Szanchaj/Tom I/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
KTÓŻ ODGADNIE DUSZĘ LUDZKĄ?

Doktór Oskar von Plen, wzdychając i z wysiłkiem chwytając powietrze suchemi ustami, dobrze sobie znanym labiryntem dążył ku Fu-Tien-Koo. Cała sieć krzyżujących się i biegnących w różnych kierunkach uliczek, zaułeczków, jakichś krzywych, załamujących się ostro szczelin wśród glinianych, osypujących się ścian, nisko zwisających okapów i strzech trzcinowych, była mu znana dokładnie. Szedł szybko, omijając większe kałuże, głębokie wyboje i wrośnięte w ziemię kamienie. Z poza nagłych załamań murów i rogów ślepych uliczek wynurzyły się przed nim dwa razy jakieś ciemne, pochylone postacie, lecz, przyjrzawszy mu się, cofnęły się, mrucząc coś do siebie.
Wyszedł wreszcie na ulicę. Rzadkie naftowe latarnie rzucały na wyboistą jezdnię, czarne kałuże i wąskie, garbate chodniki żółte plamy skąpego światła. Tam i sam stały gromadki Chińczyków, rozmawiających półgłosem. Przyciskając się do ścian domów i płotów, gdzie biegła nieco suchsza ścieżka, przesuwały się, niby się skradając i czając, ciemne sylwetki przechodniów. Środkiem ulicy, chrapiąc i kręcąc głowami, szły wielbłądy, smagane porywczym wiatrem zimowym. Poganiacz-Mongoł, w szerokim kożuchu baranim i uszatej czapie, pędził zwierzęta z wodopoju i, klnąc przeraźliwym głosem, walił je po nogach bambusowym kijem.
Von Plen, szczelnie otulając się w długi, watowany płaszcz chiński, szedł chodnikiem, tupiąc miękkiemi pantoflami na grubych podeszwach filcowych, aby strząsnąć przylepione do nich grudki, żółtego, lepkiego błota. Przez szpary okiennic przenikały smugi światła z wnętrz domów i ciągnęły się przez chodnik. Nad całem tem zbiorowiskiem siedzib ludzkich płynęła niemilknąca fala dźwięków. Był to najbiedniejszy odcinek dzielnicy Czapei. Obok męki, nędzy i rozpaczy gnieździły się ich zdradliwe koicielki i opiekunki — nałóg, rozpusta i zbrodnia. W kłębowisku trzystu tysięcy istot ludzkich, wtłoczonych tu, ani jedna nie czuła się spokojną o jutro i szczęśliwą choćby radością sytości. Wiedział o tem doktór Plen i z uczuciem niepoddającem się łatwo ścisłemu określeniu, a które, zdawało się, przekształciło się w jakąś dręczącą go chciwość, wchłaniał dźwięki rozmaite. Rozróżniał w pogwarze Czapei tysiące składających je głosów, okrzyków, jęków, łkań, rzężeń i przekleństw. Wydało mu się nawet, że pochwytuje cichy szmer ostatniego w życiu westchnienia i do westchnienia podobny szelest zrozpaczonej, ponurej duszy, opuszczającej znękane i zbiedzone ciało. Wyprostował się nagle, podniósł głowę i, stanąwszy w miejscu, jął się wpatrywać w ciemność, wiszącą ponad czarnemi zarysami dachów i kominów, sterczącemi tam i sam masztami, na których pod smaganiem wiatru miotały się wściekle flagi reklamowe, skrzypiały i łomotały o słupy wiszące szyldy kupców.
Zdawało się, że w tem napięciu wzroku i słuchu zapomniał o niepokojącej go słabości z powodu braku nowej dawki trucizny, o zamierającem co chwila sercu, dziwnej, przerażającej pustce wewnętrznej i drżeniu w nogach. Zamienił się nagle w nieznany przyrząd o wrażliwości bezkresnej, w odbiornik napływających zewsząd odgłosów, które były dźwiękowem uosobieniem tych lub innych wrażeń i zjawisk, w jakiś przeczulony transformator, gdzie każdy z tych dźwięków przeistaczał się w rodzącą go realną przyczynę.
— Gehenna życia... — warknął nagle. — I o nią to tyle zużyto woli, zabiegów, walki i tęsknoty!
Poruszył wargami, żując jakieś przekleństwo, i powlókł się dalej, zgnębiony i jeszcze bardziej osłabiony.
— Jedno pociągnięcie słodko-gorzkiego dymu opjum, jedno tylko pociągnięcie! — wybijała takt namiętnego żądania tętniąca w skroniach krew.
Niczego już nie pragnął poza haustem dymu i chwilą samotnego skupienia. Marzył o jednem narazie zaciągnięciu się — głębokiem, zagłuszającem wszystko, co niezatrute opjum — podnosiło nagle setki głów i syczało, jak zaniepokojone kłębowisko żmij. Wiedział, że po pierwszem już pociągnięciu z fajki odżyje odrazu, zbierze myśli i wolę, ujarzmi to, co nieproszone zbiera mu się w duszy, ilekroć nieopatrznie opuści swój kąt na pryczy w palarni, lub tę izbę o dużem oknie, wychodzącem na podwórze, gdzie właściciel zakładu trucicielskiego hodował irysy, wiecznie zielone drzewka laurowe i tuje. Przypomniał sobie coś, widocznie, bo połykając się na kamieniach i wądołach i słaniając, jak tylko mógł najszybciej, zdążał do domu. Nagle jęknął i zatrzymał się pełen wahania i rozpaczliwej walki ze sobą. Mrużył oczy, poruszał wargami i kurczył palce. Wreszcie zawrócił i skierował się w przeciwną stronę. Ujrzał niebawem długi, piętrowy budynek. Na trzech masztach, ustawionych na chodniku przed frontem jego, z łoskotem uderzały o cienkie słupy miotające się na wichurze czerwone, drewniane deski z czarnemi hieroglifami. Krzyczały one bezczelnie o tem, że w długiej, obszarpanej, oddawna pozbawionej tynku szopie mieści się „Gospoda 4-ch stron świata“ z jadłodajnią, składem, stoiskami dla wielbłądów, mułów i koni, warsztatami, niezbędnemi dla poganiaczy karawan i dostawców towarów z dalekich kresów olbrzymiego państwa, które, chociaż Chińczycy nie słyszeli o tem lub, słysząc, w dumie swej i pogardzie dla obcokrajowców nie wierzyli, kurczyło się szybko i rozpadało tragicznie i beznadziejnie.
Doktór znał gospodę, gdyż nieraz już wzywano go tam, aby zlepiał rozbite podczas bójek łby, wkładał wypadające trzewia w miejsca, przeznaczone dla nich, i zszywał pokrajaną brudnemi nożami skórę dzikich, wściekłych od nieludzkiego wysiłku i znużenia ludzi, obsługujących wielbłądy juczne i ciężkie dwukołowe, skrzypiące arby z towarami. Rzucił więc okiem na ciemny parter, o oknach, zasłoniętych deskami i matami, i oświetlonem piętrze, gdzie tłoczyli się mieszkańcy zajazdu w dusznych izbach, przegrodzonych dwoma rzędami prycz, lecz, nie zatrzymując się i nie zwalniając kroku, szedł dalej. Uważnie rozglądał się wokół i spostrzegł wkrótce niezwykłego w tej dzielnicy przechodnia. Człowiek ten, w ciepłem, kraciastem palcie i miękkim kapeluszu filcowym, nie wynurzając się z cienia, w którym ginęła przeciwległa strona ulicy, chodził, uważnie przyglądając się „Gospodzie“ i ludziom, wchodzącym i wychodzącym z czarnej czeluści naoścież rozwartej bramy. Minąwszy zajazd, Plen przeszedł na drugą stronę, aby zbliska przyjrzeć się nieznajomemu. Mijając go po chwili, spostrzegł jego okrągłe, biegające oczy, wydęte, mokre wargi i mięsisty, krogulczy nos.
— Żyd!... — pomyślał doktór i nieznaczny uśmiech przemknął mu koło ust. — Tak — to jest ten sam, o którym wspominała pani Somowa... Teraz rozumiem, dlaczego Wagin wolał krążyć w sieci zaułków, niż iść zwykłą drogą. Widocznie podejrzewał, że ten Chackeles będzie tu na niego czatował?... W jakąż to jednak grę wdał się ten Wragin? Zuchwały jest i stanowczy — wiem to już z jego opowiadania, ale żeby tak od pierwszych niemal kroków w Szanchaju zaczynać jakieś sztuki tajemne? Czem się to wszystko skończy? Może, jednak, lepiej będzie, jeżeli uprzedzę go?
Chwiejnym krokiem przeciął znów ulicę i, znalazłszy się na dziedzińcu „Gospody“, po skrzypiących schodkach wszedł do jadłodajni, a, nie znalazłszy tu tego, kogo szukał, ruszył w głąb podwórza, przeciskając się pomiędzy zwierzętami pociągowemi i stosami złożonych towarów. Koło studni ujrzał Miczurina. Olbrzym, wyciągnąwszy kubeł zimnej wody, pluskał się w nim, prychając głośno.
— Lejtenancie! Za chwilę ma tu do ciebie przyjść Wagin, powiedz mu...
— On już przyszedł! — parsknął Miczurin. — Czeka na mnie w mojej norze... Muszę jednak otrzeźwieć nieco... Wczoraj miałem ciężką robotę, a potem...
Gwizdnął przeciągle i wykrzyknął z udanym patosem:
— Wino, hazard, kobiety!
— No-no-no! — mitygował go Plen. — Dobrze już, dobrze!... Powiedz natychmiast Waginowi, że jego gość dzisiejszy mocno podejrzanie czai się w pobliżu „Gospody“.
— Dobra — zamelduję! — zamruczał Miczurin, lodowatą wodą zlewając sobie rozczochraną głowę. — Ale cóż to za heca?
— Nie wiem, — odparł doktór. — Zapewne dowiesz się sam wszystkiego od Wagina.
Skinął przyjacielowi ręką i poszedł ku bramie. Mógł teraz, nie zatrzymując się już nigdzie, iść do domu. Siły opuściły go zupełnie. Szedł, opierając się o ściany domów. Dobrnął w końcu. Wdychając chciwie gęste i gorzkie od dymu powietrze palarni, padł na pryczę. Drżącemi rękami zapaliwszy lampkę, rozgrzał nad nią sporą kulkę brunatnej smoły opjumowej, szybko włożył do grubej fajki i pociągnął z niej dwa razy. Długo nie wypuszczał dymu, leżąc na boku i wpatrując się w nikły płomyczek olejnej lampki, drgający w okrągłym kloszyku z grubego szkła. Bladość szybko ustępowała z chudej twarzy doktora, w oczach zapalały się iskierki zadowolenia, na pięknych ustach wykwitał uśmiech rozkoszny.
Po chwili poruszył się żwawo i wstał, szepcąc do siebie żartobliwie:
— Dość na teraz! Dość! Do pracy, doktorze von Plen! Do pracy! Melduję, że pacjenci czekają oddawna!
W korytarzu obmył sobie twarz, zwilżył włosy i, obciągnąwszy kurmę, wszedł do oficyny, gdzie miał swoje „ambulatorjum“ — „muzeum nędzy i zbrodni“, jak je dosadnie określał doktór Oskar von Plen. W małej sieni ujrzał kilka skulonych postaci kobiecych. Na twarzy lekarza pojawił się uśmiech lekko ironiczny, a może — to cichy smutek nadał mu taki wyraz? Stosował go przedewszystkiem do samego siebie i to za każdym razem, gdy wchodził do swojej lecznicy przy palarni. Nie mógł wyzbyć się tej ironji czy smutku, bo nieodzownie przypominał sobie w takiej chwili swój gabinet i klientelę w Rosji. Robił wówczas wspaniałą karjerę, w której dopomagali mu bliżsi i dalsi krewniacy — liczni baroni kurlandzcy, zajmujący stanowiska przy dworze i rządzie. Coprawda, Plen był z nimi związany luźnie, pochodząc z niezamożnej szlachty niemieckiej, oddawna w Kurlandji osiadłej i poświęcającej się wyłącznie wolnym zawodom lekarzy, adwokatów, rejentów i inżynierów. Jednak wszystkie rody Niemców nadbałtyckich były złączone ze sobą tradycją przeszłości i... przyszłości. W dawnych czasach zdobyły one i broniły tej ziemi, walcząc z Moskwą, Litwą i Polską o prawo germanizacji całego kraju; w przyszłości zaś miały uczynić Rosję powolnem narzędziem w zaborczych rękach Berlina i rzucić na jej najżyźniejsze i najbogatsze ziemie fale wojskowych osadników niemieckich, przesiąkniętych światowładczym instynktem „Drang nach Osten“. To też szlachta nadbałtycka trzymała się mocno, nie zrywała pomiędzy sobą więzi i protegowała swoich członków na wszystkich polach.
Młody lekarz — Oskar von Plen, syn skromnego ziemianina z okolic Libawy, po ukończeniu uniwersytetu w Dorpacie i praktyki w Berlinie, za poradą dalekiego, a możnego kuzyna — Roberta Ikskul von Hildebrandta, szambelana dworu cesarskiego, przybył do stolicy i rozpoczął praktykę. Krewniacy i znajomi zrobili mu potężną reklamę, jako asystentowi pewnej znakomitości berlińskiej, a ponieważ pozatem wszystkiem młody lekarz posiadał rzeczywiście nieprzeciętne zdolności i, co miało większe jeszcze znaczenie, umiejętność wyczuwania ludzi i wywierania psychicznego wpływu na pacjentów, — na horyzoncie petresburskim zajaśniała nowa gwiazda — doktór medycyny Oskar von Plen, nadworny lekarz wielkich książąt Leuchtenberskich i Meklemburg-Strelitz. Zasłynął, jako akuszer i neuropatolog, ale wzywano go często i w innych też wypadkach, aby uspokoił pacjenta i dodał mu energji do zwalczenia trawiącej go choroby. W najwyższych sferach towarzystwa petersburskiego żadne konsyljum nie mogło się odbyć bez udziału doktora Plena. Ubiegano się o niego, rozrywano na wszystkie strony. Nużyło to niewymownie młodego lekarza. Z natury skromny i skłonny do kontemplacji, czuł się źle, zmuszany do bezwładnych i bezplanowych czynności i bywania na zebraniach towarzyskich, gdzie go ciągle zapraszano. Wreszcie postanowił zerwać z tak nieodpowiednim dla siebie trybem życia. Narazie zamierzał wyjechać do Wiednia na studja do kliniki chorób nerwowych, gdy nagle nawinęła mu się nieoczekiwana sposobność odbycia znacznie bardziej nęcącej go podróży.
Jeden z admirałów — Niemców kurlandzkich, von Brandt, zaproponował mu zastępstwo pewnego chorego lekarza na krążowniku „Aurora“, który miał odbyć ćwiczebną podróż dookoła świata. Na pokładzie tego okrętu Oskar Plen przybył do Szanchaju, gdzie „Aurora“, doznawszy poważnej awarji, musiała długo stać w doku. Lekarz, korzystając z wolnego czasu, odbył podróż po Chinach i w małem miasteczku Czung-Wang ugrzązł na tak długo, że zapomniał zupełnie o „Aurorze“, która odpłynęła do Nagasaki bez swego lekarza, nie czując zresztą zbyt dotkliwego braku akuszera i neurologa-specjalisty, najmniej potrzebnego dla tęgich marynarzy.
Na usprawiedliwienie roztargnionego Plena należy wspomnieć, że Czung-Wang słynęło z dwóch osobliwości. Po pierwsze — istniało w niem najstraszniejsze w Chinach więzienie, częściowo opisane przez Oktawjusza Mirbeau w jego „Ogrodzie udręczeń“, a istniejące od 2000 lat w swej pierwotnej grozie; po drugie, miasteczko to — ustronne, oddalone od wszystkich „wielkich dróg“, obrali sobie za siedzibę najsławniejsi lekarze, poczynając od Ko-su-huna z przed 1500 lat. Dlaczego właśnie w tak nieodpowiedniej pozornie mieścinie pracowali uczeni lekarze i niektórzy przyrodnicy, przez ogół chiński, dwór i zacofaną naukę oficjalną źle zresztą widziani? Zagadkę tę rozwiązał von Plen, dowiedziawszy się, że uczeni z straszliwego więzienia hojną ręką czerpali martwy, a nawet żywy materjał ludzki dla doświadczeń swoich i badań. W Czung-Wangu od lekarzy chińskich i przybywających z Tybetu i Mongolji uczonych lamów — „turdzy“, europejski lekarz przejął metody diagnozy, sposoby leczenia, szczególnie jednak praktykę hipnotyzera. Tam to zapoznał się Plen z magnetyzmem ludzkim, oddziaływującym nietylko na układ nerwowy, ale jeszcze potężniej na funkcje gruczołów, wydzielających te lub inne hormony, o których wonczas medycyna Zachodu prawie nic jeszcze nie wiedziała, a o czem tybetańscy i chińscy lekarze mówili, jak o rzeczach dawno już zbadanych i sprawdzonych. Plen powracał z Chin do Petersburga na krążowniku „Szmaragd“, gdzie w roku tym służył młody oficer marynarki — Miczurin, powracał zaś w innem zupełnie nastawieniu psychicznem, cały pod wrażeniem nieznanych, utajonych prawd, wykrytych przez dziwnych, milczących ludzi Wschodu, nie szukających sławy, rozgłosu ani majątku. Przejęty nowemi ideami mimo, że krewni i przyjaciele odradzali mu ten krok, Plen poczynił niezbędne starania i przy rozległych stosunkach swoich z łatwością przeniósł się na stałą posadę lekarza do floty, stacjonowanej na Dalekim Wschodzie. Mieszkając we Władywostoku, nawiązał bliskie stosunki z Chińczykami i Koreańczykami, a, poznawszy dobrze ich język, przejął też jednocześnie tak bardzo w tych krajach rozpowszechniony nałóg palenia opjum. Mając jednak siłę woli, palił systematycznie i ostrożnie, uważając codzienną dawkę trucizny za podnietę nerwową. Palił otwarcie, wieczorem, po kolacji, dowodząc, że jest to mniej szkodliwe, niż cygara, koniak, arak i likiery. Doktór Plen był lubiany przez wszystkich, a nawet przez prostych majtków, chociaż ci — straszliwie maltretowani przez ciągle znęcających się nad nimi oficerów — nienawidzili wszystkich na statku. Taki stan rzeczy znalazł swój epilog w krwawym 1917 roku, gdy to załogi okrętów wojennych niemal w pień wycięły lub wyrzuciły za burtę swoich oficerów. Na krążowniku Plena, w owych trwożnych czasach po powrocie spod Salonik stojącym na redzie Kronsztatu, straszną śmiercią zginęli wszyscy — od dowódcy do najmłodszego miczmana. Oszczędzono jedynie lekarza okrętowego, gdyż, jak zawyrokował kolegjalny sąd marynarski, „był on ludzki dla załogi“. Plen stał się mimowoli świadkiem okrutnej rzezi i ponurych aktów zemsty osobistej, co wywarło na nim głębokie wrażenie i spowodowało silny wstrząs nerwowy. Stan jego zdrowia pogorszyły wieści o nowych rzeziach w Libawie, Rewlu, Wyborgu, Odesie i Batumie, gdzie zginęło wielu jego przyjaciół i krewnych. Jedyne ukojenie dawało mu w tym czasie opjum, do którego uciekał się już znacznie częściej. Łagodny, zamyślony, spokojny zawsze doktór nienawidził rewolucji i jej krwawych sprawców. Z uczuciami swemi nie zdradzał się jednak przed nikim i po długiej, opieszale kierowanej przez niedoświadczonych bosmanów podróży, dotarł wreszcie na pokładzie wysłanego na Wschód pancernika do Szanchaju, gdzie okręt zmuszony był stanąć na kotwicy dla naprawy steru, uszkodzonego przez sztorm.
Pod jakimś pozorem wyszedłszy na brzeg, von Plen nie powrócił już więcej na rewolucyjny okręt, a w dzień jego odpłynięcia dawny bosman, podniesiony do godności dowódcy pancernika, otrzymał od doktora list, napisany w obraźliwym i szyderczym tonie, zdzierającym sztuczny urok z nieokrzesanego dowódcy, jego rozpanoszonej i niesfornej załogi — zbuntowanych chamów i niewolników, z proletarjackiej rzeczypospolitej Lenina i z różnych innych „świętości“, wtedy jeszcze świeżych i nietykalnych. List ten doprowadził bosmana-dowódcę do takiej wściekłości, że „towarzysza“, który podał mu ten list, sprał po opasłym pysku lepiej, niż to czynili niegdyś oficerowie cesarskiej marynarki wojennej.
W pierwszych dniach rewolucji październikowej doktór Plen przekazał swoje oszczędności do jednego z banków szanchajskich, więc teraz wynajął mieszkanie w pobliżu hotelu „Astor“, uzyskał prawo praktyki lekarskiej i począł zdobywać sobie klientelę. Wkrótce jednak doszły go wieści hiobowe, że włościanie napadli na dwór jego ojca. Stary Plen i młodszy brat doktora, student prawa — Artur, bronili się jak lwy, pokrywszy podwórze trupami biegnących do szturmu Łotyszów, rozagitowanych przez komunistów. Jednak — cóż mogli znaczyć ci dwaj odważni przeciwko setkom pijanych od krwi i chciwości napastników? Ojciec i syn zginęli więc pod siekierami i kłonicami chłopów okolicznych i robotników portowych; matkę Oskara Plena utopiły w stawie jakieś rozjuszone, wściekłe baby; obie siostry — młode panienki zostały zgwałcone przez dwóch Żydów-agitatorów i oddane na poniewierkę rozbestwionemu tłumowi, który, nasyciwszy się hańbą baronówien, wrzucił je do palącego się już dworu. Wtedy to po raz pierwszy załamał się Oskar von Plen i, z rozpaczy i nienawiści odchodząc od zmysłów, szukał już w opjum nietylko podniety, lecz i całkowitego zapomnienia i ucieczki od rzeczywistości. Była to ucieczka w nicość. Szybko postępujący nałóg i niezwykle silne działanie trujących alkaloidów na organizm pozbawiły go niebawem klienteli. Pieniądze rosyjskie, leżące w banku, straciły wkrótce swoją wartość. Otumaniony ciągle, nieprzytomny Plen znosił do palarni na Fu-Tien-Koo ostatnią swoją majętność i, zapewne, zginąłby w tej spelunce, lub o głodzie i chłodzie błąkałby się po mieście, aż dopóki nie zmarłby gdzieś na ulicy lub na ławce, zakradłszy się z wieczora do parku. Nauczył się już tego od zawodowych żebraków i włóczęgów tubylczych, którzy lubili tego „mauza“ za to, że biegle i pięknie mówił po chińsku, znając kilka narzeczy, umiał palcami wyrywać bolące zęby, a wzrokiem i lekkim dotykiem długich palców uśmierzać tak rozpowszechnione w Chinach bóle głowy, które były nieuniknioną konsekwencją palenia opjum. Z pomocą Plenowi przyszedł jednak najnieoczekiwaniej szczęśliwy dlań wypadek.
Właściciel palarni na Fu-Tien-Koo, kupiwszy u jakichś nieznanych osobników sporą partję opjum, został następnie przez nich napadnięty. W walce dostał cios nożem w bok. Jakiś przechodzeń poznał leżącego w kałuży krwi Chińczyka i zaalarmował jaomyń. Policja, pobierająca stały haracz od zakazanego przedsiębiorstwa, z którego oprócz niej ciągnęli zyski gubernator, radni miasta i sędziowie, przywiozła umierającego, nieprzytomnego Chińczyka do domu. Powstał zgiełk, który obudził śpiącego na pryczy Plena, zatrutego dużą dawką opjum. Oprzytomniawszy, wszedł do mieszkania właściciela i, objaśniwszy, że jest lekarzem, namówił rodzinę, aby oddała chorego pod jego opiekę. Ranny niespodziewanie prędko wyzdrowiał i nie miał słów dla wyrażenia doktorowi swej gorącej wdzięczności. Wreszcie, skombinowawszy, że jego dobroczyńca, z takim zapałem oddający się zgubnemu nałogowi, długo nie pociągnie, — ofiarował mu bezpłatny, dożywotni kąt na pryczy, osiem pełnych porcyj opjum dziennie, pożywienie i ubranie — istotnie chińskie, znoszone już poprzednio przez olbrzyma — opasłego szwagra właściciela palarni. Wkrótce przebiegły i praktyczny Czeng-Si zrozumiał, że zrobił na Plenie świetny interes. Lekarz bowiem umiał w sposób niepojęty doprowadzać do przytomności umierających na paraliż serca klientów palarni i to tak gruntownie, że ci odnajdywali w sobie nawet siły, aby opuścić zakład, ujść kilkadziesiąt kroków i dopiero na ulicy paść bez życia. Zemdlonych Plen cucił radykalnie w ciągu paru minut, a znów tych, którzy wpadali nagle w szał, uspakajał wzrokiem i obezwładniał, poczem dwaj tędzy posługacze bezkarnie mogli już wyrzucić niepożądanego klienta na zbity łeb. Pewnego razu, gdy na sofie w znajdującej się w drugiej połowie domu „luksusowej“ izbie niespodziewanie zakończył życie znany na Nanking-Road Włoch, eksporter herbaty, a rodzina energicznie upomniała się o niego, nasławszy na palarnię i jej właściciela angielską policję i sędziego śledczego, Plen przewidział tę możliwość i uprzedził o tem swego przyjaciela. Ten w ciągu kilku godzin zmienił lokal w skromny dom zajezdny, z pryczami dla noclegów, doktór zaś z pomocą siarki i chloru wytępił charakterystyczną, wszystkim na Wschodzie znaną, ckliwą, słodko-gorzką woń trującego dymu.
Policja nie znalazła nic podejrzanego w zamaskowanej na poczekaniu palarni, Plen zaś, przedstawiwszy się sędziemu, jako lekarz dyplomowany, dowiódł, że śmierć nastąpiła w sposób naturalny od przewlekłej dusznicy, podczas gdy zmarły kupiec szukał w zajeździe przybyłego podobno z południa plantatora. Czeng-Si został uratowany i najzupełniej usprawiedliwiony, tembardziej, że cały jaomyń przysięgał, iż, jak długa jest Fu-Tien-Koo, — żadnej palarni od cesarskiego jeszcze dekretu przeciwko opjum z r. 1903 nigdy na niej nie wykryto. Eksportera „wyeksportowano“ z lokalu i w dwa dni potem chowano; w kondukcie pogrzebowym zwracał na siebie powszechną uwagę cudzoziemców smutny, poważny Chińczyk w tradycyjnych białych szatach żałobnych. Był to właściciel palarni, w której kupiec włoski wyzionął ducha, wypaliwszy jedną po drugiej trzy porcje trującej smoły makowej.
Później wyjaśniły się inne możliwości eksploatowania Plena. Stało się to wtedy, kiedy zaczęli przychodzić do niego chorzy po poradę i ratunek. Czeng-Si, namyśliwszy się poważnie i wszechstronnie, zaproponował Plenowi założenie małej lecznicy dla przychodnich chorych. Opuszczający się coraz bardziej na dno bezwładu woli Plen uchwycił się tej myśli, jako deski ratunku, spodziewając się, że ulubiona praca, być może, podźwignie go z ostatecznego i uświadomianego wyraźnie upadku, dopomagając mu do wyrwania się z władzy nałogu. Istotnie praca ustaliła narazie pewien ład w jego życiu i nawet uregulowała nabyte już nawyki nałogu. Zaczął palić określone ściśle dawki w surowo przestrzeganych odstępach czasu i nie nadużywał nadmiernych porcyj. Wkrótce jednak powrócił na nowo do dawnego trybu życia. Złożyły się na to dwie przyczyny. Przedewszystkiem bezsenność i szalone bóle głowy, pozbawiające go panowania nad sobą, kiedy poczynał jęczeć, krzyczeć, wić się w męce nieznośnej... Jako lekarz rozumiał, że jest to objaw rozstroju w procesie oddechowym i zwapnienia mózgu, przyśpieszonego i spotęgowanego przez truciznę — zwykły los i pospolity koniec palaczy opjum. Poza tem istniała jeszcze jedna przyczyna, z praktyką lekarską Plena ściśle związana.
Oprócz Chińczyków, przychodzących do lekarza po pomoc w wypadkach reumatyzmu, gruźlicy, febry, chorób skórnych i przedewszystkiem wenerycznych, w poczekalni z osobnem wejściem od strony bocznego, wąskiego zaułka poczęły się przewijać narazie pojedyńcze, a wkrótce po kilka naraz kobiet europejskich — przeważnie Rosjanek. Śpieszyły tu zgnębione i zażenowane w dwu wyłącznie wypadkach. Młode kobiety — dziewczyny i mężatki, dla których na emigracji pozostały tylko trzy drogi: śmierć głodowa, samobójstwo lub wykorzystanie swego młodego i powabnego ciała, uciekały się najczęściej do samobójstwa. Znikały nagle z domu i nie powracały już nigdy. Ginęły w brudnych, zarażonych nurtach Whangpu i jeszcze bardziej zanieczyszczonego kanału, gdzie na wybrzeżach stały wspaniałe rezydencje konsulów, więzienie, świątynia Nieba, szpital i kilkupiętrowe, znane każdemu Europejczykowi, Amerykaninowi i bogatemu Chińczykowi lub Japończykowi pałace „miss Margarett“, „madame Elise“ i innych dostawczyń młodego ciała kobiecego. W obfitości bowiem przepełniało ono to targowisko międzynarodowe, nieuznające żadnej moralności i innego prawa, poza bezwzględną ochroną bezpieczeństwa białej rasy, bronionej przez konsulów, okręty wojenne, zbrojnych kawasów i przekupne władze chińskie, zdeprawowane przez przybyszów. Desperatki rzucały się również często pod koła pociągów, a rozszarpane przez nie, obojętnemi, szklącemi się oczami patrzyły potem na chińskich robotników z przeraźliwym, drapieżnym śmiechem oglądających ich skrwawione, nagie ciała i wykrzykujących ohydne, sprośne słowa. Takich kobiet było najwięcej, ale były też i inne. Po długiem i beznadziejnem głodowaniu, spostrzegłszy, że wiotczeje już im skóra, więdną piersi i biodra, a zmarszczki cienką siatką zasnuwają powieki i skronie, przychodziły do smutnego wniosku, że znika przed niemi ostatnia możliwość ratunku. Wtedy to rozpoczynało się dla nich nowe, nieczyste, wstrętne, po tysiąc razy przeklinane życie. Gdzieś w modnej kawiarni lub na dancingu zawierały znajomość z angielskimi i amerykańskimi clerck‘ami lub kokietowały zblazowanych urzędników konsularnych, a nawet — europeizowanych młodzieńców o żółtych twarzach i skośnych oczach, w nadziei, że „urządzą się“ wreszcie, że potrafią przywiązać do siebie przygodnych kochanków, wzbudzić w nich jakieś głębsze dla siebie uczucie i, niestety, myliły się wszystkie — wszystkie bez wyjątku.
Anglicy i Amerykanie z całą brutalną prawdomównością i lekceważeniem bezbronnej istoty ludzkiej kupowali je sobie na krótszy lub dłuższy czas, nie zadając sobie trudu, a, może, nawet nie umiejąc wniknąć w ich przeżycia i zohydzone przez nielitościwą rzeczywistość zalety serca, duszy i umysłu, gdy zaś mijał czas i ostrość pierwszych uniesień, gdy przytępiało się zmysłowe zainteresowanie, dawali zlecenie jednej z licznych rajfurek na wyszukanie nowej, świeżej „przyjaciółki“. Nie powracali już nigdy do dawnej kochanki i wkrótce przestawali jej poznawać i nawet kłaniać się przy spotkaniu. Bo też i poco? Nie myśleli przecież nigdy o znoszonej rękawiczce, poplamionym krawacie lub o innym przedmiocie codziennego użytku, nabytym niegdyś i wykorzystanym całkowicie. Żółci zaś dżentelmeni wykańczali ostatecznie karjerę częściowo chociażby niezależnej kobiety. Z każdego słowa i ruchu Chińczyków i Japończyków biła zimna pogarda dla tych białych kobiet, dostępnych dla nich, żółtych samców, płacących dolarami i jenami. Zachowywali się też z niemi, jak z niewolnicami, które ich dalecy przodkowie wlekli za sobą po podbojach dalekich, wrogich krajów. Rozmawiali z niemi i postępowali z dziką brutalnością i rozpasaną arogancją. Publicznie całowali je, szczypali boleśnie i targali za włosy, obnażali je znienacka przy drażniącym, chrapliwym śmiechu — zupełnie takim samym, jaki zgrzytał na plancie kolejowym, gdy chińscy robotnicy znajdywali białą kobietę, zabitą przez pociąg, i patrzyli drapieżnie na jej nagie ciało skrwawione i poszarpane.
Związek białej kobiety z żółtym kochankiem stawał się dla niej wyrokiem, pozbawiającym ją na zawsze klienteli angielsko-amerykańsko-francuskiej. Stawała się towarem wyklętym i pogardzanym przez białych konsumentów. Zamykały się przed nią drzwi najwykwintniejszych lokali rozrywkowych. Niedługa już potem bywała karjera kobiet, w ten sposób walczących o życie. Dwa miesiące, najwyżej pół roku, bo gdy już przeszły przez kilka rąk, każdy mężczyzna z własnego doświadczenia lub z opowiadań przyjaciół znał je we wszystkich najtajniejszych szczegółach. Siadywały więc samotnie w kawiarni i na sali drugorzędnych restauracyj nocnych, próżno czekając na amatora i ponuro myśląc o niezapłaconych rachunkach za mieszkanie i stroje. Cóż miały robić te tragiczne biedaczki? Nadchodziła chwila, gdy zadzwoniwszy do pałaców „miss Margarett“, „madame Elise“ lub „mademoiselle Lisette“, stawały się mieszkankami ich „tajnych“ lupanarów, nie wiedząc nawet o tem, że czeka na nie niebawem nieunikniona podróż do Buenos Ayres, Limy i pięknego Rio — do tych central handlu białemi niewolnicami, z jego standartami, taksami i nieubłaganym kodeksem, w krótszym lub dłuższym terminie prowadzącym nieodwołalnie do ohydnych barłogów ostatecznej rozpusty i nędzy po portach całego świata, aż oprzeć się miały w trzcinowych chatach w Somali, Grand Bassamie, czatować na spóźnionych przechodniów w szczelinach potężnych murów Kasby Algieru, Beyrutu i Mulej-Abdallah — pogardzanej i zakazanej dzielnicy Fezu, gdzie jeden mały tylko krok oddzielał ją od śmietnika za miastem.
Takie to pacjentki szukały pomocy lekarskiej u doktora von Plena. Jedne z nich przychodziły z prośbą, aby zwolnił je od ciąży, bo cóż poczną w tym stanie te nędzarki, sprzedające swoje ciało i „miłość“. Przerwa w ich czynnościach zawodowych groziła przecież głodem i śmiercią. Inne nabawiły się wstrętnej choroby wenerycznej; były i takie, które wskutek wyczerpania i kilkakrotnych sztucznych poronień zapadły na gruźlicę lub przewlekłe choroby kobiece. Doktór von Plen zmuszony był wysłuchiwać szczerych i długich spowiedzi pacjentek. Wiało od nich grozą i ostateczną nędzą, która nie miała już nawet sił do rozpaczy i miotań podeptanej duszy, lecz zastygła w zimnej, niezwalczonej niczem nienawiści i bezsilnem pragnieniu zemsty. Plen pomagał wszystkim, rozumiejąc dobrze, że na nic nie zdałyby się jego upomnienia, dobre a nieziszczalne w tych wypadkach rady i słowa czczej pociechy. Robił więc poronienia, leczył lub raczej zaleczał różne choroby, dodawał otuchy, działając na biedne istoty przedewszystkiem swym potęgującym się z dniem każdym wpływem hipnotycznym i zdobywając ich zaufanie darem jasnowidztwa, gdyż wewnętrznym wzrokiem zrozpaczonej i podnieconej trucizną duszy otwierał najgłębsze tajniki kobiet, staczających się coraz niżej i szybciej na dno upadku bez kresu i bez wyjścia.
Pewnego razu, a było to przed rokiem, ujrzał w poczekalni pacjentkę — dziecko prawie, bo miała zaledwie szesnasty rok. Dziwna to była istota! Tak jeszcze młoda, a już zbuntowana do ostatnich granic! Uciekła przed bolszewikami do Szanchaju ze znajomymi, którzy wkrótce zmarli w szpitalu chińskim, zaraziwszy się w drodze tyfusem plamistym. Dziewczynka, pochodząca ze znanej arystokratycznej rodziny, od której oderwała ją burza rewolucyjna, po długiej i beznadziejnej głodówce usłuchała wreszcie rady jakiejś starszej, już doświadczonej osoby i wstąpiła do słynnego w Szanchaju „Pawilonu Nenufarów“. Był to pomysłowo zorganizowany dom rozpusty, dostępny wyłącznie dla najzamożniejszych ludzi z pośród kupców i urzędników chińskich. Przyjmowano tam tylko najmłodsze, białe dziewczyny, a mogły one korzystać z pobytu w „Pawilonie“ wyłącznie do czasu, aż jakiś nabab skośnooki i żółtolicy potrafił zdobyć za zwykle bardzo wysoką sumę „prawo pierwszej nocy“. Klient, płacąc hojnie wygórowane ceny za wstąp, poczęstunek i czas, spędzony w „Pawilonie Nenufarów“, musiał jednak umieć zdobyć obraną przez siebie dziewczynę.
Wiera (tak się nazywała pacjentka Plena) po miesiącu uległa ubiegającemu się o jej wzglądy i miłość bankierowi. Był to bogacz, o którym mówiono, że mógłby wybrukować srebrnemi płytkami drogę z Kałganu do Szanchaju, człowiek trzydziesto-pięcioletni, elegancki, obyty, często bywający w stolicach europejskich, dowcipny i wesoły. Po długich zabiegach i błyskotliwych, a podstępnych obietnicach udało mu się nietylko pozyskać sympatję niedoświadczonej dziewczynki, ale nawet wzbudzić poważniejsze uczucie Wiery, olśnionej wystawnością życia i pochlebionej uwielbieniem adoratora. Po upadku nie ujrzała już więcej nigdy rozkochanego w niej bankiera. Zaspokoiwszy swoją zachciankę, zniknął, by z czasem powrócić do „Pawilonu“ po nowy „nenufar“, gdyby jakiś niezwykle cenny okaz rozkwitnął w tym niecnym zakładzie. Właściciel jego, bardzo delikatnie i bez zatargu wypłaciwszy swej ofierze dwieście dolarów chińskich, pozbył się jej natychmiast. Nie była już bowiem towarem godnym jego przedsiębiorstwa. Wiera, zrozpaczona i zgnębiona, w podświadomem przeczuciu jakiejś klęski zamieszkała sama. W kilka tygodni potem zjawiła się w poczekalni Plena, skulona, nieszczęśliwa i zawstydzona. Jąkając się i płacząc, opowiedziała mu swoje krótkie dzieje i, zasłaniając twarz rękami, błagała lekarza, aby ratował ją, gdyż dzieje się z nią coś strasznego i ohydnego. Doświadczony lekarz, jakim był Oskar von Plen, przyglądając się jej bacznie, domyślał się już, z jakiego rodzaju pacjentką będzie miał do czynienia. Nie pomylił się oczywiście i, gdy po długich namowach pozwoliła się zbadać, przekonał się, że mała, nieszczęśliwa Wiera została zarażona luesem w najgorszej postaci, spotykanej wyłącznie w Chinach i Japonji. Uporczywie borykał się doktór Plen z nieustępliwą chorobą, która z błyskawiczną szybkością niszczyła młody organizm, nieodporny ani na zarazki jej, ani na stosowane w tych wypadkach środki zaradcze. Dziewczyna ginęła, bo rozkład postępował niezwykle gwałtownie. Ratunku dla niej nie było, chyba, gdyby chora mogła gwałtownie zmienić klimat. O tem jednak nie mogło być nawet mowy. Pieniądze Wiery wyczerpywały się, chociaż Plen wymógł na Chińczyku, właścicielu palarni, aby nie żądał od niej zapłaty za leczenie.
Plen, przewidując nieuniknioną katastrofę, zmusił się do wielkiego w jego stanie wysiłku. Udał się pewnego razu do mieszkania Czeng-Si i począł go prosić o pożyczenie mu pieniędzy, potrzebnych na bilet okrętowy dla Wiery. Żądana suma wydała się Chińczykowi zbyt wygórowaną. W jego handlarskiej, kombinatorskiej głowie nie pokrywała się ona możliwością odrobienia jej przez Plena, który wyglądał nędznie i coraz częściej leżał na pryczy z fajką w ustach, pochylony nad lampką i otoczony kłębami ciężkiego dymu. Mógł przecież lada dzień skończyć swoją wędrówkę życiową... Czeng-Si wymówił się złemi interesami i nie dał ani jednego czocha.
Plen nie bawił się w iluzje co do swego chlebodawcy, więc, wbrew swemu zwyczajowi, powlókł się na miasto, aby odwiedzić dawne i nowe pacjentki i wyżebrać od nich ofiary na uratowanie Wiery. Każda coś złożyła na rzecz chorej koleżanki, lecz same z trudem z dnia na dzień przebijały się przez życie, nie miały żadnych oszczędności, więc zebranej przez Plena sumy nie starczyłoby nawet na ćwiartkę biletu. Wtedy lekarz postanowił wzruszyć sumienie bogatych stręczycielek i handlarzy żywym towarem. Znał tę bandę z opowiadań kobiet, leczących się u niego, odwiedził więc wszystkich i nikogo nie pominął. Byli to przeważnie angielscy, wiedeńscy i portugalscy Żydzi i Żydówki, doskonale zakonspirowani niewinnemi przedsiębiorstwami jak salony mód, instituts de heauté, zakłady fryzjerskie, sklepy z artykułami toaletowemi, bronieni eksterytorjalnością obcych poddanych i paragrafami sławetnej umowy „otwartych drzwi“. Właściciele i właścicielki tych przedsiębiorstw, dowiedziawszy się, co skłoniło tego dziwnego człowieka kołatać do ich sumienia, oburzyli się niewymownie i zaskarżyli go w swoich konsulatach o obrazę czci i honoru. Konsulowie wytoczyli bezprawnemu lekarzowi rosyjskiemu sprawę w trybunale szanchajskim. Zawdzięczając jedynie temu, że Plen znał dobrze język chiński i bronił się z całą szczerością i prawdomównością, zasądzony został tylko na dwa tygodnie więzienia. Nie odsiadywał jednak kary, gdyż po niedawnych zaburzeniach antyjapońskich więzienia nabite były aresztowanymi, jak beczki śledziami. Ostatnim aktem wystąpienia Plena w sprawie uratowania życia Wiery było skomplikowane i godne najlepszych detektywów odnalezienie bankiera — winowajcy choroby dziewczyny, chociaż prawdziwe imię jego i nazwisko nie było jej znane. W tej wyprawie bezinteresownie i energicznie pomagał doktorowi Miczurin. Dotarłszy wreszcie do bankiera, zostali wraz z nim w jego gabinecie, przyczem baczny na wszystko i doświadczony lejtenant strategicznym manewrem odciął bankierowi tyły, pozbawiając go możności zrobienia użytku z sygnałów alarmowych. Ani Plen, ani nawet Miczurin nie przewidzieli jednak pewnej okoliczności, a mianowicie konstrukcji wewnętrznej współczesnych gmachów chińskich. Ledwie bowiem oznajmili przerażonemu bankierowi, z czem przyszli do niego, prosząc go o pieniądze na wyjazd zniszczonego przezeń „nenufara“ i, grożąc w przeciwnym razie nieprzyjemnym skandalem, w którego możliwym przebiegu i rozgłosie porywczy i krewki Miczurin mocno przeholował, Chińczyk, uśmiechając się obleśnie i kłaniając się służalczo, zbliżył się do kasy ogniotrwałej, aby natychmiast złożyć na ręce „czcigodnych i litościwych dżentelmenów żądane przez nich pięćset dolarów dla biednej, pięknej miss“, chociaż, jak przysięgał uroczyście, nigdy jej w życiu na oczy nie widział. Stanąwszy przy kasie, wzrokiem zmierzył odległość, dzielącą go od podejrzanych gości, i, nagle pchnąwszy nogą niewidzialne, jedwabną tapetą oklejone drzwiczki, zniknął za niemi.
Posłyszawszy suche klaśnięcie zatrzasku, Plen spojrzał na Miczurina, stojącego z wybałuszonemi oczyma.
— No, bracie, zwiewajmy! — ochłonąwszy ze zdumienia, mruknął lejtenant. — Nie wiem, czy zdążymy, bo zapewne ten skośnooki satyr już alarmuje policję i swoich klerków!
Udało im się jednak godnie i dość spokojnie przedefilować przez ogólną salę banku, poczem, wyszedłszy na ulicę, śmignąć w pierwszą bocznicę i znanemi dobrze Miczurinowi labiryntami łączących się z sobą dziedzińców domów chińskich zniknąć w tłumie, zgromadzonym na jakimś placu, gdzie odbywała się licytacja starych gratów, ubrania i zużytych do ostatniej śruby aut ciężarowych.
Na tem utknęły wszystkie zabiegi Plena, usiłującego uratować życie Wiery. Miczurin, widząc rozpacz przyjaciela, namyślał się długo, aż pewnego dnia zamruczał do niego:
— Jeżeli już wpadłeś w taki beznadziejny sentyment i nie jesteś zdolny do myślenia o czemś innem, mogę uczynić coś dla ciebie, stary romantyku...
Plen podniósł na mówiącego smutne oczy.
— Posłuchaj, eskulapie! Czuję, że jest w tem coś poważnego... Znam tu paczkę wisielców, którzy dawno kuszą mnie i namawiają, aby na Wan-Fo-Liń włamać się do składu skór, bo tak się stało, że jakiś głupi eksporter kazał umieścić tam kasę pancerną... rozumiesz? Coby tam na mój dział przypadło, oddałbym ci i — basta! Przynajmniej wiedziałbym, dlaczego skusili mnie te oczajdusze! Gadaj-że!
Doktór przecząco potrząsnął głową i szepnął:
— Nie chcę... zła to droga...
Miczurin parsknął głośnym śmiechem i klepnął przyjaciela po ramieniu.
— Dziwaku jeden! — powiedział. — To widzę, że wybierasz jeszcze dla nas — złe i dobre drogi?...
— Nie chcę! — powtórzył z uporem Plen.
— E-e, mój drogi! — okurzył się lejtenant. — Jeżeli chcesz uratować swoją pannę, a przebierasz w środkach, to mam dla ciebie jedną tylko radę. Tę dziewuchę tak czy inaczej zgryzie syfilis do ostatniej kostki, — nie oszukuj więc siebie, ani mnie! Zmiana klimatu — powiadasz? Może to przeciągnąć proces konania i — tyle. Ty to wiesz i ja wiem! A więc najlepiej zrobisz, jeżeli skrócisz jej cierpienia i rozpacz... Ot tak — raz, dwa i — requiescat in pace... Pamiętasz, jakeś to uczynił, gdym ci przysłał z „Gospody“ poganiacza Kara-Kurczyna z rozłupanym łbem i wypadającym mózgiem. Przez dwa dni i trzy noce rzęził ten drab i nie chciał rozstać się z tym padołem, gdzie przez całe życie tłukł wielbłądy, a wszy i świerzb drążyły mu skórę. Widząc, że próżno się męczy, uspokoiłeś go na wieki jednym zastrzykiem. Nikt, oprócz mnie, nie spostrzegł tego nawet. Radzę ci po przyjacielsku, dopomóż tej dziewczyninie przenieść się w lepszy świat, a może nawet dostać się do nieba, bo po pierwsze — piekło przeszła za życia, a powtóre...
— Milcz! — syknął Plen, przymykając oczy i boleśnie krzywiąc usta. — To, co mówisz, przeraża mnie...
— Jeżeli tak, to wracaj na swoją pryczę i zachłyśnij się tem wstrętnem kurzywem, sentymentalna tyko! — krzyknął Miczurin i, splunąwszy, odszedł od zgnębionego przyjaciela.
Radę lejtenanta przypomniał sobie doktór nazajutrz, gdy przyszła do niego na zastrzyk trupio blada, chuda i pomarszczona, jak starucha, Wiera, — nikomu już niepotrzebny łachman ludzki. Plen raz jeszcze z wielką starannością zbadał cały organizm pacjentki i nieznacznie zacisnął zęby, aby nie syknąć rozpaczliwie.
— Zrobię pani dziś zastrzyk... — powiedział po długiej chwili jakimś dobitnym, przenikliwym szeptem, — ale musi pani po zabiegu czemprędzej wrócić do domu, wypić szklankę gorącej wody lub herbaty i natychmiast położyć się do łóżka!
— Dobrze! — odpowiedziała obojętnym, syczącym głosem. — Przed domem czeka na mnie dorożka. Jestem dziś tak bardzo osłabiona...
Nie patrząc na chorą, nalał do kieliszka jakiegoś płynu, napełnił nim pompkę i, nie namyślając się już, wbił igłę w udo dziewczyny.
— Pomoże to pani... będzie pani spokojnie i... długo spała... — szepnął. — Tak, bardzo spokojnie... Teraz proszę natychmiast się ubrać i — do domu!... Do domu!
Po jej odejściu, Plen przez dwie godziny chodził pomiędzy pryczami palarni, wpatrzony w białą matę i w snujące się nad nią siwe smugi dymu, opadającego leniwie. Wreszcie zatrzymał się, podniósł głowę, jakgdyby nasłuchując, i zadrżał cały, gdyż wydało mu się, że dobiegł go zdaleka żałosny, nabrzmiały skargą i trwogą jęk.
— Odpuść, Boże, grzechy sługi Twojej udręczonej — Wiery i przyjmij ją w Królestwie Twojem, albowiem, choć grzeszne było to dziecko opuszczone, jednak nie wiedziało, co czyniło! I mnie, Panie, na wysokości, przebacz... przebacz!...
Nie skończył. Zżymając się cały i czując nieznośny dreszcz, skurczem zaciskający mu gardło, stanął przed starym sługą, z obojętną twarzą bożka Szo siedzącym przy piecu. Śmiejąc się zgrzytliwie, krzyknął do niego przeraźliwym falsetem:
— Czy ty wiesz, So-Hai, że życie ludzkie zdmuchnąć można, jak świeczkę?!
Chińczyk wyszczerzył rzadkie, żółte zęby i z sardonicznym uśmiechem na zwiędłej twarzy odburknął:
— Nie krzycz, panie, bo zbudzisz ludzi, co odchodzą w kraj złotych snów. Przyniosę ci fajkę...
— Przynieś! — syknął Plen.
Trzy razy w nocy zapalał lampkę i pykał fajkę, wchłaniając dym opjum, ale nie mógł zmorzyć go sen i nie miały nad nim mocy promienne, kojące majaki. Widział przed sobą cień dawnej Wiery — drobną, przezroczystą, bialutką istotkę, siedzącą na olbrzymiem łożu, gdzie widniała w nieładzie rzucona czarna kupa jakichś zaropionych, cuchnących szmat. Patrzyła na niego i szeptała przenikliwie:
— Odchodzę, ach — odchodzę! Boję się śmiertelnie...
Nazajutrz rano, stanął przed nim strwożony Czeng-Si i szepnął do niego:
— Przychodź prędko, czekają tam na ciebie...
Plen zwlókł się z pryczy. Na werandce przed ambulatorjum zobaczył pacjentkę, mieszkającą w jednym z Wierą domu. Miała zapłakane oczy i trzymała w ręku zmięty rachunek praczki.
— Doktorze! — powiedziała drżącym głosem. — Mała Wiera umarła dziś w nocy. Znalazłam ją rano bez życia w łóżku... W ręku zaciskała ten oto papierek...
Plen wyrwał go z ręki pacjentki i przeczytał ledwie widzialne, słabnącą już ręką skreślone wyrazy:
— Czuję, że odchodzę na zawsze... Boję się śmiertelnie...
Opuścił głowę i przymknął oczy. Długo milczeli oboje. Wreszcie doktór podniósł rozjaśnioną nagłe twarz i załzawionym wzrokiem spojrzał na stojącą przed nim kobietę.
— Ona teraz jest szczęśliwa i wyzwolona! — począł szeptać gorąco. — Bóg nie odtrąci tej duszy umęczonej!... Musimy ją pochować przyzwoicie i nabożeństwo żałobne zamówić... za duszę męczennicy. Wstawi się ona przed Bogiem i Zbawicielem... i za nas grzesznych...
Istotnie koleżanki wszystkie zebrane na wyjazd Wiery pieniądze ofiarowały na jej pogrzeb i nabożeństwo. Pochowano ją na cmentarzu prawosławnym. Na grobie jej stanęła nawet skromna kolumienka z krzyżem złoconym na szczycie. Przez kilka lat na tym grobie widniały świeże zawsze kwiaty, składane przez borykające się jeszcze z życiem kobiety, których dżentelmeni nie poznawali na ulicy i w kawiarni, a które w chwili rozpaczy i rozterki duchowej przychodziły tu i modliły się żarliwie i namiętnie. Być może, że i teraz jeszcze ta lub inna z emigrantek, co przetrwała najgorsze czasy i wywalczyła sobie miejsce w zbiegowisku ludzkiem w Szanchaju, przychodzi czasem na grób małej Wiery, przynosi wiązankę irysów lub wistarij i wzdycha pobożnie za duszę dziecka, zbłąkanego na rozstajnych drogach życia.
Po pogrzebie małej Wiery, Plen załamał się ostatecznie i przez długie tygodnie nie wychodził ze stanu odurzenia. Doprowadziły go do tego wyrzuty sumienia i oskarżenia samego siebie, bo dręczyć go poczęły wątpliwości, czy miał prawo pozbawić życia to w męce konające dziecko. Przed oczami stawała mu dziwnie malutka postać Wiery i, wyciągając rączki, pytała go z surowym uporem:
— Poco? Poco?
Wtedy to pożółkła mu i poszarzała twarz i ręce, głęboko zapadły się jakgdyby zmęczone, pozbawione wyrazu oczy, drżeć poczęły i uginać się nogi, a zsiniałe palce kurczyły mu się raz po raz ni to z bólu wewnętrznego, ni to z rozpaczy. Doszedł do tak groźnego stanu, że Czeng-Si w obawie, że mu umrze w palarni, zmuszony był uciec się do pomocy lekarza chińskiego, który postawił Plenowi pijawki na skroniach i karku, synapizmy na piersiach i grzbiecie, zrobił bolesne masowanie kręgosłupa, puścił krew i przypalił na węglach podeszwy stóp. Zabiegi te poskutkowały. Plen odzyskał przytomność i znalazł w sobie resztki woli, aby przeciwstawić się nałogowi, który, zdawało się, już zawładnął nim całkowicie. Słaniając się, zawlókł się wtedy do ambulatorjum, zaciskając w ręku blaszankę z opjum i mrucząc sobie pod nosem:
— Poczekaj-no, poczekaj... to jeszcze nie koniec!
Przez dwie doby, zrzadka tylko podniecając się paleniem, pracował Plen, wyciągając jakiś znany mu składnik z czarnobrunatnej masy opjumowej. Wreszcie doszedł do celu, bo uśmiechnął się i, przelawszy do buteleczki niewielką ilość przeźroczystego płynu, starannie zakorkował naczynko i owinął w papier. Nie był to bynajmniej wynalazek doktora Plena, który powtórzył tylko doświadczenie Helda, długo przebywającego na Wschodzie. Plen wydobył z opjum, używanego do palenia, wchodzący w skład jego alkaloid — gnoskopinę, która stanowiła odtrutkę na inne jadowite części opjum, będąc jednocześnie najgwałtowniejszą zapewne trucizną pośród innych alkaloidów. Z pomocą tego tak bardzo ryzykownego i niebezpiecznego środka doktór Plen w znacznej mierze zdołał osłabić fatalny wpływ szkodliwego nałogu, rujnującego jego organizm.
Plen, idąc teraz przez werandkę, rzucił okiem na pacjentki. Znał je wszystkie, więc, powitawszy skinieniem głowy, wszedł do małej izdebki, gdzie mieściła się jego pracownia. Z biegiem czasu urządził sobie ambulatorjum, dość dobrze zaopatrzone w instrumenty i środki lecznicze. Miał tam całą aparaturę, niezbędną dla ginekologa, środki dezynfekcyjne, mikroskop i materjał opatrunkowy. W pewnych okresach, gdy udawało mu się owładnąć nałogiem, doktór długie godziny spędzał w swojej pracowni, czytając i robiąc potrzebne mu badania. Okresy te jednak stawały się coraz rzadsze i Plen leczył już konwencjonalnemi metodami, w niektórych tylko wypadkach posługując się hipnozą. Tego wieczora śpieszył się z zabiegami i badaniem chorych, nie zdając sobie sprawy, dlaczego to czyni, dopiero, gdy odeszła ostatnia pacjentka, Plen usiadł w trzcinowym fotelu i wpadł w zadumę, nie spostrzegłszy nawet Czeng-Si, który wślizgnął się do pokoju i zatrzymał się na progu. Dopiero, gdy Chińczyk chrząknął ostrożnie, wtedy dopiero doktór podniósł głowę i zauważył właściciela palarni.
— Ta-je[1], mądry, uczony ta-je, — zamruczał Czeng, — mam do ciebie prośbę! Ta złotowłosa pani o czarnych oczach, co przed chwilą wyszła od ciebie...
— Ach, biedaczka! — westchnął Plen. — Zapadła na gruźlicę... Może uda mi się ją uratować, jeżeli uciuła sobie trochę grosza, aby pojechać na dwa miesiące do Ku-Cho-To...
— Ja dam tej pani pięćdziesiąt „tael“ i list do znajomego kupca w Ku-Cho-To, dostaniesz też ode mnie nowe ubranie dla siebie, ta-je, — mówił proszącym głosem, — ale ty też musisz załatwić mi jeden interes z tą złotowłosą panią...
Plen skrzywił się z niesmakiem i odrazą.
— Panie Czeng, ja w podobne sprawy nie wdaję się nigdy! Zresztą znamy się nie od dziś i wiem, że doskonale dajesz sobie radę z moimi pacjentami. Bogatych Chińczyków zaciągasz do luksusowych pokoików palarni, sprzedajesz im najdroższe opjum — to żółte, suche — w jedwabnych torebkach...
— Tak! To zagraniczny, najwyższy gatunek z Jezdu... — mruknął Czeng-Si. — Najlepszy do łykania!
— Wiem też, — ciągnął Plen, — że stary So-hai przywozi do tych pokoików niektóre z pań, które leczą się u mnie, a tobie, panie Czeng, płacą za to...
Chińczyk poruszył się niespokojnie. Chytre, biegające oczy jego trwożnie szukały na twarzy doktora oznak buntu. Uspokoił się jednak odrazu. O buncie lub jakimkolwiek proteście nie mogło być mowy. Na skamieniałej, zwiędłej twarzy Plena nie drgnął ani jeden mięsień, nieruchome oczy pozostawały bez wyrazu, więc uspokojony już zupełnie Czeng przystąpił do sprawy:
— Złotowłosa pani ma nowego przyjaciela — bogatego przyjaciela — von Tildena. Jest on dyrektorem holenderskiej linji okrętowej, ma biuro w wielkim białym business — building na Bundzie... Młody jeszcze ale na Jawie przywykł już do opjum i uczęszcza do palarni Liang-Cze... ale ten nicpoń nie może dać białemu dżentelmenowi ani rzetelnego towaru, ani komfortu i dyskrecji... Niech więc piękna pani namówi von Tildena, aby przeniósł się do mnie...
Plen uśmiechnął się ironicznie.
— Twoja palarnia ma wygląd wstrętnej budy, żaden porządny człowiek nie zechce tu zajrzeć! — powiedział tonem obrzydzenia.
— Od strony zaułka odnowiłem wejście i mur! — zaprotestował Czeng. — Pomów, ta-je, ze złotowłosą...
Doktór potrząsnął głową i wstał.
— Nie! — powiedział stanowczym głosem. — Moja sprawa — leczyć a nie zatruwać ludzi „dymem rozkoszy i snów“, panie Czeng-Si. Pomów sam z moją pacjentką. Przyjdzie tu w środę.
Zaczął się nagle śpieszyć, ponieważ uświadomił sobie wreszcie, co go nurtuje od chwili powrotu do palarni. Wybiegł z ambulatorjum, pozostawiając w niem zaniepokojonego i zdumionego Czenga, szybko nałożył watowaną kurmę i czapkę z nausznikami i wyszedł na ulicę. Wkrótce zbliżał się do „Gospody 4-ch stron świata“. Naprzeciwko, na nieoświetlonym chodniku wciąż jeszcze stał nieznajomy w kraciastym płaszczu i filcowym, nasuniętym na oczy kapeluszu.
— Nie spóźniłem się! To — dobrze! — mruczał Plen, wchodząc do jadłodajni „Gospody“.
Przy stoliku w kącie pod piecem dojrzał Wagina. Doktora uderzyła jego wyprostowana, pełna woli, jakgdyby drapieżna postać. Niebieskie, stalowe w tej chwili oczy patrzyły czujnie i twardo, na ustach błąkał się prawie radosny uśmiech człowieka, który wie, co ma robić i już się nie cofnie.
Plen zbliżył się do niego i usiadł na ławce.
— Prosiłem Miczurina, aby uprzedził pana, że dzisiejszy gość pański... ów Abram, o ile pamiętam... stoi przed domem i na coś czeka...
Sergjusz uśmiechnął się szyderczo i odpowiedział bez zmieszania:
— Zaprosiłem go tu na pogadankę, ale, zapewne, nie odważa się wejść do tak obskurnej dziury...
Plen położył mu rękę na dłoni i, pochyliwszy się, szepnął:
— Przez cały ten czas od herbatki u Somowych majaczą przede mną postacie pana i tego Żyda... Majaczą... bez przerwy...
Zniżył głos i szeptał dalej:
— Wiem, że czasem niema innego wyjścia, jak... usunięcie zawadzającego nam człowieka na zawsze, ale... nie rób tego, nie rób, bo wspomnienie, obleczone w formę zjawy żywej, stawać będzie przed tobą i pytać, pytać w dzień i w nocy: „Poco? Poco?“
Głos drgnął mu i załamał się żałośnie. Wagin obawiał się, że doktór wybuchnie spazmatycznym płaczem. Było mu to nie na rękę, bo lada chwila mógł nadejść towarzysz Abram, — straszna zjawa, prawdziwa zmora, której ohydna, lepka ręka nie pozwalała mu wyzwolić się z rozstawionych wszędzie sideł i wyjść na nową drogę. Marząc o takiej drodze, myślał nieraz, że niechby nawet okazała się bardziej ciężką, byle na niej już nie był zmuszony walczyć, imając się sposobów i środków, przeciwko którym buntowały się zasady, odziedziczone po kulturalnych przodkach, wykształcenie, wychowanie, wreszcie osobiste cechy usposobienia i charakteru.
Postanowił zmieść Chackelesa ze swej drogi, jako jedyną najniebezpieczniejszą zawadę, postanowił i musiał spełnić co zamierzył. Nie czuł się na siłach raz jeszcze przeżyć i przetrwać przerażającego go na samo wspomnienie, strasznego okresu włóczęgi, ucieczki, pościgu i codziennych niemal, narzuconych mu przez surowe wymogi walki czynów zbrodniczych. Zaciskając szczęki i mrużąc zimne oczy, mruknął tedy opryskliwie:
— Zdaje mi się, że nie upoważniłem pana do wtrącania się w moje sprawy i do wypowiadania luźnych zresztą i obrażających domysłów co do moich zamierzeń? Pan doktór wybaczy, ale w tej chwili nie mogę o tych kwestjach rozmawiać z panem...
Powiedziawszy to, powstał. Uścisnąwszy rozpaloną, spoconą dłoń Plena, zlekka potrącił go ku wyjściu i patrzał na jego pochyloną kościstą postać, chwiejnym krokiem sunącą przez zaśmieconą izbę jadłodajni, gdzie już rozsiedli się przy stołach rośli, barczyści Mongołowie z nad Dołon-Noru, dopiero co przybyli do Szanchaju z karawaną wełny i surowych skór. Plen minął się w drzwiach z wchodzącym Chackelesem, lecz, zmieszany, ogarnięty niepojętym strachem i zgnębieniem, nie spostrzegł go. Wagin siedział już na dawnem miejscu, wyprostowany i zdumiewająco spokojny.





  1. Panie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.