Tajemnice stolicy świata/Tom I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Gospoda.

Od czasu opowiedzianego wypadku upłynęło kilka tygodni. Nastąpiła zima, a z nią burze i deszcze, niebo zakryły tak gęste siwe chmury, jakby lazurowy błękit nie miał już nigdy zajaśnieć nad ziemią, zaległą niby w śnie głębokim lub w ciężkiéj żałobie.
Rzecz to dawno doświadczona, że tak nieprzyjazne usposobienie przyrody udziela się umysłowi ludzkiemu, a najczęściej wtedy, gdy jakąś strunę duszy drżąco wzrusza żałoba; akkord, który z tego powodu brzmi wewnątrz, bywa smutny, bolesny.
Takim bolesnym akkordem brzmiała właśnie silna i piękna dusza Eberharda, — stał on w swojéj pracowni, — pióro wypadło mu z ręki — zamyślony patrzał przed siebie — występowały przed nim głęboko przejmujące obrazy — widział straconą swoją córkę w ubóztwie i nędzy — słyszał jak narzekającym głosem przywołuje matkę i ojca — widział pokusę, obłudny zwodniczy grzech do niéj się czołgający i wskazujący uciechy życia.
— Chodź, pójdź za mną, wabił, dla czego wzdragasz się, dla czego łzy lejesz? Jesteś piękną, do ciebie nalży świat, jeżeli za mną pójdziesz! Odwracasz się? Czyliż chcesz zginąć w ubóztwie i nędzy? Czy chcesz żyć w niedostatku i smutku, kiedy wszyscy używają? Życie jest tak krótkie, nie pogardzaj niém, nie zaniedbuj go!
Eberhard widział w duszy, jak jego córka słuchała — widział jak przyjmowała poszepty grzechu, który obładowany złotem i jedwabiem, przymilając się zbliżał się do niéj — jak błyszczącym wzrokiem patrzała na przepych i szał — jak z uśmiechem kazała sobie opowiadać o wzniosłości użycia.
— Moje dziecię! zawołał pokonany marzeniem, moje dziecię — nie słuchaj — nie idź za nim!
Ale grzech kładł w ucho dziewczęcia ułudne słowa, wplatał fantastyczne kwiaty w jéj piękne włosy, wkładał kosztowną ozdobę na jéj szyję — a jego dziecię, jego — córka poszła za grzechem, — upadła, aby uniknąć nieszczęścia i nędzy, boleści i przekleństwa jéj osierociałego bytu, i rzuciła się w otchłań rozkoszy.
— Moje dziecię! zawołał Eberhard i zrozpaczony wyciągnął ręce — litości — łaski dla dziecka mojego!
— Zgubione! coś zawołało — oto przekleństwo, które odziedziczają tysiączne pokolenia.
I znikło marzenie jego duszy — Marcin wszedł do pokoju. Hrabia de Monte Vero wzniósł oczy w niebo, jakby się modlił za swoje dziecko! Wreszcie obrócił się do swojego wiernego towarzysza.
— Cóż tam Marcinie? spytał wzruszonym głosem.
— Dzisiaj jest dzień, w którym pan Eberhard miał się tam w gospodzie zejść z Furschem.
— A czy znasz człowieka, który ci to przyobiecał?
— I tak i nie, panie, z niejakiém zakłopotaniem powiedział Marcin — on się nazywa Dolmann, — służył w jednéj kompanii zemną. Nie wiele dobrego o nim powiedzieć można!
— Ale myślisz że dotrzyma słowa?
— Mógłbym na to przysiądz!
— Więc skoro noc zapadnie, pójdziemy do téj odległéj gospody; przynieś mi odzież, w którą się zwykle ubieram na takie wycieczki. Gdy Marcin wyszedł, dodał: Daj Boże, aby i ta wycieczka nie była nadaremną!
Już się ściemniało — wiatr wiał ponuro i przynosił z sobą krople deszczu i płatki śniegu — ludzie na ulicach okrywali się mocniej płaszczami i śpieszyli jak można najprędzéj do domów. Uszykowani po rogach dorożkarze gorliwie rozmawiali z flaszkami pełnemi dobroczynnego rumu, i silnie bili ramionami po bokach, aż się rozlegało — a dzieci pani Furschowéj szczękając zębami, jednotonnym głosem wołały na wszystkich mostach.
Takiego to ciemnego i burzliwego wieczoru, po jednej z odległych ulic stolicy, należącej do cyrkułu ubogich, szło prędko dwóch ludzi do bram miasta, zdążając na przedmieścia, a potém na otwarte pole, — śpieszyli się, bo już straż zaczęła zajmować nocne stanowiska, a chcieli uniknąć jéj wzroku. Obaj byli słuszni i silnie zbudowani, obaj w biednej odzieży, któréj nawet uczciwy robotnik nosić się wstydzi.
— Otóż byliśmy na placu szubienicy, powiedział jeden, mający stary, śpiczasty kapelusz kalabryjski na głowie, który teraz gdy się zbliżył do znanej sobie okolicy, nieco z twarzy zsunął, tak, że można było widzieć jego ciemne, krzaczystemi brwiami ocienione oczy i gęstą czarną brodę, zapełniającą prawie całą twarz.
— Oho! teraz się on nazywa placem cmentarnym — tam na rogu napisano to biało na niebieskiém! utrzymywał drugi, którego nietylko ochrypły głos, ale i nabrzmiała twarz świadczyły o namiętném używaniu wódki. Noc będzie przeklęcie zimna, Dolmannie, nadchodzą złe dla nas czasy!
— Ach! co tam zimno, umiesz przecię sobie radzić, doktorze; tam pod Białym Niedźwiedziem można się dzielnie rozgrzać, a potém to już jakoś ujdzie!
— Tak, jeżeli za lekarstwo zapłacić można. Ale majster Leopold skąpy jak prowizor, a jego niedołęga Rulf jeszcze bardziéj, i kredytować nie obcą, słowem wszystko idzie coraz gorzéj!
— Musi się znowu stać coś nadzwyczajnego, abyście mogli wyjść na jakiś czas na czysto, jak Fursch przed trzema miesiącami — to mi dopiero był wziątek!
— Znowu mu depcą po piętach!
— On śmiały i nic się nie obawia, od tygodnia siedzi co wieczór spokojnie pod Białym Niedźwiedziem. Pierwszych co się do niego zbliżą za nadto, wydaje — a nie poznać tego po tym łotrze, mniemał Dolmann, ma on w tém jakąś tajemnicę, jakąś sztukę — mnie się zdaje, że ten łysy psuje mi rzemiosło i trzyma z dusicielami!
— Więcéj wrzeszczysz niż warto! Wiem tylko, że dusiłeś psy!
— Już mi to rzemiosło sprzykrzyło się, stryczek rzuciłem katowi pod nogi!
— Twojemu bratu? on ci przecięż dosyć daje!
— Nie nadaremnie — ale cicho! Z tobą trzeba być ostrożnym; gdy się napijesz, to zradziłbyś własnego ojca! Ty jeszcze tanim kosztem wówczas z tego wyszedłeś: pięć lat aresztu, a on umarł z pokrzywdzenia! Połowa jak zawsze była twoja! Kiedy ja co złapię, kiedy co chwycę, to już pewno nie wypuszczę!
— Z butelką i ja równie postępuję! zaśmiał się drugi, którego Dolmann nazwał pierwéj Doktorem, ale śmiech jego był tak odrażający i wymuszony, jakby nim chciał przygłuszyć słowa, które Dolmann poprzednio wymówił.
Domy były coraz mniejsze i biedniejsze — zabrakło latarń na ulicach — po za rogatkami głęboka zimowa ciemność zaległa drogę, a w miejscu latarń stały po obu stronach drogi w regularnéj odległości szeroko-gałęziste drzewa.
Obaj ludzie, którzy dopóki to uchodziło, bezpieczne miejsce zwierzyńca i jego zakładów zajmowali jako najtańszą nocną kwaterę, razem z przeszło stu innéj hołoty, w liczbie ktôréj, jak późniéj obaczymy, znajdowały się i kobiety różnego wieku, przybyli nakoniec na szeroką boczną drogę, otoczoną wysokiemi topolami, ciągnącą się z téj polnéj drogi aż do zwierzyńca. Ta piaszczysta, pusta droga bez domów, nazywała się topolową aleą. Nie była jednak niezupełnie zabudowana, ponieważ niedaleko wznosiły się jakieś budynki, a w dali całkiem odosobniona i opuszczona stała oberża, czyli gospoda Pod Białym Niedźwiedziem, czyli tak zwany przeprząg, ale ten tytuł umieszczony był tylko dla pozoru, bo nikt tam nie przeprzęgał koni, ani też spoczywał, lecz przebywali tam tylko najbardziej osławieni i najniebezpieczniejsi ludzie, pomiędzy którymi żaden furman, żaden wieśniak lub rzemieślniczek, jeżeli posiadał jakie kilka groszy, nie mógł być pewien swojego życia.
Gdy dwaj ludzie zawrócili w topolową aleę, burza zawyła złowrogo pomiędzy drzewami, i cisnęła na nich ostatniemi wyschłemi liśćmi.
— To będzie kosztowało przynajmniéj półkwaterek! oświadczył Doktor i wsunął głowę całkiem między barki i swój podarty letni surdut, a ręce wsunął w kieszenie i tak się mocno otulił.
Wiatr przyniósł z miasta odgłos wieżowych zegarów, które zapowiedziały jedenastą godzinę.
— Majster Leopold powinien tu kazać wybrukować, przeklęcie źle chodzić po tym piasku, mruczał Dolmann. Cicho! — zdaje mi się, że tam jakiś człowiek przeszedł?
— Zdaje mi się, że dwóch, odparł Doktor: to zapewne znajomi.
Teraz widziano już wyraźnie gospodę leżącą po prawéj stronie drogi. Był to nizki, wybielony budynek, o na wpół zapadłym dachu, z małemi zielonemi szybami w oknach, które przy słońcu świeciły wszystkiemi kolorami tęczy, i z wejściem nieco koślawém, bo próg po jednéj stronie przez zgniliznę nieco ucierpiał. Po obu stronach drzwi na słupach wisiał stary szyld, na którym ten tylko jeszcze poznać mógł białego niedźwiedzia, kto wiedział, że to ma być niedźwiedź. W tyle domu stała także stara zapadła szopa. Przed Białym Niedźwiedziem niebyło żadnéj latarni, ani jakiegoś innego znaku zapraszającego wieczorem i w nocy, chociaż goście byli to sami nocni ptaszkowie. Gospodarz, którego powszechnie zwano majstrem Leopoldem i który zajmował się rozległym interesem przechowywacza, wiedział, że mimo tego i tak trafią oni do jego szynku.
W skutek panującéj w koło ciemności, którą tylko przerywało jedno mgliste światełko padające z okna gospody na drogę, idąca naprzeciw obu włóczęgom postać, przez to że niosła wielką wiązkę, mogła się im wydać w ciemności jak dwóch ludzi; poznali ją dopiero teraz, gdy chrypieć i gniewać się poczęła.
— Oho, to sam majster Leopold? powiedział Dolmann; zkąd on tak późno przychodzi? On przecięż niechętnie pozostawia gospodarstwo temu niedołędze Rulfowi — musiał znowu zrobić dobry interes — jak on się wlecze!
— Dobry wieczór, majstrze Leopoldzie! zawołał Doktor zdejmując czapkę i przemawiając w sposób świadczący o niejakiém ukształceniu — kto chce z paczką wejść pod Białego Niedźwiedzia, musi opłacać cło — tylko półkwaterek na kredkę!
To mówiąc, nabrzmiały Doktor, który na prawdę uczył się kiedyś, ale przez nałóg pijaństwa stopniami coraz niżéj spadał, stanął przed nizkiemi drzwiami, które prawie całkiem zasłonił, a nawet nad które jeszcze o kilka cali wystawał. Stary niby wcale na niego nie zważał, ale przystąpił do Dolmanna i przez rysę w staréj firance zajrzał do szynkowéj izby.
— Powietrze czyste — tam siedzi Fursch! rzekł Dolmann.
— Właśnie jego mi dzisiaj potrzeba — przyszedł w samą porę, powiedział majster Leopold, człowieczek chudziutki. Ustąpcie!
— Coś w złym jesteście humorze — i sam z takim wielkim ciężarem! i próbując ujął za wielką wiązkę.
— Trzymaj-no palce przy sobie — że też wszędzie nos wetknąć musisz! zawołał majster Leopold i wytrzeszczył wielkie oczy — potém wszedł do sieni i prędko otworzył drzwi do izby szynkowéj, wrzuciwszy pierwéj wiązkę do ubocznéj komórki, którą zamknął.
Zaduch i wilgotna para cuchnęły na niego i dwóch wchodzących za nim ludzi — ale wszyscy trzéj widać byli do tego przyzwyczajeni.
W nizkiéj zadymionéj izbie było tylko dwóch gości. Jeden z nich, którego z zewnątrz można było widzieć przez szparę w firankach, i którego Dolmann nazwał Furschem, siedział zamyślony za grubo wyciosanym stołem — przed nim stał kielich wódki i talerz z resztkami kiełbasek.
Człowiek ten nie wyglądał na wysokiego, można go było nawet nazwać wątłym. Miał na sobie ciemno-żółty pluszowy surdut, ciemną do saméj góry, zapiętą kamizelkę, a na stole przed nim leżał stary, siwy kapelusz. Twarz jego wyrażała coś o nic niedbającego, niebezpiecznego, a jednak był to równie śmiały jak straszliwy zbrodniarz, którego obwiniano o liczne ostatniemi czasy popełniane morderstwa, i dla tego wszędzie szukano.
Dowiemy się późniéj historyi jego dzikiego życia.
Jego wysokie czoło łączy się z łysém miejscem głowy; rzadki, cienki wąs, który on mimo to gładzi i kręci, jest prawie siwawy, i razem z chudém żółtawém licem przekonywa, że Fursch musi być słabowity i niesilny — tylko siwe niespokojne oczy, często z pode łba patrzące, wskazują uważnemu dostrzegaczowi, że nie jest tak bez troski jak się zdaje.
Drugi gość Białego Niedźwiedzia siedział oddalony od Furscha, przy innym stoliku w kącie szynkowni. Miał na głowie brudno-białą czapkę[1], jakie zwykle noszą gimnastycy, którą zapewne znalazł na poblizkim placu gimnastyki, albo w chwilowym braku lepszych przedmiotów zaszczycił przywłaszczeniem sobie.
Był jeszcze młody, ale na twarzy już miał wyrytą cechę złoczyńcy — w głęboko zapadłych, nieco zaczerwienionych oczach z czyhającém spojrzeniem miał coś złowrogiego, a strzępiasty, ciemno-rudy wąs i broda jeszcze bardziéj podwyższały to wrażenie i nadały mu nazwę „Rudego Dzika.“ Umiał on także, gdy służył w kassowości uchodzić za dżentelmana, i mówił płynnie, co go czyniło zdolnym na „przypę,“ to jest na takiego, który umie zwabić do siebie ofiarę i sobie ją zapewnić. W téj chwili ubiór rudego był nieco w nieporządku, bo brudno-biała czapka, tudzież brudno-żółty nankinowy surducik nie uchodziły przy tak późnéj porze roku, a pełne dziur i pęknięć bóty także się niczém nie zalecały. Rudy Dzik, podobnie jak Fursch czekali na niedaleką już sposobność do stanowczego czynu, a późniéj pragnęli znowu połączyć się z chwytaczami wieśniaków; dzisiaj byłby dla tego cechu zupełnie niewłaściwym — ale „dobre przychodzi w nocy, a interes to pułapka na myszy,“ mawiał z upodobaniem Rudy Dzik — „wupp! już masz jednego“ — tém się w téj chwili pocieszał.
Zanim obaczymy, co zaszło téj nocy pod Białym Niedźwiedziem, spojrzyjmy na osobę, która prawie niewidzialna siedziała w zadymionéj szynkowni. Jest to niedołęga Rulf, prawa ręka majstra Leopolda.
Rulf jest blizko trzydziestoletni mężczyzna; mały, bardzo krępy, z olbrzymiemi rękami i nogami. Chociaż z pozoru wygląda na kretyna, nie jest on bynajmniéj niedołężnym, ale jako głucho-niemy jest niejako zacofany, i dla tego dla starego szachraja Leopolda nieoszacowany. Bo oprócz tego, że wiecznie milczy, posiada niezmierną siłę, co jest niezmiernie ważną rzeczą dla starego i słabego właściciela gospody. Zkąd on go wziął, nikomu niewiadomo.
Rulf siedzi wiecznie za stołem szynkowym, ustawionym w głębi izby pomiędzy szafą z butelkami i drzwiami, ułatwiającemi wyjście na dwór a ztamtąd na otwarte pole. Głowa jego i część szerokich barków wystają po nad stołem, a podnosi wtedy tylko, wyciągając olbrzymią rękę do odebrania pieniędzy, gdy jaki gość da mu do zrozumienia znakiem, co chce mieć. Rulf tém łatwiéj rozumie takie znaki, że wybór tam między jadłem a napojem niewielki! Chleb, kiełbaski, kilka flaszek z arakiem, wódką i piwem, oto jego sklep. Ma twarz pełną, lecz niezarosłą, oczy zwykle bez wyrazu, ale gdy się gniewa, nabiegają krwią i świecą dziko jak u zwierzęcia.
Gdy się drzwi otworzyły i majster Leopold wszedł z dwoma ludźmi, zachmurzyła się nieznacznie twarz jego; nie cierpiał on starego Leopolda, ale nie śmiał mu tego okazać, bo z niego żył.
Gospodarz powiedział swoim gościom dobry wieczór, i szczególniéj skinął głową siedzącemu najbliżej niego Furschowi — obaj widocznie znali się już od dawna.
— Gdzieżeś dzisiaj odbywał swoje żniwo? zawołał Rudy Dzik; jużeś pewno ukrył je gdzie na boku?
Rudy Dzik znał miejscowość Białego Niedźwiedzia, co nie każdemu było wolno. Widział on składową izbę Leopolda i jego prywatny pokój, gdy przed niejakim czasem w lepszych okolicznościach spijał sam wino z Doktorem i innymi przyjaciółmi. 000000 Stary szachraj nic mu nie odpowiedział, lecz pozostawił Doktorowi i Dolmannowi, którzy usiedli obok Rudego Dzika oświadczenie mu, że jest w bardzo złym humorze. Zabrał Rulfowi zarobione grosze, zezowatym wzrokiem kontrolując obejrzał zapasy, a potém przysiadł się do Furscha, który tylko co do dna wypróżnił kieliszek.
— Szelma Kasztelan, zabrał mi całe pieniądze za gałgany! mruknął, a do prawdziwego połowu nigdy go użyć nie można! Miałbym pewien interes do zrobienia!
— Mieszasz wszystko razem, stary! odparł mrucząc człowiek z łysiną i siwémi oczami.
— Jest tu jakiś cudzoziemiec, okrutnie bogaty — przed niejakim czasem był tu niedaleko i rozdawał pieniądze i rzeczy. Pan Eberhard, nazywali go Dolmann i drugi — na nim możnaby coś zarobić!
— Eberhard? i Fursch ruszył ramionami.
— Dolmann go zna, a gdzie on mieszka, łatwo się dowiedzieć, on ma pieniądze.
Fursch nie odpowiedział.
— Oho! ty masz dobry węch! utrzymywał przechowywacz, który za pomocą Furscha chciał zrobić dobry interes i nie nadaremnie zauważył szczodrobliwość Eberharda — zapewne tam znowu zakopałeś na Koźléj łące kilka bankocetli?
— Milcz stary, albo...
W téj chwili otworzono drzwi do szynkowni — suchy Leopold mniemał, że spadnie ze stołka, gdy postrzegł wchodzącego — szybko i skrycie pochylił się do Furscha i rzekł mu:
— To on — to Eberhard!
Fursch spojrzał z dołu na słusznego mężczyznę, w ciemno-siwym surducie z ciemno-blond brodą i w kalabryjskim kapeluszu, który w towarzystwie jeszcze potężniéj wyglądającego człowieka, krótko i ostro powiedział: dobry wieczór. Fursch wzrokiem znawcy obejrzał obu i wnet poznał, że obaj a szczególniéj pierwszy, niewłaściwie mieli na sobie taki ubiór — miał pod tym względem wprawne oko.
Trzéj ludzie przy stoliku w kącie również obrócili się w stronę wchodzących, a gdy Doktor przypominał majstrowi Leopoldowi o obiecanym półkwaterku, tymczasem Dolmann, nie wstając, przywitał zbliżającego się Marcina.
— Chodźcie tu, zawołał, stary musi kazać coś przynieść, kiedy się tacy goście zjawiają!
Marcin podał Dolmannowi rękę i siadł przy nim za stołem, Eberhard uczynił to samo. Skinął na majstra Leopolda i kazał mu podać rumu i szklanki.
Na zapytanie usłużnego czatującego starca, wiele pan sobie życzy? dały się słyszeć słowa:
— Całą butelkę! które wywołały silny oklask zadowolenia.
Gdy niedołężny Rulf na znak Leopolda przyniósł czego żądano, Eberhard powiódł wzrokiem po izbie. Następnie wstał, a gdy Doktor i Rudy Dzik pili za jego zdrowie i coraz głośniéj gwarzyli, zapłacił gospodarzowi według żądania, białego talara. Leopoldowi oczy zabłysły, gdy dostrzegł, że ten szczególniejszy gość ma jeszcze przy sobie napełniony worek; zrobił więc tak uległą i pokorną minę, iż można było mniemać, że się ma do czynienia z najuczciwszą duszą w świecie. Daleko gorzéj i niebezpiecznej wyglądał Dolmann, który z przyjaciółmi wesoło rum zapijał.
Gdy Eberhard wrócił do stołu w kącie, Marcin w stosownej chwili poszepnął mu:
— Tam siedzi Fursch — Dolmann nas nie zawiódł!
Eberhard ostrożnie i obojętnie spojrzał na wskazanego, który nawzajem również nie spuszczał go z oka, bo widział pieniądze na szynkowym stole — a stary Leopold korzystając ze sposobności, gdy własnoręcznie na nowo napełniał próżną szklankę Furscha, zwrócił jeszcze raz jego uwagę na nieznajomego.
Eberhard wdał się w rozmowę przy stole w kącie i udawał, że nie zważa na majstra Leopolda i na Furscha, a mimo tego przyglądał się byłemu kanceliście, który mu nakoniec miał udzielić wiadomości o jego dziecku, z niespokojnością, którą tylko dzielny jego charakter pokryć umiał.
— Raz mu idzie dobrze, drugi raz źle — mówił Dolmann, wskazując na Rudego Dzika, który czekał tylko korzystnéj chwili, aby zażądać kart od Leopolda i zrabować nowych gości, którzy jak się zdawało, mieli pieniądze w kieszeni, a tymczasem przepijał do Dolmanna.
— Teraz idzie mu równie źle jak i mnie! powiedział doktor śmiejąc się swoim przepiłym basem.
— Jakież rzemiosło prowadzicie? spytał Eberhard Rudego Dzika.
— Rzemiosło? Hm — krótko mówiąc mojém rzemiosłem jest dobra gęba, odpowiedział rudobrody, zdejmując czapkę i kładąc na boku.
— On jest wielbicielem! objawił Dolmann.
W téj chwili raptownie otworzyły się drzwi szynkowni i wpadł do niéj jakiś człowiek blady i bez czapki.
— Dzisiaj Razzia — nadchodzą! zawołał pozbawiony tchu — nietylko dla ostrzeżenia swoich towarzyszy, bo żaden z tych złoczyńców nigdy nie opuszcza drugiego, lecz i aby ostrzedz przechowywacza Leopolda. Za kwadrans będą niebieskie mundury! zmykajcie prędko!
Słowo Razzia wywarło dziwne wrażenie na gości Białego Niedźwiedzia, którzy znali je aż nadto dobrze.
Znaczyło, że stołeczna policya w nocy otoczy zwierzyniec, i ukrywających się w jego gęstwinie włóczęgów i złoczyńców pochwyta. Odbywanie takich razzia zwykle nakazywano tak niespodzianie i tajemnie, że zawsze najlepszém powodzeniem uwieńczone bywały, dopełniano na podejrzanych policyi okolicznych drogach i domach, tak że w takich razach gospoda pod Białym Niedźwiedziem zawsze cieszyła się niespodziewaną wizytą. Majster Leopold był bardzo ostrożny pod względem swojego przechowawczego interesu, a o swoich gości był spokojny, bo chodziło mu o to tylko, aby jedli, pili i płacili.
— Kasztelan! zawołał Rudy Dzik zrywając się, gdy ostrzegający w sam czas ukazał się we drzwiach. Przydomek Kasztelana otrzymał on dla tego, że jako były czeladnik ślusarski miał wyborne klucze i wytrychy, które już w nocnéj porze niejedne drzwi bez szmeru otworzyły — a zatém świat zbrodniczy, który można powiedzieć chętnie lubi malownicze nazwy, nadał mu miano Kasztelana! Późniéj poznamy go bliżéj, dzisiaj znikł on równie szybko jak przybył.
Rudy Dzik szybko czapkę na głowę nacisnął, wskoczył na stołek, a potém przewróciwszy butelkę na stole, aby tą drogą prędzéj dostać się do wyjścia. Leopold krzyczał, bo butelka rozbiła kilka szklanek, ale w téj chwili nikt na niego nie zważał — doktor — i Dolmann skoczyli również i uciekli, bo unikać musieli wszelkiego spotkania z policyą — gospodarz wpadł do przyległéj komórki, aby sprzątnąć wiązkę — nastąpiła nieodzowna przeszkoda i zamieszanie — tylko jeden gość stał bardzo spokojnie i pierwéj wypróżnił swoją szklankę, jakby mu się wcale nie śpieszyło. W następnym rozdziale obaczymy kto był tym gościem.





  1. Wszystkie prawie te osoby, tudzież ta i dalsze karczemki, są bez przesady, wiernie z natury narysowane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.