, wszystkie ławki i występy, wszystkie korytarze i otomany w salonach były zawalone i zapchane przez ludzi, tłomoki, kufry, odzież zwierzchnią. Dokuczliwie i nudnie krzyczały dzieci przy piersi, oficerowie parostatku powiększali jeszcze tłok, krążąc po parostatku tam i z powrotem bez żadnej potrzeby; kobiety, jak zawsze to robią w miejscach publicznych, zatrzymywały się ze swoją paplaniną właśnie tam, gdzie największy panował ruch — w drzwiach, w wązkich przejściach; zatrzymywały ruch ogólny i uporczywie nie pozwalały nikomu przejść. Trudno było wyobrazić sobie, jak rozlokuje się ta cała masa. Lecz powoli wszystko uspokoiło się, ułożyło, przyszło do porządku, i kiedy parostatek, wyszedłszy na środek portu i nie krępując się więcej ostrożnością wziął pełny bieg — na pokładzie zrobiło się już luźno.

II.

Trawina, stojąc na rufie, patrząc w tył, na uciekające miasto, które jak biały amfiteatr wznosiło się wzwyż na zboczach gór i uwieńczone było nawpół okrągłą altanką z cienkich kolumn. Dla oka wyraźnie dostrzegalnem było to miejsce, gdzie spokojna, głęboka, niebieska barwa morza przechodziła w płynną i brudną zieleń portu. Daleko przy brzegu, jak nagi las, wznosiły się kominy, maszty i reje statków. Morze zafalowało. W dole, pod śrubą, woda kipiała białemi jak spienione mleko, pagórkami, i daleko za parostatkiem wśród równego szerokiego błękitu ciągnęła się, ledwie wijąc się, wązka zielona gładka dróżka, porysowana, jak marmur, białemi wymyślnemi strumyczkami piany. Białe czajki, rzadko i ciężko poruszając skrzydłami, leciały na spotkanie par ostatku ku ziemi.
Nie kołysało jeszcze, lecz Helena, która nie zdążyła zjeść obiadu w mieście i liczyła na to, że zje na parostatku, poczuła naraz, że straciła apetyt. Wtedy zeszła na dół, w głębie oddziałów kajutowych, i poprosiła pokojówkę, ażeby dała jej łóżko... Okazało się jednakże, że wszystkie miejsca są zajęte. Rumieniąc się ze wstydu za siebie i za innego człowieka, wyjęła z portmonetki rubla i niezręcznie podała go pokojówce. Ta odmówiła.
— Jabym, panienko, z całą przyjemność tylko, jak Boga kocham, ani jednego miejsca. Nawet swoją ciupkę ustąpiłam jednej damie. Ot, w Sewastopolu będzie luźniej.
Helena wyszła znów na pokład. Silny wiat: wiejący na spotkanie parostatku, oblepiał wokoło jej nóg suknię i zmuszał ją do nachylania się naprzód i przytrzymywania ręką ronda kapelusza.
Stary, malutki, czerwononosy bosman przymocowywał do prawej burty rufy jakiś mosiężny cylindryczny instrument z cyferblatem i wskazówką. W lewej ręce miał on zwój białego mocnego sznura, zwiniętego w prawidłowe spirale i zakończonego mosiężnym ciężarkiem z skrzydełkami po bokach.
Przymocowawszy mocno mosiężny instrument do burty, bosman puścił ciężarek pionowo, szybko zakręcił nim prawą ręką, tak że razem z końcem sznura utworzył jednolity wirujący krąg, i naraz daleko rzucił go w tył, tam, gdzie uciekała zielonobiała dróżka z pod śruby. I w tem, jak ciężarek ze świstem opisywał długi łuk, w tej szybkości, z jaką potem uciekały z ręki lewej bosmana zwinięte kręgi, a główne w sprawnem niedbalstwie, z jakiem on to robił, Heląna poczuła szczególną, specjalną morską elegancję.
Miała niezwykle baczne oczy na te drobiazgi.
Potem, kiedy ciężarek, zniknąwszy z oczu, wpadł daleko za parostatkiem w wodę, bosman wstawił pozostały w ręku wolny koniec jego z haczykiem w tylną ściankę instrumentu.
— Co to takiego? — spytała Trawina.
— Log! — gniewnie odpowiedział bosman.
Lecz odwróciwszy się i zobaczywszy jej miłą dziecinną twarzyczkę, dodał łagodniej:
To log, panienko. Znaczy się, pióro w wodzie się kręci, dlatego że ze skrzydłami, znaczy się i loglina się kręci. A tu oto ząbki i strzałka. My, znaczy się, patrzymy na strzałkę i wiemy, ile węzłów przejechaliśmy. Dlatego, że jak ten brzeg zniknie, a ten ukaże się dopiero rano. To u nas nazywa się log, panienko...
Helena była już od dwóch lat zamężem, lecz ją bardzo często nazywali panienką, co niekiedy pochlebiało jej, a niekiedy sprawiało przykrość. W rzeczywistości była podobną do osiemnastoletnie? dziewczyny ze swą szczupłą, giętką figurą, malutką piersią i wązkiemi biodrami, w prostym kostjumi z białej cokolwiek żółtawej szorstkiej kaukazkiej materji, w prostym angielskim słomkowym kapeluszu z aksamitką.
Pomocnik kapitana, barczysty, z szeroką piersią, grubonogi, młody brunet w białym krótkim kitlu z złotymi guzikami sprawdzał bilety. Helena zauważyła go, jeszcze wchodząc na parostatek. Stał wtedy na pokładzie z jednej strony schodów, a z drugiej stał kadet, uczeń szkoły morskiej, wysmukły, zręczny i zgrabny w swej kurtce marynarskiej chłopiec, ruchliwy jak młoda małpka. Obydwaj odprowadzali oczyma wszystkie wchodzące kobiety i za ich plecami robili jeden do drugiego wesołe miny, kiwając głowami, podnosząc brwi w ich stronę i przymrużając jedno oko. Helena jeszcze zdaleka to zauważyła. Do drżenia wstrętu nienawidziła takie wschodnie piękne twarze, jak tego pomocnika kapitana, widocznie greka, z grubemi, prawie nie zamykającemi się, jakby obnażonemi wargami, z podbródkiem, granatowym od golenia i mocnego zarostu, z cieniutkiemi wąsikami w kółeczko, z oczami czarno-bronzowemi, jak przepalone ziarnka kawy. i przytem zawsze mdlejącemi, zupełnie jak w ekstazie miłosnej i wymownie bezmyślnemi. Lecz również uważała za poniżające dla siebie przechodzić w takich wypadkach obok nieznajomych mężczyzn, z opuszczonemi oczyma, rumieniąc się i robiąc minę, że nie spostrzega. I dlatego, kiedy Helena wstąpiła ze schodów na pokład i zastąpili jej drogę — z jednej strony ten sam marynarz, a z drugiej strony stara tłusta kobieta z paczkami w obydwóch rękach, która, zadyszawszy się przy wchodzeniu, dreptała i kręciła się na jednem miejscu, obojętnie popatrzała na zwycięzkiego bruneta i rzekła, jak mówią do roztargnionej służącej:
— Zechce pan przepuścić.
I z zadowoleniem zauważyła, jak figlarna zuchowatość momentalnie znikła z twarzy jego skutkiem pewnego siebie lekceważącego jej tonu, i jak spiesznie, bez żadnych grymasów, odskoczył na bok.
Teraz podszedł do Heleny, która siała, oparta o burtę, i, zwracając jej bilet, umyślnie odrazu to zrozumiała — dotknął gorącą łaskocącą skórą swych palców jej dłoni i zatrzymał rękę, być może, o ćwierć sekundy dłużej, niż to było potrzebne. I, skierowawszy wzrok z jej obrączki na twarz jej i nadskakująco uśmiechając się, spytał z grzecznością, która winna była być salonową:
— Przepraszam. Pani, zdaje się, z mężem raczy jechać?
— Nie, jestem sama, — odpowiedziała Helena i odwróciła się od niego ku burcie, twarzą do morza. Lecz w tej chwili zakręciło się jej lekko w głowie, dlatego że pokład pod jej nogami naraz wydał się dziwnie chwiejnym, a własne ciało niezwykle lekkiem. Usiadła na brzeżku ławki.
Miasto ledwie bielało w oddali w złocistym blasku i teraz nie można już było wyobrazić sobie, że stoi na górze. Na lewo płasko ciągnął się i ginął w morzu nizki, piaszczysty, ledwie różowawy brzeg.

III.

Pomocnik kapitana kilkakrotnie przechodzi! obok niej z początku sam, potem ze swoim kolegą również marynarzem, w kitlu ze złotymi guzikami. I choć nie patrzała na niego, lecz za każdym razem jakiemś ubocznem wrażeniem widziała, jak pokręca wąsy i długo przyglądał się jej wilgotnem baraniem spojrzeniem czarnych oczu. Usłyszała nawet raz jego słowa, powiedziane, napewno, z wyrachowaniem ażeby usłyszała:
— Czart! Oto kobieta! To rozumiem!
— Tak, babinka! — rzekł drugi.
Wstała, ażeby zmienić miejsce i usiąść naprzeciwko, lecz nogi źle jej słuchały i zaprowadziły ją naraz w bok, do zapasowego kompasu, otulonego płótnem żaglowem. Ledwie-ledwie zdołała zatrzymać się o niego. Tu dopiero zauważyła, że zaczęło się prawdziwe, dające się uczuć kołysanie. Z trudem dotarła do ławki przy przeciwległej burcie i opadła na nią.
Ściemniło się. Na samym szczycie masztu zapłonęło samotne żółte elektryczne światło i natychmiast na całym parostatku zapłonęły lampki. Szklanna budka nad salonem I klasy i palarnia ciepło i przytulnie zabłyszczały światłem. Na pokładzie odrazu zrobiło się jakby chłodniej. Silny wiatr wiał z tej strony, gdzie siedziała Helena, drobne słone krople od czasu do czasu dolatały do jej twarzy, i dotykały ust, lecz nie chciało się jej wstawać.
Męczące, długie, przeciągłe uczucie jakiegoś wstrętnego łaskotania powstawało w jej piersi i brzuchu, i od niego chłód ogarniał czoło i w ustach zbierała się rzadka szczypiąca ślina. Pokład powoli-powoli podnosił się przednim końcem ku górze, zatrzymywał się przez chwilę w wahającej się równowadze i naraz drgnąwszy, zaczynał spadać w dół coraz szybciej i szybciej, i oto, zupełnie jakby klasnąwszy o wodę, szedł znów do góry. Zdawało się, oddychał: — to nadymając się, to spadając i w zależności od tych ruchów Helena uczuwała, jak ciało jej to stawało się ciężkiem i przytulało się do ławki, to zaraz: w ślad potem zyskiwało niezwykłą, wstrętną lekkość i chwiejność. I te następujące po sobie zmiany były najboleśniejsze ze wszystkiego, co Helenie zdarzało się uczuwać w życiu.
Miasto i brzeg już dawno znikły z oczu. Oko swobodnie, nie napotykając przeszkód, ogarniało linję horyzontu, zamykającą niebo i morze. W oddali biegły nierównemi szeregami białe fale, a w dole, przy parostatku, woda kołysała się w tył i naprzód długiemi ślizgającemi się wirami, i, wznosząc się do góry, zakręcała się białemi chwytnemi muszlami.
— Pardon, madame, — posłyszała Helena głos nad sobą.
Obejrzała się i zobaczyła wciąż tego samego śniadego pomocnika kapitana. Patrzał na nią słodkiemi, mglistemi, zachwyconemi oczyma, i mówił:
— Daruje pani, jeżeli pozwolę sobie dać jej radę. Niech pani nie patrzy w dół, to znacznie gorzej, z tego bywa zawrót głowy. Najlepiej patrzeć na jakikolwiek punkt nieruchomy. Naprzykład, na gwiazdę. A najlepiej by było pani położyć się.
— Dziękuję panu, nic mi nie potrzeba, rzekła Helena, odwracając się od niego.
Lecz on nie odchodził i w dalszym ciągu nadskakującym, przeczulonym głosem w którym dawał się słyszeć zwykły ton parostatkowego uwodziciela, mówił:
— Pani mi daruje, proszę bardzo, że tak podszedłem, do pani, nie mając zaszczytu... Lecz niezwykle znajomą jest mi osoba pani: Pozwoli pani zapytać, czy nie jechała pani przy poprzednim kursie z nami do Odesy? E-e — e... można usiąść?
— Dziękuję panu, — rzekła, wstając z miejsca i nie patrząc na niego: pan bardzo troskliwy, lecz uprzedzam pana: jeżeli choć raz spróbuje pan zaproponować mi swoje rady lub usługi, natychmiast po przyjeździe do Sewastopola telegrafuję do Wasylja Eduardowicza ażeby pana natychmiast usunięto z Ruskiego Towarzystwa Żeglugi i Handlu. Słyszał pan?
Wymieniła pierwsze jakie się jej nawinęło na język imię i imię ojca. Był to stary, radykalny kawał, „truck“, którym niegdyś uratował się od prześladowań szpiega jeden z jej przyjaciół. Teraz używała go prawie nieświadomie i podziałało to w sposób oszałamiający na pierwotny umysł greka. Spiesznie zerwał się z ławki, uniósł nad głową białą czapkę, i nawet przy słabem świetle, padającem skroś szkła nad salonem, zobaczyła, jak szybko i mocno zarumienił się.
— Na miłość Boską... Niech pani nie tłomaczy fałszywie... Słowo honoru... Pani, być może, pomyślała?... Jak Boga kocham...
Lecz w tej sekundzie pokład, zaczynający ślizgać się w dół, naraz ostro zachwiał się w bok, w lewo, i Helena na pewno upadła by, gdyby marynarz: w porę zręcznie i delikatnie nie pochwycił jej w pasie. W tym uścisku nie było nic umyślnego, i rzekła, do niego cokolwiek łagodniej:
— Dziękuję panu, lecz tylko niech pan zostawi mnie. Mnie niedobrze.
Przyłożył rękę do daszka czapki, rzekł po marynarsku: „cześć!“ i spiesznie odszedł.
Helena ulokowała się z nogami na ławce, oparła łokcie o poręcz bukową i, ulokowawszy między niemi głowę, zamknęła oczy. Marynarz naraz w jej oczach stał się zupełnie nie niebezpiecznym, a śmiesznym i marnym tchórzem. Przypomniały się jej jakieś głupie kuplety o kapitanie parostatku, które śpiewał jej brat, student Arkadjusz — „zwarjowany student“, jak nazywano go w rodzinie. Mówiono tam coś o damie, płynącej parostatkiem do Odesy, o nagle wybuchłej burzy i chorobie morskiej.

Lecz kap-pitan uprzejmy był,
Do kajuty zaprosił,
Dał mi radę położyć się do łóżka
I rozpiąć gorset...
Szyk, blask, immer elegant...

Przypomniał się jej już motyw i poważna długa twarz Arkadjusza, wygłaszającego bez śpiewu głupie słowa. W innym czasie roześmiała by się na to wspomnienie, lecz teraz było jej wszystko jedno, wszystko na świecie było dla niej jakieś nudne, niezajmujące i mdłe. Ażeby wypróbować siebie, umyślnie pomyślała o Wasiutyńskim i jego kółku, o mężu, o przyjemnej pracy dla niego na remingtonie, starała wyobrazić sobie dawno oczekiwaną radość spotkania się z nim, która wydawała się tak jasną i roskoszną tam, na brzegu, — nie, wszystko wydawało się jakiemś szarem, dalekiem, obojętnem, nie wzruszającem serca. W całem jej ciele i świadomości pozostał tylko ciągnący, rozdrażniający, osłabiający stan nawpół omdlenia. Skóra jej od nóg do głowy oblewała się lepkim zimnym potem. Niemożliwem było ścisnąć wilgotnych, drętwiejących palców w pięść — tak zmiękły i straciły siłę. Zdawało się, że ot-ot zaraz nastąpi zupełne omdlenie i zapomnienie. Oczekiwała tego i obawiała się.
Lecz naraz w oczach jej zrobiło się mętnie i zielono, drażniące łaskotanie podeszło do gardła, serce bezsilnie zabiło gdzieś głęboko w dole, w brzuchu. Helena ledwie zdążyła zerwać się i nachylić nad burtą.

IV.

Na chwilę zrobiło się jej jakby lepiej.
— Pani by lepiej pochodziła, panienko, — rzekł do niej ten sam staruszek, o którego kapelusz Wasiutyńskij zaczepił kwiatami.
Siedział na sąsiedniej ławce i widział, jak Helenie zrobiło się niedobrze.
— Niech pani pochodzi po powietrzu i stara się oddychać jak można rzadziej i głębiej. To pomaga.
Lecz tylko pokiwała przecząco głową i znów, oparłszy się twarzą o łokcie, zamknęła oczy.
Z trudem udało się jej zasnąć. Przespała, widocznie, dwie godziny i obudziła się skutkiem nagłego plusku spienionej wody, która, wytrysnąwszy z poza burty, oblała jej włosy i szyję.
Była głęboka noc — ciemna, pochmurna, bezksiężycowa i wietrzna. Parostatek chwiał się z dziobu na rufę i z boku na bok. Padał drobny ukośny deszcz. Na pokładzie było pusto, tylko w przejściach u ścian zrębów, gdzie nie dosięgał deszcz, leżeli śpiący ludzie.
Za lewą burtą w bezgranicznie dalekim mroku nocy, zupełnie jakby na skraju świata, zapłonął naraz jasny, biały, świecący punkt latarni morskiej; przetrwawszy sekundę, momentalnie gasł, a po kilku sekundach znów wybuchał, i znów gasł i znów wybuchał po ściśle określonych przerwach. Niewyraźne delikatne uczucie dotknęło naraz duszy Heleny.
„Oto, — pomyślała: gdzieś w samotności, na pustym przylądku, wśród nocy i burzy, siedzi człowiek i pilnuje bacznie tych wybuchów ognia, i, być może, ot teraz, kiedy myślę o nim, być może i on marzy o sercu, które w tej chwili o wiele wiorst na, niewidzialnym parostatku myśli o nim z wdzięcznością.
I przypomniało się jej, jak ubiegłej zimy ją i jej męża wiózł ze stacji Tumy pewny siebie riazański chłopiec. Była noc i zamieć. Nie minęło i pół godziny, gdy chłopiec zgubił drogę, i w trójkę krążyli po jakiemś dzikiem, zaniesionem kupami śniegu, polu, poprzecinanem rowami, powracając do swoich śladów, dopiero co przekopanych w caliźnie. Wokoło, gdzieby nie spojrzało oko, była jedna i ta sama blada, martwa, biaława mgła, w którą zlewały się monotonnie śnieg i niebo. Kiedy koń wpadał w rowy, wszyscy troje musieli wysiadać z sani i iść po pas w śniegu. Nogi Heleny zdrętwiały i już zaczynały tracić czucie.
Ogarnęła ją spokojna, bez złości rozpacz. Mąż milczał, obawiając się zarazić ją swoim niepokojem. Chłopiec na koźle już więcej nie szarpał lejcy ze sznura i nie cmoktał na konie. Szły one pokornym krokiem, z nisko opuszczonymi łbami.
I naraz chłopiec zawołał radośnie:
— Wiecha!...
Helena z początku nic nie zrozumiała, gdyż po raz pierwszy była w tak głuchym zakątku wiejskim. Lecz kiedy zobaczyła wielką gałęź sosnową, sterczącą ze śniegu, i drugą gałęź, niewyraźnie widniejącą w oddali skroś szary mrok nocny, i kiedy dowiedziała się, że w ten sposób chłopi oznaczają drogę na wypadek zamieci — doznała, dziwnie radosnego wdzięcznego uczucia. Ktoś, kogo ona, napewno, ani razu w życiu nie zobaczy i nie usłyszy, szedł w dzień wzdłuż tej drogi i troskliwie wtykał na lewo i na prawo te pierwotne znaki. Niechby on nawet wcale nie myślał wtedy o zbłądzonych podróżnych, jak, być może, nie myśli teraz stróż latarni morskiej o wdzięczności kobiety, siedzącej przy burcie parostatku i patrzącej na wybuchy dalekiego białego ognia, lecz jak radosnem jest zbliżyć w myśli dwie dusze, z których jedna pozostawiła za sobą troskliwy, delikatny, i bezinteresowny ślad, a druga przyjmuje ten dar z bezgraniczną miłością i uwielbieniem.
I z zachwytem pomyślała o wielkich słowach, o myślach głębokich, o księgach nieśmiertelnych, pozostawionych potomstwu. „Czyż nie są to te wiechy na zagadkowej drodze ludzkości?“.
Znajomy stary czerwononosy bosman w ceratowem żółtem palcie, z nasuniętym na głowę kapturem, z malutką latarką w ręku, spiesznie przebiegł przez pokład ku logowi i nachylił się nad nim, oświetlając jego cyferblat. Powracając poznał Helenę i zatrzymał się przy niej.
— Nie śpicie, panienko? Zakołysało? Tu zawsze tak. Tarchankut. Najbardziej przeklęte miejsce.
— Dlaczego?
— N-no! Tu tylko rozbić się było. Z jednej strony przylądek, a z drugiej wir wodny, jak w kotle. Pozostaje tylko wąziutkie miejsce. Ot tu i zgadywaj. Oto akurat, gdzie obecnie jedziemy, tu „Władimir’^ poszedł na dno, kiedy go „Kolumbia“ uderzyła w bok. Tak i potoczył się w dół... I nie znaleźli... Tu głębia na czterysta sążni...
Na górze na pomoście kapitańskim zagwizdali. Bosman chciał pobiedz tam, lecz zatrzymał się i dodał spiesznie:
— Ech, widzę, panienko, mgli panią. To niedobrze. A wie pani, niech pani cytrynkę possie. A to zupełnie pani rozchoruje się. Tak.
Helena wstała i poszła przez pokład, starając się przez cały czas trzymać się burty i klamek drzwi. Tak doszła do pokładu III klasy. Tu wszędzie w przejściach, na brezencie okrywającym luki, na skrzyniach i tłomokach, prawie że jedno na drugiem, leżeli splątani w kupę, mężczyźni, kobiety i dzieci.
Niekiedy padało na nich światło lampek, i twarze ich, skutkiem niezdrowego snu i męczarni po chorobie morskiej wydawały się sino-trupio-blademi.
Poszła dalej! Bliżej dziobu okrętu na swobodnej przestrzeni, rozdzielonej na połowę liną, stały malutkie, śliczne koniki z wypielęgnowaną szerścią i z podstrzyżonymi ogonami i grzywami. Wieźli je do Sewastopola do cyrku. I przykro i wzruszająco by o widzieć, jak biedne mądre zwierzęta wytrwale podawały ciało to na przednie, to na tylne nogi, stawiając opór kołysaniu, jak tuliły uszy, i patrzały z ukosa pełnemi zwątpienia oczyma w tył, na szalejące morze.
Potem zeszła w dół krętemi żelaznemi schodami do II klasy. Zajęte tam były wszystkie miejsca; nawet w sali jadalnej na otomanach, ciągnących się wzdłuż ścian, leżeli w ubraniu bladzi jęczący ludzie. Choroba morska wszystkich zrównała i zmusiła do zapomnienia o wszelkiej przyzwoitości. I często noga żydowskiego komisjonera z zsuwającym się trzewikiem i brudną bielizną, wyglądającą z pod spodni, prawie że dotykała głowy pięknej, strojnej kobiecy.
Lecz w zduszonem powietrzu zamkniętego ze wszystkich stron lokalu tak wstrętnie pachniało ludźmi, ludzkim sennym oddechem, zapachem zwymiotowanego jedzenia, że Helena natychmiast szybko weszła na górę, ledwie powstrzymując atak mdłości.
Teraz kołysanie stało się jeszcze silniejszem. Za każdym razem, kiedy dziób okrętu, wdarłszy się na falę i na chwilę zatrzymawszy się na niej, naraz stanowczo, z wzrastającą szybkością zanurzał się w wodę, Helena słyszała jak burty jego z jękiem pogrążały się w morzu, i jak syczały wokoło niego zupełnie jakby rozgniewane fale. I znów zielona wstrętna mgła popłynęła przed jej oczyma. Czoło stało się zimne, i mdło dręczące wrażenie omdlenia ogarnęło jej ciało i całą istotę.
Nachyliła się nad burtą, myśląc, jak niedawno, otrzymać ulgę, lecz widziała tylko ciemną, ciężką przestrzeń w dole i na niej białe fale, to powstające, to niknące.
Stan jej był o tyle męczący, że mimowoli pomyślała o tem, że gdyby była możność jakkolwiek naraz, natychmiast umrzeć, nie ruszając się z miejsca, byle tylko skończyło się to wrażenie powolnego i wstrętnego umierania, to zgodziłaby się na to z obojętnem zmęczeniem. Lecz nie było możności samej przerwać to gwałtem, gdyż nie było ani woli, ani chęci.

V.

Zbliżał się do niej wciąż ten sam pomocnik kapitana. Teraz z pełną szacunku postawą zatrzymał się dość daleko od niej, rozstawiając nogi dla utrzymania równowagi, balansując ruchami ciała przy kołysaniu.
— Na miłość Boską, niech pani się nie gniewa, nie tłomaczy opacznie słów moich, — mówił uprzejmie, lecz prosto: Było mi tak ciężko i przykro, że pani nadam niedawno jakiś niedobry sens... Zresztą, być może, i sam jestem temu winien, nie zaprzeczam, lecz doprawdy, nie mogę patrzeć, jak pani się męczy. Na miłość Boską, niech pani nie odrzuca mej usługi. Do rana stoję na warcie. Kajuta moja pozostaje zupełnie wolną... Niech pani nie pogardzi, proszę bardzo. Tam czyste łóżko... wszystko, co pani sobie życzy. Przyszlę pokojówkę... Pozwoli mi pani pomódz sobie.
Nic nie odpowiedziała, lecz myśl o możności wyciągnięcia się swobodnie na wygodnem, spokojnem łóżku i poleżenia samej, nieruchomo, choć pół godziny, wydała się jej niezwykle przyjemną, prawie radosną. Teraz już nie znajdowała żadnych sprzeciwów przeciwko eleganckiej powierzchowności kapitana i przeciwko jego propozycji.
— Proszę, niech pani poda mi rękę, przeprowadzę panią, — mówił pomocnik kapitana z łagodną uprzejmością: przyszlę pani pokojówkę, będzie pani mieć klucz, może pani się rozebrać, jeżeli życzy sobie tego.
Grek ten miał przyjemny głos, dźwięczący niezwykle szczerze i z szacunkiem, właśnie w takim tonie, nie budzącym żadnych podejrzeń, jak umieją kłamać kobietom doświadczeni kobieciarze i rozpustnicy, liczący w swem życiu mnóstwo lekkich wesołych przelotnych związków. Przytem wola Heleny zupełnie zgasła, roztajała pod wpływem strasznych ataków choroby morskiej.
— Ach, gdyby pan wiedział, jak mi ciężko! — z trudem wymówiła, prawie nie poruszając zimnemi, zdrętwiałemi ustami.
— Chodźmy, chodźmy, — rzekł uprzejmie i jakoś wzruszająco, pobratersku, pomógł jej wstać z ławki, podtrzymując ją.
Nie stawiała oporu.
Kajuta pomocnika kapitana była bardzo mała, z truciem mieściło się w niej łóżko i malutkie biureczko, między które ledwie można było wcisnąć rozkładany taboret dywanowy. Lecz wszystko było wytwornie czyste, nowe i nawet kokieteryjne. Pluszowa tygrysia kołdra na łóżku była do połowy odsłonięta, i świeża bielizna, bez jednej fałdeczki, zachwycała wzrok rozkoszną bielą.
Lampka elektryczna w kryształowym kloszyku łagodnie świeciła z pod zielonego abażura. Przy lustrze na składanej mahoniowej umywalni stał wazonik z konwalją i narcyzami.
— I oto proszę bardzo... Na miłość Boską, — mówił pomocnik kapitana, unikając spojrzenia na Helenę: Niech pani będzie jak w domu, znajdzie tu pani wszystko potrzebne do toalety. Dom mój — pani dom. To nasz obowiązek marynarski — okazywać usługi płci pięknej.
Roześmiał się z taką miną, która winna była okazać, że ostatnie słowa — nic więcej, jak miły, przyjacielski żart, powiedziany niedbale i nawet ordynarnie przez prostego i serdecznego chłopca.
— Zatem niech pani się nie obawia, proszę bardzo, — rzekł i wyszedł.
Tylko raz, na jedną chwilę, odwróciwszy się w drzwiach, spojrzał na Helenę, i nawet nie w jej oczy, a gdzieś wyżej, tam, gdzie zaczynały się u niej wspaniałą falą delikatne złociste włosy.
Jakiś lęk instynktowny, jakieś resztki rozsądnej ostrożności zaniepokoiły naraz Helenę, lecz w tej chwili podłoga kajuty szczególnie silnie podniosła się i zupełnie jakby potoczyła się w bok, i natychmiast dawna zielona mgła przemknęła przed oczami kobiety i ciężko ścisnęło piersi uczucie zbliżającego się omdlenia. Zapominając o swem przełomem przeczuciu, usiadła na łóżku i schwytała ręką za jego poręcz.
Kiedy jej cokolwiek ulżyło, okryła łóżko kołdrą, rozpięła zatrzaski bluzki, haftki stanika i nieposłuszne haczyki nizkiego, miękkiego gorsetu, który uciskał jej brzuch. Potem z rozkoszą położyła się na plecach, wtuliwszy głowę głęboko w poduszki i spokojnie wyciągnąwszy zmęczone nogi.
Odrazu poczuła graniczącą ze szczęściem ulgę.
„Odpocznę zupełnie i potem rozbiorę się“, — pomyślała z przyjemnością.
Zamknęła oczy. Przez opuszczone powieki światło lampki przyjemnem różowem światłem pieściło oczy. Teraz kołysanie parostatku nie było już tak męczącem. Czuła, że upłynie jeszcze kilka minut, i kołysanie uspokoi się i zamknie jej oczy lekkim, orzeźwiającym snem.
Trzeba było tylko nie poruszać się.
Lecz zastukano do drzwi. Przypomniała sobie, że nie zdążyła zamknąć drzwi i zmięszała się.
Lecz mogła to być pokojówka.
Uniósłszy się na łóżku, zawołała;
— Proszę wejść!
Wszedł pomocnik kapitana, i nagle wyraźne przeczucie zbliżającej się grozy, wstrząsnęło Heleną. Głowa marynarza była opuszczona w dół, nie patrzał na Helenę, lecz nozdrza jego poruszały się, i nawet posłyszała jego krótki i głęboki oddech:
— Proszę, pani daruje, zapomniałem tu dziennik, — rzekł głucho.
Poszukał na stole, stojąc plecami do Heleny i nachyliwszy się. Błysnęła jej myśl — wstać i natychmiast wyjść z kajuty, lecz on, jakby odgadując i uprzedzając jej myśl, naraz sprężystym czysto zwierzęcym ruchem, jednym skokiem podskoczył do drzwi i zamknął je dwoma przekręceniami klucza.
— Co pan robi! — zawołała Helena i bezradnie, po dziecinnemu, klasnęła w ręce.
Miękkim, lecz niezwykle silnym ruchem posadził ją na łóżku i usiadł obok niej. Drżącemi rękoma sięgnął do jej bluzki z przodu i zaczął ją rozpinać. Ręce miał rozpalone i zupełnie jakby jakaś nerwowa, namiętnie podniecona siła z nich wypływała. Oddychał ciężko i nawet ochryple, i na zaczerwienionej twarzy jego wzdęły się na czole dwie w kształcie litery V żyły.
— Droga moja... — mówił z przerwami, i w głosie jego dawała się słyszeć męcząca, ślepa, potężna żądza: — Droga... Chcę pani pomódz... zamiast pokojówki... Nie! Nie!... Niech pani nie myśli nic złego... Jaką pani ma pierś... Jakie ciało...
Położył na jej obnażonej piersi gorącą, rozpaloną głowę i bełgotał jak nieprzytomny:
— Trzeba zupełnie się rozpiąć, wtedy będzie lepiej. Na miłość Boską, niech pani nie myśli, że ja cokolwiek... Jedna chwila... Tylko jedna chwila... Wszak nikt się nie dowie... Pani dozna rozkoszy... Pani będzie przyjemnie... Nikt nigdy się nie dowie... To przesądy...
Odpychała go, opierając się rękoma o pierś jego, o głowę, i mówiła ze wstrętem:
— Puść mnie, gadzino... Zwierzę... Podlec... Do mnie nikt się nie ośmielił tak dotykać.
W przerażeniu i gniewie zaczęła krzyczeć bez słów, przejmująco, lecz on swemi tłustemi, otwartemi, i mokremi wargami zatkał jej usta. Wiła się, gryzła usta jego i kiedy na sekundę udawało się jej odwrócić twarz swoją, krzyczała i pluła. I naraz znów męczące, wstrętne, przedśmiertne uczucie omdlenia pozbawiło ją sił. Ręce i nogi stały się bezsilnemi, jak i całe jej ciało.
— Boże, co pan ze mną zrobił! rzekła cicho: Pan popełnił rzecz gorszą, niż zabójstwo. Mój Boże! Mój Boże!
W tej chwili zapukano do drzwi. Marynarz, wciąż jeszcze sapiąc, otworzył, i do kajuty wszedł ten wesoły, podobny do zręcznej małpki kadet, którego w dzień widziała Helena przy schodach.
— Mój Boże! Mój Boże! Mój Boże! — rzekła kobieta, zakrywając twarz rękoma.

VI.

Nadeszło rano. Podczas, gdy wyładowywano ludzi i towary w Eupatorji, Helena obudziła się na górnym pokładzie skutkiem lekkiej wilgoci mgły porannej. Morze było spokojne i łagodne. Przez mgłę różowiało słońce. Daleka płaska linja brzegu ledwie żółciała na przedzie.
Dopiero teraz, kiedy stopniowo wróciła jej zmącona przez sen świadomość, ogarnęła głęboko umysłem całą grozę i hańbę minionej nocy. Przypomniała sobie pomocnika kapitana, potem kadeta, potem znów pomocnika kapitana. Przypomniała, jak ordynarnie, z nieukrywanym wstrętem nizkiego, przesyconego człowieka wyprowadzał ją ten piękny grek ze swojej kajuty. I wspomnienie to było najcięższem ze wszystkiego.
Na trzy godziny parostatek zatrzymał się w Sewastopolu, podczas gdy długie, posłuszne skrzydła żurawi wyładowywały i naładowywały bele, beczki, pęki belek żelaznych, jakieś tablice marmurowe i worki. Mgła rozwiała się. Przecudna okrągła zatoka, obramiona żółtymi brzegami, leżała nieruchomo. Zręczne białe i czarne kutry lekko przecinały jej powierzchnię. Szybko prześlizgiwały się białe łódki floty wojennej z ukośnym krzyżem św. Andrzeja na rufie. Marynarze z obnażonemi szyjami wszyscy, jak jeden, daleko odrzucali się w tył, wyrzucając wiosła z wody.
Helena zeszła na brzeg i, sama nie wiedząc dlaczego, objechała miasto tramwajem elektrycznym. Całe górzyste, murowane białe miasto wydawało się pustem, wymierającem, i można było pomyśleć, że nikt w niem nie mieszka, oprócz oficerów marynarki, marynarzy i żołnierzy — zupełnie jakby było zdobyte.
Posiedziała trochę w ogrodzie miejskim, obojętnie patrząc na jego gazony, palmy i przycięte krzaki, obojętnie słuchając muzyki, grającej w rotundzie. Potem wróciła na parostatek. O godz. pierwszej w południe statek odbił od brzegu. Dopiero wtedy, po ogólnem śniadaniu, Helena powolutku, zupełnie jakby skradając się, zeszła do salonu. Jakieś poniżające uczucie, wbrew jej woli, zmuszała ją do unikania towarzystwa i przebywania w samotności. I dlatego, ażeby wyjść na pokład po śniadaniu, musiała dokonać nad sobą olbrzymiego wysiłku: Do samej Jałty przesiedziała przy burcie, oparłszy głowę na jej poręczy.
Nizki żółty piasczysty brzeg stopniowo zaczął się wznosić i na nim zabarwiły się rzadkie ciemne krzaki zieleni. Któryś z pasażerów siedział obok Heleny i z książki — przewodnika opowiadał, umyślnie głośno, ażeby słyszano go wokoło, o tych miejscach, które biegły na spotkanie parostatku, i bez żadnego zainteresowania, przygnębiona koszmarną zgrozą wczorajszego, czując się od nóg do głowy zupełnie jakby wytarzaną w śmierdzącem błocie, z nudą patrzała, jak rozwijały się przed nią przecudne miejscowości półwyspu Krymskiego. Przepłynął przylądek Fiolent, czerwony, spadzisty, z zaostrzonymi skałami, gotowymi ot już runąć w morze. Niegdyś wznosiła się tam świątynia krwi żądnej bogini — składano jej ofiary w ludziach, i ciała niewolników zrzucano w przepaść ze skały. Minęła Bałakława z ledwie dostrzegalną sylwetka zrujnowanej wieży genueńskiej na górze, kosmaty przylądek Aja, kędzierzawy Zaśpi, Toros z bizantyjską cerkwią, wznoszącą się wysoko, zupełnie jak na tacy, z wrotami Bajdarskiemi, wieńczącemi górę. A tam ciągnęły się wśród gęstej zieleni sadów i parków, między zygzakami białej drogi białe letniska, bogate wille, górskie wioski tatarskie z płaskimi dachami. Morze delikatnie rozścielało się wokoło parostatku; w wodzie igrały delfiny.
Mocno, rzeźko i radośnie pachniało powietrze morskie. Lecz nic nie radowało oczu Heleny. Miała takie uczucie, jakby nie ludzie, a jakaś wyższa, wszechpotężna, nienawistna i złośliwa istota naraz wzięła bezsensownie i splugawiła jej ciało, zohydziła myśli, złamała dumę i na wieki pozbawiła spokojnej, ufnej radości życia. Nie wiedziała sama, co robić i myślała o tem tak samo słabo i obojętnie, jak patrzała na brzeg, na morze, na niebo.
Teraz wszystka publiczność tłoczyła się przy lewej burcie. Raz jeden przelotnie ujrzała Helena w tłumie pomocnika kapitana. Szybko odwrócił od niej oczy, tchórzliwie zawrócił i schował się za budką. Lecz nie tylko w jego szybkiem spojrzeniu, a nawet w tem, jak pod białym kitlem kurczowo wstrząsnął plecami, przeczuła głęboko pogardliwy wstręt ku niej. I natychmiast poczuła się na wieki wieczne, do końca życia, związaną z nim i zupełnie mu równą.
Minęli Ałupkę z jej szerokim zielonkawym, w stylu maurytańskim, pałacem i z wspaniałym parkiem, cały zielony, kędzierzawy Mischor, biały, zupełnie z cukru wytoczony, Diulber i „gniazdo Jaskółcze“ — czerwony obrzydliwy dom z wieżą, przylepiony na samym skraju skromnej skały, spadającej w morze.
Zbliżali się do Jałty. Teraz cały pokład zajęty był przez bagaż. Niemożna było obrócić się. W tem stadowem dążeniu, jakie zawsze ogarnia ludzi na parostatkach, kolejach żelaznych i dworcach przed wsiadaniem i wysiadaniem, pasażerowie stali się spieszącymi i wrogimi jedni dla drugich. Helenę często pchali, następowali jej na nogi i na suknię. Nie odwracała się. Teraz zaczął ogarniać ją lęk przed mężem. Nie mogła sobie wyobrazić, jak odbędzie się ich spotkanie, co będzie mu mówić? Czy starczy jej odwagi powiedzieć mu wszystko? Co on zrobi? Przebaczy? Rozgniewa się? Ulituje się lub odepchnie ją, jak zwykłą oszukanicę i rozpustnicę?
Za każdym razem, gdy wyobrażała sobie tą chwilę, kiedy zdecyduje się w końcu otworzyć przed mm swą biedną, oplutą duszę, bladła i, zamykając oczy, głęboko wciągała w pierś powietrze.
Gęsty park Oreandy, szlachetne ruiny Marmurowego pałacu, czerwony pałac Liwadji, regularne szeregi winnic na górach, i oto wreszcie, zamknięty w podkowę gór, wesoły, pstry amfiteatr Jałty, złote kopuły soboru, cienkie, zgrabne, ciemne cyprysy, podobne do czarnych wązkich wrzecion, bulwar kamienny i na nim, zupełnie jak zabawki, ludzie, konie, pojazdy.
Powoli i ostrożnie zawróciwszy na jednem miejscu, parostatek bokiem przybił do przystani. Natychmiast masa ludzi, w ordynarnym owczym pędzie, runęła z parostatku po schodach na brzeg, dławiąc, pchając i cisnąc jedni drugich. Głęboki wstręt poczuła Helena do wszystkich tych czerwonych męzkich karków, do roztargnionych, złych, pudrowanych w pośpiechu twarzy kobiecych, spoconych rąk, wygiętych grożąco łokci. Zdawało się jej, że w każdym z tych zezwierzęciałych bez potrzeby ludzi siedziało to same zwierzę, które zdławiło ją wczoraj. Dopiero wtedy, kiedy pasażerowie odpłynęli i pokład stał się wolnym, podeszła do burty i natychmiast zobaczyła męża. I naraz wszystko w nim: niebieska jedwabna bluza, ściśnięta szerokim pasem, i spodnie po wierzch butów, biały z szerokiemi skrzydłami filcowy kapelusz, który wtedy nosili powszechnie wszyscy socjaldemokraci, jego nizki wzrost, okrągły brzuszek, złote okulary, przymrużone oczy, natężony skutkiem promieni słonecznych grymas przy ustach — wszystko w nim naraz wydało się jej bezgranicznie znanem i jednocześnie dlaczegoś wrogiem i nieprzyjemnem. Błysnął w niej żal, dlaczego nie telegrafowała z Sewastopola, że wyjeżdża na zawsze: tak, poprostu, napisać by, bez żadnego objaśnienia powodów.
Lecz on zobaczył ją już z oddali i wymachiwał kapeluszem i wysoko podniesioną laską.

VII.

Późno w nocy wstała ze swego łóżka, które oddzielone było od jego łóżka szafką nocną, i nie zapalając światła, usiadła w nogach u niego i lekko dotknęła się go. Natychmiast się podniósł i wyszeptał z przerażeniem:
— Co ci jest, Helutka? Co ty?
Był zmięszany i bardzo zaniepokojony jej dzisiejszem pełnem naprężenia milczeniem, i, choć powoływała się na ból głowy z choroby morskiej, czuł po za jej słowami jakiś smutek czy tajemnicę. W dzień nie naprzykrzał się jej pytanami, myśląc, że czas sam pokaże i objaśni wszystko. Lecz i teraz, kiedy nie przeszedł jeszcze ze snu do pospolitej mądrości życia, bez błędu, gdzieś w najciemniejszych głębiach duszy, poczuł, że zaraz zajdzie coś ordynarnego, strasznego, nie powtarzającego się nigdy po raz drugi w życiu..
Obydwa okna otwarte były naroścież. Roskosznie aż do łaskotek pachniały niewidzialne glicynje. W ogrodzie miejskim grała orkiestra smyczkowa, i dźwięki jej wydawały się przepięknemi i smutnemi.
— Sergiej, wysłuchaj mnie, — rzekła Helena: nie, nie, nie zapalaj świecy, — dodała śpiesznie, posłyszawszy, że poruszył pudełko z zapałkami: tak będzie lepiej... bez światła... To, co ci powiem, będzie niezwykle i nie do zniesienia ciężkie dla ciebie, lecz me mogę inaczej, i muszę wypróbować ciebie... Wybacz mi!..
Ledwie widziała go w ciemności po białej koszuli. Poomacku odszukał szklankę i karafkę, i słyszała, jak stukało szkło o szkło. Słyszała, jak wielkimi, głośnymi łykami pił wodę.
— Mów, Helutko, — rzekł szeptem.
— Słuchaj! Powiedz mi, co byś ty zrobił lub powiedział, gdybym przyszła do ciebie i powiedziała:
„Drogi Siergiej, oto ja, żona twoja, która nikogo nie kochałam, oprócz ciebie, nikogo nie pokocham, oprócz ciebie, i ja dziś zdradziłam cię. Zrozum mnie, zdradziłam zupełnie, do tej ostatniej granicy, która jest tylko możebną między mężczyzną a kobietą. Nie, nie spiesz się z odpowiedzią. Zdradziłam nie w tajemnicy, nie ukrywając się, a niechcący, w mocy okoliczności... No, przypuśćmy kaprys natury histerycznej, niezwykła, niepowstrzymana żądza, no, w końcu, gwałt ze strony pijanego człowieka... jakiegośkolwiek oficera piechoty... Drogi Siergiej, nie czyń żadnych omówień i uchyleń, nie powstrzymuj mnie, a odpowiadaj mi wprost.
I pamiętaj, że, zrobiwszy to, ani na jedną chwilę nie przestawałam kochać ciebie nadewszystko, co mi jest drogie.
Milczał, pokręcił się trochę na łóżku, odszukał jej rękę, chciał uścisnąć ją, lecz cofnęła rękę.
— Helutko, przestraszyłaś mnie, nie wiem co ci powiedzieć, stanowczo nie wiem. Przecież jeżelibyś pokochała innego, przecież nie oszukiwałabyś mnie, przyszłabyś do mnie i rzekła: „Siergiej! Obydwoje jesteśmy wolnymi i uczciwymi ludźmi, przestałam kochać ciebie, kocham innego, wybacz mi — i rozstaniemy się. I ja pocałowałbym twą rękę na pożegnanie i rzekłbym: „Dziękuję ci za wszystko, coś mi dała, błogosławię imię twoje, pozwól mi tylko zachować przyjaźń twoją“...
— Nie! Nie... nie to... zupełnie nie to... Nie pokochałam, a poprostu ordynarnie zdradziłam ciebie. Zdradziłam dlatego, że nie mogłam nie zdradzić, dlatego że nie byłam winną.
— Lecz on ci się spodobał? Ty uczuwałaś rozkosz miłości?
— Ach, nie, nie! Siergiej, przez cały czas wstręt, głęboki nieprawdopodobny wstręt. No, więc powiedz, naprzykład, gdyby mnie zgwałcili?
Ostrożnie przyciągnął ją do siebie, — teraz nie stawiała oporu. Mówił:
— Droga Helutko, poco o tem myśleć? To wszystko jedno, gdybyś spytała mnie, czy przestanę cię kochać, jeżeli naraz ospa zeszpeci twą twarz lub pociąg kolei żelaznej odetnie ci nogę. Tak i to. Jeżeli zgwałcił cię jakiś łotr, — Boże, czyż to niemożebne w naszem życiu współczesnem! — wziąłbym cię, przytulił twą głowę do piersi, ot jak to robię i teraz, i powiedziałbym: „Drogie moje, skrzywdzone, biedne dziecię, oto ja żałuję ciebie jak mąż, jak brat, jak jedyny przyjaciel i zmywam z twego serca hańbę pocałunkiem moim.“
Długo milczeli, poczem Siergiej rzekł:
— Opowiedz mi wszystko!
I zaczęła tak:
— Wyobraź sobie... Lecz pamiętaj, Siergiej, że to tylko przypuszczenie... Gdyby w nocy na parostatku schwytał mnie niepowstrzymany atak choroby morskiej....
I szczegółowo, nie opuszczając ani jednego szczegółu, opowiedziała mu wszystko, co zaszło z nią ubiegłej nocy. Opowiedziała nawet o tem wstrząsającem i teraz bezgranicznie męczącem dla niej wrażeniu, które ogarnęło ją w obecności młodego kadeta. Lecz przez cały czas w mowę swoją wstawiała słowa: „Słyszysz, to tylko przypuszczenie! Nie myśl, że to było, to tylko przypuszczenie. Wymyślam, jaknajgorsze, na co zdolną jest wyobraźnia moja.
I kiedy zamilkła, rzekł cicho i prawie uroczyście:
Tak więc było? Było? Lecz ani sądzić ciebie ani wybaczać ci nie mam prawa. Tyś zawiniła w tem tyle, ile w złym, bezsensownym śnie, który ci się przyśnił. Daj mi twoją rękę!
I, pocałowawszy ją w rękę, spytał ledwie dosłyszalnie:
— Tak więc było, Helutko?
— Tak, mój drogi. Jestem tak nieszczęśliwa, tak głęboko nieszczęśliwa. Dziękuję ci za to, żeś mnie pocieszył, nie rozbiłeś serca mego. Za tą jedną chwilę nie wiem, czem odwdzięczę ci się w życiu.
I oto z gorzkiemi i radosnemi łzami, przytuliła się do jego piersi, łkając i wstrząsając nagiemi ramionami i rękoma, i zraszając jego koszulę. Starannie, powoli, łagodnie głaskał ręką jej włosy.
— Kładź się, droga, wyśpij, odpocznij. Jutro obudzisz się rzeźka, a wszystko wydawać ci się będzie snem odległym.
Położyła się. Minął kwadrans. Osłabiająco, mdło pachniała glicynja, bajecznie-pięknie dźwięczała orkiestra w oddali, lecz mąż i żona nie mogli zasnąć i leżeli, obawiając się zaniepokoić jedno drugie, z zamkniętemi oczyma, starając się nieporuszać, nie oddychać, nie kasłać, i każde rozumiało, że drugie nie śpi.
Lecz naraz zerwał się on z łóżka i wyrzekł z przerażeniem — Helutka! A dziecko? A naraz dziecko?
Zwlekała i spytała bezdźwięcznie:
— Tybyś je znienawidził?
— Ja go nie znienawidzę. Dzieci wszystkie są prześliczne, sto razy ci mówiłem o tem i wierzę — nie tylko słowami, lecz całą duszą — że niema różnicy w miłości ku swemu czy obcemu dziecku. Zawsze mówiłem, że wyjątkowe uczucie macierzyńskie — prawie występek, że kobieta, która, pragnąc uratować swe dziecko od prostej febry, gotowa by była z radością zniszczyć setki obcych, nieznanych jej dzieci, — że taka kobieta jest potworną choć może być przepiękną, lub, jak mówią, „świętą“ matką. Dziecko, którebyś urodziła w takim wypadku, byłoby mojem dzieckiem, lecz, Helutko,... Człowiek ten, prawdopodobnie, przeżył w swem życiu tysiące podobnych przygód. Bezwątpienia poznał już wszystkie obrzydliwe choroby... Skąd wiedzieć... Być może, posiada on w krwi swojej dziedziczny alkoholizm,... Syfilis... W tem jest cała zgroza, Helutko...
Odpowiedziała zmęczonym głosem:
— Dobrze, zrobię wszystko, co zechcesz.
I znów nastąpiło milczenie i trwało strasznie długo.
Przemówił nieśmiało:
— Nie chcę kłamać, muszę przyznać się tobie, że tylko jedna okoliczność mnie męczy, żeś ty doznała radość, fizyczną radość miłości nie ze mną z jakimś nieznajomym. Ach! Dlaczego to się stał? Gdybym cię wziął już nie dziewczyną, byłoby mi obojętne, lecz to, to... droga, — głos jego stał się błagalnym i zadrżał: — lecz, przecież, być może, tego nie było? Tyś chciała mnie wypróbować?
Nerwowo i głośno roześmiała się.
— A czyż ty poważnie myślisz, że mogłabym cię zdradzić? Rozumie się, tylko próbowałam ciebie. Lecz dosyć. Zdałeś egzamin, teraz możesz spać spokojnie i nie przeszkadzaj mi spać.
— Więc to prawda? Prawda? Droga moja ubóstwiana, przecudna Helutko. A, jakiem zadowolony! Ha-ha, a ja to, głupiec, prawie uwierzyłem tobie. Nic nie było, Helutko?...
— Nic, — odpowiedziała dość sucho.
Pokręcił się trochę i usnął.
Lecz rano obudził go jakiś szelest. W pokoju było widno. Helena, blada po nocy bezsennej, wychudła, z ciemnemi kręgami wokoło oczu, z suchemi popękanemi ustami, prawie już ubrana, spiesznie wykańczała swą toaletę.
— Gdzie się wybierasz, droga? — spytał niespokojnie.
— Zaraz wrócę, — odrzekła: rozbolała mnie głowa. Przejdę się, a spać położę się po śniadaniu.
Przypomniał sobie wczorajsze i, wyciągając ku niej ręce, rzekł:
— Jakieś ty mnie przestraszyła, moja droga, niedobra żoneczko. Żebyś wiedziała, coś zrobiła z mojem sercem. Przecież taka okropność na całe życie pozostałaby między nami. Ani ty, ani ja nigdy nie moglibyśmy jej zapomnieć. Wszak to prawda? Wszystko to: pomocnik kapitana, kadet, choroba morska, wszystko to — twój wymysł, nieprawdaż?
Odpowiedziała spokojnie, sama dziwiąc się te mu, jak ona, dumna zawsze z swej szczerości, mogła kłamać tak naturalnie i łatwo.
— Rozumie się, wymysł. Poprostu, jedna dama opowiadała w kajucie taki wypadek, który rzeczywiście był na parostatku. Opowiadanie jej tak podnieciło mnie, i tak żywo wyobraziłam siebie w sytuacji tej kobiety, iż mnie ogarnęło takie przerażenie na myśl, że ty znienawidziłbyś mnie, gdybym była na jej miejscu, że zupełnie straciłam równowagę... Lecz, dzięki Bogu, teraz wszystko minęło...
— Ma się rozumieć, minęło, — potwierdził, uradowany i zupełnie uspokojony: Boże! A w końcu, gdyby się to zdarzyło, czyżbyś stała się gorszą lub niższą w moich oczach? Jakie głupstwo!
Wyszła. Znów zasnął i spał do dziesiątej godziny. O jedynastej godzinie zaczął się już niepokoić jej nieobecnością, a w południe chłopiec z jakiegoś hotelu, w czapce, obszytej galonami, z mnóstwem złotych guzików na kurtce, przyniósł mu krótki list od Heleny:
„Parostatkiem o godzinie dziesiątej wyjechałam znów do Odesy. Nie chcę ukrywać przed tobą tego, że jadę do Wasiutyńskiego, i ty, rozumie się, zrozumiesz, co będę robić przez całe moje pozostałe życie. Tyś — jedyny człowiek, którego kochałam, i ostatni, dlatego że miłość męzka więcej dla mnie nie istnieje. Tyś najcnotliwszy i najuczciwszy ze wszystkich ludzi, jakich tylko spotykałam. Lecz tyś również okazał się, jak i wszyscy, małym, podejrzliwym, samolubem w miłości, nieufnym i poniżająco-zazdrosnym, Bezwątpienia, że z tobą wcześniej czy później spotkamy się w tej sprawie, która jedna będzie dla mnie sensem życia. Proszę cię, w imię naszej dawnej miłości: żadnych dopytywać, wyjaśnień, wyrzutów lub prób zbliżenia. Sam wiesz, że nie zmienię swojej decyzji.
„Rozumie się, całe opowiadanie o parostatku zupełny wymysł.“

Helena“.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Tytuł dodany przez Wikiźródła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Edmund Krüger.