Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Operacja |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rankiem następnego dnia weszła do pokoju Zorskiego pulchniutka pani kasztelanowa, niosąc na tacy filiżankę kawy.
— Dziękuję sennora, kawy pić nie będę — rzekł lekarz — proszę mi przynieść szklankę mleka.
— A to czemu sennorze? — zapytała zgorszona pani Elwira — takiej kawy, jak u mnie nie znajdzie pan w całej Hiszpanii.
— Wierzę — uśmiechnął się lekarz — ale nie wolno mi dziś pić kawy.
— Dlaczego, panie doktorze?
— Bo kawa podnieca, a ja mam dziś operować pana hrabiego i muszę być zupełnie spokojny i zrównoważony.
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
Taca i wszystko, co na niej stało, upadło na ziemię, a „najlepsza kawa w całej Hiszpanii“ rozlała się po podłodze.
— Co sennora wyprawia, pani Elwiro? — śmiał się lekarz.
— O mój Boże! — zawołała poczciwa kobiecina. — Sennor tak spokojnie sobie mówi, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz, a to przecież taka okropna operacja!
— No dobrze, już dobrze — mówił Zorski z trudem wstrzymując się od śmiechu — przypuśćmy, że to okropna operacja, ale poco to tłuc podstawki i filiżanki?
— Sennor sobie żartuje ze mnie — obraziła się kasztelanowa — myślę, że i mój Alimpo nie utrzymałby? naczynia w ręku, gdyby mu powiedziano coś podobnego.
— No, a teraz proszę mi przynieść mleko — zakończył rozmowę niewzruszony doktór.
Pani Elwira złapała się za głowę i, nie zważając na porozrzucane po podłodze skorupy, wytoczyła się za drzwi.
Kiedy w jakiś czas później lekarz przyszedł do salonu, obsypano go zewsząd pytaniami:
— Czy to prawda, sennorze, że pan hrabia będzie dziś operowany?
— Tak jest — odpowiedział doktór krótko.
Zapanowało milczenie. Wszyscy spojrzeli po sobie. Pierwszy odezwał się Alfons, który zmarszczywszy surowo brwi, zapytał ostro:
— Czy pan jest pewny powodzenia tej operacji? Czy mógłby pan zaręczyć, że się uda?
— Zaręczyć? — powtórzył Zorski — Lekarz nie może nigdy zaręczyć za wynik operacji. Gdyby to zrobił, byłby szarlatanem tylko, gdyż zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidzianego.
— Więc na jakiej podstawie ośmiela się pan przystąpić do tak poważnej operacji?
— Na tej, że dokonywałem podobne wielokrotnie z całkowitym powodzeniem i mam nadzieję, że i tym razem mi się uda.
— A więc jako syn chorego żądam od pana, by pan przede wszystkim zwołał konsylium[1] najznakomitszych naszych chirurgów i przystąpił do operacji za ich zgodą i dokonał jej przy ich pomocy.
Zorski spojrzał nań z ukosa i uśmiechnął się pogardliwie.
— Nie mam zamiaru doprowadzać ponownie do scen, jakie się odbyły już raz w zamku, gdy przyjechałem — oświadczył zimno. — Pan hrabia wyraził swą zgodę na operację. Dla mnie wystarcza i niczyjej poza tym zgody nie potrzebuję.
Alfons osłupiał.
— Pan śmie?... Pan się waży... znieważać mnie w moim domu? — zasyczał wściekły.
— Nie miałem zamiaru znieważyć szanownego pana — z najzimniejszą krwią oświadczył lekarz — Powiedziałem tylko, co myślę o tej sprawie.
Alfons oniemiał. Notariusz pośpieszył mu z pomocą.
— Uważam, że pan hrabia ma rację, trzeba wezwać innych lekarzy — rzekł.
— Naturalnie — poparła go pobożna siostra.
— Operacja odbędzie się i to dziś jeszcze — z chłodną stanowczością oznajmił Zorski — sprawa jest już przesądzona i nic mojej decyzji nie zdoła zmienić.
Gotów jestem przypuścić, że zależy wam na nieudaniu się operacji.
W ogóle opór państwa dziwi mnie.
Alfons chciał coś odpowiedzieć, ale notariusz powstrzymał go gestem i rzekł spokojnie.
— Będziemy obecni przy operacji. Sądzę, że będzie panu potrzebna pomoc, doktorze?
— Dziękuję panu za dobre chęci — odpowiedział Zorski — ale pozwolicie państwo chyba, że sobie wybiorę tych, których uważam za nadających się do pomocy.
— No tak, naturalnie — dość kwaśno zgodził się notariusz.
— Wobec tego ośmielę się poprosić pannę Różę i miss Amy. Zabieg nie jest niebezpieczny, mam więc nadzieję, że starczy paniom zimnej krwi, by mi asystować. Zmuszony jestem panie trudzić, gdyż potrzebna mi jest pomoc kobieca. Czy zgadzają się panie?
— Ależ oczywiście — odpowiedziały obie.
— Może i moja pomoc przyda się panu, doktorze — odezwała się pobożna siostrzyczka.
— Nie ośmieliłbym się trudzić siostry — odparł Zorski zimno.
— A to czemu? — spytała Klaryssa — moim obowiązkiem jest nieść pomoc i pociechę cierpiącym.
— Muszę mieć do pomocy panie, umiejące panować nad swymi nerwami, a pani, niestety, nie mogłaby temu sprostać.
Bo kiedy pani zobaczyła małą ranę na moim ramieniu, niewiele brakło, żeby pani zemdlała, cóż więc będzie podczas dłuższej operacji?
— Ale ja muszę być obecny podczas operacji — zawołał Alfons — muszę widzieć, co się będzie robiło z mym ukochanym ojcem.
Po twarzy doktora przeniknął ironiczny uśmiech.
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy więcej — rzekł.
— Mam tylko jedną jeszcze prośbę, do pana de Lautreville.
— Na rozkaz! — odezwał się Mariano.
— Jest to prośba osobliwa nieco — rzekł doktór — sądzę wszak, że mi pan nie odmówi.
— Słucham panie doktorze. W miarę możności spełnię każde pańskie życzenie.
— Prosiłbym pana więc, panie poruczniku, byś zechciał podczas operacji stać przed oknami pokoju pana hrabiego. Mam nadzieję, że jeżeli pan tam będzie, nikt nie odważy się nam przeszkodzić.
— Aha, domyślam się, o co panu chodzi — rzekł porucznik — i chętnie spełnię pańskie życzenie. Będę sobie uważał za zaszczyt, że i ja mogę się na coś przydać podczas operacji.
— Zaszczyt? — zapytał Alfons drwiąco — doprawdy zaszczyt to nielada! Takiego zaszczytu dostąpi łada pies łańcuchowy.
Mariano zbliżył się do niego z groźną miną.
— Cofnij pan w tej chwili, coś powiedział — rzekł.
— Ani myślę.
— Dobrze, jestem z tego bardzo zadowolony — będzie pan musiał udzielić mi satysfakcji.
— Co? satysfakcji? panu? — pytał Alfons, jak gdyby złe dosłyszał — panu?
— Tak. Spodziewam się, że zna pan obyczaje, przyjęte wśród szlachetnych kawalerów.
— To pan jest szlachetnym kawalerem? Pan? — pienił się Alfons — Pan, który jest...
Ale w tej chwili notariusz stanął przed nim z tak groźną miną, że Alfons przerwał nagle.
— Panie hrabio! — rzekł Kortejo — pozwolę sobie przypomnieć, że są tu damy, więc nie czas teraz na takie rozmowy. Te sprawy panowie załatwicie później między sobą.
— I ja tak sądzę — poparł go lekarz. — W każdym razie, jeżeli panu, panie poruczniku potrzebny będzie sekundant służę z chęcią. A teraz proszę panie ze mną — chory czeka.
Obie panienki były tak przerażone tym co zaszło, że wyszły bez słowa z doktorem. Porucznik le Lautreville wyszedł za nimi, nie zaszczyciwszy pozostałych spojrzeniem nawet.
Gdy drzwi się zamknęły za odchodzącymi, w salonie wybuchła kłótnia.
— Ile ci razy mówiłem, żebyś trzymał język za zębami? — wyrzucał synowi z gniewem notariusz.
Byłbyś wszystko zdradził przez swoją głupotę.
— Ojciec taki ostrożny, że wytrzymać trudno! — złościł się Alfons — Cóż to, zawsze się mam kryć przed wszystkimi? Czy nie lepiej było powiedzieć wprost temu chłystkowi, że jest brygantem, a potem wyszczuć go psami z zamku? Wyobrażam sobie miny tego towarzystwa, gdyby się dowiedzieli, że ten ich francuski porucznik to zwykły hiszpański opryszek.
— A ja sobie wyobrażam twoją minę, gdyby powiedział, że jesteś przybłędą, który zajął jego miejsce — odpowiedział notariusz — a może to zrobić z łatwością, bo o tym wie i wszyscy uwierzą jemu, a nie tobie.
Alfons wzdrygnął się, przerażony tą perspektywą.
— Nie bój się — uspokoił go Kortejo — postaram się, żeby tego nie mógł zrobić. Niedługo zniknie jak kamień w wodę i nikt nie będzie nawet wiedział, gdzie go szukać.
— Niechaj ci Bóg dopomoże — rzekła Klaryssa, Uczyń tak, aby wiedziano, że sprawiedliwy żyje z wiarą i zwycięża bezbożników.
— Jak się starał, żeby mu nic nie stanęło na przeszkodzie! — gniewał się notariusz. — Widzisz go, jaki uczciwy. No, postaramy się o to właśnie, żeby choremu coś zaszkodziło.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A w komnacie hrabiego szykowano się już do operacji. Don Emanuel zdziwił się, usłyszawszy kroki towarzyszących doktorowi panien. Spytał więc:
— Kogo przyprowadza pan ze sobą, sennorze?
— Hrabiankę Różę i miss Amy — odpowiedział doktór — raczyły mi obiecać swą pomoc i wiem, że mogę polegać na paniach więcej, niż na kimkolwiek w zamku.
— Winszuję panu, doktorze, tak trafnego wyboru. Chciałem to samo właśnie panu doradzić. A gdzie mój syn?
— Pozostał w salonie, panie hrabio. Nie mogłem się, niestety, zgodzić na jego obecność podczas operacji.
Hrabia pokiwał głową smutnie, po czym spytał:
— Czy panie zdobędą się na tyle zimnej krwi, by wytrwać do końca operacji?
— A czemużby nie? Przecież ta operacja nie jest ani ciężka, ani niebezpieczna, ani specjalnie denerwująca. Zresztą musi mi ktoś pomóc podczas operacji, a... nie każdemu mógłbym zaufać.
Cisza zaległa w pokoju.
— Co tak brzęczy? — spytał hrabia.
— Narzędzia — odparł doktór.
Czy mógłbym dotknąć ich?
Doktór zastanowił się chwilę, po czym rzekł:
— Zgodziłbym się na to, ale czy to pana nie zdenerwuje, panie hrabio? Teraz musimy unikać wzruszenia.
— Niech się pan nie obawia, doktorze — odpowiedział don Emanuel spokojnym i opanowanym głosem — ja się nie obawiam operacji wcale, a jeśli chce zapoznać się z pańskimi narzędziami to tylko dlatego, by — wiedzieć za pomocą czego zamierza mi pan przywrócić wzrok.
Zorski uśmiechnął się i zaczął pojedynczo podawać hrabiemu swe narzędzia, pomijając przy tym jednak ostre instrumenty, jak skalpie i nożyczki. Za wszelką cenę bowiem pragnął uniknąć najmniejszego nawet zdenerwowania chorego.
— Doktorze — rzekł hrabia wkońcu — długo modliłem się i prosiłem Boga, by dał mi znak, a On mnie wysłuchał. Śniło mi się, że odzyskałem wzrok i że zobaczyłem twarzyczkę mej ukochanej córki, pana i wielu innych życzliwych, mi ludzi. Tylko syna mojego nie umiałem poznać, bo zamiast niego był ktoś obcy.
Hrabia westchnął. Obecni spojrzeli po sobie w milczeniu. Zorski szybko przygotował wszystko, co potrzebne było do operacji, objaśnił dziewczętom, w jaki sposób mają mu pomóc i przystąpił do chloroformowania hrabiego.
Parę minut później don Emanuel leżał pogrążony W głębokim śnie, a doktór począł szybko i zwinnie manipulować narzędziami.
Tymczasem na podwórzu zamkowym ukazał się Alfons z dwoma psami na smyczy i ze strzelbą na ramieniu. Z okien zamku wyglądała służba, patrzyła ze zdumieniem i oburzeniem na młodego hrabiego, który szedł na polowanie wtedy, gdy operują jego ojca...
Jeden tylko Mariano, który ukryty za kolumną obserwował go bacznie, zdawał sobie sprawę z tego, że jego niegodny rywal dałby wiele, by operacja się nie udała. Alfons powolnym, jakby znudzonym krokiem podszedł do okna komnaty ojca, rozejrzał się dokoła i zobaczył wronę, siedzącą na szczycie drzewa.
— Baczność — rozkazał psom — Pluto, Poluks.
Porwał strzelbę i przyłożył do ramienia.
W tejże chwili zadzwoniło mu w uszach, w oczach stanęły mu świeczki i, nie jęknąwszy nawet, zwalił się na ziemię.
To Mariano, który z ukrycia obserwował każdy jego ruch, wypadł nagle i powalił go.
Mimo okropnego bólu zerwał się Alfons, szukając strzelby, którą mu wytrącono z ręki, lecz młody brygant porwał go za gardło, potrząsnął z całej siły raz i drugi i zduszonego cisnął o kolumnę. Alfons runął na ziemię, blady i nieruchomy, jak trup. Prowadzone przezeń psy myśliwskie przyglądały się tej scenie najzupełniej obojętnie. Nawet one nie lubiły swego pana i nie myślały go bronić.
Nadbiegło kilka sług, między którymi znajdował się też kasztelan.
— O Najświętsza Panno! — mówił cichutko poczciwy Alimpo — co ten gałg... tfy... co ten młody pan hrabia chciał zrobić? Boże miłosierny, co to za straszny człowiek!
My tu chodzimy wszyscy na paluszkach, nie śmiemy głośno słowa powiedzieć, a on chciał strzelać! Co z nim teraz zrobić?
— On jeszcze żyje? — spytał wkońcu Alimpo markotnie.
— Żyje. Zemdlał tylko, bo go przydusiłem.
— Szkoda! — wyrwał się kasztelan, ale zaraz poprawił — szkoda byłoby młodego pana, gdyby go pan. porucznik zadusił. No, ale co my z nim zrobimy?
— Nie martwcie się o niego — odpowiedział Mariano — idźcie do swojej roboty. Postaram się o to, żeby nie mógł zaszkodzić nikomu.
Podniósł Alfonsa, zarzucił go sobie na ramię, zaniósł do lochu, gdzie parę dni temu trzymano więźnia, zamknął drzwi na klucz, po czym wrócił na swoje stanowisko. Leżała tu jeszcze strzelba niefortunnego Strzelca, którą Mariano zarzucił na ramię i począł przechadzać się, jak wartownik na posterunku.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W pół godziny później zawołał hrabia kasztelanową. Gdy pani Elwira wtoczyła się swym drobnym kroczkiem do komnaty hrabiego, ten siedział już na krześle, a lekarz zakładał mu przepaskę na oczy.
W pokoju unosił się jeszcze mdły i przykry zapach chloroformu, trupio blada twarz hrabiego sprawiała okropne wrażenie.
— Proszę wszystko pozasłaniać, — rozkazał lekarz — teraz musi tu panować półmrok aż do czasu, gdy oczy pana hrabiego wrócą do normalnego stanu.
Z ust operowanego wybiegł cichutki szept:
— Doktorze, chciałbym wiedzieć...
— Spokojnie, don Emanuelu — przerwał Zorski — nie wolno panu teraz rozmawiać. Najmniejsze zdenerwowanie mogłoby panu zaszkodzić.
— Ale chciałbym wiedzieć... czy się... operacja udała. — Nie ustępował hrabia.
— Doktór pokręcił głową z niezadowoleniem, ale ustąpił. Spytał tylko:
— Czy czuje się pan dostatecznie silny, by dowiedzieć się prawdy
— Ach — jęknął hrabia — więc operacja się nie udała?
— Nie, panie hrabio — odpowiedział lekarz — tego nie mówię.
Operacja jest tylko początkiem kuracji, a wynik jej zależy przede wszystkim od tego, jak się pan będzie zachowywał. Niechże pan o tym nie zapomina, panie hrabio!
— O Boże!... A więc mogę mieć... nadzieję?
— Tak jest, panie hrabio, ale tylko, jeżeli pan będzie panował nad sobą i zachowywał się spokojnie. Wszelkie wzruszenie byłoby dla pana zabójcze, nawet radość.
Hrabia chciał spytać jeszcze o coś, ale doktór nie pozwolił już.
— Niech pan nie pyta więcej, panie hrabio — rzekł poważnie, bo do jutra nie powiem panu nic. W każdym razie może pan być dobrej myśli...
Don Emanuel westchnął głęboko. Po jego twarzy przemknął słaby uśmiech.
Róża trzęsła się jak w febrze. Gdy doktór odszedł od chorego, schwyciła jego dłoń i spytała szeptem, by ojciec nie słyszał.
— Niechże pan będzie szczery przynajmniej wobec mnie. Czy operacja się udała? Szlachetna twarz doktora rozjaśniła się uśmiechem; radości i dumy.
— Udała się — szepnął — ale cyt! ani słówka!
— O mój Boże! A więc ojczulek odzyska wzrok?
— Tak, panno Różo, ale na miły Bóg, cicho! Radość mogłaby być dla niego zabójcza.
Hrabianka nie mogła się już powstrzymać. Zapominając o obecności przyjaciółki i kasztelanowej rzuciła się Zorskiemu na szyję i ucałowała oszołomionego tym niespodziewanym wybuchem doktora prosto w usta...
Poczciwa Elwira o mało nie krzyknęła, widząc, co się dzieje. Wstrzymała się jednak na myśl, jakie skutki mógł pociągnąć jej krzyk w tej chwili. Pomyślała tylko:
— O święta Lauretto, jaka szkoda, że tu nie ma mojego Alimpo! Jakże się zdziwi i ucieszy, gdy mu to opowiem.
Miss Amy była niemniej od niej zdziwiona, ale instynktem zakochanego dziewczęcia oddawna już domyśliła się prawdy, więc objęła Różę i ucałowała serdecznie, ciesząc się jej radością i szczęściem.
W chwilę później lekarz, wyszedł, by odetchnąć świeżym powietrzem po wyczerpującej operacji.
Na jego widok pośpieszył ku niemu Mariano.
— No i jakżeż, panie doktorze? — zapytał niespokojnie — jakże się panu powiodło?
— Doskonale. Lepiej, niż przypuszczałem nawet. Uprzedzam pana jednak, panie poruczniku, że w tej chwili musimy ten szczęśliwy wynik trzymać w tajemnicy przed chorym, bo jest bardzo słaby.
— Chwała Bogu! — odetchnął porucznik.
— Co to za strzelba? — spytał doktór i z uśmiechem dodał — Przecież oficerowie, o ile wiem, nie stoją na warcie z karabinami.
— Don Alfonsa, którego zmuszony byłem zaaresztować — odpowiedział Mariano, marszcząc brwi.
— Co? Aresztował go pan? Dlaczego?
Gdy porucznik opowiedział o nikczemnym postępku Alfonsa, lekarz zatrząsł się z gniewu.
— Co za szubrawiec! — zawołał — co za bezczelny łotr!
I to ma być rodzony syn don Emanuela?! Mariano chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się w porę.
Doktór sapał z gniewu.
— Co pan myśli z nim zrobić, panie poruczniku? — spytał wreszcie. — Ostatecznie musimy pamiętać o tym, że jesteśmy tu obcy, a on jest dziedzicem rodu Rodriganda.
— Pozostawiam to do rozstrzygnięcia panu, panie doktorze. Chyba pan wie najlepiej, czy on może być jeszcze szkodliwy.
— Hm — zastanowił się lekarz — gdyby był wystrzelił, hrabia mógłby się obudzić i kto wie na czym by się operacja skończyła. Teraz wszakże po nauczce, jaką od pana otrzymał, sądzę, że nie ośmieli się szkodzić.
Chodźmy do niego.
Zeszli do piwnicy. Alfons zdążył już oprzytomnieć i chciał się rzucić na Mariana, ale doktór powstrzymał go siłą.
— Zbóje! Bryganci! Bryganci! — zgrzytał zębami Alfons.
— Wymyślaj pan sobie, ile tylko się panu podoba — odpowiedział Zorski — pańskie słowa nie obchodzą nas. Puścimy pana na wolność, ale przedtem pomówimy z panem.
— Wynoście się — wściekał się Alfons — Każę was powyrzucać na zbity łeb z zamku, przybłędy!
— Uspokój się, złotko — powiedział doktór — w tej chwili jest pan w naszej mocy, a nie my w pańskiej. Proszę nie zapominać o tym!
Alfons zgrzytnął zębami, jak dziki zwierz, ale nic nie odpowiedział.
— Uważaj pan — mówił lekarz — albo nas pan wysłucha spokojnie, albo nie wypuścimy cię stąd.
— Mów pan! — warknął Alfons.
— Chciałem panu powiedzieć, że pańskie zachowanie nasuwa mi najgorsze podejrzenie — zaczął Zorski. — Jak widzę, zależy panu na śmierci ojca. Uprzedzam więc, że jeżeli pan jeszcze raz będzie usiłował zaszkodzić ojcu w jakikolwiek sposób, całą sprawę ogłoszę w gazecie, pan pójdzie do więzienia.
— Gadaj pan zdrów! — odpowiedział Alfons bezczelnie. — Jeszcze dziś każę was obu wyrzucić.
Mariano zatrząsł się z gniewu.
— Ty łajdaku! — zawołał grożąc Alfonsowi pięścią. — Śmiesz się jeszcze nam odgrażać, ty łotrze niewiadomego pochodzenia? Czy myślisz, że ty i twoi zacni rodzice możecie nie obawiać się sądu? Postaram się o to, by prokurator zainteresował się waszymi sprawkami, a sąd rozstrzygnął, czy ty jesteś naprawdę hrabią de Rodriganda Sevilla.
Alfons ryknął okropnie, szarpnął się, wyrwał ze stalowego uścisku lekarza i jak ryś skoczył ku Marianowi. W tejże chwili jednak mistrzowski cios zręcznego młodzieńca odrzucił go pod ścianę. Zerwał się rozjuszony i rzucił się po raz drugi na triumfującego wroga, ale i tym razem oberwał parokrotnie w zęby i dał za wygraną — cofnął się i chyłkiem wybiegł z lochu.
Zorski ze zdumieniem spojrzał na Mariana.
— Co to jest? — spytał. — Czyż doprawdy ten człowiek nie jest synem don Emanuela?
Zapalczywy młodzieniec teraz dopiero poznał swój błąd, spytał więc:
— Czy umiesz milczeć, sennorze?
— Umiem — odpowiedział doktór, zrozumiawszy, o co chodzi.
— Jest pan prawdziwym mężczyzną — rzekł Mariano — z uznaniem. — Cenię pana za to i szanuję. Czy chcesz być moim przyjacielem, sennorze?
— Chętnie, panie poruczniku, bo i ja pana polubiłem, choć się tak krótko znamy.
Podali sobie ręce, a Mariano rzekł:
— A więc mogę być pewnym pańskiej dyskrecji, doktorze?
— Naturalnie. Nie napomknę o tym nikomu.
Powiedz mi pan tylko, czy to, co słyszałem przed chwilą jest prawdą?
Najzupełniejszą, sennorze.
— Ależ to poprostu nie do wiary!
— Widzi pan, doktorze, dzieją się na świecie rzeczy, o których się nie śniło największym nawet filozofom. Jestem właśnie na tropie zagadkowej zbrodni, popełnionej przed laty i nie chciałbym przedwcześnie płoszyć tych, których śledzę. Niestety jednak wyrwało mi się nieopatrzne słowo, które całą sprawę może popsuć. W każdym jednak razie prosiłbym pana o zachowanie najzupełniejszej dyskrecji.
— Dobrze — zgodził się doktór — będę milczał jak grób, ale spodziewam się, że w odpowiedniej chwili dowiem się od pana prawdy.
— Zgoda. Ale chodźmy już stąd.
— Chodźmy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem Alfons wbiegł pędem do pokoju pobożnej siostry Klaryssy.
— Matko — zawołał bez tchu prawie — poślij natychmiast po ojca!
— Zakonnica zerwała się na równe nogi.
— Co się stało? — zawołała.
— Niesłychana rzecz — wołał, biegając po pokoju Alfons.
— Chryste Panie! — załamała ręce cnotliwa siostrzyczka. — Mów prędzej, co się stało?
— Zbrodnia okropna! Podłość niesłychana! niebywała! potworna!
— Ależ co się stało?
Alfons zamiast odpowiedzi wyjrzał na korytarz.
— Nie ma twojej służącej, matko — rzekł — pójdę po ojca.
I pozostawiwszy oszołomioną zakonnicę na środku pokoju, wybiegł.
W parę minut później powrócił w towarzystwie notariusza i opowiedział co zaszło między nim i Marianem. Kortejo i Klaryssa spojrzeli po sobie. Na twarzach ich malowało się przerażenie.
— Cóż mam robić, mówcie? — zawołał Alfons.
Notariusz zmierzył go surowym spojrzeniem.
— Przede wszystkim masz trzymać język za zębami i nie robić głupstwo — rzekł gniewnie. Kto ci kazał strzelać przed oknami hrabiego? Czyś ty oszalał, czy upił? Naraziłeś znowu nas wszystkich na niebezpieczeństwo i kto wie, czyś nie popsuł całego naszego planu.
Alfons spuścił oczy.
— No, nie ma co — mówił notariusz — nie pomogą żadne wymówki, musimy działać i to niezwłocznie. Pojadę do Barcelony po Landolę przywiozę go tu i postaramy się naprawić to, coś popsuł przez swoją nieostrożność.
— Kiedy wyjeżdżasz? — spytała siostra.
— Za pół godziny. A ty tutaj nie graj wielkiego pana i nie wdawaj się w awantury z ludźmi, których powinieneś unikać. Jak jeszcze raz nawarzysz piwo, to je będziesz musiał sam wypić. Rozumiesz, młokosie? Teraz zejdź mi z oczu!
Alfons wyszedł jak zmyty. Po raz pierwszy w życiu ojciec mówił do niego w ten sposób.