Tajemniczy wróg/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Mimo wszystko, zginiesz!

Mam zamiar opisać te wszystkie wypadki, które nie tylko całkowicie zmieniły mój los, ale dzięki swojej niesamowitości ułożyły się w tę dziwną historię, która tak bardzo wstrząsnęła opinią całej Warszawy.
Trzebaby właściwie zacząć od początku.
Byłem wówczas, co tu ukrywać, poprostu członkiem pewnej bandy włamywaczy. Dlaczego się tam znalazłem, później czytelnik się dowie. Spełniałem rozmaite drobne posługi i nigdy jeszcze nie miałem poważniejszej „roboty“.
Pewnego dnia wezwał mnie „szef“:
— Słuchaj, mały — rzekł — mam dla ciebie robotę. Sprawa jest ważna i można się na niej obłowić. Czy znasz barona Gerca?
Wiedziałem dobrze, o kogo chodzi, bo właściwie, kto w Warszawie nie znał barona Gerca?
Wszyscy wiedzieli, że jest to jeden z najbogatszych ludzi, że dorobił się podczas wojny olbrzymiego majątku i mieszkał w Alei Róż.
Skąpiec podobno, dziwak, rozszedł się z żoną a syna wygnał z domu — tak przynajmniej opisywały kiedyś gazety, gdy Gerc procesował się ze swoim wspólnikiem.
Skinąłem więc głową i słuchałem dalej.
— Dostaniesz list, który ci wszystko ułatwi. Nazywasz się Antoni Korski, jesteś siostrzeńcem prezesa Morowskiego i szukasz posady. Pochodzisz z dobrej rodziny, musisz się zachowywać spokojnie i elegancko, bo stary jest podejrzliwy, jak diabli.
Zapamiętasz dobrze rozkład mieszkania, a nawet w razie czego, postaraj się, pod jakimkolwiek pozorem dostać się tam jeszcze raz, żebyś mógł wszystko dokładnie spenetrować, bo od tego zależy cały nasz plan. Nic się nie bój — Morowski wyjechał za granicę, a list jest tak sfabrykowany, że najlepszy ekspert pisma nie rozezna.
Szef miał ten feler, że nie mówił dużo, a nigdy nic nie tłumaczył. Miałem zrobić to co mi kazano, a resztę widocznie mieli zrobić inni.
Tego samego dnia wybrałem się do Gerca. Pamiętam jak dziś, czerwcowe słońce prażyło niemiłosiernie, kiedy ubrany w ciemne wizytowe ubranie w sztywnym kołnierzyku, ogolony starannie stanąłem przed drzwiami pałacyku.
Nacisnąłem dzwonek.
Po długiej chwili usłyszałem kroki, potem odsuwanie jakichś rygli, czy zasówek i wreszcie drzwi uchyliły się lekko, a z poza łańcuchów rozległ się opryskliwy głos:
— Kto tam?
— Czy zastałem pana barona Gerca? — zapytałem.
— Pan baron nie przyjmuje nikogo!
— Mnie przyjmie napewno — odrzekłem spokojnie — przychodzę z polecenia prezesa Morowskiego. Oto list od niego.
List zniknął za drzwiami, drzwi zatrzasnęły się szybko i pozostałem sam na tarasie pałacyku.
— Trzeba poczekać — pomyślałem sobie.
Upłynęło kilka minut i nikt nie zjawił się z powrotem. Już począłem się obawiać, czy lokaj nie podarł wogóle listu nie wspominając o nim baronowi, aby w ten sposób najprędzej pozbyć się intruza, gdy znów rozległy się kroki i tym razem drzwi rozwarły się szeroko.
— Pan baron prosi!
Ledwie stłumiłem radosny wykrzyknik. Udało się!
Znalazłem się wewnątrz i służący zatrzasnął drzwi za mną.
Przyjrzałem mu się doskonale. Był to wysoki, atletycznie zbudowany drab, o ponurej twarzy. Gerc umyślnie chyba zgodził podobnego zbója, by czuć się bezpiecznie pod jego opieką.
Pozostawiłem w przedsionku kapelusz i w ślad za służącym podążyłem przez szereg z niebywałym przepychem urządzonych salonów. Pełno było tam kosztownych obrazów, cennych dywanów, drogich brązów i porcelany. Samo urządzenie pałacyku stanowiło już mały majątek. Ale te sprzęty, choć niezwykle piękne i dobrane ze smakiem, mało mnie obchodziły. Gdym mijał z luksusem urządzone pokoje, w mej głowie świdrowała uporczywa myśl, w którym z nich właśnie znajduje się słynna skrytka, o której szef mi wspomniał.
Obawiałem się jednak zbytnio rozglądać. Tym bardziej, że w tejże chwili lokaj przystanął przed drzwiami jednego z pokojów i uchylając portiery, powtórnie warknął:
— Pan baron prosi!
Wszedłem do obszernego gabinetu, urządzonego z takim samym przepychem. Zdobiły go ciężkie, rzeźbione, staroświeckie meble, a w głębi za biurkiem, w ogromnym fotelu dojrzałem jakąś skuloną postać. Choć na dworze czerwcowe słońce zalewało ulice, w gabinecie, dzięki opuszczonym ciemnym storom panował półmrok.
W skulonej tej, w pierwszej chwili niewyraźnej postaci, wnet poznałem barona Gerca.
Tak go sobie wyobrażałem i tak mi go opisano. Mały, chudy, zasuszony, sześćdziesięcioletni człowiek, o wygolonej i pomarszczonej twarzy, nieco do starej małpy podobny. Podobieństwo to jeszcze podkreślały wąskie, zaciśnięte usta, niespokojne, a podejrzliwie biegające, małe, szare oczki i wykrzywiający jego twarz jakiś złośliwy grymas. Chociaż dawno już minęło południe, ubrany był w czerwony, haftowany w dziwaczne wzory szlafrok, a łysą czaszkę zdobiła taka sama czapeczka. Sprawiał zaiste niesamowite wrażenie.
— Co za karykatura! — pomyślałem. — Tylko z tym, na pozór komicznym jegomościem trzeba się mieć dobrze na baczności! Podobno dziad jest niesłychanie chytry i podstępny.
Małe oczki Gerca przez chwilę świdrowały mnie uważnie. Wreszcie, gdy widocznie doszedł do przekonania, że dość mi się przyjrzał, zapytał skrzeczącym głosem:
— Pan Antoni Korski?
— Tak jest, panie baronie! — zgiąłem się w ukłonie, przyjmując na siebie postać skromnego młodzieńca, onieśmielonego widokiem takiego potentata.
— Niech pan siada! — wskazał krzesło po drugiej stronie biurka, a gdy zająłem miejsce, jego niespokojny wzrok znów wpił się we mnie. — Więc to pański wuj, prezes Morowski przysyła pana do mnie?
— Tak, panie baronie! List...
— Hm... list... — warknął i wtem w jego oczach przemknął nieufny cień. — List... Ale, czemu wuj pański nie wspominał mi wcale, że ma pan przybyć do Warszawy i zgłosić się do mnie?
Byłem przygotowany na to pytanie.
— Stało się tak, panie baronie — odrzekłem śmiało — gdyż przyjechałem do Warszawy niespodziewanie, prawie w chwili, gdy wuj udawał się na dworzec. Nie miał więc czasu osobiście powiadomić pana barona. Nadmienił tylko, że jego list powinien całkowicie wystarczyć.
— No... tak... tak... — bąknął piskliwe stary, a jego chytre oczki, znów szybko obiegły całą moją postać.
W gabinecie zaległa cisza. Milczałem, nie śmiąc jej przerwać i myśląc, czym go już dostatecznie przekonał. Wtem zauważyłem rzecz niezwykłą. Z twarzy Gerca znikł grymas, zastępujący uśmiech i z ironicznie wykrzywionej stała się straszliwa. Zarysował się na niej gniew, połączony z przerażeniem.
— A łajdaku! — wrzasnął, zrywając się z fotela, a jego długie, kościste palce pochwyciły jakiś przedmiot, leżący na biurku.
Zdrętwiałem. Przedmiotem tym był rewolwer.
— Tam do licha! — szepnąłem, również zrywając się z miejsca.
Na czoło wystąpił mi zimny pot. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że stary czart domyślił się podstępu, spostrzegł jakąś nieuchwytną pomyłkę, popełnioną w liście przez „szefa“ i teraz zamierza ze mną skończyć.
Nie zwracając uwagi na wycelowaną lufę browninga, już chciałem rzucić się do ucieczki, aby w jakikolwiek sposób wydostać się z przeklętego domu, gdy wtem z tyłu za szyję pochwyciła mnie jakaś potworna dłoń z taką siłą, że poczułem się unieruchomiony.
— Wszystko stracone! — przemknęła w mej głowie rozpaczliwa myśl — dałem się złapać w pułapkę, jak idiota.
Szarpnąłem się gwałtownie, ale nie wiem, czy prędko wydostałbym się z tego potwornego uścisku, gdyby nie zabrzmiał wesoły już teraz, spokojny, choć skrzekliwy głos Gerca.
— Puść go, Dżoko! To przyjaciel! Właściwie, to ty mnie tak przestraszyłeś, bestio przebrzydła!
Uścisk zwolnił się natychmiast, byłem wolny. Obejrzałem się — i znów mimowolnie odskoczyłem o kilka kroków. Za mną stała olbrzymia małpa, szympans wielkości człowieka. To on przed chwilą jeszcze tak potężnie ściskał mnie za szyję, a teraz choć miał opuszczone łapy, przyglądał mi się złymi i okrutnymi ślepiami, jakby rozczarowany, że mu odebrano upragnioną zdobycz.
— Ależ to potwór! — zawołałem, nie mogąc zapanować pod przestrachem i nic nie rozumiejąc z tej całej sceny.
Twarz Gerca tymczasem wypogodziła się całkowicie, rzucił browning niedbale na biurko.
— Hi... hi... nie potwór — zachichotał — a mój najlepszy przyjaciel, mój kochany Dżoko... Jedyne stworzenie, które mnie miłuje całą swą małpią duszą. Prawda, Dżokuś? — zapytał szympansa, który w odpowiedzi wyszczerzył zęby, niczym w przyjacielskim uśmiechu.
Ochłonąłem z przestrachu. Zaszło jakieś nieporozumienie i nie we mnie Gerc wycelował browning.
Uspokojony całkowicie, teraz, kiedy patrzyłem na Gerca i małpę, stojących obok i wdzięczących się do siebie, o mało nie roześmiałem się na głos. Byli jak rodzeni bracia do siebie podobni i gdyby ubrano szympansa w szlafrok i czerwoną czapeczkę, z trudem udałoby się ustalić, kto z nich jest baronem, a kto jego małpą. Przepraszam, małpa miała w swych ślepiach wyraz daleko złośliwszy i okrutniejszy, no i musiała być znacznie silniejsza od starego dziwaka.
— Ależ, nastraszyliśmy pana! — skrzeczał Gerc, głaszcząc z rozczuleniem szympansa po łbie! Hi... hi... Nastraszyliśmy i musimy go za to przeprosić. Dżoko! Ty właściwie wszystkiemu jesteś winien... Zakradłeś się po cichu do gabinetu, a ja myślałem, że to ktoś obcy; taki wciąż jestem zdenerwowany... i chwyciłem za rewolwer... Pan zerwał się z miejsca i chciał uciekać, a Dżoko, sądząc, że to mój wróg, złapał pana za szyję... Hi... hi... Nadzwyczajna historia... Przeproś pana, Dżoko... Paskudnieś go dusił...
Dżoko, jakby rozumiejąc wszystko, co mówił Gerc do niego, wyciągnął w moją stronę swe potworne łapsko, a ja tłumiąc wstręt, rad nie rad, chcąc zaskarbić łaski barona, lekko musnąłem palcami kończynę ohydnej małpy.
— No tak, — oświadczył Gerc, szczerze ucieszony z tego rzekomego dowodu sympatii dla Dżoka. — Jużeście się zaprzyjaźnili. A teraz, Dżoko, wędruj na swoją kanapę i nie przeszkadzaj nam. Muszę poważnie pomówić z panem.
Szympans posłusznie odszedł w głąb pokoju, zbliżył się do szerokiej otomany i rozwalił się na niej, niczym człowiek, spragniony spoczynku.
— Bru r... u... uf! — sapnął.
Wszystko rozumiałem. Lecz czegóż mógł tak się lękać Gerc, że byle szelest wyprowadzał go z równowagi? Wszak nie przewidywał z naszej strony zasadzki i nie miał najlżejszych podejrzeń, co do mojego planu.
Medytowałem, jakby go sprytnie wybadać. On tymczasem, rzuciwszy raz jeszcze miłosne spojrzenie na swą ukochaną małpę, zbliżył się do drzwi, zajrzał, jakby sprawdzając, czy ktoś nie podsłuchuje, zamknął je starannie, potem podszedłszy do mnie, dał mi znak, abym zajął miejsce z powrotem.
— Pański wuj — począł przyciszonym głosem, wskazując na sfałszowany list i powracając do przerwanej rozmowy — skierował pana do mnie, gdyż jest pan bez posady i pragnie znaleźć jakieś zajęcie.
Skinąłem głową.
— Takie zajęcie mógłbym ci dać natychmiast. Nawet bardzo dobrze płatne... Wiesz u kogo... U mnie, młody przyjacielu! Tylko...
— Tylko?
— Czy nie lękasz się niebezpieczeństwa?
— Nie! — zaprzeczyłem energicznie, czując, że zbliża się rozwiązanie zagadki.
Uważnie patrzyłem na twarz Gerca. Na łysej czaszce przekrzywiła się czerwona czapeczka, a zwisający z niej feston zabawnie uderzał go po uchu. Ale na twarzy tej zarysował się znów taki lęk, że nie sprawiało to nawet komicznego wrażenia.
— Nie lękasz się? — szepnął. — Spodziewałem się tego! Wszak obiecał mi twój wuj, że przyślę mi zaufanego człowieka, tylko nie wiedziałem, że ciebie wybierze... Inaczej, nie wpuściłbym cię do pałacyku, bo wszędzie przeczuwam wrogów... Ale, do ciebie mam zaufanie... Wyglądasz poczciwie i jesteś siostrzeńcem mego najlepszego przyjaciela! A jednak, powtarzam, zastanów się dobrze... Łatwo możesz zginąć wraz ze mną... Widzisz, do czego mnie doprowadzili! Za najlżejszym skrzypnięciem podłogi chwytam za broń...
— Czegoż właściwie tak lęka się pan baron? — wypaliłem, chcąc przyśpieszyć wyjaśnienia.
— Chcą mnie zamordować! — posłyszałem odpowiedź.
— Zamordować?
— Nie wydaje ci się to możliwe? I ja z początku temu nie wierzyłem... Bo, oni przedtem postępowali podstępniej i oględniej... To niespodziewanie w moim pokoju wybuchał pożar, to obrywał się ciężki obraz nad kanapą, na której miałem zwyczaj sypiać. Sądziłem, że to tylko przypadki. Póki nie dostałem ostrzeżenia...
Nerwowo sięgał ręką do kieszeni szlafroka. Wyjął stamtąd zmiętą kartkę i wyciągnął w moją stronę.
— Czytaj! Znalazłem ją przed paru dniami na biurku. Nikt nie wie, jak się dostała.
Wziąłem do ręki kartkę, wypełnioną maszynowym pismem. Znajdowało się na niej zaledwie słów kilka. Przeczytałem:
„Mimo wszystko zginiesz!“
— Mimo wszystko zginiesz! — powtórzył Gerc. — Widzisz chyba teraz, że to nie żarty. Bo oni dotarli tu... Są tutaj, w tym domu...
— W tym domu?
— Tak! — uścisnął mocno kościstymi palcami moje ramię. — Wiesz, co było dzisiejszej nocy? Zbudziło mnie jakby lekkie chrobotanie do drzwi mej sypialni i warczenie Dżoka... A wtedy z za drzwi dobiegł mnie cichy głos: „W tych dniach zginiesz na pewno!“
— Niebywałe! — zawołałem do najwyższego stopnia zaintrygowany. — Wcale się nie dziwię, że tak podniecony jest pan baron! Ale przecież pałacyk jest znakomicie strzeżony, a lokaj — wspomniałem atletycznie zbudowanego draba — nie wpuszcza tu nikogo?
— A jednak kartka... Ów głos... Wrogowie niekoniecznie musieli przybyć z zewnątrz...
— Niekoniecznie musieli przybyć z zewnątrz? — powtórzyłem. — Więc pan baron przypuszcza, że ukrywają się wśród domowników?
— Nie wiem... Nie wiem... Mieszkam właściwie tylko z pasierbicą... Ale ona mnie nienawidzi... I do Jana, tego lokaja, nie mam zaufania. Nie wiem, zresztą — raptem przerwał, jakby rozważając, że i tak za wiele mi powiedział. — Nie wiem... Tylu mam wrogów... To właśnie twoja rola będzie nie tylko osłaniać, ale i ustalić, czyja ręka kieruje tymi wszystkimi zamachami...
Wyczułem, że z jakichś względów krępuje się obecnie powiedzieć więcej. Nie nalegałem.
— O ile więc cię to wszystko nie przeraża — zakończył — sprowadź się natychmiast do mnie, a zobaczymy... Och! — zawołał z gniewem. — Jakże będę szczęśliwy, gdy pochwycimy tych łajdaków!
— Postaram się uczynić, co tylko będzie w mojej mocy — zawołałem — i nie przeraża mnie żadne niebezpieczeństwo!
Istotnie byłem całkowicie szczery, gdyż plan mój dawał się doskonale pogodzić z rolą jego obrońcy i detektywa.
— Może pan baron być pewny, że nie ulęknę się tych łotrów! — raz jeszcze gorąco zapewniłem.
Gdy w kilka minut później opuszczałem pałacyk, ustaliwszy z Gercem, że tegoż dnia wieczorem do niego się sprowadzę, mimowoli uważnie rozglądałem się dokoła. Mroczne komnaty, pełne rozmaitych nisz i zakamarków, sprawiały niesamowite wrażenie. Wydawało mi się, również, że po ponurej twarzy lokaja Jana przemknął grymas niezadowolenia, gdy z ust barona posłyszał, że ma dla mnie przygotować pokój.
— Czyżby on? Czemuż się tak skrzywił? Przeszkadza mu moja obecność?
— Przed wieczorem tutaj będę! — rzekłem na pożegnanie.
Schodziłem z tarasu, gdy nagle stanąłem jak wryty. Naprzeciwko mnie szła szybkim krokiem smukła, wysoka blondynka o złocistym odcieniu włosów, ubrana skromnie, ale bardzo gustownie. Minęła mnie, a w jej cudnych, fiołkowych oczach wyczytałem zapytanie:
— Kto jesteś? Jakim sposobem wracasz stamtąd?
Wyjęła z torebki klucze i nie śpiesząc się, otworzyła te same drzwi, które przed chwilą zamknęły się za mną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.