Tajemnice Londynu/Tom III/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
CZYŚCIEC.

Gdy ten dom szczególny, ze swojémi hermetycznie zamkniętémi oknami i czerwonawym murem bez śladu drzwi, na pozór zupełnie zamarły i niezamieszkały, dał nagły znak życia i otworzył, że tak powiemy, swe wnętrzności, aby dać przejście przybyłym gościom, lady Joanna B*** coraz mocniéj była przekonaną, że marzy. Mała więc kobiéta ujrzała się zmuszoną przekonać ją o rzeczywistości tego co widziała.
— Zawróć, Joe, rzekła do stangreta, i czekaj nas przed bramą. Potém zbliżywszy się do fiakra, podała lady B*** swą białą i zmarszczoną rękę.
— Niech vostra Altezza raczy się pośpieszyć, dodała z głębokim ukłonem; to wejście nigdy długo nie jest otwarte.
Lady Joanna wysiadła, a stara oddała jéj palisandrową szkatułkę, która pilnie ukrywaną była pod salopą.
— Oto jest własność della vostra serenissima Eccellenza, rzekła. Chciałam przez drogę oszczędzić pani trudu w jéj dźwiganiu.
A widząc, że lady Joanna wahała się wejść do ciasnéj ciemnicy, jaka panowała zaimprowizowanymi drzwiami, mała kobiéta, znowu kłaniając się ceremonialnie, rzekła:
— Niech vostra Altezza raczy iść naprzód, a mnie pozwolić czynić honory... ja tu jestem domowa.
Lady Joanna, pokonywając obawę, przebyła próg. Mała kobiéta szła tuż za nią, i natychmiast dał się słyszeć za niemi łoskot gwałtownie stykających się desek. Lady Joanna obejrzała się — drzwi znikły; mur zamknął się. — Wszędzie, na prawo, na lewo, z przodu i z tyłu, głęboka i zupełna panowała ciemność.
— Gdzież jestem? spytała drżącym głosem.
— Na lewo! idź na lewo milady, rzekł gruby głos, który z po za okiennicy odpowiedział wprzódy na rozkazy hrabiny Kantakuzenos; jeżeli pani zrobisz aby jeden krok na prawo, do djabła! nie ręczę za pani szyję!
— I cóż? czy la vostra Altezza skamieniała? rzekła z daleka mała kobiéta.
— Gdzie pani jesteś? gdzie jesteś? zawołała lady Joanna: nie mogę za panią trafić.
Bez przytomności postąpiła kilka kroków naprzód, wtem nagle, wśród ciemności, schwytało ją czyjeś silne ramię.
— Ona tam szła, na honor! ona szła prosto do dziury, rzekł gruby głos ze zwierzęcym u»śmiechem. — Kiedy ci mówię milady, trzymaj się do djabła na lewo, jeżeli nie chcesz skoczyć na czterdzieści stóp głębokości... No! na lewo, do kroćset!...
Lady Joanna szła machinalnie w tym nowym kierunku, z tą bezwładną spokojnością w jaką nas wprawia niekiedy strach posunięty do ostateczności.
Usłyszała, że na kilkanaście kroków przed nią otwierano drzwi. W téj chwili pokazało się czerwonawe światełko i różno-tonne echo tysiąca rozmaitych głosów, obiło się o jéj ucho.
Drzwi otworzyły się nad małémi schodami o trzech stopniach. Stara stała na najwyższym.
— Niech się vostra serenissima Eccellenza niczemu nie dziwi, rzekła, musimy przebyć nie zbyt przyjemne miejsce, ale to będzie dziełem jednéj chwili i przyrzekam, że vostra Altezza przyjętą tam zostaniesz z należytém uszanowaniem.
Lady Joanna przebyła trzy schody i drzwi; weszła na mały korytarz, hałas podwoił się. Była to mięszanina głosów śpiewających, rozmawiających, krzyczących, klnących.
Jednocześnie zmieniła się temperatura powietrza. Zamiast lodowatéj wilgoci, która panowała w piérwszéj izbie, było tu gorąco, pełno ciężkiego i nieprzyjemnego odoru, który tłocząc padał na piersi.
Te wyziewy nagły wywarły wpływ na delikatne i tak już mocno rozdrażnione nerwy biédnéj lady Joanny. Stanęła, nie mogąc zrobić ani kroku więcéj.
— Co to? zawoła mała kobieta; co to vostra Eccellenza? Un piccolo disgusto?... To nic! to nic!... Ten odór, nie bardzo przyjemny, muszę wyznać, pochodzi z kuchni tych biédnych ludzi... Przecież oni jeść muszą, a vostra Altezza nie może wymagać aby umierali z głodu.
To mówiąc, podała lady Joannie swój flakonik do powąchania.
Un poco di corragio! dodała; vostra Eccellenza już najtrudniejsze przebyła.
Lady Joanna nie mówiąc ani słowa, pomimo bojaźni i odrazy poszła daléj krokiem śmiałym, pewnym.
Hałas coraz bardziéj się powiększał. Był to prawdziwy sabbat, który wnet wybuchł w całéj okropności, skoro tylko mała kobiéta otworzyła drzwi.
Lady Joanna pozatykała uszy, a potem wzięła ręce od uszu, aby bronić nos od nieznośnego odoru, który ją okropnie dusił.
Oczy jéj zamknęły się mimowolnie.
Un pochissimo di corragio! powtórzyła mała kobiéta.
Lady Joanna z wysileniem odemknęła oczy.
Co widziała, co słyszała, co czuła, tego dokładnie opisać niepodobna. Czytelnik rzuciłby tę książkę, gdybyśmy pozwolili sobie skreślić to, choć w słabym tylko obrazie.
Są kolory, które potrzeba umieć rozrabiać[1].
Miejscem, do którego weszła lady B*** była wielka czworoboczna sala bez żadnych mebli. W okrąg długich ścian, widziano jakiś rodzaj barłogu, złożonego ze staréj, zbrudzonéj długim użytkiem słomy, któréj szczątki tu i owdzie tarzały się w gęstéj kurzawie, wszędzie pokrywającéj podłogę. Na tym barłogu rozciągali się mieszkańcy domu, brudni, wyschli, nędzni, wszelkiego wieku i płci. Były tam młode kobiéty, których głowy poprawnie zrysowane ręką Twórcy, nabrały pod wpływem występku niejakiéj oryginalności i oburzającego wyrazu; były młode dziewice ukształcone na wzór biédnéj Loo, które śpiewały leżąc pół nagie na cuchnącéj słomie, obok naczynia zawierającego zapewne jaki upajający trunek; były nakoniec stare baby, których odrażającéj powierzchowności nie podobna oddać żadnym znanym wyrazem.
Mężczyzn mniej tam było i nie tak obrzydłe wyglądali, bo poniżenie mężczyzny ma ściślejsze granice jak upadek kobiéty, stąd może że upadek kobiéty zdaje nam się zawsze tém głębszym im większą kiedyś była bałwochwalcza cześć, jaką nas natchnęła piérwsza kochana kobiéta, ten aniół promieniejący łagodnością, miłością; a mianowicie dla tego, że nasze najmilsze wspomnienia świętą zorzą otaczają szanowne czoło naszéj matki.
Atoli chociaż mężczyzn! nie byli tyle obrzydłymi, przewyższali jednak wszystko, cokolwiek najhaniebniejszego w dzień spotkać można na ulicach. Na ich twarzach, wielkiemi literami wyryte było potępienie; wzrok mieli fałszywy i chciwy, ruchy podstępne, postawy pełne wyuzdanego egoizmu. Wszędzie błoto, kał nieuleczony, cuchnący!
Wszyscy razem, mężczyźni, kobiéty, dzieci, tarzali się wspólnie, krzycząc, klnąc, płacząc, śpiewając, lub też wśród ogólnéj téj wrzawy, dając oznaki głośnych wybuchów ponuréj wesołości.
W jednym kącie sali stał tuzin pieców, z których rozpalonych i otwartych czeluści buchał szkodliwy i nieprzyjemny odor węgla ziemnego, a przebiegłszy po całéj sali, wydobywał się na wierzch przez otwór w suficie wybity. Z odorem węgla łączyła się niesmaczna woń pieczonéj, gotowanéj, lub smażonéj wołowiny.
Nadto powietrze napojone było odrażającemi wyziewami: piwa, wódki, porteru, rumu, tytoniu.
I żadnego okna w całym pokoju, coby dawało przejście tym zabijającym waporom, i tak już zapowietrzonym nieczystym oddechem przeszło stu na jedném miejscu nagromadzonych ludzi! Nic prócz dziury służącéj zamiast komina.
Tylko węgiel rozżarzony w piecach i kilka lamp kopcących, oświetlały to ohydne miejsce.
Za wejściem lady B*** i jéj towarzyszki okropny hałas powstał w całéj sali. Tuzin zaledwie odzianych kobiét rzucił się ku niéj i otoczył prawdziwie szatańskiém kołem. — Mężczyźni miotali przekleństwa i sprośne wyrazy. — Dzieci chwytały skalanémi rękami za jedwabną jéj suknię, lub nielitościwie szarpały pyszny jej szal.
— Cicho! cicho! dzieci, rzekła mała kobiéta... bo pożałujecie waszéj śmiałości.
Na te słowa odpowiedziano tysiącami szyderstw.
Lady Joanna skamieniała, zaledwie mogła utrzymać się na nogach; osłupiałe jéj oczy nic nie widziały. Ten ruch, wrzawa, słowem cały ten piekielny sabbat, nie obudzał w niéj żadnego wrażenia, z którego mogłaby sobie zdać sprawę.
Czuła mocny i gwałtowny ból głowy; zbytek wszakże cierpienia oszczędził jéj wszystkich jego okropnych szczegółów.
W chwili gdy wrzawa dochodziła swego szczytu, i gdy mała kobiéta nie mogła już nieść pomocy swéj towarzyszce, prawie bezsilnéj, jakiś piorunujący głos dał się słyszeć niby z jednéj ściany sali.
— Cicho niegodziwce! cicho poczciwe moje chłopaki! rzekł napełniając salę jak gdyby tony organów, albo do djabła! jeżeli się nie uspokoicie, dam wam dziś mniejszą racyą wódki!
Rozkaz ten sprawił czarodziejski skutek.
Mężczyźni umilkli, a kobiéty szybko wróciły na swe legowiska. Głos obijał się jeszcze długo o ściany sali, chociaż już w niej panowała zupełna cichość.
Mimo otrętwiałości w jakiéj się znajdowała lady Joanna, ten nadludzki głos sprawił na niéj straszliwe wrażenie. Instynktownie spojrzała ku miejscu, z którego zdawał się pochodzić i ujrzała paszczę szerokiéj, akustycznéj rury.
Mała kobiéta wyprostowała się z tryumfującą miną.
— Wiedziałam, ze im potrafię nakazać milczenie, rzekła, jeżeli vostra Eccellenza raczy mieć nieco cierpliwości, wnet skończy się cała awantura. — Su[2], figluola del djavolo, pójdź tu.
Długa wychudła kobiéta wstała z barłogu i pospieszyła na to wezwanie. Włoszka powiedziała jéj kilka słów, a ta czyniąc to samo co niedawno woźnica fiakru, podniosła ją do otworu akustycznéj rury.
Mała kobiéta wetknęła tam swą głowę, upstrzoną koronkami i wstążkami.
— Słuchajcie! zawołała.
— Słuchamy, odpowiedziano.
— Dobrze, rzekła mała kobiéta, to ja, la contessa Kantakuzenos, chciałabym pomówić z kimeś tam na górze.
— Z kim?
— Z prostym dżentlemenem, bo przyprowadzam tu z sobą jednę lady, a nie potrzeba, aby się pokazywała Ich Wielmożności.
— Dobrze, odpowiedziano znowu.
Długa jak wiek chwila przeminęła. Lady Joanna stała nieruchoma i prawie jakby wszelkiego pozbawiona czucia.
Po upływie tego czasu małe drzwi, tuż pod rurą znajdujące się, otworzyły się i stanął na progu mały galonowany groom. Im contessa Kantakuzenos wzięła pod rękę lady Joannę i wprowadziła ją w korytarz przedzielony trzema mocno opatrzonémi drzwiami od piekielnéj sali, którą dopiéro opuściły.
Za otworzeniem trzech drzwi, zabłysło dzienne światło.
Lady Joanna długie wydała westchnienie i załamała ręce.
— Mniemałam, że tam umrę! rzekła.
Oddychała świeżém powietrzem, wolno krążącém po długiéj i pięknéj galeryi, w któréj się teraz znajdowała i oddychała długo, pełnémi piersiami.
— Pani, spytała potém z niewypowiedzianą trwogą, czy będę musiała wracać przez to piekło?
— Niech się vostra Altezza uspokoi, odpowiedziała mała kobiéta, zapominając o swojéj głuchocie, wyjdziemy stąd przyjemniejszą drogą... W każdym razie, nie jest to piekło, vostra Eccellenza, ale po prostu czyściec[3]...
Lady Joanna powiodła ręką po czole i cała drżąca na wspomnienie doznanéj przygody, szepnęła:
— O! to okropne!... straszliwe!
— W rzeczy saméj, rzekła mała kobiéta, nie jest to wcale przyjemne miejsce... Ale wprowadzamy tamtędy zwykle obcych, którzy nas raczą zaszczycać swémi odwiedzinami... Jest to zwyczaj illustrissima Eccellenza i zarazem ostrożność!
— Okropnie! powtórzyła lady Joanna, któréj nerwy nie mogły jeszcze pozbyć się doznanego wrażenia.
W końcu galeryi znajdowały się wielkie schody. Mała kobiéta lekko na nie wstąpiła, a za nią szła lady Joanna; obie wkrótce przybyły do przedpokoju i zastały tam galonowanego grooma.
— Zamelduj la sua serenissima et illustrissima Eccellenza la signora Jane B***, rzekła mała kobiéta, i jéj najniższą sługę la contessa Cantacouzeno, baronessa di Tamagosta in Cipria, Signora del Archipelago et altri luoghi.
Służący otworzył drzwi i całémi siłami zaczął wyliczać wszystkie te tytuły.
— Milcz, Tun, ośle unieugłaskany! milcz poczciwy chłopcze; cóż u djabła! przerwał głos bardzo podobny do strasznego organu co przez akustyczną rurę dał się słyszeć w Czyśćcu, czy téj łajdaczki Mandlin nie możesz wpuścić bez tylu ceremonii? do tysiąca djabłów!
— Ten człowiek jest nieznośny brutal! rzekła po-cichu mała kobiéta. Niech vostra Eccellenza raczy wejść.
Lady Joanna ujrzała się wprowadzoną do dosyć obszernego salonu, z niejakim zbytkiem umeblowanego. Na środku stał stół, zamiast kobierca okryty indyjskim szalem, a na nim mnóstwo rejestrów. — Na około stołu umieszczone były porządne, bogate i wygodne fotele.
W pokoju tym jedna tylko znajdowała się osoba, a tą był zacny nasz kapitan Paddy O’Chrane, w swoim niebieskim fraku i żółtych spodniach. Irlandczyk i szczęśliwy kochanek pięknéj szynkarki z pod godła korony.
— Dzień dobry Mandlin, rzekł obracając mowę do małéj kobiéty, dzień dobry kuglarko, moja najdroższa przyjaciółko... Milady, jak Boga kocham... składam ci winne uszanowanie... To jest... racz pani darować, albo niech mię djabli porwą.
Poczciwy kapitan nie miał w istocie pretensji do tytułu dandego, ale któryż mężczyzna nie jest przekonany, że ma najlepsze ułożenie? Paddy chciał przy téj sposobności popisać się z dżentlemenowskiém odniechcenia i zaczął robić młynka swą grubą laską, co dowodziło rzeczywiście, że żyć umie.
— Fi! mości panie! zawołała mała kobiéta, czyż w obec dam nie możesz się zachować przyzwoicie?
— Dobrze Mandlin, cóż u djabła chytra kotko, moja przyjaciółko, przerwał kapitan, znamy nasze obowiązki, ty mała edycyo czarownicy... milady raczy mi wybaczyć, na paszczę piekła!
I zginając do połowy długą swą i sztywną postać podał krzesło.
Usiądź, kochana lady, rzekł daléj. — Niech mię Bóg skarze usiądź... Bywałem ja, niech mię szatan kołysze! u tylu księżeń i magnatek, żeby się w tym salonie nie pomieściły, i wiém jak postępować z kobiétami dobrego tonu. Siadaj także Mandlin, chytra małżonko pajaca, siadaj jeżeli chcesz... tam!... a teraz, na imię bozkie, niech mię piorun trzaśnie! mówmy o interesach. Czegóż chcecie?







  1. Mniemamy, iż winniśmy przypomnieć czytelnikowi, że w opowiadaniu naszém nie ma nic urojonego. Jakkolwiek niepndobnémi zdawać się mogą wszystkie szczegóły ogłoszono o wielkiéj rodzinie złodziei londyńskich, są one jednak historyczne i przerażająco rzeczywiste. Patrz niżéj notę o Czyśćcach.
  2. Skrócenie Zuzanny.
  3. Czyściec (a purgatory). Londyńscy złodzieje są prawie wszyscy połączeni w jedno towarzystwo, którego rozległa organizacya daleko za sobą pozostawia karbonaryzm, wolne mularstwo i inne starożytności; służą oni stowarzyszeniu otwarcie, o ile mogą, to jest, o ile nie są ciężko w policyi skompromitowani. Jeżeli nakoniec ukrywać się muszą, są to zapewne poważni złodzieje, a towarzystwo wspaniale opatruje ich potrzeby. Kiedy to są tylko podrzędniejsze łotry, oszukańcy niższego rzędu, bandyci bez powagi, służą im za schronienie ciemne kryjówki, w których mieszkają wspólnie z chorymi złodziejami i rodzinami skazanych, żyjąc kosztem stowarzyszenia. Kryjówki te, których zupełnego obrazu nie śmieliśmy przedstawić, w pospolitéj mowie nazywają się czyśćcami, a złodzieje; którzy z obawy więzienia tam się chronią, dają przez to dowód, najobrzydliwszego gustu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.