Tajemniczy wróg/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
TAJEMNICZY
WRÓG
Powieść kryminalna
KSIĘGARNIA POPULARNA W WARSZAWIE


Druk. P. Brzeziński, Warszawa, tel 11-72-95.







ROZDZIAŁ I.
Mimo wszystko, zginiesz!

Mam zamiar opisać te wszystkie wypadki, które nie tylko całkowicie zmieniły mój los, ale dzięki swojej niesamowitości ułożyły się w tę dziwną historię, która tak bardzo wstrząsnęła opinią całej Warszawy.
Trzebaby właściwie zacząć od początku.
Byłem wówczas, co tu ukrywać, poprostu członkiem pewnej bandy włamywaczy. Dlaczego się tam znalazłem, później czytelnik się dowie. Spełniałem rozmaite drobne posługi i nigdy jeszcze nie miałem poważniejszej „roboty“.
Pewnego dnia wezwał mnie „szef“:
— Słuchaj, mały — rzekł — mam dla ciebie robotę. Sprawa jest ważna i można się na niej obłowić. Czy znasz barona Gerca?
Wiedziałem dobrze, o kogo chodzi, bo właściwie, kto w Warszawie nie znał barona Gerca?
Wszyscy wiedzieli, że jest to jeden z najbogatszych ludzi, że dorobił się podczas wojny olbrzymiego majątku i mieszkał w Alei Róż.
Skąpiec podobno, dziwak, rozszedł się z żoną a syna wygnał z domu — tak przynajmniej opisywały kiedyś gazety, gdy Gerc procesował się ze swoim wspólnikiem.
Skinąłem więc głową i słuchałem dalej.
— Dostaniesz list, który ci wszystko ułatwi. Nazywasz się Antoni Korski, jesteś siostrzeńcem prezesa Morowskiego i szukasz posady. Pochodzisz z dobrej rodziny, musisz się zachowywać spokojnie i elegancko, bo stary jest podejrzliwy, jak diabli.
Zapamiętasz dobrze rozkład mieszkania, a nawet w razie czego, postaraj się, pod jakimkolwiek pozorem dostać się tam jeszcze raz, żebyś mógł wszystko dokładnie spenetrować, bo od tego zależy cały nasz plan. Nic się nie bój — Morowski wyjechał za granicę, a list jest tak sfabrykowany, że najlepszy ekspert pisma nie rozezna.
Szef miał ten feler, że nie mówił dużo, a nigdy nic nie tłumaczył. Miałem zrobić to co mi kazano, a resztę widocznie mieli zrobić inni.
Tego samego dnia wybrałem się do Gerca. Pamiętam jak dziś, czerwcowe słońce prażyło niemiłosiernie, kiedy ubrany w ciemne wizytowe ubranie w sztywnym kołnierzyku, ogolony starannie stanąłem przed drzwiami pałacyku.
Nacisnąłem dzwonek.
Po długiej chwili usłyszałem kroki, potem odsuwanie jakichś rygli, czy zasówek i wreszcie drzwi uchyliły się lekko, a z poza łańcuchów rozległ się opryskliwy głos:
— Kto tam?
— Czy zastałem pana barona Gerca? — zapytałem.
— Pan baron nie przyjmuje nikogo!
— Mnie przyjmie napewno — odrzekłem spokojnie — przychodzę z polecenia prezesa Morowskiego. Oto list od niego.
List zniknął za drzwiami, drzwi zatrzasnęły się szybko i pozostałem sam na tarasie pałacyku.
— Trzeba poczekać — pomyślałem sobie.
Upłynęło kilka minut i nikt nie zjawił się z powrotem. Już począłem się obawiać, czy lokaj nie podarł wogóle listu nie wspominając o nim baronowi, aby w ten sposób najprędzej pozbyć się intruza, gdy znów rozległy się kroki i tym razem drzwi rozwarły się szeroko.
— Pan baron prosi!
Ledwie stłumiłem radosny wykrzyknik. Udało się!
Znalazłem się wewnątrz i służący zatrzasnął drzwi za mną.
Przyjrzałem mu się doskonale. Był to wysoki, atletycznie zbudowany drab, o ponurej twarzy. Gerc umyślnie chyba zgodził podobnego zbója, by czuć się bezpiecznie pod jego opieką.
Pozostawiłem w przedsionku kapelusz i w ślad za służącym podążyłem przez szereg z niebywałym przepychem urządzonych salonów. Pełno było tam kosztownych obrazów, cennych dywanów, drogich brązów i porcelany. Samo urządzenie pałacyku stanowiło już mały majątek. Ale te sprzęty, choć niezwykle piękne i dobrane ze smakiem, mało mnie obchodziły. Gdym mijał z luksusem urządzone pokoje, w mej głowie świdrowała uporczywa myśl, w którym z nich właśnie znajduje się słynna skrytka, o której szef mi wspomniał.
Obawiałem się jednak zbytnio rozglądać. Tym bardziej, że w tejże chwili lokaj przystanął przed drzwiami jednego z pokojów i uchylając portiery, powtórnie warknął:
— Pan baron prosi!
Wszedłem do obszernego gabinetu, urządzonego z takim samym przepychem. Zdobiły go ciężkie, rzeźbione, staroświeckie meble, a w głębi za biurkiem, w ogromnym fotelu dojrzałem jakąś skuloną postać. Choć na dworze czerwcowe słońce zalewało ulice, w gabinecie, dzięki opuszczonym ciemnym storom panował półmrok.
W skulonej tej, w pierwszej chwili niewyraźnej postaci, wnet poznałem barona Gerca.
Tak go sobie wyobrażałem i tak mi go opisano. Mały, chudy, zasuszony, sześćdziesięcioletni człowiek, o wygolonej i pomarszczonej twarzy, nieco do starej małpy podobny. Podobieństwo to jeszcze podkreślały wąskie, zaciśnięte usta, niespokojne, a podejrzliwie biegające, małe, szare oczki i wykrzywiający jego twarz jakiś złośliwy grymas. Chociaż dawno już minęło południe, ubrany był w czerwony, haftowany w dziwaczne wzory szlafrok, a łysą czaszkę zdobiła taka sama czapeczka. Sprawiał zaiste niesamowite wrażenie.
— Co za karykatura! — pomyślałem. — Tylko z tym, na pozór komicznym jegomościem trzeba się mieć dobrze na baczności! Podobno dziad jest niesłychanie chytry i podstępny.
Małe oczki Gerca przez chwilę świdrowały mnie uważnie. Wreszcie, gdy widocznie doszedł do przekonania, że dość mi się przyjrzał, zapytał skrzeczącym głosem:
— Pan Antoni Korski?
— Tak jest, panie baronie! — zgiąłem się w ukłonie, przyjmując na siebie postać skromnego młodzieńca, onieśmielonego widokiem takiego potentata.
— Niech pan siada! — wskazał krzesło po drugiej stronie biurka, a gdy zająłem miejsce, jego niespokojny wzrok znów wpił się we mnie. — Więc to pański wuj, prezes Morowski przysyła pana do mnie?
— Tak, panie baronie! List...
— Hm... list... — warknął i wtem w jego oczach przemknął nieufny cień. — List... Ale, czemu wuj pański nie wspominał mi wcale, że ma pan przybyć do Warszawy i zgłosić się do mnie?
Byłem przygotowany na to pytanie.
— Stało się tak, panie baronie — odrzekłem śmiało — gdyż przyjechałem do Warszawy niespodziewanie, prawie w chwili, gdy wuj udawał się na dworzec. Nie miał więc czasu osobiście powiadomić pana barona. Nadmienił tylko, że jego list powinien całkowicie wystarczyć.
— No... tak... tak... — bąknął piskliwe stary, a jego chytre oczki, znów szybko obiegły całą moją postać.
W gabinecie zaległa cisza. Milczałem, nie śmiąc jej przerwać i myśląc, czym go już dostatecznie przekonał. Wtem zauważyłem rzecz niezwykłą. Z twarzy Gerca znikł grymas, zastępujący uśmiech i z ironicznie wykrzywionej stała się straszliwa. Zarysował się na niej gniew, połączony z przerażeniem.
— A łajdaku! — wrzasnął, zrywając się z fotela, a jego długie, kościste palce pochwyciły jakiś przedmiot, leżący na biurku.
Zdrętwiałem. Przedmiotem tym był rewolwer.
— Tam do licha! — szepnąłem, również zrywając się z miejsca.
Na czoło wystąpił mi zimny pot. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że stary czart domyślił się podstępu, spostrzegł jakąś nieuchwytną pomyłkę, popełnioną w liście przez „szefa“ i teraz zamierza ze mną skończyć.
Nie zwracając uwagi na wycelowaną lufę browninga, już chciałem rzucić się do ucieczki, aby w jakikolwiek sposób wydostać się z przeklętego domu, gdy wtem z tyłu za szyję pochwyciła mnie jakaś potworna dłoń z taką siłą, że poczułem się unieruchomiony.
— Wszystko stracone! — przemknęła w mej głowie rozpaczliwa myśl — dałem się złapać w pułapkę, jak idiota.
Szarpnąłem się gwałtownie, ale nie wiem, czy prędko wydostałbym się z tego potwornego uścisku, gdyby nie zabrzmiał wesoły już teraz, spokojny, choć skrzekliwy głos Gerca.
— Puść go, Dżoko! To przyjaciel! Właściwie, to ty mnie tak przestraszyłeś, bestio przebrzydła!
Uścisk zwolnił się natychmiast, byłem wolny. Obejrzałem się — i znów mimowolnie odskoczyłem o kilka kroków. Za mną stała olbrzymia małpa, szympans wielkości człowieka. To on przed chwilą jeszcze tak potężnie ściskał mnie za szyję, a teraz choć miał opuszczone łapy, przyglądał mi się złymi i okrutnymi ślepiami, jakby rozczarowany, że mu odebrano upragnioną zdobycz.
— Ależ to potwór! — zawołałem, nie mogąc zapanować pod przestrachem i nic nie rozumiejąc z tej całej sceny.
Twarz Gerca tymczasem wypogodziła się całkowicie, rzucił browning niedbale na biurko.
— Hi... hi... nie potwór — zachichotał — a mój najlepszy przyjaciel, mój kochany Dżoko... Jedyne stworzenie, które mnie miłuje całą swą małpią duszą. Prawda, Dżokuś? — zapytał szympansa, który w odpowiedzi wyszczerzył zęby, niczym w przyjacielskim uśmiechu.
Ochłonąłem z przestrachu. Zaszło jakieś nieporozumienie i nie we mnie Gerc wycelował browning.
Uspokojony całkowicie, teraz, kiedy patrzyłem na Gerca i małpę, stojących obok i wdzięczących się do siebie, o mało nie roześmiałem się na głos. Byli jak rodzeni bracia do siebie podobni i gdyby ubrano szympansa w szlafrok i czerwoną czapeczkę, z trudem udałoby się ustalić, kto z nich jest baronem, a kto jego małpą. Przepraszam, małpa miała w swych ślepiach wyraz daleko złośliwszy i okrutniejszy, no i musiała być znacznie silniejsza od starego dziwaka.
— Ależ, nastraszyliśmy pana! — skrzeczał Gerc, głaszcząc z rozczuleniem szympansa po łbie! Hi... hi... Nastraszyliśmy i musimy go za to przeprosić. Dżoko! Ty właściwie wszystkiemu jesteś winien... Zakradłeś się po cichu do gabinetu, a ja myślałem, że to ktoś obcy; taki wciąż jestem zdenerwowany... i chwyciłem za rewolwer... Pan zerwał się z miejsca i chciał uciekać, a Dżoko, sądząc, że to mój wróg, złapał pana za szyję... Hi... hi... Nadzwyczajna historia... Przeproś pana, Dżoko... Paskudnieś go dusił...
Dżoko, jakby rozumiejąc wszystko, co mówił Gerc do niego, wyciągnął w moją stronę swe potworne łapsko, a ja tłumiąc wstręt, rad nie rad, chcąc zaskarbić łaski barona, lekko musnąłem palcami kończynę ohydnej małpy.
— No tak, — oświadczył Gerc, szczerze ucieszony z tego rzekomego dowodu sympatii dla Dżoka. — Jużeście się zaprzyjaźnili. A teraz, Dżoko, wędruj na swoją kanapę i nie przeszkadzaj nam. Muszę poważnie pomówić z panem.
Szympans posłusznie odszedł w głąb pokoju, zbliżył się do szerokiej otomany i rozwalił się na niej, niczym człowiek, spragniony spoczynku.
— Bru r... u... uf! — sapnął.
Wszystko rozumiałem. Lecz czegóż mógł tak się lękać Gerc, że byle szelest wyprowadzał go z równowagi? Wszak nie przewidywał z naszej strony zasadzki i nie miał najlżejszych podejrzeń, co do mojego planu.
Medytowałem, jakby go sprytnie wybadać. On tymczasem, rzuciwszy raz jeszcze miłosne spojrzenie na swą ukochaną małpę, zbliżył się do drzwi, zajrzał, jakby sprawdzając, czy ktoś nie podsłuchuje, zamknął je starannie, potem podszedłszy do mnie, dał mi znak, abym zajął miejsce z powrotem.
— Pański wuj — począł przyciszonym głosem, wskazując na sfałszowany list i powracając do przerwanej rozmowy — skierował pana do mnie, gdyż jest pan bez posady i pragnie znaleźć jakieś zajęcie.
Skinąłem głową.
— Takie zajęcie mógłbym ci dać natychmiast. Nawet bardzo dobrze płatne... Wiesz u kogo... U mnie, młody przyjacielu! Tylko...
— Tylko?
— Czy nie lękasz się niebezpieczeństwa?
— Nie! — zaprzeczyłem energicznie, czując, że zbliża się rozwiązanie zagadki.
Uważnie patrzyłem na twarz Gerca. Na łysej czaszce przekrzywiła się czerwona czapeczka, a zwisający z niej feston zabawnie uderzał go po uchu. Ale na twarzy tej zarysował się znów taki lęk, że nie sprawiało to nawet komicznego wrażenia.
— Nie lękasz się? — szepnął. — Spodziewałem się tego! Wszak obiecał mi twój wuj, że przyślę mi zaufanego człowieka, tylko nie wiedziałem, że ciebie wybierze... Inaczej, nie wpuściłbym cię do pałacyku, bo wszędzie przeczuwam wrogów... Ale, do ciebie mam zaufanie... Wyglądasz poczciwie i jesteś siostrzeńcem mego najlepszego przyjaciela! A jednak, powtarzam, zastanów się dobrze... Łatwo możesz zginąć wraz ze mną... Widzisz, do czego mnie doprowadzili! Za najlżejszym skrzypnięciem podłogi chwytam za broń...
— Czegoż właściwie tak lęka się pan baron? — wypaliłem, chcąc przyśpieszyć wyjaśnienia.
— Chcą mnie zamordować! — posłyszałem odpowiedź.
— Zamordować?
— Nie wydaje ci się to możliwe? I ja z początku temu nie wierzyłem... Bo, oni przedtem postępowali podstępniej i oględniej... To niespodziewanie w moim pokoju wybuchał pożar, to obrywał się ciężki obraz nad kanapą, na której miałem zwyczaj sypiać. Sądziłem, że to tylko przypadki. Póki nie dostałem ostrzeżenia...
Nerwowo sięgał ręką do kieszeni szlafroka. Wyjął stamtąd zmiętą kartkę i wyciągnął w moją stronę.
— Czytaj! Znalazłem ją przed paru dniami na biurku. Nikt nie wie, jak się dostała.
Wziąłem do ręki kartkę, wypełnioną maszynowym pismem. Znajdowało się na niej zaledwie słów kilka. Przeczytałem:
„Mimo wszystko zginiesz!“
— Mimo wszystko zginiesz! — powtórzył Gerc. — Widzisz chyba teraz, że to nie żarty. Bo oni dotarli tu... Są tutaj, w tym domu...
— W tym domu?
— Tak! — uścisnął mocno kościstymi palcami moje ramię. — Wiesz, co było dzisiejszej nocy? Zbudziło mnie jakby lekkie chrobotanie do drzwi mej sypialni i warczenie Dżoka... A wtedy z za drzwi dobiegł mnie cichy głos: „W tych dniach zginiesz na pewno!“
— Niebywałe! — zawołałem do najwyższego stopnia zaintrygowany. — Wcale się nie dziwię, że tak podniecony jest pan baron! Ale przecież pałacyk jest znakomicie strzeżony, a lokaj — wspomniałem atletycznie zbudowanego draba — nie wpuszcza tu nikogo?
— A jednak kartka... Ów głos... Wrogowie niekoniecznie musieli przybyć z zewnątrz...
— Niekoniecznie musieli przybyć z zewnątrz? — powtórzyłem. — Więc pan baron przypuszcza, że ukrywają się wśród domowników?
— Nie wiem... Nie wiem... Mieszkam właściwie tylko z pasierbicą... Ale ona mnie nienawidzi... I do Jana, tego lokaja, nie mam zaufania. Nie wiem, zresztą — raptem przerwał, jakby rozważając, że i tak za wiele mi powiedział. — Nie wiem... Tylu mam wrogów... To właśnie twoja rola będzie nie tylko osłaniać, ale i ustalić, czyja ręka kieruje tymi wszystkimi zamachami...
Wyczułem, że z jakichś względów krępuje się obecnie powiedzieć więcej. Nie nalegałem.
— O ile więc cię to wszystko nie przeraża — zakończył — sprowadź się natychmiast do mnie, a zobaczymy... Och! — zawołał z gniewem. — Jakże będę szczęśliwy, gdy pochwycimy tych łajdaków!
— Postaram się uczynić, co tylko będzie w mojej mocy — zawołałem — i nie przeraża mnie żadne niebezpieczeństwo!
Istotnie byłem całkowicie szczery, gdyż plan mój dawał się doskonale pogodzić z rolą jego obrońcy i detektywa.
— Może pan baron być pewny, że nie ulęknę się tych łotrów! — raz jeszcze gorąco zapewniłem.
Gdy w kilka minut później opuszczałem pałacyk, ustaliwszy z Gercem, że tegoż dnia wieczorem do niego się sprowadzę, mimowoli uważnie rozglądałem się dokoła. Mroczne komnaty, pełne rozmaitych nisz i zakamarków, sprawiały niesamowite wrażenie. Wydawało mi się, również, że po ponurej twarzy lokaja Jana przemknął grymas niezadowolenia, gdy z ust barona posłyszał, że ma dla mnie przygotować pokój.
— Czyżby on? Czemuż się tak skrzywił? Przeszkadza mu moja obecność?
— Przed wieczorem tutaj będę! — rzekłem na pożegnanie.
Schodziłem z tarasu, gdy nagle stanąłem jak wryty. Naprzeciwko mnie szła szybkim krokiem smukła, wysoka blondynka o złocistym odcieniu włosów, ubrana skromnie, ale bardzo gustownie. Minęła mnie, a w jej cudnych, fiołkowych oczach wyczytałem zapytanie:
— Kto jesteś? Jakim sposobem wracasz stamtąd?
Wyjęła z torebki klucze i nie śpiesząc się, otworzyła te same drzwi, które przed chwilą zamknęły się za mną.


ROZDZIAŁ II.
Pierwsza noc w pałacyku Gerca.

Tego samego dnia po załatwieniu swoich spraw osobistych sprowadziłem się późnym wieczorem do nowego mieszkania.
Gerc sam wyznaczył mi pokój na wprost swej sypialni, z którego mogłem doskonale wszystko obserwować.
I znów, kiedy lokaj Jan wnosił mi do pokoju walizkę, którą musiałem przecież zabrać dla zachowania pozorów, wydało mi się, że w jego wzroku kryje się tajona niechęć.
— Na długo pan do nas? — raptem wypalił, nie mogąc widocznie dłużej pohamować swej ciekawości. Kręcił się pilnie po pokoju, pomagając mi w układaniu rzeczy, ale widać było, że myśli tylko o jednym: jakby mnie wybadać.
— Zostałem sekretarzem pana barona! — odrzekłem spokojnie i zimno — zapewne pozostanę na stałe.
— Ach, tak! — mruknął. — Sekretarzem! Przepraszam, że zapytałem... Pan baron nic mi o tym nie wspominał... myślałem, że pan na krótko... przepraszam, bardzo przepraszam...
Mówił spokojnie i służalczo, ale czuło się w jego głosie niezadowolenie i niepokój. Rychło jednak opanował się, a twarz zastygła mu w zwykłym wyrazie obojętności.
— Mam nadzieję, że pan sekretarz będzie się u nas czuł dobrze...
Choć brzmiało to dwuznacznie, udawałem w dalszym ciągu naiwnego.
— Och, tak. Będzie mi tu doskonale! Pan baron jest zacności człowiekiem.
— Bardzo dobry, wyjątkowo dobry, to po prostu anielski człowiek — powtórzył z widoczną ironią i sarkazmem.
Poprawił raz jeszcze moje ubranie i skłoniwszy się zapytał:
— Czy nie jestem panu potrzebny? — a gdy przecząco potrząsnąłem głową, wyszedł z pokoju.
Sytuacja stawała się coraz ciekawsza. Prócz tego pewien obraz wciąż tkwił w mej pamięci: cudne, fiołkowe oczy i sylwetka smukłej blondynki, którą spotkałem po południu.
Rozważania te przerwał Gerc. Wszedł do mego pokoju, niespodziewanie i mocno uścisnął moją dłoń. Był uradowany z mojego przybycia do pałacu.
— Jest pan! — szepnął. — Doskonale! Nie wiem czemu, ale mam przeczucie, że dzisiejszej nocy coś się stanie. Umyślnie wyznaczyłem pokój naprzeciw mojej sypialni. Ponieważ nie mogę wymagać, aby pan czuwał, gdyż jest dziś zapewne wyjątkowo znużony, przeprowadziłem do tego pokoju dzwonek. W razie najlżejszego szelestu zaalarmuję pana...
— Rozumiem...
— Broń pan ma?
— Tak.
— Służący mówił mi, że pan już zjadł kolację na mieście. Nie częstuję więc niczym. Od jutra będziemy jadali razem. A teraz, niech pan się kładzie spać i dobrze wypocznie. Siły przydadzą się na później. Może dzisiejszej nocy nic nie nastąpi. A gdyby nastąpiło, wiemy co robić... Jutro pogadamy spokojnie o wszystkim.
Skinąłem głową.
Gerc, uważając, że i tak dużo mi powiedział, poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu i już miał opuścić pokój, gdy wtem zawahał się. Znać było, że nurtuje go jakaś myśl i nie wie, jak ją wypowiedzieć.
— Tylko... — bąknął i nieokreślony grymas przebiegł po jego małpiej twarzy. — Tylko... — powtórzył, unikając mego wzroku — pośpieszy mi pan na ratunek, o ile zadzwonię...
— Zastosuję się do życzenia pana barona! —
— Tak... tak... — Ja czasem w nocy wychodzę z mojej sypialni, bo... bo... — jąkał się... — zapominam nieraz czegoś w innych pokojach, a zresztą przed położeniem się do łóżka, muszę się przespacerować... Wolę o tym uprzedzić pana, żeby pan nie sądził, że dzieje się coś niezwykłego... i nie pośpieszył z pomocą bez koniecznej potrzeby.
— Rozumiem! — znów skinąłem głową. — Zresztą, naprawdę jestem zmęczony i sądzę, że zaraz zasnę tak mocno, iż obudzi mnie dopiero dzwonek pana barona!
— Doskonale!
Na twarzy Gerca widać było zadowolenie. Spadł mu widocznie z serca jakiś ciężar. Raz jeszcze poklepał mnie swymi kościstymi palcami po ramieniu i pozostałem sam w pokoju.
Teraz istotnie byłem zaintrygowany do najwyższego stopnia! Gerc sprowadził mnie do swego domu, abym go ochraniał, a jednocześnie wyraźnie polecał, że tylko wtedy mam się zjawić, kiedy sam mnie zawezwie? Coś w tym kryło się na pewno.
Oczywiście, oświadczenie Gerca mogło tylko pobudzić ciekawość, to też w żadnym wypadku nie zamierzałem zastosować się do jego prośby. Nie czułem wcale znużenia i wiedziałem doskonale, że prędko nie zasnę. Postanowiłem w ciągu nocy, nie tylko dobrze śledzić Gerca i domowników, ale i przeprowadzić wywiad dla własnego celu.
Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się jedenasta, należało udawać, że udałem się na spoczynek.
Zgasiłem światło i w ubraniu rzuciłem się na łóżko.
Nasłuchiwałem. W domu panowała ponura cisza. Starałem sobie przypomnieć rozkład pokojów, który częściowo poznałem.
Pałacyk Gerca graniczył z jednej strony z ulicą i był otoczony sporym ogrodem. Jednopiętrowy dom przedzielony był długim korytarzem po jednej stronie którego znajdowały się: hall, dwa ogromne salony, gabinet i sypialnia, po drugiej zaś stronie olbrzymia sala jadalna i dwa pokoje bez określonego użytku, zapewne gościnne.
Jeden z nich zajmowałem właśnie. Znajdował się naprzeciw sypialni barona. Pozwalało mi to obserwować każdy ruch Gerca.
Na pierwszym piętrze, na które prowadziły schody, wychodzące z korytarza, mieszkała prawdopodobnie panna Lili, pasierbica barona, owa śliczna złotowłosa osóbka, którą spotkałem na ulicy.
W suterynach musiały się mieścić kuchnie, oraz pokoje dla służby; tam zapewne sypiał — Jan.
Powoli odtworzyłem w pamięci topografię pałacyku. W głowie świtał mi pan plan działania. Podejrzewałem barona, że zamierza on w nocy odbyć jakąś wycieczkę, może sprawdzić, czy w dobrym schowanku znajduje się to, o co mi najwięcej chodziło. Jeśli więc baron wyjdzie ze swej sypialni, wyślizgnę się natychmiast w ślad za nim. O ile nie wyjdzie, przeczekam jakiś czas, a później dokonam wywiadu na własną rękę.
Mijały godziny, w jadalni wielki zegar wydzwonił wpół do dwunastej. Nic nie wskazywało, by miało zajść coś niezwykłego. W całym domu panowała grobowa cisza.
Już miałem zerwać się z mego posłania i wyjrzeć na korytarz, aby sprawdzić, czy Gerc zasnął, gdy wtem posłyszałem lekki szelest. To uchyliły się drzwi od sypialni barona. Widocznie baron wychodził, nabrawszy przekonania, że zasnąłem głęboko.
Nie ulegało żadnej wątpliwości. Przystanął przed moim pokojem i lekko zastukał w drzwi, jakby sprawdzając, czy się nie obudzę. Milczałem, a nawet umyślnie kilkakrotnie chrapnąłem lekko.
Gerc chrząknął z zadowoleniem, po czym począł oddalać się pośpiesznie. Teraz, słuchałem z natężeniem, dokąd się skieruje. Z trudem łowiłem odgłos kroków, przytłumiony przez puszysty dywan, zaściełający korytarz. Wszedł na schody, wiodące na pierwsze piętro. Po diabła udawał się tam, zachowując tyle ostrożności?
Przeczekałem chwilę, później cicho wysunąłem się z mego pokoju. Gdy dobiegłem na palcach do początku schodów, baron znajdował się już na górze. Ostrożnie począłem wstępować za nim, na szczęście schody nie zaskrzypiały ani razu... Kiedy znalazłem się na pierwszym piętrze, Gerc zniknął mi z oczu. Wszedł do jednego z pokojów, ciągnących się wzdłuż długiego korytarza.
Ale do którego?
Wnet dojrzałem wąziutkie pasemko światła. Dotarłem bez szmeru do tajemniczych drzwi. Dobiegały z tamtąd jakieś głosy.
Jeszcze kilka kroków i przywarłem okiem do dziurki od klucza.
— Nadzwyczajnie! — omało nie wyrwał mi się z piersi głośny wykrzyknik.
Pośrodku małego pokoiku stał Gerc w swym dziwacznym szlafroku z nieodstępną czerwoną czapeczką na głowie, a naprzeciw niego panna Lili. Spostrzegłem, że choć była ubrana w skromną sukienkę, na tapczanie i krzesłach znajdujących się w pokoju, leżało pełno drogich i modnych strojów: na podłodze zaś widniał szereg wykwintnych, kosztownych pantofelków.
Nic nie rozumiałem.
— Czemuś się dziś nie przebrała, Lili? — dobiegł mnie z za drzwi skrzeczący głos Gerca, któremu usiłował nadać jak najczulsze brzmienie. — Czemu? Zrób mi tę przyjemność... Przebierz się natychmiast...
— Nie! — twardo odparła. — Dość tej komedii! —
— Ależ, Lili...
— Powtarzam, dość tej komedii! Kupuje pan najdroższe suknie i obuwie, abym stroiła się przed nim i kręciła jak lalka a na ulicę każe wychodzić w sukienkach, w jakich nie pokaże się żadna służąca.
— Bo...
— Och! — wykrzyknęła w gwałtownym uniesieniu. — Doskonale rozumiem cel tego błazeństwa. Jest pan o mnie zazdrosny, boi się, żeby kto na mnie nie spojrzał!
Każe mi pan chodzić w podartym ubraniu, bo sądzi, że w ten sposób odstraszy ode mnie ludzi. A wieczorami, gdy nikt nie widzi i wszyscy zasną, mam stroić się w czterech ścianach tego pokoiku jak najwytworniej i udawać damę! Dla pańskiej przyjemności... Stanowczo dłużej tego robić nie będę... I tak dość panu ulegałam... Wyrzuciłam te szmaty — wskazała na sukienki — żeby je pan natychmiast ze sobą zabrał! Budzą tylko we mnie wstręt.
— Zastanów się, Lili, co mówisz...
— Pan również jest wstrętny!
Spostrzegłem, że pod wpływem tych słów drgnął, jakby uderzony batem. Pojąłem teraz, co znaczyła nocna wycieczka, którą pragnął zachować w tajemnicy przede mną. Starcza namiętność, widoczna z każdej zmarszczki jego twarzy była aż nadto wymowna i przemogła nawet obawę przed groźnym, nieznanym wrogiem. Wolał się narazić na niebezpieczeństwo, niż zrezygnować ze swej codziennej wizyty u Lili.
— Budzę w tobie wstręt? — zapytał, wykrzywiając się boleśnie, a złoty chwast na czapeczce zachybotał się rozpaczliwie. — Ja? Jak możesz tak mówić? Czyż jest człowiek, któryby cię kochał bardziej ode mnie?
— Cóż to za miłość?
— Lili...
— Dość obłudy!... Dziś właśnie postanowiłam wypowiedzieć wszystko szczere! Nie będzie pan chyba twierdził, że pała do runie rodzicielskim sentymentem, gdyż jest moim ojczymem i przysiągł matce, że będzie się mną opiekował. Nienawidził pan mnie dawniej, kiedy byłam dzieckiem i stale nazywał przybłędą. Pamiętam to znakomicie. Po śmierci matki, gdy znajdowałam się w internacie, nie zatroszczył się pan o mnie wcale. Dopiero, gdy wyrosłam na przystojną, podobno dziewczynę, zainteresował się pan „niezwykle“ moją osobą i wziął z powrotem do domu...
— Głupstwa pleciesz!
— Wiem, co mówię! Oświadczam panu stanowczo, że poznałam się na tej komedii i dłużej jej znosić nie chcę... Jest pan ohydny, nienawidzę pana.
— Nienawidzisz?
— Z całej duszy! Za siebie i za matkę! Jak się pan z nią obchodził, czy nie wepchnął pan ją przedwcześnie do grobu, czy nie zatruł pan jej życia swoją tyranią? A co ze mną pan teraz chce zrobić? Pan, mój ojczym?...
— Doprawdy?...
— Proszę nie kłamać! Czemuż nie pozwala mi pan nigdzie wychodzić i jestem zamknięta, niczym w więzieniu? Czemu nie zgadza się pan przekazać mi majątku, jaki pozostał po matce, abym rozpoczęła samodzielne życie?
— Wszystko to nastąpi!
— Kiedy? Dość mam tej niewoli, dłużej u pana nie pozostanę!
Nagle zauważyłem zmianę w twarzy Gerca. Z pozornie dobrodusznie uśmiechniętej i nawet onieśmielonej, stała się straszna. Pod wpływem gniewu wyprostował się i nie przypominał obecnie wcale bezsilnego starca. Wyglądał, niczym złe i mściwe zwierzę i zrozumiałem teraz, czemu mnie uprzedzano, że niebezpiecznie z nim zaczynać.
— Ach ty żmijo! — syknął z pasją, przytrzymując ją mocno. — Myślisz, że Gerc jest stary i na wszystko można sobie pozwolić? To taka wdzięczność? Omyliłaś się gołąbko! Nie takie, jak ty łamał Gerc i nie takie były mu posłuszne! Dość głupstw. Za długo znosiłem te kaprysy! Natychmiast się uspokoisz i będziesz to robiła, co ja zechcę. Zrozumiano?
— Proszę mnie puścić!
— Nie puszczę!
— Zawołam Jana!
Na dźwięk tego imienia, nagła zmiana zaszła w twarzy Gerca. Puścił rękę dziewczyny, cofnął się o kilka kroków, ale jego oblicze nie straciło złego i zaciętego wyrazu.
— Jana chcesz zawołać? — warknął. — To twój najlepszy przyjaciel!
— Jan jest jedyną dla mnie życzliwą duszą w tym domu! — wykrzyknęła. — Obronił mnie już kilka razy przed panem...
— Ho... ho... Może mnie nawet zamorduje! Przecież dostaję listy z pogróżkami...
Widziałem że po twarzy Lili przeniknął jakiś cień. Wnet się jednak opanowała.
— Jeśli któraś z pańskich ofiar — wyrzekła twardo — w przystępie nienawiści, jaką pan tylko budzić potrafi, zabije pana, otrzyma pan karę, na którą zasłużył. Niestety, do podobnego czynu nie jestem zdolna... Jan jest na to za szlachetny... Przysiągł mojej matce, że się mną będzie opiekował.
— Dobra opieka! Taki zbój!
— Pan go się boi! I nie śmie oddalić, gdyż za wiele wie o panu! A teraz proszę opuścić mój pokój, bo dalsza rozmowa jest zbyteczna! Sądzę, że rychło pożegnamy się na zawsze.
— Zobaczymy! — znów warknął Gerc, ale wykonał ruch, jakby zamierzał wyjść z pokoju.
Zrozumiałem, że dalsze podsłuchiwanie jest niebezpieczne i że Gerc wnet opuści pokój pasierbicy. Odsunąłem się od drzwi, cichutko przebyłem korytarz i ześlizgnąłem się ze schodów. Bez przeszkód znalazłem się na dole. Ale wówczas nastąpiła pomyłka.
Ponieważ wszędzie panowały ciemności, pobiegłem za daleko i zamiast trafić do swego pokoju, wszedłem do sąsiedniej sali jadalnej. Nie było w tym jeszcze nieszczęścia. Należało tylko przeczekać, póki Gerc nie powróci do swej sypialni.
Ze zdziwieniem zauważyłem, że wielkie oszklone drzwi, wiodące z sali jadalnej do ogrodu, stoją otworem. Czyżby wszystko przewidujący baron zapomniał je zamknąć?
Zaczajony, oczekiwałem. Gerc zszedł cicho ze schodów i skierował się, nie zatrzymując do swego pokoju. Zamknął drzwi za sobą, wnet jednak je otworzył i głośno zawołał:
— Dżoko? Gdzie jesteś, Dżoko?
Widocznie szympans musiał się wymknąć w czasie jego nieobecności. Gerc był wyraźnie zaniepokojony, ale małpa nie dawała o sobie znaku życia.
— Będę musiał go poszukać! — mruknął. — Czy aby mu się co złego nie stało?
Skierował się w stronę sali jadalnej. Nie mając innego wyboru, a nie chcąc go napotkać, rzuciłem się do ogrodu. A wtedy, drgnąłem ze zdziwienia.
Kiedy znalazłem się na tarasie, wydało mi się, że między drzewami ogrodu stoi jakaś postać. Na mój widok tajemniczy przybysz cofnął się i skrył w mroku nocy. Spojrzałem uważnie w głąb ogrodu, nie było nikogo. Czyżby przywidzenie? A może był to poprostu Dżoko, tak pilnie poszukiwany przez barona?
Zbiegłem ze schodów tarasu. Wolałem spotkać się ze wstrętną małpą, niż natknąć się na podejrzliwego Gerca. Skoczyłem przez jakiś klomb i znalazłem się wśród gęstwiny drzew. Tu mogłem śmiało oczekiwać, aż w domu wszystko się uspokoi i Gerc, odnalazłszy najdroższego szympansa, uda się na spoczynek.
— Dżoko! Gdzie jesteś, Dżoko? — w dalszym ciągu słyszałem jego nawoływania.
Ogród, otaczający pałacyk był spory i gęsto zadrzewiony wielkimi, rozłożystymi kasztanami. Mimo księżycowej nocy, panowała tam ciemność i z trudem można było rozróżnić cośkolwiek na odległość kilku kroków. Kto znalazł się wśród drzew, mógł być pewny, że nikt go nie spostrzeże.
Powoli skierowałem się w głąb parku i już zbliżałem się do fontanny, gdy wtem pod moimi stopami zatrzeszczała gałąź. Doleciał mnie cichy szept:
— To ty, Janie?
Przystanąłem nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Janie! — znów posłyszałem — czemuż się ukrywasz? Możemy rozmawiać bezpiecznie! Przecież on jest w pałacu!
Sytuacja stawała się naprężona. Za żadną cenę nie należało spłoszyć tajemniczego rozmówcy. Podszedłem więc w milczeniu, aby dopiero w ostatniej chwili wyjaśnić, że nie jestem kamerdynerem. Nagle tajemnicza postać oderwała się od drzew i mocne, kościste palce wpiły się w moją rękę. Szarpnięto mną silnie i mimowoli znalazłem się na placyku, oświetlonym promieniami księżyca.
Spojrzałem. Stała przede mną kobieta. Niemłoda, wysoka, ubrana skromnie. Z pod kapelusza wymykały się siwe kosmyki włosów; oczy jej błyszczały niesamowicie, dziko.
— Czemuś skłamał? — zawołała z gniewem? — Wszak nie jesteś Janem!
— Nie skłamałem! — odparłem, uwalniając się z uścisku. — Wogóle nic nie mówiłem! To pani wzięła mnie za służącego!
— Kto jesteś?
— To ja powinienem o to panią zapytać!
— Ach! — syknęła i odstąpiła o kilka kroków. — Pewnie szpieg Gerca? Nie pomogą mu szpiedzy... Tobie dobrze radzę! Uciekaj stąd jak najprędzej! Jesteś młody i wyglądasz poczciwie! Nie ocalisz tego łotra, a sam... Uciekaj z przeklętego domu... Musi przyjść dzień kary!...
— Ależ...
— Uciekaj z przeklętego domu!
Słowa padały coraz szybciej, głos potężniał i nabrzmiewał obłąkańczą nienawiścią. Pogróżek nie bałem się i pomyślałem, że najlepiej będzie obezwładnić niebezpieczną wariatkę i zawlec ją do pałacu, dając tym dowód mojej gorliwości wobec Gerca. Wyciągnąłem już rękę, by pochwycić tajemniczą kobietę, gdy raptem z pałacyku zaczęły dobiegać jęki. Słychać było pośpieszne bieganie po pokojach, zapaliło się światło w sali jadalnej, wreszcie posłyszałem straszliwy okrzyk bólu.
— Co tam się stało? — zawołałem przerażony. — Czyżby Gerc?
— Nie! — szepnęła siwa kobieta. — To nie Gerc... To ona, Lili... Ach, łajdak...
Bez namysłu rzuciłem się w stronę pałacu, zapominając na chwilę o wariatce. Wbiegłem do pokoju. Przed moimi oczami ukazała się ohydna scena. W jasno oświetlonej sali jadalnej stał Gerc dziwnie zmieszany a obok niego zapłakana Lili. W kącie, siedział skulony Dżoko, tarmosząc zawzięcie w swych łapach jakiś przedmiot.
— Zadusił go!... Zadusił!... — rozpaczała. — Obrzydliwy potwór!...
Szympans z nabiegłymi krwią ślepiami znęcał się nad małym pieskiem, ślicznym żółtowłosym pekińczykiem. Nieszczęsna psina dawno już zapewne zakończyła życie, gdyż najsłabszy jęk nie wydobywał się z jej piersi, mimo to małpa w dalszym ciągu pastwiła się nad zwłokami martwego zwierzęcia, zamierzając je widocznie rozszarpać na kawałki. Było to coś tak wstrętnego, że gdybym miał browning przy sobie, palnąłbym krwiożerczemu szympansowi w łeb!
— I ja na to patrzeć muszę! — wykrzyknęła dziewczyna. — Skoro nikt mi pomóc nie chce... Ja sama...
Posunęła się w stronę szympansa, jakby pragnąc rzucić się na niego. Drgnąłem. Miałem ten sam zamiar.
— Nie! — wrzasnął Gerc, odsuwając ją. — Nie zbliżaj się! On może rzucić się na ciebie! W chwilach wściekłości jest straszny! Tylko ja sobie z nim poradzę...
Podniósł do góry ciężką, okutą żelazem laskę i zbliżył się do Dżoka:
— Puść!
Złowrogie warczenie było odpowiedzią.
— Puść! — powtórzył i podniesiony kij spadł na plecy małpy.
Rozległ się skowyt i żółty, poszarpany kłębek wypadł z łap potwora na podłogę. Szympans wyprostował się groźnie, mierząc pełnym nienawiści wzrokiem swego pana. Sądziłem przez chwilę, że rzuci się na niego.
W powietrzu znów zawisł kij, okuty żelazem.
— Dżoko precz! Do sypialni...
Małpa zawahała się, ale raptem skuliła się, opadła na łapy i wybiegła z pokoju.
Dziewczyna wpatrywała się przez chwilę w martwą psinę, która niedawno jeszcze łasiła się do niej wesoło, poczem pochyliła się nad nią i głaszcząc lekko biednego pieska, wyszeptała przez łzy:
— Toto, mój Toto... przecież ty byłeś tu moją jedyną pociechą...
Powoli z zalanej łzami twarzyczki znikał wyraz rozpaczy i bólu, a zarysowały się na niej gniew i nienawiść.
— On umyślnie to zrobił! Umyślnie poszczuł tego diabelskiego Dżoka! Wiedział, że szympans poluje na Toto!
Szloch wstrząsnął piersią dziewczyny. Odwróciła się gwałtownie i wybiegała do ogrodu.
Nie wiedziałem, co robić. Czy pośpieszyć za nią i starać się pocieszyć — czy też pozostać w pokoju.
Rozstrzygnął Gerc, wbiegając z powrotem do jadalni.
Był tak wzburzony, iż nie zapytał nawet w jaki sposób znalazłem się w pokoju.
— Gdzie jest? — powtórzył.
— Panna Lili wybiegała do ogrodu.
— Ach, tak... — rzucił się w stronę parku.
Pozostałem sam i nie wiedziałem, co czynić dalej. Udać się w ślad za Gercem czy dyskretnie zniknąć w swojej sypialni? I tym razem los rozstrzygnął o dalszym biegu wypadków.
Nie upłynęły nawet dwie minuty od zniknięcia barona, gdy z ogrodu dobiegł suchy trzask rewolwerowego wystrzału.
— Zabili go! — wykrzyknąłem mimowolnie, wybiegając bez namysłu do parku.
Pędem przebiegłem przez taras i zeskoczyłem ze schodków. Strzelano z całą pewnością w pobliżu fontanny, gdzie niedawno rozmawiałem z tajemniczą kobietą.
Mknąłem przez gęstwinę drzew. Dobiegając do fontanny, potrąciłem jakiegoś człowieka, który śpieszył w odwrotnym kierunku i w ciemnościach wpadł na mnie.
— Jan? — zawołałem, poznając kamerdynera. — Jan idzie do pałacu, gdy strzelano koło fontanny?
— Koło fontanny? — powtórzył zmienionym głosem i jak mi się wydawało, usiłował ukryć jakiś przedmiot za plecami. — A... powiada pan... koło fontanny? Myślałem...
Zachowanie się Jana było więcej, niż dziwne, lecz pędziłem dalej.
Wypadłem na placyk. Spostrzegłem barona. Stał oparty o drzewo. W księżycowym świetle wydawał się prawie zielony.
— Nic się panu nie stało?
— Nie, nic... — dreszcz wstrząsnął jego ciałem. — Przestrzelono mi tylko czapeczkę...
Wskazał na czerwony fez, leżący na piasku. Pochyliłem się. W czapeczce widniała spora dziura. Gerc cudem uniknął śmierci.
— Kilka milimetrów niżej, a...
— Skąd padł strzał?
— Nie wiem... nie mam pojęcia. Nastąpiło to tak nagle. — Z tyłu... Zdaje mi się z tamtej strony...
Palec jego wskazywał w głąb parku. Zbliżała się stamtąd Lili. Jasna jej sukienka rysowała się wyraźnie na tle drzew. Czyżby? Nie miała przecież broni, dawno bowiem uczyniłaby z niej użytek, osłaniając pieska przed szympansem. Pozostawał tylko Jan. Nadbiegł jednak od strony fontanny, strzał padł z głębi ogrodu. Olśniła mnie nagle myśl:
— Ależ w ogrodzie była niedawno tajemnicza kobieta!
— Kobieta?
— Wyglądała na obłąkaną!
Baron zbladł. Drżał ze strachu.
— Ona tu?... Niemożliwe...
Napróżno przetrząsnęliśmy ogród. Tajemnicza nieznajoma zniknęła bez śladu.



ROZDZIAŁ III.
Wśród wrogów.

Następnego dnia obudziłem się późno zmęczony wypadkami ubiegłej nocy. Ubrałem się pośpiesznie i wyszedłem z mojego pokoju. Drzwi gabinetu Gerca były otwarte. Zdala zauważyłem jego postać. Skierowałem się w tę stronę.
— Wstał pan już? — zawołał. — Bardzo dobrze! Niech pan wejdzie!
Po gabinecie kręcił się Jan, pilnie porządkując rzeczy. Na mój widok drgnął i niby przypomniawszy sobie, że ma coś do załatwienia, szybko opuścił pokój. Czyżby nie miłe mu było spotkanie ze mną i wspomnienia poprzedniej nocy? Podszedłem do biurka i zauważyłem, że na kanapie leżał skulony Dżoko. Miał założoną na szyję stalową obrożę i był przywiązany łańcuchem do ściany. Również i jego opiekun, pan baron prezentował się zgoła inaczej, niż zazwyczaj. Nie miał na sobie wzorzystego, czerwonego szlafroka.
Postać jego opinał wcale dobrze skrojony garnitur wizytowy. Wybierał się widocznie na miasto. Możliwe, że doszedł do przekonania, iż najlepiej będzie zawiadomić o wszystkim policję? Zaniepokoiłem się. Pokrzyżowałoby to moje zamiary.
— Okropna noc! — zacząłem, pragnąc go wybadać.
— Okropna! — powtórzył i cień przerażenia przemknął w jego oczach.
— W dalszym ciągu nie domyśla się pan, kto mógł strzelać?
— A jakie jest twoje zdanie, młody przyjacielu?
Czyż miałem mu wszystko powiedzieć szczerze? Mogła strzelić Lili, doprowadzona do ostateczności, a później doręczyć browning Janowi, który, jak wiedziałem, był jej oddanym przyjacielem. Równie dobrze mógł to uczynić Jan. Dlatego pewnie tak pośpiesznie uciekł z miejsca zamachu. Wreszcie strzelić mogła siwowłosa kobieta, nie tająca wcale swej nienawiści do Gerca. To przypuszczenie wydało mi się najbardziej prawdopodobne.
— Przypuszczam, że owa tajemnicza nieznajoma, która w równie niepojęty sposób znalazła się w ogrodzie, jak z niego znikła!
— I ja tak myślę! Nawet mogę ci wyjaśnić, w jaki sposób znalazła się tam, a później uciekła. Miała dorobiony klucz od furtki ogrodu. Tylko... Ktoś musiał jej w tym dopomóc!
— Ktoś z domowników?
— Nie wiem! Nie chcę rzucać żadnych podejrzeń. W każdym razie cała ta sprawa jest bardzo dziwna!
— Czy pan baron zna tę siwowłosą kobietę?
Gniew, połączony z niepokojem odbił się na twarzy Gerca.
— Czy ją znam? Aż nadto dobrze! To mój zacięty wróg! Chce się mścić, sama nie wie za co, choć w gruncie rzeczy nie zrobiłem jej nic złego. A o tyle niebezpieczniejsza od innych, że jest obłąkana! Kilkakrotnie już zamierzałem złożyć skargę do władz, aby ją umieszczono w domu zdrowia, ale...
— Teraz pan baron powinien to uczynić!
Spostrzegłem, Gerc się zmieszał.
— Skargę do władz? Hm... Nie wiem... Sam zastanawiam się nad tym. Zresztą nie mam pewności... Może inaczej damy sobie radę.
Zrozumiałem, że Gerc w żadnym wypadku nie miał zamiaru zwracać się po obronę do policji. Po tym, co już wiedziałem o nim, było to całkowicie jasne.
Choć władze bezpieczeństwa pośpieszyłyby mu natychmiast z pomocą, rewelacje tych, na kogo wskazałby, jako na domniemanych sprawców zamachu, tyczące się jego przeszłości i poprzednich sprawek, mogłyby być w najwyższym stopniu niemiłe, a nawet groźne. Dlatego Gerc wolał milczeć i tolerował w swym domu Jana, którego się lękał i którego nienawidził. Również obawiał się wystąpić przeciwko siwowłosej kobiecie. Mało tego. Nawet obecnie unikał szczerej rozmowy i zauważyłem, że wcale nie miał zamiaru udzielenia mi bliższych informacyj o tajemniczej nieznajomej.
— Inaczej sobie poradzę! — powtórzył. — Zwracać się do władz byłoby bezcelowe...
— Co pan baron zamierza uczynić?
Rzucił mi chytre spojrzenie.
— Obmyśliłem pewien plan... Znakomity plan... Nareszcie przetnie się to wszystko i nie zrobią mi żadnej krzywdy. Nie należy się łudzić... Powtórzą się nowe zamachy... Naprzód grozili, teraz strzelają... Muszę się należycie zabezpieczyć.
— Jaki plan?
— Czekaj, jeszcze się dowiesz! Wynalazłem sposób, naprawdę znakomity. Widzisz, że ubrałem się do wyjścia na miasto. A kiedy powrócę, wszystko ci powiem... Dziś wieczór rozegrają się decydujące wypadki...
— Sądzi pan?
— O tak! Dziś nastąpi rozwiązanie, dłużej nie zniósłbym podobnej sytuacji! Przygotujemy się do walnej bitwy.
W dalszym ciągu był tajemniczy. Nie nalegałem, wiedząc z góry, że i tak musi mi wszystko za kilka godzin wytłumaczyć.
— Pan baron wychodzi? Na długo?
— Zapewne będę zajęty do wieczora. Przed siódmą nie powrócę. Jeśli chcesz, możesz również wyjść, a nawet spożyć obiad na mieście, bo rozumiem, że niezbyt miła atmosfera panuje w tym domu... Mam dla ciebie nawet zlecenie, które będziesz musiał załatwić, skoroś został moim sekretarzem.
— Zlecenie? Najchętniej!
— Oddasz list! — oświadczył, zbliżając się do biurka.
Wziął stamtąd kopertę i wyciągnął ją w moją stronę.
Mimowolnie spojrzałem na adres: Jerzy Gerc, Krucza 14.
— Do syna pana barona? —
— Tak! —
— Czy będzie odpowiedź?
W oczach Gerca zamigotały złośliwe błyski.
— Odpowiedź? Hm... Wątpię... Wystarczy, gdy oddasz ten list!
Znów nie nalegałem, rad, że poznam bezpośredniego spadkobiercę Gerca i może od niego coś nie coś ciekawego się dowiem.
Wsunąłem list do kieszeni i wyszedłem, do mojego pokoju. Przyznaję, że miałem zamiar opuścić natychmiast ponury pałacyk, by wśród ludzi i ruchu otrząsnąć się z przeżytych wrażeń. Chciałem zabrać tylko kapelusz i laskę i wnet udać się dalej.
Leżały one w sypialni na stole, ten zaś stał przy oknie. Okno to było teraz otwarte i widniały przez nie zalane potokami słońca kwietniki parku oraz dobiegał wesoły świergot ptasząt. Ale nie ten wesoły obraz, tak odmienny od wczorajszego ponurego widoku, zwrócił moją uwagę. Tuż obok mojego kapelusza leżała kartka, położona umyślnie na widocznym miejscu. Szybko pochwyciłem ją. Była napisana maszynowym pismem, jak poprzednie ostrzeżenia, adresowane do Gerca i widniał na niej następujący frazes:

„Jego nie uratujesz, a sam zginiesz! Jest to ostatnie ostrzeżenie, jakiego ci udziela ktoś, kto ci naprawdę dobrze życzy!“

Tam do licha! Kartka nie tak dawno musiała być położona, gdyż przecież zaledwie przed pół godziną udałem się do Gerca. Zbliżyłem się do okna i wyjrzałem przez nie.
A wtedy...
Zdala spostrzegłem postać Lili. Szła w głąb parku. Nie wiem, dlaczego doznałem wrażenia, że to ona wsunęła tę kartkę przez otwarte okno, i że właśnie oddala się teraz.
W takim razie... Nie! Tę zagadkę należało wyświetlić do końca.
Rzuciłem się w stronę ogrodu. Szybko pędziłem w kierunku migocącej wśród drzew białej sukienki i zdala już zawołałem:
— Panno Lili!
Odwróciła się, jakby zdumiona tą pogonią.
— Pan? Czy mój ojczym przysyła pana do mnie w jakiej sprawie?
— Nie! — wypaliłem gwałtownie! — To nie baron Gerc. Chciałbym porozmawiać z panią zupełnie szczerze!
— Szczerze? O czym?
Piękna jej twarzyczka nosiła wyraz całkowitej obojętności i traktowała mnie tak, jak się traktuje niepożądanego intruza. Nie dałem jednak za wygraną.
— Czy to pani położyła kartkę?
— Jaką kartkę?
— Kartkę, która leżała u mnie na stole! — wskazałem na bilet, zawierający ostrzeżenie. — Sądziłem tak, gdyż pani oddalała się właśnie od strony mojego okna...
— Ja? Nie... — odparła szybko i pochyliła główkę, odczytując kartkę. Doznałem wrażenia, że lekko się czerwieni. Kiedy jednak wyprostowała się, była zupełnie spokojna. — Nie! — powtórzyła.
— Skoro nie pani — wyrzekłem — to bardzo przepraszam. W każdym razie, może z jej ust, jako osoby, znającej daleko lepiej ode mnie stosunki, panujące w tym domu, posłyszę, co to oznacza i kogo mam się wystrzegać?
— Pan o to mnie pyta? Pan, sekretarz Gerca?
Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
— Panno Lili! — zawołałem. — Jeśli zostałem sekretarzem Gerca, to tylko dlatego, że zmusiła mnie konieczność! O posadę nie tak łatwo — pozorowałem, jak mogłem mój pobyt w pałacyku — i każda dobra, byle nie umrzeć z głodu! Ale proszę mi szczerze wierzyć, nie jestem jego przyjacielem, ani zaufanym człowiekiem... Przeciwnie, choć pobyt mój trwa krótko, wiele rzeczy mnie razi i...
— I lituje się pan nade mną! — przerwała z nagłym podnieceniem. — Dziękuję! Pańska litość jest mi niepotrzebna!
— Ależ! Nie to chciałem powiedzieć... Wcale nie to... — mówiłem nieco zmieszany. — Tylko... Tylko sądziłem, że w tym dziwnym splocie intryg, w jaki zupełnie niechcący się dostałem, mogę pani stać się naprawdę pomocny i gdyby pani zechciała...
— Nie! — znów z jej ust padł szorstki frazes. — Doskonale dam sobie radę i niczyjej nie pragnę pomocy!
Odwróciła się i zaczęła powoli odchodzić.
— Panno Lili — zawołałem zrozpaczony, widząc, że wszystkie moje wysiłki pozostały bezskuteczne. — Skoro pani nie chce być ze mną szczera i wciąż podejrzewa we mnie szpiega Gerca, trudno, nie mogę mego serca otworzyć i przekonać jej... Ale, niechaj mi pani chociaż powie, co znaczyło to ostrzeżenie... Przysięgam, że o ile nawet pani nie położyła kartki w moim pokoju, to doskonale wie, od kogo ona pochodzi?
Raptem stała się rzecz nieoczekiwana. Lili nie przystając, zwróciła do mnie swą główkę i wtedy po raz pierwszy coś cieplejszego zamigotało w jej wzroku.
— Niech pan nie nalega! — szepnęła tonem zupełnie odmiennym, niż poprzednio. — Sam pan powinien zrozumieć, że jest wiele rzeczy, o których mówić nie sposób! Ale pańskie miejsce, naprawdę, nie jest w tym domu.
Nie przypominała teraz w niczym owej wyniosłej dziewczyny, która tak ozięble rozmawiała ze mną przed chwilą.
W jej głosie i twarzyczce przebijała słodycz, kobiecość i była prześliczna. Ale moment ten trwał chwilkę tylko, wnet nowa chmura zasępiła jej czoło i wydawało się, że żałuje swej przelotnej słabości.
— To, co powiedziałam — znów twardo zabrzmiały wyrazy — powinno panu całkowicie wystarczyć!
Zaczęła oddalać się szybko. Tym razem nie śmiałem nalegać i nie podążyłem za nią. Rozumiałem, że zaufanie Lili należy zdobywać powoli i że moja natarczywość może ją tylko zrazić.
Dlaczego za wszelką cenę pragnie usunąć mnie z pałacyku? Czyżbym im przeszkadzał w zamordowaniu Gerca? Niemożliwe? Wprost w głowie pomieścić mi się nie mogło, by podobnie słodkie stworzenie, jak Lili, choć oddawna maltretowana przez ojczyma, mogła względem niego żywić zbrodnicze zamiary, lub w podobnych zamiarach dopomagać innym. Chociaż? Może przemawiał przeze mnie tylko sentyment, nakładający różowe okulary, gdyż czułem, że Lili poczyna interesować mnie zanadto... Wszak nie znałem jej wcale, a kobieta do wielu rzeczy może się posunąć pod wpływem nienawiści.
Mimo słów Lili, na chwilę w mej głowie nie powstała myśl, aby opuścić pałacyk. Obydwie strony szykowały się do decydującej batalii, mającej rozegrać się dziś jeszcze, o czym wyraźnie Gerc wspomniał. Tu, dopiero, zaczynała się moja rola!
Tak rozmyślałem, opuściwszy pałacyk i kierując się w stronę ulicy Kruczej, aby doręczyć list zgodnie ze zleceniem barona. Po tej wizycie, zamierzałem odwiedzić „szefa“ i opowiedzieć mu o splocie niezwykłych intryg, w jakie się dostałem. On najlepiej w tych powikłaniach mógł posłużyć mi radą.
Kiedy zadzwoniłem do mieszkania Gerca, dochodziła pierwsza. Otworzył mi sam i wnet spostrzegłem, iż mimo tej godziny, był nieogolony, w płaszczu kąpielowym i niedawno podniósł się z posłania.
— Pan w jakiej sprawie? — zapytał, mierząc mnie zdziwionym wzrokiem.
— Jestem sekretarzem pańskiego ojca — odrzekłem — z jego polecenia przynoszę ten list!
— Ach, tak... — mruknął. — Nie wiedziałem... Pan sekretarzem? Chyba, niedawno... Czy ojciec, prócz listu, nie przysłał nic innego?
— Tylko list...
Powiódł mnie do niewielkiego gabineciku. Mieszkanie młodego Gerca było małe, ale urządzone luksusowo i wnet zauważyłem, że zamieszkiwał w nim nie sam, a z jakąś przyjaciółką, bo pełno znajdowało się tam kobiecych fatałaszków i drobiazgów. Nawet w gabinecie, na krytej skórą kanapie, leżała niewieścia sukienka, świadcząca o tym, że jej właścicielka zrzuciła ją w pośpiechu i zapomniała zamknąć do szafy.
— Niech pan siada! — wskazał mi fotel... — Zaraz przeczytam list i powiem panu, czy potrzebna będzie odpowiedź.
Choć z góry wiedziałem, że tej odpowiedzi nie będzie, siadłem, chcąc bliżej się zapoznać z synem mego ekscentrycznego „pracodawcy“.
Gdy rozerwał kopertę i czytał list, mogłem dokładnie mu się przyjrzeć. Bezwzględnie był podobny do starego Gerca i w jego obliczu mogłem wyczytać te same niskie i poziome instynkty. Tylko twarz miał, choć znacznie młodszą, ale zniszczoną pijaństwem i rozpustą, bo przecież wiedziałem, że Jerzy był wielkim hulaką i kobieciarzem i na tle niepomiernych jego wydatków, oraz wyrzucania pieniędzy garściami, wynikały stale awantury z ojcem, które doprowadziły do tego, że ten prawie wyrzucił go z domu, wyznaczając na utrzymanie niewielką tylko miesięczną pensję. Domyśliłem się, że przy przyzwyczajeniach młodego Gerca, pensja ta nie mogła mu wystarczać i że wciąż zwracał się o nowe zapomogi do ojca, który ich odmawiał i że zapewne w tej sprawie został napisany list, jaki przyniosłem.
Przypuszczenia moje okazały się słuszne, bo wnet spostrzegłem, że na twarzy Jerzego zarysowało się wielkie rozczarowanie. Z pasją zmiął list, który trzymał w ręku i nie krępując się wcale moją obecnością, zawołał z gniewem:
— A bydlę przeklęte!
Oczywiście, milczałem.
— Skąpiec przebrzydły! — powtórzył, zrywając się z fotela. — Mnie odmawiać właśnie w takiej chwili, kiedy... Sam teraz nie wiem, co zrobię... Lolu!
Na te słowa wbiegła do gabinetu, młoda, trzydziestoletnia kobieta. Typowe „luksusowe zwierzątko“, o jasno utlenionych włosach i silnie podczernionych oczach. I ona również niedawno musiała się zbudzić, gdyż na bosych stopach miała tylko czerwone pantofelki, a za strój jej służyła piękna, jedwabna piżama.
— Nie przysłał stary pieniędzy? — zapytała, ledwie skinąwszy głową na powitanie.
— Nie!
— A, drań! — z ust uroczego stworzenia wyrwało się ordynarne przekleństwo. — Że też na takiego niema śmierci! Wczoraj...
Zamilkła, gdyż w tejże chwili Jerzy rzucił jej piorunujące spojrzenie. Mnie jednak ta chwila wystarczyła całkowicie. Więc panna Lola wiedziała, że wczoraj w nocy zaszły w pałacu niezwykłe wypadki i że stary dziwak cudem tylko uniknął śmierci?
— Ach, to pani wie — wypaliłem obcesowo — że na pana barona dokonano zamachu?
Utleniona osóbka, zapewne pod wpływem wzroku Jerzego, zdążyła się całkowicie opanować. Na jej twarzy miast poprzedniego gniewu, zarysowało się zdziwienie, złączone jakby ze świetnie udanym współczuciem. Nie zapytywała nawet kim jestem, bo przecież wiedziałem doskonale, że poprzednio z za drzwi podsłuchiwała naszą rozmowę.
— Zamachu? — powtórzyła, prawie jednocześnie z Jerzym. — Jakiego? — Jakiś dziwny instynkt mówił mi, że byli doskonale poinformowani o wszystkim, a może nawet wczoraj w nocy znajdowali się w parku. Z konieczności jednak i ja musiałem grać komedię i powtórzyłem w krótkich słowach, co zaszło. Słuchali w pełnym napięcia skupieniu, a kiedym skończył, z ich piersi wyrwało się, niby westchnienie ulgi.
— Choć ojciec nas nienawidzi — wymówiła panna Lola, wchodząc w swą rolę „prawowitej“ małżonki — naprawdę byłoby mi bardzo przykro, gdyby coś złego mu się stało...
— O, tak! — potwierdził Jerzy, nie patrząc mi w oczy. — Niestety, bardzo obawiam się o niego. Tylu ma wrogów... Przecież Lili nie cierpi go z całej duszy... A tu wspomina pan jeszcze o jakiejś siwowłosej kobiecie... Doprawdy, w głowę zachodzę, kto mógł strzelać? Jakie jest pańskie zdanie?
Umyślnie rzucali różne podejrzenia, wspominając o Lili i chcąc mnie wysondować. Miało to zatrzeć pierwsze wrażenie i niefortunny wykrzyknik Loli. Lecz nie miałem zamiaru wdawać się w dłuższą rozmowę.
— Trudno mi cośkolwiek wywnioskować! — odrzekłem, powstając z miejsca. — Zaledwie od wczoraj jestem sekretarzem pana barona i nie orientuję się jeszcze w stosunkach, panujących w domu! Więc na list, jaki przyniosłem, nie będzie odpowiedzi?
— Nie! — wymówił Jerzy. — Zechce pan tylko powtórzyć ojcu, że, pomimo, iż postępuje ze mną naprawdę nieładnie, współczuję mu z całej duszy w jego nieszczęściach i gdyby tylko zechciał, pośpieszyłbym natychmiast z pomocą!
Było to naprawdę pięknie powiedziane! Niestety Jerzy wymawiając te słowa, nie patrzył mi w oczy, a w jego tonie dźwięczały fałszywie nuty. Musiał mnie poczytywać za mocno naiwnego i sądził zapewne, że swą rolę odgrywa znakomicie.
— Nie omieszkam powtórzyć! — skłoniłem się powtórnie.
Wyszedłem do przedpokoju i zapewne bez przeszkód opuściłbym apartamencik młodego Gerca, gdyby... Oto, w ślad za mną wyszła panna Lola i udając uprzejmą gospodynię, pomagała mi drzwi otwierać. Była to aż za daleko posunięta uprzejmość. Korzystając z tego, że Jerzy pozostał w gabinecie, przywarła raptem do mnie całym ciałem, tak, że wyczułem znakomicie prężne piersi po przez piżamę, a z ust pobiegł cichy szept:
— Chłopaku, podobasz mi się. Bądź w tych wszystkich historiach po mojej stronie, a nie pożałujesz tego!
Gorące, zmysłowe wargi dotknęły mego policzka i znalazłem się za drzwiami. Naprawdę, zbyt wiele przygód spotkało mnie ze wszystkich stron i nie wiedziałem, w czym mam być pomocny pannie Loli! Czyżby domyśliła się, że podchwyciłem jej wykrzyknik i ich również podejrzewam?
Ukończywszy tę moją oficjalną misję, postanowiłem, jak już nadmieniłem, odszukać „szefa“. Wiedziałem, że przebywa on stale o tej porze w jednej z cukierenek w pobliżu Dworca Głównego i że tam go spotkam.
Skierowałem się w tę stronę.
Nie zawiodły mnie przewidywania. W głębi ciemnej i dość brudnej salki, siedział szef sam przy stoliku. W cukierni, w której zazwyczaj zbierali się podejrzani pośrednicy oraz różne szumowiny wielkomiejskie, obecnie było pusto i mogłem podejść do niego, nie zwracając niczyjej uwagi.
— Cóż się stało, żeś tak prędko przybiegł?
— Szefie! Wypadki w pałacyku Gerca toczą się w takim tempie, że aż mąci się w głowie! — począłem sprawozdanie z przeżytych przygód.
Powtórzyłem mu i o perypetiach ubiegłej nocy, w czasie których o mały włos nie zastrzelono barona i o mojej wizycie u jego godnego synka.
— Co sądzić o tym wszystkim? — zakończyłem pytaniem moją opowieść.
Parokrotnie potarł czoło, jakby głęboko zastanawiając się nad czymś.
— Hm... — wreszcie mruknął. — Że wielu ludzi poluje na jego skórę, wcale się nie dziwię. Całe życie był łajdakiem i robił świństwa. A i teraz nie lepszy... Powiadasz, maltretuje pannę Lilę? Lokaj Jan nie cierpi go i może stanąć w jej obronie? Rozumiem! Ale ta siwowłosa kobieta? Chyba najgroźniejsza i jej najbardziej obawia się... Syn też podejrzany? Wraz z kochanką? Bardzo proste... Młody baronek nawypuszczał, słyszałem, fałszywych czeków na prawo i na lewo i teraz nietylko dalej pożyczać mu nie chcą, ale grożą prokuratorem. Nic też dziwnego, że gdy papa zamknął swą kasę, pójdzie na wszystko. Et, do diabła — krzyknął nagle — co nas to obchodzi?
— Jakto, co nas obchodzi?
Wyraz wesołości rozjaśnił sępią twarz „szefa“.
— Przejąłeś się — prychnął — tak swą rolą sekretarza Gerca, że już się martwisz, co się z nim stanie i kto z niego skórę ściągnie! A niech go tam zakatrupi, kto chce. Przecież nasz plan zupełnie inny i do czego innego dążymy.
Istotnie, miał rację. Co mnie obchodziły losy Gerca, bylem dopiął tego, do czego zmierzałem, tylko, tylko... na dnie serca drgnęło coś... A Lili?
— Tylko — mówił „szef“ — nie mamy czasu do stracenia. Oni twierdzą, że dziś się rozegra decydująca batalia, my również dziś wykonamy wszystko. Rad nawet jestem, żeś tu przyszedł, gdyż nie wiedziałem, jak z tobą porozumieć się...
— Czy i w naszych planach zaszło coś nowego?
— O tak! — mruknął i pochylił się przez stół ku mnie. — Czy ty wiesz, że Gerc podjął znaczną sumę pieniędzy z banku?
Zrozumiałem teraz cel wyjazdu barona do miasta.
— Podjął? — powtórzyłem.
— Dziwię się nawet, że chce trzymać tyle pieniędzy w domu, skoro wie, że mu grozi niebezpieczeństwo. Ale ci, którzy czyhają na niego, pragną jego życia, a nie pieniędzy. Podjął przeszło sto tysięcy i zawiózł do pałacu. Dobrze go śledzę...
— Niemożliwe...
— Powtarzam, wiem o każdym jego kroku! Dlatego postanowiłem przyśpieszyć działanie i znakomicie się stało, żeś się tu znalazł. Po co mamy się uganiać za biżuterią, skoro pieniądze nam wystarczą.
— Rozumiem!
— Dlatego też, dziś w nocy wpuścisz mnie do pałacu. Za wielki z ciebie fajtłapa, żebyś sam wynalazł skrytkę. Wiem, że znajduje się ona nie w gabinecie, a właśnie w salonie, za jednym z obrazów dla niepoznaki. Ponieważ Gerc rzadko tam wchodzi wynajdziemy ją bez przeszkód, a później znikniemy i niech inni go sobie mordują!... Tym lepiej, gdyż to odsunie od nas wszelkie podejrzenia!
— Hm... tak.
— Całe twe zadanie polegać będzie na tym, abyś mnie zręcznie wpuścił do środka. Nie jest to zbyt trudne, bo łatwo otworzysz wejściowe drzwi i odsuniesz zasuwy. Przybędę około północy, gdyż jak mówisz, już o jedenastej cały dom udaje się na spoczynek. Gerc będzie siedział zaryglowany ze strachu w swej sypialni i nic nie posłyszy. Wystrzegaj się tylko Jana. Lecz nie sądzę, by ze względu na stosunki, jakie u was panują, zechciał się szwędać po domu. Ta atmosfera niepokoju i zbrodni jest nam właśnie na rękę i myślę, że wszystko pójdzie gładko. A jutro dowiemy się z gazet, czy Gerca zabito, czy też żyje. O ile zabito, przyślemy piękny wieniec na grób, oczywiście za jego własne pieniądze! Nic się nie martw! Wszytko idzie doskonale! I twoje zniknięcie upozorujemy należycie, aby cię później nie szukała policja. Ot, możesz już dziś wieczorem napisać list, że zrażony stosunkami, panującemi w pałacu i lękając się o własne życie, opuszczasz dobrowolnie progi Gerca! Wszak pokazywałeś mi jakieś idiotyczne ostrzeżenie? Prawda?
Istotnie „szef“ miał całkowicie rację i choć niezbyt podobało mi się wszystko, musiałem się zgodzić na jego plany.
To też raz jeszcze omówiwszy szczegóły, w jaki sposób o północy wpuszczę go zręcznie do domu, uścisnąłem jego dłoń i wyszedłem z cukierni.
Oczywiście podążyłem do barona.
Czytelnicy! Tu zrobić wam muszę jedno wyznanie! Nie jestem bynajmniej takim, za jakiego mnie przyjmujecie! Jeśli należałem do bandy „szefa“ i zgodziłem się ograbić Gerca, to nie pieniądze i nie biżuterię miałem na widoku! Coś daleko poważniejszego kierowało mną — i trudno nawet w tym wypadku było mnie nazwać złodziejem! Dlatego też, obawiałem się, że zanim zdobędę to, co pragnąłem pozyskać, a co bezwzględnie znajdowało się w skrytce, „szef“ pochwyci pieniądze — a ja znów pozostanę z niczym, lecz nie uprzedzajmy wypadków.
Kiedy wstępowałem na schody, prowadzące do pałacyku, już zdala, z za drzwi posłyszałem podniecone głosy.
Czyżby w czasie mej nieobecności zaszło coś niezwykłego?
Rychło otrzymałem rozwiązanie zagadki. Ledwie znalazłem się w przedsionku, na moje spotkanie wybiegł baron niezwykle wzburzony.
— A łajdaki! — krzyczał. — Dopięli swego! Zabili Dżoka!
— Zabito Dżoka? — powtórzyłem.
— Przesadza pan baron! — zabrzmiał głos Jana, którego barczysta postać wyrosła za Gercem. — Pan baron przywiązał go na łańcuchu w sypialni, ale drzwi nie zamknął na klucz i sam wyszedł z domu. Szympansowi znudziło się oczekiwanie, może zatęsknił za panem, zerwał łańcuch i uciekł. Niedługo napewno wróci.
— Kłamstwo! — wrzasnął Gerc. — Małpa nie mogła zerwać łańcucha! To wyście go przepiłowali, uprzednio uśmierciwszy Dżoka, aby usunąć podejrzenia. Łotry! Wiedzieliście, czym mi dokuczyć. Toć to był mój jedyny, prawdziwy obrońca! Ano, zemściła się Lili za swojego pieska!
Choć nie miałem pewności, że uczyniła to Lili i mnie ta cała historia wydała się mocno podejrzana.
Niezwykle silny szympans był w rzeczy samej groźnym obrońcą barona i ci, którzy pragnęli załatwić swe porachunki z Gercem, sprytnie uczynili usuwając niebezpieczne zwierzę.


ROZDZIAŁ IV.
Zbrodnia.

Zbyteczne jest dodawać, jak przykry nastrój zapanował w domu po ucieczce Dżoka, czy też podstępnym uprowadzeniu go i zabiciu. Baron zgnębiony stratą najdroższego ulubieńca zamknął się w swoim gabinecie, dosłownie nie wpuszczając tam nikogo. Kiedym dyskretnie zastukał do drzwi, początkowo nie odezwał się wcale, a później posłyszałem zniecierpliwiony głos.
— Proszę pozostawić mnie w spokoju!
Nie nalegałem i nie wiedząc dobrze, co z sobą zrobić, począłem się błąkać po domu i parku. Ale nie udało mi się napotkać tej, którą najbardziej pragnąłem zobaczyć. Lili, zapewne zniecierpliwiona posądzeniami, jakie ją spotkały, siedziała u siebie na górze i wydało mi się, kiedym spacerował po ogrodzie, że przez okno widzę jej jasną sukienkę. Tylko Jan był jedyną osobą, na którą się natknąłem. I on przeszedł się, niby zaprzątnięty jakąś sprawą po ogrodzie, ale zobaczywszy mnie, szybko powrócił do pałacu. Nie usiłował nawiązywać rozmowy, ani też tłumaczyć zniknięcia Dżoka.
W jego wzroku wyczytałem jedynie zdziwienie, że jeszcze tu się znajduję, a spojrzenie rzucone w mym kierunku, wyraźnie mówiło:
— Mimo wszystko, jesteś? Nie słuchasz ostrzeżeń? Pożałujesz, chłopcze!
Powtarzam, nie miałem ochoty wracać do mojego pokoju, wobec czego w pustym parku przesiedziałem parę godzin. Siedziałem, wciąż spodziewając się, że może Lili tu zejdzie, co jednak ku mojemu rozczarowaniu nie nastąpiło. Rozmyślałem o najbliższej przyszłości, wypadkach oczekujących w nocy i o tym, w jaki sposób uda mi się mój plan niepostrzeżenie wykonać.
Dopiero, gdy poczęło się zmierzchać, powróciłem do pałacu, postanawiając raz jeszcze zastukać do drzwi barona.
Tym razem byłem szczęśliwszy.
— Kto tam? — zapytał zaraz, ale dość opryskliwie.
— Ja, panie baronie!
Otworzył drzwi i wpuścił mnie do środka.
— Czego chcesz?
— Niespokojny byłem o pana barona i pragnąłem zapytać...
— O co?
— Pan baron wspominał o jakichś przygotowaniach, Nadmieniał, że zabezpieczy się przed wrogami.
Wymieniając te słowa, rozglądałem się po gabinecie, ale nie spostrzegłem żadnej zmiany. Na otomanie leżała resztka łańcucha, z którego miał rzekomo zerwać się Dżoko. Drzwi do sąsiedniej sypialni były otwarte i zauważyłem, że na jej środku stoi duży kufer. Gerc jakby się zmieszał, spostrzegłszy kierunek mego wzroku i szybko drzwi zamknął... Dlaczego? Czyżby zawód oczekiwał „szefa“ i podejrzliwy baron tam właśnie schował przyniesione z banku pieniądze, a nie w skrytce, umieszczonej w salonie? W takim razie?
Tymczasem Gerc, przymknąwszy drzwi, zbliżył się do mnie...
— Ciekaw jesteś, czy przedsięwezmę na dzisiejszą noc jakieś specjalnie środki ostrożności?
— Tak jest!
— Więc dowiedz się, że żadnych! Plan, o którym ci wspominałem, jeszcze nie dojrzał i muszę go odłożyć do jutra! Zbyt długo byłoby ci opowiadać o wszystkim.
Z trudem ukryłem rozczarowanie. Sądziłem, że czegoś więcej się dowiem.
— A nie obawia się pan baron? — starałem się wyciągnąć go na słówka.
— Nie! — potrząsnął głową. — Przypuszczam że moim prześladowcom porwanie i zabicie Dżoka na dzisiaj wystarczy. O, łotry! Wiedzieli, jaką sprawią mi przykrość! — głos mu drgnął, a w oczach zaszkliły się łzy. — Biedny, biedny Dżoko... Łajdaki...
Tak, ten oschły i z gruntu zły człowiek był tylko przywiązany do małpy. Pod wpływem bólu, spowodowanego utratą najdroższego szympansa, nie zapytywał nawet w jaki sposób jego syn przyjął wiadomość, że mu odmawia pomocy. Ręczę, że przywiązanie do ohydnej bestii było silniejsze, niźli starcza namiętność do pięknej Lili.
— Napewno, zabili, łajdaki! — powtórzył. — Choć może Dżoko zerwał się sam!
— Zerwał się sam?
— Był niezwykle obraźliwy! Wczoraj przy tobie nawet uderzyłem go kijem! Od tej chwili dąsał się na mnie!! Dziś rano warczał... Nie wiem... w głowę zachodzę... Taki mocny łańcuch?
Podszedł do łańcucha i oglądał go uważnie. I ja przybliżyłem się. Istotnie, łańcuch wyglądał raczej na zerwany, niż przepiłowany. Hm... I takie mogło być rozwiązanie zagadki. Ale małpie obyczaje w tej chwili obchodziły mnie mało. Wolałem powrócić do przerwanego tematu.
— Więc pan baron nie przedsięweźmie żadnych szczególnych środków ostrożności? Nie ma dla mnie zleceń?
— Nie, mój drogi! — odrzekł, klepiąc mnie po ramieniu. — Zamknę się tylko dobrze na klucz i nikogo nie wpuszczę. Jestem znużony i udam się na spoczynek...
W rzeczy samej był już ubrany w swój ekscentryczny szlafrok, tylko łysą czaszkę zdobiła mu inna czapeczka, zamiast przestrzelonej. W jego twarzy przebijało wyraźnie zmęczenie.
— Tu nie dostaną się! — wskazał na zakratowane okno. — Drzwi również nie wysadzą, bo ty jesteś w domu. Czuwaj! Obudź mnie, gdybyś zauważył coś podejrzanego! Również mnie obudź, gdyby przypadkiem powrócił i zaskrobał Dżoko... Tylko, wątpię, czy powróci! Napewno nie żyje!
Znów łzy pokazały się w oczach barona. Tak był przejęty tą stratą, że zapomniał o własnym niebezpieczeństwie. Chociaż w gruncie miał rację. Drzwi nie ośmielonoby się wyważyć, póki ja byłem w domu. Poczynałem pojmować, czemu mój pobyt w pałacu zawadzał niektórym osobom.
— Idź już! — wymówił, wyciągając do mnie rękę na pożegnanie. — Jestem tak zirytowany, że nie będę nawet jadł kolacji. Zaraz położę się do łóżka... Spożyj wieczerzę w twoim pokoju, a później staraj się zasnąć.
Wyszedłem z gabinetu barona, drzwi zatrzasnęły się za mną i usłyszałem zgrzyt przekręcanego klucza w zamku oraz hałas zasuw. Widocznie Gerc naprawdę nie miał zamiaru opuszczać swoich pokojów i zabezpieczał się na noc. Było mi to nadzwyczaj na rękę, gdyż w tych warunkach mogłem o północy wpuścić bez przeszkód „szefa“.
Udałem się do mojej sypialni i zadzwoniłem na Jana. Ten, snać uprzedzony, zjawił się wnet, niosąc na tacy kolację, składającą się z zimnych zakąsek.
Gdy w milczeniu stawiał talerzyki na stole, tym samym, na którym z rana leżało tajemnicze ostrzeżenie, zadałem mu podstępne pytanie:
— Cóż, chyba dzisiejsza noc upłynie spokojnie!
— Chyba... — mruknął.
— Pan baron udał się na spoczynek i miejmy nadzieję, nikt mu tego spoczynku nie zakłóci?
— Pewnie! — nie patrzył mi w oczy. — Zaryglował się dobrze, a żyjemy przecież w spokojnym mieście, gdzie bandyci szturmem nie zdobywają domów.
Wymówił to zdanie odwrócony plecami i nie wiem czemu, wydało mi się, że w jego głosie brzmi znowu ironia.. Miałem zagrać w otwarte karty z tym niemiłym, ospowatym drabem? Na pewno nie doprowadziłoby to do niczego.
Zamilkłem. Jan też rychło ukończył swą czynność.
— I ja udaję się na spoczynek! — oświadczył. — Chyba nie będę potrzebny panu?
— Nie! Dziękuję!
— W takim razie dobrej nocy życzę! Tak, dobrej nocy!
Umyślnie położył nacisk na ostatnie słowo — i zniknął.
Pozostałem sam. Wzruszyłem ramionami. Naprawdę zaczynały mnie bawić te wszystkie niedomówienia i pogróżki. Co właściwie zajść mogło? Czym mnie tak straszono? Wszak sam Jan najlepiej określił sytuację. Żyliśmy w Warszawie, kulturalnym mieście, gdzie wszelki napad zbrojny był wykluczony. Zamordować barona? Mnie? Bom im przeszkadzał i był niedogodnym świadkiem? Nie, to byłaby za ordynarna zbrodnia i ci, którzy prowadzili swą grę, aż nadto przejrzyście, ryzykowaliby za wiele. Co innego z za węgła, podstępnie w ogrodzie, jak wczoraj. Ale, przecież Gerc nie miał dziś zamiaru opuszczać swej sypialni.
— Et głupstwa! Jakieś bezsensowne pogróżki, mające na celu jak najszybsze usunięcie mnie z domu.
Hm... Nawet, nie spodziewają się tego, że rychło zrobię im tę przyjemność i za kilka godzin zniknę wraz z „szefem“. Pocóż nadal miałbym tu pozostać... Tylko... Tylko... Lili...
Znów drgnęło moje serce i znów przyłapałem się na myśli, jak chętnie pomówiłbym z tą dziwną dziewczyną. Odszukać ją? Pójść na górę i zastukać do drzwi jej pokoju? Ale, czy zechce mnie przyjąć?
Czy nie odprawi szorstkim frazesem? Nie miałem odwagi zdecydować się na ten krok. Zresztą, cóż Lili? Nasze drogi rozejdą się wnet i zapewne nie spotkamy się więcej w życiu!
— Nie spotkamy się w życiu!
Dziwną przykrość robiła mi ta myśl, postarałem się opanować. Należało pamiętać teraz o sprawach poważnych, a nie bawić się w sentymenty.
Mimowoli wypiłem kilka łyków herbaty, która całkiem wystygła w czasie moich długich rozmyślań. Na butersznyty, choć wyglądały apetycznie, nie miałem ochoty i dzięki wewnętrznemu podnieceniu, nie czułem głodu.
Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się jedenasta. Blisko dwie godziny siedziałem zatopiony w rozmyślaniach. Rychło miał przybyć „szef“.
— Tedy, do roboty!
Przede wszystkim należało sprawdzić, czy życie zamarło w domu. Podniosłem się z krzesła i ostrożnie uchyliłem drzwi. Wszędzie panowała grobowa cisza. Byłem na to przygotowany.
Cicho wyślizgnąłem się z mego pokoju i przez jadalnię, znajomą drogą, wyszedłem do ogrodu. O to, że Gerc śpi, byłem całkowicie spokojny. Chodziło mi tylko o Lili i Jana. Lecz ani na piętrze, ani w suterynach nie zauważyłem światła.
— Doskonale!
Lili zasnęła, ospowaty drab też udał się na spoczynek, zapomniawszy o pogróżkach. Jego obawiałem się najwięcej.
Zabezpieczywszy sobie tyły, postanowiłem przystąpić do bezpośredniego wykonania mego zadania. Wpół do dwunastej! Wszedłem z powrotem do domu i skierowałem się do przedsionka, aby oczekiwać na sygnał „szefa“.
Wszak umówiliśmy się, że przybędzie przed północą. W przedsionku zbliżyłem się do wejściowych drzwi, cicho odsunąłem rygle i zdjąłem łańcuch. Przez chwilę obawiałem się, że może Jan wyjął na noc klucz z zamku. Lecz nie! Znajdował się na miejscu i przekręcił się bez zgrzytu. Gdy „szef“ zastuka, wystarczało otworzyć drzwi, co było dziecinną zabawką. Tedy wszystko udało się znakomicie!
Porządnie biło mi serce, kiedy zaczajony w przedpokoju, oczekiwałem przez kilkanaście minut na przybycie „szefa“. Był to mój pierwszy debiut w roli włamywacza i czułem, że do tego fachu nie nadaję się wcale. Oto znajdzie czytelnik wytłumaczenie, czemu nie odszukałem skrytki przed przybyciem „szefa“.
Przede wszystkim w dużym salonie, znajdującym się tuż za przedpokojem wisiało kilkanaście obrazów i nie wiedziałem dobrze, za którym owo schowanko się mieści. Powtóre, gdybym nawet je odnalazł, nie miałem należytych „przyrządów“, mogących otworzyć skrytkę. Dlatego musiałem cierpliwie czekać na „szefa“. Właściwie, powinienem był się cieszyć. Wszak zbliżał się moment, na który tyle czasu oczekiwałem.
Wreszcie, posłyszałem delikatne chrobotanie. Był to umówiony sygnał.
Uchyliłem drzwi bez szelestu.
— Ty? — posłyszałem szept.
— Tak, to ja! — odrzekłem przytłumionym głosem. — Może pan wejść bez obawy. Cały dom śpi!
Wślizgnął się i równie cicho zamknąłem drzwi za nim.
— Pewny jesteś, że nikt nie czuwa? Gerc? Jan?
— Gercowi — wyjaśniłem — w międzyczasie uciekła małpa, czy też ktoś ją zabił przez złośliwość! Tak go złamał ten cios, że już o dziewiątej był w łóżku, zaryglowawszy się należycie. Co zaś innych domowników się tyczy, to sprawdzałem przed chwilą. Wszędzie światła pogaszone.
— Więc wszystko w porządku! Ucieczka małpy jest nam na rękę. Chciałbym bardzo, żebyśmy wykonawszy zadanie, znikli niepostrzeżenie z domu. Czy napisałeś list, że dobrowolnie opuszczasz pałac?
— Nie! — zaprzeczyłem, zapomniawszy istotnie o tym zleceniu. — Ale bez tego się obejdzie. Podobny list mogę wysłać i jutro!
W rzeczy samej zamierzałem wystosować taki list do Gerca, ale poczyniwszy w nim niektóre zupełnie osobiste dodatki.
— Nie traćmy czasu!
„Szef“ musiał posiadać dokładny plan pałacyku i orientował się w rozkładzie pokojów nie gorzej ode mnie.
Po cichu, lecz pewnie skierował się z przedpokoju do salonu. Postępowałem w ślad za nim. Wnet zabłysło przytłumione światło ślepej latarki. Pobiegło po obrazach i zatrzymało się na jednym z nich. Przedstawiał on wykwintną markizę, w białej peruce z osiemnastego wieku.
— Za tą damulką! — mruknął. — Tam mieści się skrytka! Potrzymaj...
Wręczył mi latarkę i podczas, gdy oświetlałem ścianę, on zdejmował portret. Ścisłe miał informacje. Skoro tylko usunął obraz ze ściany, wnet za nim ukazało się schowanko. Zbyt mało jednak było na to czasu, abym miał się wypytywać, skąd posiadał równie dokładny wywiad. A nawet gdybym go się zapytał, na pewno zbyłby mnie milczeniem.
— Skrytka! — zawołałem uradowany.
— Cs... Ciszej... — skarcił mnie. — Zaraz ją otworzymy, zabierzemy co zawiera, a później na ulicy będziesz mógł się cieszyć do woli.
Wyciągnął jakieś przyrządy z kieszeni i począł nimi majstrować koło zamku schowanka. Była to jakby wmurowana w ścianę kasa, mogąca na pozór stawić dłuższy opór włamywaczom. Lecz „szef“ szybko sobie z nią dał radę. Po upływie kilku minut zgrzytnął zamek i drzwi skrytki odskoczyły od ściany.
— Gotowe! Poświeć lepiej.
Zbliżyłem się z latarką, podczas gdy on zaglądał do wnętrza. Z początku nic nie mogłem rozróżnić, ale wnet wykrzyknik „szefa“ zorientował mnie co do rezultatu naszych wysiłków.
— Cholera! Pusta!
W rzeczy samej, schowanko było całkowicie puste. Czułem jak zimne krople potu poczynają rosić mi czoło. Jeśli nawet przewidywałem, że Gerc mógł zamknąć pieniądze i biżuterję do kufra, jaki zauważyłem w sypialni, spodziewałem się, że tu choć pozostawi papiery. Dokumenty, na których mi tak zależało... Tymczasem...
— Rozumiem! — szepnąłem rozczarowany! — Zabrał wszystko do swej sypialni, aby czuć się pewniejszy!
— Psia krew! — klął prawie głośno „szef“, nie zważając na to, że swymi wykrzyknikami może kogo zbudzić. — Psia krew, taka jego mać.. Do sypialni, powiadasz, zabrał? A możeby zaryzykować i tam się włamać?
Przez chwilę się zastanawiał i widać było, jak walczy w nim chciwość z resztkami ostrożności...
Włamanie do sypialni, to już była poważniejsza „robota“. Nawet, gdyby się nie zbudził żaden z domowników, nie sposób było tam przeniknąć, nie usuwając Gerca z jego świata.
— Co robić? — powtórzył.
Nie wiadomo, jak wypadłaby ostatecznie decyzja „szefa“ i czy zdecydowałby się na niebezpieczne przedsięwzięcie, gdyby wtem nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
Tuż za nami rozległ się drwiący głos:
— To zaufany sekretarz barona zajmuje się po nocy wyłamywaniem kasy?
Odwróciłem się gwałtownie. Na progu salonu stała Lili, prawie niewidoczna wśród ciemności. Nadeszła tak cicho, żeśmy nie posłyszeli jej kroków.
— Pięknie! Bardzo pięknie! — dodała.
Doznałem wrażenia, że ziemia usuwa mi się z pod stóp. Nie tylko nie osiągnąłem zamierzonego celu, ale jeszcze w oczach tej, na której mi zależało, stałem się przestępcą.
— Panno Lili... — począłem bełkotać. — Proszę posłuchać. Wszystko wytłumaczę...
— Co pan zamierza wytłumaczyć? — odparła złośliwie. — Że bardzo panu przykro, iż kasa jest pusta! Słyszałam wasze wykrzykniki! Byliście zajęci „pracą“ i nie zauważyliście nawet, że od dłuższego czasu was obserwuję... Więc kasa pusta?... Biedny, pan obrońca barona Gerca... Zawiódł się srogo... Niedobry baron wszystko schował w sypialni.
— Zapewniam...
— Nie wykręci się pan z tej sytuacji! Zastałam go przy otwartym schowanku w towarzystwie jakiegoś podejrzanego osobnika — wskazała ma „szefa“. — Również ze wszystkiego należałoby wnosić, że tylko dla tego wślizgnął się pan w zaufanie Gerca, by później móc ograbić go przy pomocy drugiego opryszka...
— Ależ... — bąknąłem, chcąc odpowiedzieć, że i jej zachowanie się w tym domu było dość dziwne.
W tejże chwili jednak, „szef“, który w milczeniu przysłuchiwał się całej rozmowie, nagle warknął zniecierpliwiony:
— Co tu tyle czasu gadać z dziewczyną! Sama przylazła na swe nieszczęście! Wetknąć gałgan w usta, a później...
Wykonał ruch, jakby zamierzając wykonać pogróżkę. Zasłoniłem Lili moją osobą.
— Nie pozwolę!
Zdumienie odbiło się na twarzy „szefa“. Zmierzył mnie pełnym gniewu wzrokiem.
— Toś ty taki? Amory w głowie?
Sądziłem przez chwilę, że rzuci się na mnie. Wnet jednak, mimo całej chęci rozprawienia się ze mną, zreflektował się, że nie wolno mu ryzykować walki, bez względu na jej wynik, gdyż jej odgłosy mogły postawić cały dom na nogi.
— Czort cię bierz razem z dziewuchą! — syknął. — Spotkamy się jeszcze.
Zawrócił i rzucił się do wyjścia. Nie wiadomo, czy Lili pozwoliłaby mu uciec bez przeszkód, gdyby wtem z głębi pałacu nie rozległ się przeraźliwy krzyk:
— Ra...a...tunku!
— Gerca mordują! — zawołałem, poznając głos barona.
Spostrzegłem, że Lili zbladła. Czyżby była na to przygotowana i podczas, gdy mi tu czyniła wyrzuty, jej wspólnicy mieli ostatecznie załatwić porachunki ze znienawidzonym opiekunem?
— Ratunku! — powtórzył się ten sam krzyk.
— Ach, więc pani... — począłem.
W tejże chwili zmienił się wyraz jej twarzy i zrozumiałem, że moje przypuszczenia były niesłuszne.
— Cokolwiek tu zaszło — zawołała, zwracając się do mnie — tam rozgrywa się po stokroć gorsza tragedia! Jeśli w panu pozostała resztka uczuć ludzkich, pędźmy nieszczęsnemu z pomocą!
— Słuchaj, chłopcze! — „szef“ krzyknął do mnie. — Byłeś przed chwilą draniem, ale żal mi cię! Uciekaj razem ze mną, bo dostaniesz się w paskudną historię. Co cię obchodzi, kto morduje barona? Nie chcę się mieszać do tych spraw!
Zapewne, nie tyle nim kierowała troska o moje losy, co obawa, że o ile zostanę pochwycony, łatwo mogę i jego zasypać. Dawał gwałtowne znaki ręką, abym natychmiast podążył w ślad za nim.
Nie usłuchałem tych wezwań. Przemogła we mnie ciekawość i chęć pośpieszenia Gercowi z pomocą.
— Biegnę...
Rzuciłem się w stronę gabinetu. Za mną podążała Lili. Posłyszałem trzask wejściowych drzwi. To „szef“ przezornie zniknął z pałacu.
Rychło znalazłem się przed drzwiami i nacisnąłem klamkę. Były zamknięte. Z głębi zaś, z sypialni, która jak wiemy, znajdowała się za gabinetem Gerca, dobiegł mnie przytłumiony tym razem krzyk:
— Ludzie... Pomóżcie.. Och...
Sprawiało to wrażenie, że baron walczy rozpaczliwie z napastnikami i że ci, chcąc tłumić jego krzyki duszą go za gardło.
— Otworzyć! — wrzasnąłem. — Otworzyć natychmiast!
Oczywiście, nikt nie zastosował się do mego żądania, tylko z wewnątrz dolatywały coraz słabsze jęki.
— Co robić?
— Wysadzić drzwi! — posłyszałem głos Lili, która znalazła się obok mnie. — Niema chwili do stracenia!
Wysadzić? Nie łatwo...
— Prędzej! Prędzej! Słyszy pan?
W rzeczy samej znów zabrzmiał śmiertelnie przerażony głos Gerca, któremu udało się zapewne wyrwać na chwilę z rąk oprawców.
— Ulitujcie się nademną! Ulitujcie! A... a... a... wszyscy przeciwko mnie... Jan... Siwowłosa kobieta... Jerzy... mój syn... Jerzy...
— Co? — powtórzyłem. — Jan? Siwowłosa kobieta? Jerzy?
— Panie! — rączka Lili ścisnęła mnie gwałtownie za ramię. — Przecież to straszne! Oni zaraz z nim skończą! Niech pan wyważy drzwi.
W tejże chwili zamilkły okrzyki Gerca. Posłyszałem tylko głuche charczenie, a potem odgłosy uderzeń.
— A... a... Ach... Jan...
— Boże! Znów go duszą, czy też biją...
Gniew podwoił moje siły. Być biernym świadkiem podobnej zbrodni? Słyszeć, jak mordują nieszczęsnego i nie móc temu przeszkodzić?
— Łotry...
Uniosłem masywny fotel do góry i grzmotnąłem nim w drzwi. Uderzenie powtórzyłem po raz drugi i trzeci.
Rozległ się potężny trzask. Drzwi z hałasem runęły na podłogę, a z moich rąk wypadł połamany fotel.
— Zbóje! — wykrzyknąłem, wskakując do gabinetu. — Zaraz się z wami rozprawię!
— Oby nie za późno! — z tyłu wymówiła Lili.
Szybko wyciągnąłem z kieszeni browning, który stale nosiłem przy sobie i rozejrzałem się po pokoju. Gabinet był pusty. Spodziewałem się tego, gdyż pełne nieludzkiej męki okrzyki dobiegały niedawno z sypialni. Drzwi do niej znajdowały się teraz przymknięte. Bez namysłu szarpnąłem nimi i rozwarły się szeroko. Ale wtedy dopiero ogarnęło mnie zdumienie. Sypialnia była jasno oświetlona, ale również pusta.
— Nie ma nikogo!
Tylko poprzewracane krzesła i nieład, panujący w pokoju świadczyły o niedawnej walce. W kącie leżała słynna nocna czapeczka barona, a na podłodze pełno było papierów, widocznie śpiesznie powyrzucanych ze stojącego na środku, otwartego kufra. Śród papierów migały banknoty. Lecz Gerca i napastników brakło.
— Nie rozumiem...
— Tam... tam... — wykrzyknęła Lili, wskazując małe drzwiczki, znajdujące się w pobliżu łóżka. — Tamtędy go wywlekli... O... Nawet ślady krwi...
Znała, oczywiście, lepiej odemnie rozkład pałacu, gdyż ja po raz pierwszy znalazłem się w sypialni. Drzwiczki stały otworem. Koło nich istotnie widniały krwawe plamy.
— To boczne wyjście na taras, do ogrodu... — wyjaśniła szybko. — Tylko Gerc korzystał z niego... Tędy dostali się mordercy... Śpieszmy! Choć, zdaje się jest już za późno...
Nie zważając na możliwą, grożącą nam zasadzkę, wpadliśmy do korytarzyka, znajdującego się za drzwiami — ja pierwszy, za mną Lili. Lecz w korytarzyku nie było nikogo. Również drugie drzwi, znajdujące się na jego końcu, stały otwarte i wionęło z nich ciepłe powietrze, dobiegające z ogrodu.
Przystanęliśmy na tarasie, rozglądając się dokoła. W ogrodzie panowała niezmącona cisza, jak gdyby przed chwilą nic nie zaszło.
— Za późno! — okrzyk rozpaczy wyrwał się z piersi Lili. — Wynieśli go, podczas gdy pan wyłamywał drzwi! Żywego, lub umarłego... Biegnijmy do furtki... Tylko tą drogą mogli uciec...
W tejże sekundzie zdala rozległ się warkot motoru. Jakiś samochód oddalał się pośpiesznie od wejścia do parku. Nie ulegało wątpliwości. To zbrodniarze, spełniwszy zadanie, uciekali teraz bezkarnie, niezatrzymywani przez nikogo.
— Za późno... Za późno... Porwali Gerca, lub gdzieś po drodze wyrzucą jego zwłoki... A może... tu w ogrodzie...
Zrozpaczeni, biegliśmy w stronę furtki, pojmując dobrze, że bezcelowa jest ta pogoń. Ale, kiedy zbliżyliśmy się do furtki, tuż przy niej raptem z mroku wyrosła jakaś postać.
Był to Jan. Trzymał się ręką za głowę i popatrzył na nas dziwnym wzrokiem.
— Janie! — zawołałem wzburzony, gdyż byłem przekonany, że wypuściwszy morderców, teraz zamierzał najbezczelniej powrócić do pałacu. — Zachowanie Jana wydaje mi się bardzo podejrzane!
— Pilnuj pan sam siebie! — warknął, ocierając krew spływającą z czoła. — Nie wiem, kto z nas tu więcej podejrzany!


ROZDZIAŁ V.
Kto zabił?

Niezadługo pełno było policji w pałacu. Podczas, gdy niżsi funkcjonariusze starannie badali pokoje, w których rozegrał się dramat i przetrząsali niemal każdy krzak w ogrodzie, komisarz Relski który osobiście przybył na miejsce, rozpoczął badanie.
Był to wytrawny urzędnik, mężczyzna w sile wieku. Siedział za niewielkim stolikiem, który polecił wynieść na taras.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca złociły wesoło wierzchołki drzew i aleje parku. I znów stwierdzałem mimowoli różnicę, zachodzącą pomiędzy ponurą rzeczywistością a pogodą i weselem przyrody. Zbyteczne jest dodawać, że zwłok barona nie znaleziono ani w ogrodzie, ani też w pobliżu pałacu i że żaden ślad nie wskazywał bliżej na to, dokąd został wyniesiony. Panna Lili i ja, jako bezpośredni świadkowie zbrodni, pierwsi składaliśmy nasze zeznania.
Staliśmy obok stolika, zajętego przez komisarza i od naszych wyjaśnień rozpoczął śledztwo.
— Baron został porwany — począł — lub wywieziono go nieżywego, aby tym lepiej ukryć zwłoki. Sprawa przedstawia się tajemniczo, lecz mam nadzieję, że dochodzenie szybko rozwikła tę zagadkę, Teraz chodzi mi o to, aby ustalić, w jakich warunkach odbył się ten napad i kto w nim mógł przyjmować udział. Więc — zwrócił się do nas — posłyszeli państwo przeraźliwe krzyki barona Gerca, wołającego o ratunek?
— Tak jest! — odrzekłem drżąc jeszcze z wewnętrznego podniecenia. — Było i o kilkanaście minut po północy i znajdowaliśmy się wraz z panną Lilą w salonie — tu zawahałem się nieco, myśląc, co nastąpi, o ile komisarz zacznie indagować, czemu tam się znalazłem.
Na szczęście nie zwrócił na to uwagi.
— W salonie! Dalej... — coś notował na leżącym przed nim papierze.
— Potem dobiegł nas przerażony głos barona, wzywającego pomocy. Ponieważ wiedziałem o atmosferze, panującej w domu i o tym, że ciągle spodziewał się jakiejś napaści — krótko opowiedziałem o poprzednich tajemniczych wydarzeniach w pałacyku — rzuciłem się natychmiast w stronę gabinetu.
Drzwi były zamknięte, z trudem udało się je wyważyć. Niestety, przybyłem za późno i barona w tym czasie już zawleczono do samochodu, który oczekiwał na napastników przed wejściem do ogrodu.
— To wszystko wiem! — wymówił komisarz, gdyż przedtem, zawiadamiając telefonicznie komisariat o zbrodni w pałacyku, złożyłem podobną relację. — Ale zechce mi pan powtórzyć ściśle, jakie okrzyki dobiegały z za drzwi, kiedy bezskutecznie dobijał się pan do nich?
— Najpierw baron Gerc wzywał pomocy, jakby pragnąc się wyrwać z rąk swych oprawców. Sprawiało to wrażenie, że ci duszą go za gardło, a on walczy z nimi resztkami sił. Że uwalnia się od nich na chwilę, lecz oni wnet z powrotem rzucają się na niego... Było to coś potwornego! — wzdrygnąłem się. — Słyszeć, że kogoś bezlitośnie mordują za drzwiami i nie móc temu przeszkodzić!
— Tak! — mruknął komisarz, na którym moje opowiadanie wywarło widocznie wrażenie. — Wyjątkowo zuchwali zbrodniarze! Więc pan przypuszcza, że było kilku napastników?
— Bezwzględnie! Świadczą o tym liczne ślady stóp w ogrodzie! Zresztą...
— Zresztą...
— Najwyraźniej słyszałem, jak baron błagając o litość zwracał się do kilku osób... Wymienił nawet ich imiona...
Komisarz patrzył badawczo na mnie. Następował kulminacyjny punkt mego zeznania.
— Jakie?
— Z ust jego padły, — wymówiłem powoli — następujące okrzyki: Jan... siwowłosa kobieta... mój syn Jerzy!
— Jan? Siwowłosa kobieta? Syn, Jerzy?
— Tak jest!
— I pani to słyszała? — zwrócił się do Lili.
Spostrzegłem, że kiedy wymieniłem imię lokaja, drgnęła z niezadowoleniem. Opanowała się jednak.
Słyszałam! — przytwierdziła cicho. — Tylko...
Tylko?
— Przypuszczam, że były to okrzyki człowieka nieprzytomnego ze strachu, nie mające nic wspólnego z osobami prawdziwych zbrodniarzy.
— Hm... — mruknął komisarz, a w jego oczach przemknął ironiczny błysk. — Rozumiem pani skrupuły i pięknie to, że broni pani honoru rodziny. Niestety, prawo jest bezlitosne. Zobaczymy...
Wiedziałem, o co mu chodziło, gdyż zmylił go ton Lili. Przypuszczał, że staje w obronie Jerzego nie mogąc znieść myśli, aby syn mógł uczestniczyć w podobnej zbrodni. Ja zaś wyczuwałem co innego. To nie o Jerzego drżała Lili, choć nie wiedziałem jeszcze, jaki ich łączy stosunek, a lękiem ją napawały losy Jana. Tego ponurego zbira, który bezwzględnie musiał przyjmować udział w porwaniu lub morderstwie, a później ośmielał się rzucać mi w oczy jakieś niezrozumiałe pogróżki. Łotra, który od dłuższego czasu podtrzymywał nastrój grozy w domu, pragnąc za wszelką cenę usunąć mnie z niego.
Na szczęście, komisarz Relski choć nie znał bliższych szczegółów, musiał dojść do tego samego przekonania, gdyż zauważyłem, że koło Jana, znajdującego się obecnie w ogrodzie, stale stał jeden z policyjnych agentów i nie spuszczał go z oka.
— Tedy — reasumował komisarz wiadomości posłyszane z moich ust — przebieg wypadków odtworzyć można w następujący sposób. Napastnicy zapomocą dorobionych kluczy, gdyż nie stwierdziliśmy śladów włamania, przedostali się bocznym przejściem do sypialni barona. Zaskoczyli go, zapewne w czasie snu i wówczas rozpoczęła się zażarta walka. Początkowo, prawdopodobnie duszono Gerca, chcąc go obezwładnić, a później, gdy zdołał im wyrwać się i posłyszano, że śpieszy mu pan z pomocą, bito go i zadano szereg ciosów nożem, lub jakimś ostrym narzędziem, o czym świadczą plamy krwi, znajdujące się w sypialni i korytarzyku. Musiał już być nieżywy, albo nieprzytomny, kiedy go niesiono do samochodu. Nieżywy? Nie wiem! Przypuszczam raczej, że żył jeszcze, gdyż inaczej porzuconoby w ogrodzie jego zwłoki. Więcej powiem. Sądzę, iż właśnie dla tego barona porwano, aby go dobić po drodze i by nie mógł wskazać napastników. W pałacyku już na to czasu brakło, bo lada chwila mógł pan się znaleźć w pokoju. Potworni zbóje...
— Potworni! — powtórzyłem.
— Bezwzględnie kilku było zbrodniarzy — mówił dalej komisarz — choć ściśle nie możemy jeszcze ustalić ich liczby. Ślady stóp wskazują na to, że do samochodu wlokło Gerca dwóch ludzi... Prócz tego widnieją i odciski nóg kobiecych... A więc... Dwóch mężczyzn i kobieta. Zgadzałoby się to z tym, co pan zeznał.
Skinąłem głową.
— Dalej... Sama zbrodnia trwała niezwykle krótko, ale zdążono dokładnie przetrząsnąć gabinet i sypialnię. Widocznie, w tym czasie, gdy jeden z napastników dusił Gerca, inni robili poszukiwania. Wyłamano szuflady biurka i rozbito kufer. A że mordercy nie mieli wyłącznie zemsty na celu, jakby to początkowo przypuszczać było można, najlepszym dowodem, że zabrali wszystko, cokolwiek przedstawiało wartość...
— Więc rabunek?
— Bezczelny rabunek! Zginęła biżuteria, zginęły pieniądze. Oczywiście, śpieszyli się bardzo, bo na podłodze leżały porozrzucane banknoty, zapewne wyciągnięte z kufra. Z pewnych danych również wnioskuję, że baron musiał uważać ten kufer za najbezpieczniejsze schowanie i tam składał, co miał cenniejszego. A ponieważ uchodził za bardzo zamożnego człowieka, musiano zagrabić sporo.
— O tak! — wspomniałem informacje „szefa“. — Podjął wczoraj w południe znaczną pieniężną sumę z banku.
Lili rzuciła mi błyskawiczne spojrzenie.
— Skąd pan to wie? — zdziwiła się.
— Od barona! — odrzekłem najspokojniej, a że odpowiedź ta była prawdopodobna, komisarz nie nalegał dalej.
— Sprawdzimy wysokość podjętej sumy! — zanotował na papierze. — Sprawa staje się coraz więcej jasna. Domyślam się, iż właśnie dla tego wczoraj miał miejsce napad, że obawiano się iż dalej przekaże pieniądze. Tedy obraz i motywy zbrodni mamy! Pozostaje tylko ustalić, kto to zrobił.
— A czy w kufrze nie znaleziono jakichś dokumentów, testamentu? — raptem niespokojnie zagadnęła Lili.
Właściwie i mnie oddawna dręczyło to zapytanie.
Ale, jeśli w ustach Lili, pasierbicy barona, brzmiało ono całkowicie naturalnie, nie miałem odwagi go zadać. Od czasu przybycia policji, nikogo nie wpuszczano do sypialni i gabinetu. A przedtem nie mogłem zajrzeć do otwartego kufra, bo Jan, choć nie raczył odpowiadać na moje zapytania, chodził za mną trop w trop, jak gdybym to ja a nie on był zbrodniarzem. Z niepokojem oczekiwałem na odpowiedź komisarza.
— Rozumiem pani zapytanie! — odrzekł. — Niestety, nie znaleźliśmy nic! Zdziwiło mnie to nawet, gdyż widocznie zbrodniarze, nie zadawalając się pieniędzmi pochwycili również ważniejsze dokumenty. A może baron przechowywał je na mieście?
— Nie! — zaprzeczyła, a na jej twarzyczce odbiło się zdumienie, złączone z niepokojem. — Wiem, że napewno miał je w domu. A pocóż zbrodniarzom były potrzebne nasze rodzinne papiery?
Komisarz rozłożył ręce.
— A jednak w kufrze pozostały tylko nic nie znaczące listy.
I we mnie zamarło serce. Tyle wysiłków, uczynionych na próżno! Próżna znajomość z „szefem“! Straciłem wiele tygodni, aby w ostatniej chwili dowiedzieć się, kiedy już wydawało się, jestem u celu, iż to, na czym tak mi zależało, zostało pochwycone przez zbrodniarzy, dla których zapewne nie przedstawiało żadnej wartości. Ledwie stłumiłem okrzyk gniewu i zniechęcenia.
— Tedy — powtórzył komisarz — pozostaje nam tylko ustalić osoby sprawców porwania, czy też ewentualnego mordu. Pan Korski — wymienił moje fałszywe nazwisko — słyszał, że baron błagał, aby go ratowano przed Janem, synem Jerzym i siwowłosą kobietą. Jakie motywy kierowały służącym — spojrzał w kierunku Jana, znajdującego się pod „opieką“ policyjnego wywiadowcy — dowiemy się wnet. Syn? Słyszałem, że młody Gerc był w złych stosunkach z ojcem i na tle finansowym wciąż powstawały między nimi zatargi. Ale, ta stara kobieta? Któż to taki?
— Niezwykle niebezpieczna osoba! — wykrzyknik pełen lęku wyrwał się z piersi Lili. — Kobieta ogarnięta szałem zemsty i na dodatek na pół obłąkana! W to wierzę święcie, że była zdolna do zamordowania mego ojczyma!
— Ale, któż to taki? Czy pani zna jej nazwisko?
— Znam i wnet je wymienię! Powiem wszystko, co jest mi wiadome w tej sprawie — z podnieceniem mówiła Lili. — Nazywa się Anna Kolb i mieszka pod Warszawą, w Piasecznie... A jaki był powód jej nienawiści do barona Gerca?
Łączyły ich kiedyś bardzo bliskie stosunki. Uważała nawet samą siebie na trzecią żonę mojego ojczyma, choć ślubu nie mieli. Pierwszą była matka Jerzego, zaś drugą moja matka. Otóż, z tego, co mogłam pochwycić, a mój ojczym z nikim nie był szczery, porzucił ją po kilkuletnim pożyciu i to w sposób, powiedzmy prawdę, nie zupełnie ładny. Nie tylko nie dotrzymał obietnicy ożenienia się z nią, ale podobno i wyzuł z majątku...
— Ach, tak!
— Tak przynajmniej twierdziła pani Kolb. Faktem jest, że właśnie po tym rozstaniu, gdy niemal została bez środków do życia, na bruku z rozpaczy dostała pomieszania zmysłów. Przebywała przez dłuższy czas w domu obłąkanych, skąd wypuszczono ją dopiero przed paru miesiącami.
— Przed paru miesiącami?
— Od tej pory poczęła nachodzić mego ojczyma, twierdząc, że musi się zemścić. Początkowo robiła mu tyko awantury, zarówno na ulicy, jak i tu w pałacu, później poczęła grozić śmiercią. Nie były to czcze pogróżki i ojczym bał się jej panicznie. Wiedział, że nic jej powstrzymać nie zdoła i że prędzej, czy później z jej ręki zginie. Namawiałam go wciąż, aby się zwrócił o opiekę do władz. Nie chciał tego uczynić, widocznie w obawie skandalu.
— W obawie skandalu! — mruknął komisarz, domyślając się zapewne, jak i ja poprzednio, że Gerc obawiał się tak postąpić, unikając kompromitujących rewelacyj.
— Toć właśnie ta pani Kolb — mówiła dalej Lili z oburzeniem — trzymała cały pałac od tygodni w atmosferze jakiejś grozy. Dzięki niej ojczym zamykał się w swym gabinecie, nie sypiał ze strachu i twierdził, że jest otoczony mordercami. W niepojęty wprost sposób udawało się jej wślizgiwać do pałacu i pojawiała się wtedy nawet, gdy jej przybycia najmniej można było się spodziewać. Przedwczoraj w nocy o mało nie zastrzeliła ojczyma — tu Lili szybko poczęła opowiadać wypadki, jakie rozegrały się w parku.
— Hm... tak... — skinął komisarz głową, wysłuchawszy opowiadania. — Rozumiem nienawiść pani Kolb, owej obłąkanej, siwowłosej kobiety! Musiała maczać ręce w zbrodni. Lecz, czemu przyjęła udział w grabieży? I skąd to połączenie? I Jan? I młody baron? Cóż mogła mieć wspólnego z Jerzym Gercem? Nie pojmuję!
I ja nie pojmowałem. Wprawdzie, przypominałem sobie doskonale, że owego pamiętnego wieczoru, siwowłosa kobieta oczekiwała właśnie na Jana. Tę rewelację zachowywałem na później. Ale, co ją łączyło z Janem? W jakim celu dokonali wspólnie napaści i to na dodatek jeszcze z Jerzym.
Podobne refleksje musiały krążyć i po głowie komisarza Relskiego, gdyż cicho wymówił:
— Dziwne... Doprawdy, dziwne... Choć czasami najbardziej niezrozumiałe sprawy, tłumaczą się nader prosto. Zaraz wszystko sprawdzimy. Panie Giersz — zawołał w stronę jednego z wywiadowców, kręcących się po ogrodzie. — Proszę bliżej!
— Słucham, panie komisarzu! — ten podbiegł i przystanął obok nas w służbistej postawie.
— Uda się pan natychmiast samochodem do Piaseczna. Zamieszkuje tam niejaka Anna Kolb, starsza, siwa kobieta. Sprawdzi pan, co robiła dzisiejszej nocy i sprowadzi tutaj jak najprędzej...
— Rozumiem...
— Jest napół obłąkana i wysoce niebezpieczna...
— Rozkaz, panie komisarzu!
Wywiadowca odwrócił się i odszedł pospiesznym krokiem.
— Jan jest! — szepnął do siebie Relski. — Ową panią Kolb wnet zatrzymamy. Pozostaje tylko...
Zapewne zamierzał wymienić imię młodego barona. Ale, w tejże chwili z głębi pałacu zabrzmiały kroki i rychło w drzwiach, prowadzących na taras, zarysowały się postacie kobiety i mężczyzny.


ROZDZIAŁ VI.
Zagadka wikła się.

Była to panna Lola w towarzystwie Jerzego, oboje ubrani czarno, żałobnie. Lola miała nawet kapelusik przesłonięty krepą, a po jej twarzy spływały łzy, zapewne znakomicie udane. Również oblicze Jerzego nosiło wyraz zbolały i postępował przygarbiony, jakby go przytłoczyła niespodziewana wiadomość o porwaniu ojca.
Podziwiałem tę parę komediantów, którzy już z góry mieli przygotowane żałobne szaty, nie upewniwszy się nawet, czy ojciec żyć przestał. Czyżby to był jeszcze jeden obciążający dowód przeciwko nim?
— Co za straszna, potworna zbrodnia! — wymówiła Lola płaczliwym głosem, zbliżając się do komisarza i wyciągając w jego stronę rękę.
Komisarz udał, że nie widzi tego ruchu.
— Kim pani jest? — zapytał dość ostro.
— Ja? — zmięszała się nieco. — Narzeczoną młodego barona Gerca. Dlatego ośmieliłam się przybyć wraz z nim, nie chcąc go pozostawić samego w chwilach równie ciężkich. Prawda Jerzy?
— Tak jest! — potwierdził, znalazłszy się przy niej. — Prosiłem Lolę, aby przybyła wraz ze mną. Wiadomość o porwaniu ojca, który został prawdopodobnie w podły sposób zamordowany, wstrząsnęła mną do głębi. Czuję się, jak błędny! Wspominał mi wywiadowca, że pastwiono się w ohydny sposób nad nieszczęsnym... Potworne... Co za bestie!
— Szkoda tylko — przerwał komisarz — że państwo ubierali się długo. Posłałem wywiadowcę przed godziną.
— Bo...
— Mniejsza o to! Przystąpmy do rzeczy. Co pan robił dzisiejszej nocy?
— Ja? — na twarzy Gerca odbiło się zdumienie, gdyż wywiadowca nie uprzedził go widocznie o ciążących na nim podejrzeniach.
— Tak, pan!
— Cóż miałem robić? Spałem w domu...
Policyjny agent, ten sam, który sprowadził młodego barona i jego towarzyszkę, a który prawie jednocześnie wszedł z nimi na taras, zbliżył się szybko do komisarza.
— Panie komisarzu! — począł meldować. — Sprawdziłem dokładnie! Państwo powrócili do swego mieszkania około dziewiątej wieczór i od tej pory nie wychodzili wcale. Stwierdził to cały szereg osób i nie może być najmniejszej wątpliwości.
Komisarz aż poruszył się na krześle ze zdziwienia. Lili i ja drgnęliśmy mimowoli.
— Cóż to znaczy? — zawołał teraz Jerzy wzburzonym głosem. — Czyżbym był podejrzany? Władze przypuszczają, że przyjmowałem udział w zbrodni? Niesłychane! Odrazu domyślałem się, że to o coś dziwnego chodzi, kiedy zjawił się u mnie wywiadowca i nie zważając na moją rozpacz, wywołaną wiadomością o porwaniu ojca, począł mnie indagować niczym przestępcę. A później, wiózł tutaj wraz z Lolą, jakbyśmy byli aresztowani...
— Zechce pan uspokoić się! — komisarz już zdążył się opanować. — Ja pierwszy szczerze będę rad, o ile niewinność pańska zabłyśnie w pełni! Ale właśnie pewne momenty napadu, jakie odtworzyli bezpośredni świadkowie — wskazał na Lili i na mnie — nasuwały bardzo daleko idące przypuszczenia.
Tu powtórzył o okrzykach, jakieśmy posłyszeli z za drzwi, śpiesząc baronowi z pomocą.
Widziałem, że młody Gerc zmieszał się, ale wnet się opanował.
— Ja? Siwowłosa kobieta? Jan? Nic nie pojmuję? Może przesłyszał się pan sekretarz?
— Lub twierdzi tak przez złośliwość! — raptem dodała Lola.
— O żadnej złośliwości nie może być mowy! — energicznie zaprzeczyłem. — Powtarzam tylko to, co posłyszałem doskonale!
— W takim razie — zawołał Gerc — okrzyki te nie miały nic wspólnego z prawdziwymi zbrodniarzami. Szczególnie, jeśli chodzi o mnie! Może mój ojciec w chwili groźnego niebezpieczeństwa mnie wzywał na ratunek? Żałował, że stale postępował niewłaściwie ze mną? W każdym razie, jak pan komisarz sam się przekonał, fizycznym jest niepodobieństwem, abym uczestniczył w napadzie, będąc jednocześnie zupełnie gdzieindziej.
— Tak... tak... — mruknął komisarz.
Zapanowała cisza. Komisarz i ja myśleliśmy zapewne o jednym i tym samym. Jeśli młody Gerc nie uczestniczył bezpośrednio w porwaniu barona, to mógł nasłać wynajętych zbirów.
Ale, czemu baron wymienił jego imię? Jakie były na to dowody, że Jerzy działał przez płatnych morderców? Moje podejrzenia? Były one zbyt nieuchwytne. Lecz jeśli Jerzy był niewinny, lub chwilowo nie można mu było udowodnić winy, to również padał w gruzy gmach oskarżenia, tyczący się innych osób — a okrzyki barona stawały się niezrozumiałe i nie mogły stanowić żadnej wskazówki.
Tymczasem Gerc, ustaliwszy swe alibi, postanowił oczyścić się do końca.
— Zresztą, — zawołał z nieudanym gniewem — co za śmieszne połączenie! Ja, siwowłosa kobieta i Jan... Doprawdy nadzwyczajna spółka! Niecierpiałam ich zawsze! Siwowłosa kobieta? To pewnie o tę przeklętą awanturnicę Annę Kolb chodzi, która nieprawnie podawała się za żonę mego ojca i wciąż groziła mu śmiercią? Stale radziłem ojcu, aby zwrócił się przeciw niej o opiekę do władz. Typowa bandytka! Czy pan komisarz zajął się już tą niebezpieczną osobą?
— Rychło będzie zatrzymana!
— Chwała Bogu! Pozostaje tedy mój drugi wspólnik — Jan! Zawsze nienawidziłem tego draba. Nie pojmuję, czemu ojciec znosił w domu jego obecność. Może — tu zerknął złośliwie w stronę Lili — były specjalne względy, których nie chcę poruszać.
Drgnąłem z oburzenia. Lili zaczerwieniła się gwałtownie.
— Czy dla tego tak pan mówi — odrzekła z gniewem — iż ten Jan wyrzucił pana kiedyś prawie za drzwi, gdy niewłaściwie zachowywał się wobec ojca?
Młody Gerc już otwierał usta, aby odpowiedzieć równie szorstko, gdy komisarz przerwał tę niemiłą scenę.
— Przepraszam państwa, ale to naprawdę do rzeczy nie należy!
Choć istotnie nie należało to do rzeczy, ostatnia „rozmowa“ rzucała charakterystyczne światło na stosunki panujące w rodzinie Gerca i w podobnych warunkach trudno było przypuścić, aby młody baron współdziałał z Janem, lub z „siwowłosą kobietą“.
Ale, służący...
— Jan jeszcze nie był badany! — wyrzekł komisarz, niby odgadując moje myśli. — Proszę go tu przyprowadzić!
Lokaj wnet znalazł się przed stolikiem komisarza. Jego zbójecka twarz była bez wyrazu i patrzał swoim zwyczajem ponuro w ziemię.
— Co robiliście w tym czasie, kiedy miał miejsce napad? — zabrzmiało pytanie.
— Wszystko opowiem szczerze! — wymówił po chwili wahania, nie podnosząc oczu. — Co robiłem w nocy? Chociaż oświadczyłem panu sekretarzowi, że udaję się na spoczynek, nie spałem, przeczuwając, że coś niedobrego święci się w domu. Około północy wyszedłem do ogrodu, a wtedy moją uwagę zwróciło słabe światełko, migające przez okiennicę w salonie...
Poczułem, jak zimne dreszcze poczynają mi biec wzdłuż pleców. Ten łajdak, chcąc się oczyścić, zamierzał mnie oskarżyć. A więc, wyśledził! Czułem, że wnet wizyta „szefa“ w pałacu stanie się wiadoma. I milczał uporczywie, póki nie przybyła policja. Psubrat! Nie wiedząc, co zrobić, rzuciłem w stronę Lili błagalne spojrzenie.
— Wówczas zobaczyłem pana sekretarza...
— W moim towarzystwie! — raptem zabrzmiał spokojny głos Lili. — Spotkaliśmy się niechcący w salonie... Niepotrzebnie Jan to opowiada... Cóż to ma wspólnego z napadem?
Odetchnąłem głęboko i podniosłem oczy. Spostrzegłem, że na zbójeckiej twarzy draba odbiło się bezgraniczne zdumienie.
Byłem uratowany! Lili postanowiła mnie osłonić. Gdybym mógł, przypadłbym w tej chwili do jej drobnych nóżek i osypał je pocałunkami.
— Istotnie, cóż to ma wspólnego z napadem? — powtórzył komisarz, którego uwagi uszła ta cała scena. — Państwo znajdowali się w salonie... To wiemy... Ale, co wyście robili... Zaglądaliście przez szparę w okiennicy, a później?...
Oczywiście, Lili i ja, ze względu na naszą rolę, staliśmy dla komisarza poza wszelkimi podejrzeniami.
— Co robiłem? — Jan wymówił powoli, widocznie zbity z tropu i patrząc na Lili, jak patrzy wierny pies na swego pana. — Ano, nic... Kiedy zobaczyłem w salonie naszą panienkę i pana sekretarza, odszedłem...
— Nie udawajcie gamonia! — zniecierpliwił się komisarz, który nie domyślając się oczywiście, że Jan pod wpływem wzroku Lili, zmienił swe zeznanie i nie napomyka ani słówkiem o spostrzeżonej w salonie podejrzanej scenie, poczynał przypuszczać, że umyślnie kręci. — Nie udawajcie gamonia! Pogarszacie tylko swoją sytuację...
— Wcale nie kręcę — potrząsnął służący głową. — Odskoczyłem raptem od okna salonu — tu zaczynał prawdziwą opowieść — gdyż ktoś dotknął mnie za ramię. Obejrzałem się! Za mną stała małpa... Dżoko...
— Co? — zawołaliśmy prawie jednocześnie. — Dżoko?
— Tak! — potwierdził jeden z wywiadowców, znajdujących się na tarasie. — Służący nie kłamie! Stwierdziliśmy w ogrodzie szereg odcisków, pochodzących od łap małpy.
— Właśnie! — Jan skinął głową z zadowoleniem. — Baron przypuszczał, że zabito mu umyślnie najdroższego szympansa, a ja mówiłem odrazu, że zerwał łańcuch i uciekł. Otóż, powtarzam, schwycił mnie niespodziewanie za ramię. Nigdy nie byłem z tym draniem, przepraszam, że się tak wyrażam, w dobrych stosunkach i nie lubiliśmy się wzajemnie. Przyznaję się, przestraszyłem się bestii w pierwszej chwili. Warczał coś zaciekle, ze ślepi patrzyło mu źle i myślałem, że rzuci się na mnie. A silny był, jak diabeł. Raptem, odwrócił się i począł uciekać... Może go coś spłoszyło... Bez namysłu pobiegłem w ślad za małpą, chcąc pochwycić Dżoka i zrobić tym przyjemność baronowi. Uciekł mi na drugi koniec ogrodu i zniknął śród drzew. Więcej go nie widziałem.
— A może to Dżoko porwał ojczyma? — niespodziewany wykrzyknik wyrwał się Lili. — Był niezwykle mściwy i złośliwy. Ojczym uderzył go niedawno za to, że zadusił mego pieska. Od tej chwili dąsał się, warczał, wreszcie zerwał łańcuch. Małpy, szczególniej szympansy lubią się mścić.
Komisarz z trudem stłumił głośny śmiech.
— Nie, szanowna pani! — wymówił. — Choć podobną historię raz już opisał słynny Poe, nie wierzę, aby szympans dokonał napadu. Był, coprawda, dość silny na to, żeby zadusić, lub porwać barona, ale małpy nie doceniają jeszcze całego piękna naszego kapitalistycznego ustroju i nie łakomią się na pieniądze. A tu miał miejsce rabunek... Więc, Dżoko — zwrócił się do Jana — zginął wam z oczu i nie mogliście go odszukać. Pięknie! Cóż dalej zaszło?
— Przez kilka minut tropiłem daremnie szympansa śród drzew rosnących na końcu ogrodu. Dla tego nie posłyszałem okrzyków dobiegających z pałacu, gdyż w tym czasie zapewne miał miejsce napad. Dopiero, podejrzany stuk zwrócił moją uwagę. Hałas pośpiesznie otwieranych bocznych drzwi na taras, od których klucz posiadał tylko pan baron. Pośpiesznie podążyłem w tę stronę. Spostrzegłem, jak z otwartych drzwi wybiegło dwóch ludzi, jakichś rosłych drabów, całkowicie mi nieznanych, z których każdy niósł spore paczki, czy też walizki?
— Dwaj ludzie z walizkami? — powtórzył komisarz. — Jak wyglądali?
— Twarzy dobrze nie mogłem rozróżnić! — odparł służący. — Mam jednak wrażenie, że poznałbym ich, gdybym zobaczył. Byli wysocy, w średnim wieku, ubrani tak, jak zwykle bywają ubrani robotnicy. Bez kołnierzyków i w kaszkietach na głowie. Jeden nawet powiedział: „Uciekajmy prędzej, bo tam drzwi wybijają!“.
— Cóż dalej?
— Rzuciłem się na spotkanie, chcąc zatrzymać tych podejrzanych jegomościów. Ale wtedy jeden z nich uderzył mnie czymś ciężkim z taką siłą w głowę, że upadłem i straciłem przytomność.
Pamiętam, że już przed kilku godzinami, przy furtce ocierał krew, spływającą z czoła. Obecnie, widniał tam duży guz, skóra była rozcięta, widocznie na skutek silnego uderzenia.
Komisarz podniósł się ze swego miejsca i obejrzał ranę.
— Rzeczywiście!
I na mnie to opowiadanie wywarło wrażenie. Jan był niewinny, czy też symulował i kłamał? Jeśli był niewinny, czemuż nie powiedział odrazu wszystkiego? Ponieważ podejrzewaliśmy się wzajemnie, sądził, że ludzie „szefa“, moi wspólnicy, dokonali napadu?
— A dalej?
— Więcej nic powiedzieć nie mogę! Kiedym się ocknął, było już po wszystkim. Pośpieszyłem w stronę furtki i zobaczyłem duży, prywatny, oddalający się samochód. Numeru nie mogłem spostrzec, jechał z pogaszonymi światłami, zresztą czułem oszołomienie po niedawnym uderzeniu. Wtedy właśnie przybiegł pan sekretarz z panienką i nie wiem, czemu, zaczął mi robić wymówki, że ułatwiłem ucieczkę zbrodniarzom.
Znów zapanowało milczenie. Choć Jan, może dlatego, że nie zdradził mnie, pod wpływem niemego rozkazu Lili, wydawał mi się teraz znacznie sympatyczniejszy, w mojej głowie nadal świdrowało zapytanie: wierzyć mu, czy nie wierzyć? Jeśli nie uczestniczył w rabunku, to czemuż zachowywał się przedtem tak podejrzanie i wprowadzał do pałacu ten nastrój grozy? Oczywiście, obecnie nie mogłem o tym opowiadać.
Ale komisarz podchwycił pewne niejasności w zeznaniu Jana.
— Powiadacie — począł — że natknęliście się na dwóch ludzi, niosących walizki. Zawierały one zapewne, papiery, pieniądze i kosztowności. Doskonale. Ale, w takim razie inni, lub conajmniej jeden człowiek musiałby wynosić zemdlonego, lub zabitego barona. Tymczasem, ślady stóp wskazują, że w ogrodzie było dwóch mężczyzn i kobieta. Aby kobieta mogła go wynieść, jest mało prawdopodobne. Jak to wytłumaczyć?
— Nie wiem! — Jan wzruszył ramionami. — Może ci dwaj powrócili do pałacu po barona!
— A on walczył przez ten czas tylko z kobietą? Na pewno dałby sobie z nią radę! Poza tym, wtedy właśnie w sypialni było kilka osób.
— Stanowczo miałem takie wrażenie! — przytwierdziłem.
— Wobec tego coś niebardzo zgadza się z innymi danymi wasze zeznanie, panie Janie! I kobiety nie zauważyliście w ogrodzie?
— Nie!
— Ale znacie Annę Kolb?
— Znam!
— Któż to taki?
— Bardzo nieszczęśliwa osoba, która... — raptem wyrwało się z piersi służącego.
— Ach, tak!
Widać było, że ta niespodziewana obrona tajemniczej siwowłosej niewiasty, wywarła jak najgorsze wrażenie na komisarza. Lili pośpieszyła na pomoc Janowi.
— Panie komisarzu! — zawołała. — Przysiąc mogę, że jest niewinny... Jan to z gruntu szlachetny człowiek... On i rabunek...
Komisarz unikał jej wzroku.
— Zaraz to wykaże dalsze dochodzenie!
Może zadałby służącemu jeszcze jakie zapytanie, gdyby wtem nie dobiegł nas ostry głos jednego z wywiadowców. Biegł on pośpiesznie z głębi pałacu i już zdala wołał:
— Panie komisarzu! Niezwykle ważny meldunek!
— Co się stało?
— Siwowłosa kobieta...
— Uciekła...
— Jakto?
— Wywiadowca Giersz telefonicznie melduje z Piaseczna, że odnalazł dom, w którym zamieszkiwała. Ale, Anna Kolb opuściła wczoraj swój pokoik na poddaszu i więcej nie powróciła. Zbadani sąsiedzi oświadczają, że wczoraj, około dziewiątej wieczór przybył po nią jakiś prywatny samochód, w którym znajdowało się dwóch mężczyzn i że odjechała wraz z nimi, po krótkiej rozmowie... Prócz tego...
— Prócz tego?
— Ponieważ pokój, odnajmowany przez Annę Kolb był zamknięty, Giersz otworzył go i przeprowadził rewizję. Nic tam nie znalazł godnego uwagi i wszystko świadczy o tym, że zabrała ze sobą, co miała cenniejszego i że oddawna szykowała się do ucieczki. Napewno, nie powróci...
— Rozesłać natychmiast telefonogramy — rozkazał komisarz — z dokładnym rysopisem. Daleko nie ucieknie...
Zwrócił się do nas.
— Tu przynajmniej zgadzają się szczegóły. W ogrodzie widnieją ślady stóp kobiety i dwóch mężczyzn, którzy uciekli samochodem, dokonawszy rabunku i porwawszy Gerca, oraz dwaj mężczyźni przybyli autem po Annę Kolb, która uważała za stosowne zniknąć od tej pory. Prawie jasne, a resztę wykryjemy błyskawicznie, gdyż mam nadzieję, że do wieczora pochwycimy Annę Kolb wraz z jej towarzyszami. A teraz...
Tu powiódł wzrokiem po młodym Gercu i Janie.
— Co się pana barona tyczy — rzekł — to prócz owych okrzyków, które wydają się obecnie mocno wątpliwe, nie ma przeciwko niemu innych dowodów. I gdyby nie fatalny stosunek z ojcem, uważałbym wszelkie podejrzenia za wykluczone.
— Stosunek z ojcem? — wyrwało się jednocześnie z piersi Jerzego i Loli, która stała obok kochanka. — Nędzne insynuacje!
— Nie moja rzecz to rozstrzygać! Nie krępuję więc wolności pana Gerca, a o reszcie zadecydują władze prokuratorskie. Co do Jana zaś, to inna sprawa. Nie twierdzę stanowczo, aby był winien, ale muszę go zaaresztować...
— Zaaresztować? — z rozpaczą zawołała Lili. — Za co? Przecież poranili go napastnicy!
— Niestety! — komisarz rozłożył ręce. — Nie raz były wypadki, że wspólnicy dla niepoznaki ranili wspólników. A długa służba policyjna uczy nieufności...
— Poza tym — zakończył komisarz — nie zapominajmy o jednym! Baron Gerc może się jeszcze żywy odnaleźć! Wciąż mówimy o nim, jak o nieboszczyku! Policja szuka go dobrze od kilku godzin i mam wszelką nadzieję, że uda się ocalić go! A on najlepiej nam powie, jak się odbyły wypadki.
— Dałby Bóg! — westchnął Jerzy, lecz łatwo wyczuć było można, że nieszczere jest to westchnienie.
Nieco później, gdy komisarz wraz z wywiadowcami opuścił pałacyk, zabierając ze sobą Jana, zbliżyłem się do Lili.
Miała łzy w oczach i wzrok jej biegł za sylwetką oddalającego się śród agentów służącego i spostrzegłem, że ten ją również pożegnał pełnym przywiązania wzrokiem.
— Pani! — począłem. — Nie wiem, jak mam dziękować...
— Za co? — wzrok jej spoczął na mnie, jakiś przyjazny i współczujący.
— Po tamtej scenie... w salonie... Nie uważała mnie pani za włamywacza?
— Widocznie, nie... — odrzekła. — Skoro poświęciłam nawet Jana dla pana... Toć na pana daleko łatwiej było zepchnąć podejrzenia...
— Pragnę wytłumaczyć się...
— Nie teraz! — przerwała, wskazując na zbliżającego się ku nam Jerzego w towarzystwie Loli. — Później! I tak domyślam się wiele...
Młody Gerc wraz ze swą uszminkowaną „narzeczoną“ znalazł się przy nas. Nie miał już zbolałego wyrazu twarzy, przeciwnie jego usta krzywił gniew.
— Łaskawa pani! — odezwał się do Lili z tłumioną wściekłością. — Wszystkie przykrości, jakie mnie spotkały dzisiaj, zawdzięczam temu panu — tu wskazał na mnie — i pani. Nigdy pomiędzy nami nie panowały serdeczne stosunki i najlepszym tego dowodem, że nigdy nie mówiliśmy sobie po imieniu, choć mój ojciec był pani ojczymem... Ale, to co pani dziś uczyniła, przechodzi wszystko... Opowiadać o jakichś bezsensowych okrzykach, chcąc mnie zgubić?
— Mówiłam tylko prawdę!
— Dziwaczna wydaje mi się ta prawda! Ale, wobec tego będę panią prosił stanowczo... Oczywiście, może ojciec odnajdzie się żywy, wtedy wszystko ułoży się inaczej. Ale, jeśli się nie odnajdzie, lub go zamordowano, poproszę panią o opuszczenie tego pałacyku. I pana również, bo jego rola staje się zbyteczna. A zbyt przykry byłby nasz pobyt pod jednym dachem...
— Istotnie! — odrzekłem, patrząc Gercowi prosto w oczy. — O ile pan baron w przeciągu kilku dni nie powróci, nie mam zamiaru tu pozostać...
Lili popatrzyła ironicznie na Jerzego.
— Hm... — wymówiła. — Ze mną będzie nieco cięższa sprawa! Gdyby nawet baron Gerc nie odnalazł się żywy, to nie tracę nadziei, że odszukane zostaną niektóre papiery, nie wiadomo w jakim celu porwane przez zbrodniarzy, a z których jasno wynika, że pałacyk ten, stanowiący początkowo własność mojej matki, po śmierci ojczyma, miał przejść na moją własność! Tak, panie Jerzy! Trudno tedy, żebym się z niego wyprowadziła, szczególnie, gdy nie mam gdzie podziać się.
Widziałem, że Jerzy zbladł. Z ust Loli wyrwała się zduszona pogróżka.
Ale Lili wzruszyła tylko ramionami i odwróciwszy się, poczęła oddalać się w stronę pałacu.


ROZDZIAŁ VII.
W niepewności...

Zapowiedź komisarza nie spełniła się. Choć od czasu tragicznych wypadków upłynęły trzy miesiące nie tylko nie odszukano Gerca, ale nie odnaleziono jego zwłok. Wprawdzie, w pobliżu t. zw. „glinianek“, czyli grzęzawisk, znajdujących się pod Warszawą, do których nieraz zbrodniarze wrzucali swoje ofiary, tak, że ślad po nich ginął, odnaleziono szlafrok barona oraz stwierdzono ślady kół samochodowych — wszelkie najskrupulatniejsze przetrząsania pomienionych błotnistych dołów przy pomocy długich żerdzi, okazały się bezowocne. Również Wisła nie wyrzuciła topielca, którego można było zidentyfikować z Gercem.
Jednym słowem sprawa nadal przedstawiała nierozwikłaną zagadkę, nad którą głowili się próżno zawodowi policjanci i różni domorośli detektywi. Powszechnie przypuszczano jednak, że baron bezwzględnie został zamordowany i że znakomicie ukryto, czy też zniszczono jego zwłoki.
Zagadkowość sprawy potęgowała i ta okoliczność, że wszelkie próby odnalezienia siwowłosej kobiety — Anny Kolb — pozostały bezowocne. Znikła bez śladu. A zebrane przeciw niej poszlaki były wysoce obciążające. Ze szczątków listów, wrzuconych przed ucieczką do pieca, a które trafem nie spłonęły, ustalono, że szykowała zamach na Gerca i że w sprawie tej korespondowała z jakimiś tajemniczymi wspólnikami, brakło tylko bliższych wskazówek mogących naprowadzić na ich trop.
Jeśli cały ciężar podejrzeń skupiał się na osobie Anny Kolb, to co do pozostałych osób, zamieszanych w sprawę porwania, nie zebrano przekonywujących dowodów winy. Jerzy — o ile nie brać pod uwagę posłyszanych przeze mnie okrzyków — stał ponad wszelkimi podejrzeniami, gdyż zarówno wykazał niezbicie swoje alibi, jakoteż udowodnił całkowitą bezsensowność posądzania go o współudział z siwowłosą kobietą. Wobec tego upadało podejrzenie, że mógł działać przez wynajętych zbirów.
— W takim razie, co znaczyły wołania barona, broniącego się resztkami sił i osaczonego przez napastników? Nic nie rozumiałem z tego.
Oczywiście w związku z powyższymi faktami, sytuacja Jana poprawiła się znacznie. Przebywał jeszcze w więzieniu, ale odnosiło się wrażenie, że oczyści się łatwo ze stawianych mu zarzutów. W rzeczy samej, o ile posłyszane przeze mnie okrzyki nie miały decydującego znaczenia i waga ich została poderwana przez alibi Jerzego, to cóż służącemu można było zarzucić? Pewne niejasności w zeznaniach i twierdzenie, że widział w ogrodzie tylko dwóch ludzi? Sprawa przedstawiała się tak niewyraźnie, iż nie można było udowadniać niezbicie, że napadu dokonało dwóch mężczyzn i kobieta, a nie większa ilość osób, których ślady stóp później zostały zatarte. Szczególniej, że Janowi w sukurs pośpieszyła nowa okoliczność. Sąsiedzi Anny Kolb, którzy widzieli samochód, jaki przybył po nią, oświadczyli stanowczo, że prócz szofera znajdowało się w nim dwóch nieznajomych, podobnych całkowicie z rysopisu do owych napastników, napotkanych w ogrodzie przez służącego. W średnim wieku, zniszczone ubrania, bez kołnierzyków, w kaszkietach.
Tedy zapewne Jerzy i Jan byli niewinni. A porwania dokonała siwowłosa kobieta wraz ze wspólnikami. Lecz, co stało się z Gercem? Żył jeszcze, czy dawno został zamordowany? Nie natrafiono dotychczas na jego ciało, nie wiedziano też czy szlafrok został umyślnie porzucony, aby tym lepiej zmylić ślady. Zabito go w pałacu, lub natychmiast po porwaniu, czy też trzymano gdzieś w ukryciu.
Zagadka i raz jeszcze zagadka! Nawet Dżoko znikł w tajemniczy sposób i ani w Warszawie ani w okolicach nikt nie napotkał w ciągu tych kilku miesięcy błąkającej się małpy.
Lili nadal zamieszkiwała w pałacu. Lecz jej sytuacja nie była do pozazdroszczenia. Porwano papiery, udawadniające jej prawa do pałacyku, prócz tego, choć była przekonana, że należą się jej pewne sumy po matce, nie miała na to żadnych dowodów. A gdy tych dowodów brakło i rychło mógł nastąpić dzień, w którym młody Gerc obejmował zarząd nad majątkiem, zostawała prawie na bruku. Trudno było liczyć na względność Jerzego lub jakąkolwiek pomoc z jego strony, przy wrogim wprost stosunku, jaki stale panował pomiędzy nimi. Teraz ten stosunek pogorszył się jeszcze dzięki pamiętnym zeznaniom i judzeniu panny Loli. Ta nie krępowała się wcale. Pozowała na „baronową“, opowiadając wszędzie, że podłą intrygantkę, czyli Lilę, lada chwila z domu wyrzuci.
Ja natomiast, oddawna nie mieszkałem w pałacyku.
Wyprowadziłem się prawie zaraz po porwaniu Gerca. Choć wciąż pragnąłem przebywać w towarzystwie Lili, doszedłem do przekonania, że zamieszkiwanie pod jednym dachem z młodą i piękną panną było niewłaściwe. Dla tego Lili zaprosiła do siebie jakąś starszą, a całkowicie zubożałą krewną — ja zaś wynająłem pokoik w hotelu.
Wynająłem jak najskromniejszy pokoik, bo bardzo musiałem oszczędzać. Mój niewielki kapitalik, z jakim przybyłem do Warszawy, chcąc walczyć z Gercem, topniał szybko i rychło mógł wyczerpać się całkowicie.
Przedtem mieszkałem u znajomego „szefa“. Obecnie, rzecz prosta, nie powróciłem tam i unikałem z „szefem“ wszelkiego spotkania. I on nie usiłował mnie odnaleźć. Może, po niefortunnym włamaniu, znikł z Warszawy, obawiając się, że zostanie uwikłany w historię, która nie dając żadnych materialnych korzyści, groziła poważnymi przykrościami. Słuch o nim zaginął i nie martwiłem się z tego powodu. Szczególniej, że musiałbym mu wytłumaczyć wszystko i napewno nie byłby zadowolony z moich wyjaśnień.
Ale, dla Lili nie miałem tajemnic i wnet wyznałem jej prawdę. O, jak dziecinne i niemądre wydawało mi się moje postępowanie, choć... w innych warunkach nigdy bym się z nią nie spotkał. A czułem, że teraz żyć już nie potrafię bez Lili.
— Pani — rzekłem tego jeszcze dnia po napadzie — pragnę powrócić do rozmowy, jaką nam przerwano... Raz jeszcze proszę uwierzyć, że nie jestem przestępcą, choć pozory mogą świadczyć inaczej.
— Wszak powiedziałam panu.
— Tak, ale nie zna pani szczegółów! Nie nazywam się Antoni Korski i nigdy nie byłem siostrzeńcem prezesa Morowskiego. Prawdziwe moje nazwisko brzmi Stanisław Borowski, a fałszywe przybrałem, chcąc wślizgnąć się w zaufanie Gerca.
— Domyśliłam się tego!
— Pojmuję teraz, że obrałem niewłaściwą drogę i tylko straszliwa sytuacja, w jakiej znalazłem się wraz z moją matką, skłoniły mnie do tego kroku. Jestem synem obywatela z pod Lwowa i do niedawna mieliśmy tam niewielki majątek. Na swe nieszczęście mój ojciec, który zmarł przed pół rokiem, zetknął się swego czasu z Gercem i począł z nim robić „interesy“.
Lili słuchała uważnie.
— Borowski? — powtórzyła. — Słyszałam od ojczyma to nazwisko. Bliżej nie jestem poinformowana.
— Gerc był niezwykle skryty i na pewno nie wtajemniczył pani, w jaki sposób postąpił z moim ojcem. Wyłudził od niego wszelkie posiadane pieniądze i nakłonił do podpisania różnych zobowiązań. Rezultat tych tranzakcyj był taki, że nie tylko straciliśmy cały majątek, ale wprost poczęto pomawiać mego ojca o to, że jest nieuczciwym człowiekiem. Był na tyle łatwowierny, że odpowiednie dokumenty pozostawił u Gerca, a ten później, mimo nalegań nie chciał ich zwrócić. To przyśpieszyło jego zgon. Po śmierci ojca pozostaliśmy z matką prawie w nędzy i skompromitowani...
— On ze wszystkimi tak postępował! Łotr... — szczery okrzyk wypadł z piersi Lili, lecz wnet urwała, uważając, że o umarłych należy mówić dobrze, albo wcale — a wszak barona poczytywaliśmy za umarłego.
— Wtedy — mówiłem dalej — w mojej głowie zrodził się szaleńczy plan. Odzyskać choć część zagrabionych przez Gerca pieniędzy i zrehabilitować pamięć ojca. Nikt nie wierzył, że straciliśmy wszystko, przeciwnie, twierdzono, że ukryliśmy znakomicie pieniądze, oszukawszy poprzednio szereg ludzi. Gdyż Gerc był na tyle sprytny, że we wszystkich tych tranzakcjach wysuwał naprzód osobę mego ojca, sam pozostając w cieniu...
— Tak... tak...
— Wiedziałem, że w jego posiadaniu znajdują się pewne umowy, dzięki którym niewinność zmarłego zabłyśnie w pełni. Dlatego też, nic nie mówiąc matce, w jakim celu udaję się do Warszawy, wyjechałem ze Lwowa z niewielką sumką pieniędzy. Początkowo próbowałem załatwić z Gercem sprawę polubownie, zwracając się do niego przez adwokatów, lecz oświadczył na to, że nic nam się nie należy od niego i że ojciec za niedotrzymanie zobowiązań wobec innych sam ponosi winę... Wtedy zrozpaczony...
— Poczynam pojmować!
— Postanowiłem w jakikolwiek sposób przeniknąć do Gerca i odebrać mu siłą potrzebne dokumenty. Przypadek zrządził, że zetknąłem się z szajką ludzi, którzy z zupełnie innych względów polowali na barona. Byłem doprowadzony do ostateczności, wydawało mi się, że wobec takiego przeciwnika, jak Gerc, wolno chwycić się każdego środka. Zdołałem się wślizgnąć w zaufanie tych ludzi, którzy poczęli mnie poczytywać za człowieka wykolejonego i gotowego na wszystko. Resztę, pani wie. Przeniknąłem, dzięki sfałszowanemu poleceniu do pałacu i zostałem sekretarzem Gerca. Zapewniam panią, że gdyby w skrytce znajdowały się dokumenty i pieniądze, dokumenty zabrałbym, ale pieniędzy nie pozwoliłbym ruszyć „szefowi“. Niestety! Skrytka była pusta i naraziłem się na szereg poniżeń i spółkę z przestępcami bez żadnej z tego korzyści. Teraz w głowę zachodzę, czemu zbrodniarze, którzy porwali barona, pochwycili również i te dokumenty...
— Może ojczym zniszczył je poprzednio?
— Wątpię...
Lili zamyśliła się na chwilę.
— Wiele jest rzeczy niejasnych! — szepnęła. — A czemu zabrano papiery, tyczące się moich spraw majątkowych?
— Również tego nie rozumiem...
Zaległa cisza.
— Wierzę panu — rzekła po chwili — i odrazu miałam przekonanie, że nie chęć kradzieży powodowała panem, kiedy zastałam go przy otwartej kasie. Prawdziwy przestępca uciekłby, jak pański „szef“, a nie pośpieszył na pomoc ojczymowi. Dla tego milczałam o wszystkim i zmusiłam do milczenia Jana. Mało tego. Skoro rozmawiamy szczerze i ja dłużna panu jestem pewne wyjaśnienie!
— Pani?
— Chcę, aby pan dobrze pojął moją rolę w tych wypadkach.
— Pani rolę?
— Kiedy pan zjawił się w pałacu — mówiła, nie zwracając uwagi na mój wykrzyknik — sprawił pan na mnie — tu zawahała się nieco — bardzo... dodatnie wrażenie. Ale sam pan nie wie, jaka w domu panowała atmosfera. Pragnęłam wyrwać się z pod opieki ojczyma, która do najwyższego stopnia była przykra — umyślnie nie wspominała o zalotach lubieżnego starca — a ojczym starał się za wszelką cenę temu przeszkodzić. Choć po matce należał mi się majątek, nie dawał ani grosza, uzależniając całkowicie od siebie, nawet paraliżował moje usiłowania zdobycia gdzieś samodzielnej pracy. Sądził, że złamie mnie w ten sposób i całkowicie podporządkuje sobie. Nie wiem, do jakich awantur doszłoby pomiędzy nami, gdyby nie Jan, który mnie prawie wychował od dziecka i był do mnie ślepo przywiązany. Stawał stale w mojej obronie, a ojczym bał się go i nie śmiał wydalić Jana ze służby. Wówczas zaczęły się historie z Anną Kolb, ową siwowłosą kobietą, domniemaną morderczynią Gerca. Jej nieustanne a niespodziewane wizyty wprowadziły do domu nastrój grozy. Ten nastrój postanowiliśmy wykorzystać wraz z Janem, aby nastraszyć ojczyma, który był w gruncie wielkim tchórzem i wszędzie dopatrywał się wrogów, abym mogła wydostać się z pod jego opieki i zamieszkała oddzielnie. Mam wrażenie, że gdyby nie tragiczne wypadki, ten projekt byłby nam się powiódł. Ale, gdy pan zjawił się, Jan, nie wiem czemu, nabrał przekonania, że pan jest ukrytym detektywem i że przeszkodzi nam w naszych zamiarach. Zapłonął odrazu niezrozumiałą nienawiścią do pana...
— Wyjątkowo niemiły człowiek! — wyrwało mi się mimo woli.
— Tylko pozornie! Wygląda ponuro, ale jest dobry i szlachetny, muchy nie skrzywdziłby nawet. Ręczę panu, że nie zabił ojczyma i nie łakomił się na cudze pieniądze...
— I ja nabieram tego przekonania!
— Jan obawiał się pana i postanowił wypłoszyć go z pałacu. To znaczyły owe tajemnicze ostrzeżenia i kartka znaleziona w pokoju. Byliśmy wyjątkowo zdenerwowani i chciałam za wszelką cenę wyrwać się z przeklętego domu. Ale, te fakty nie mają nic wspólnego ze zbrodnią. Chyba teraz wszystko jest jasne?
— Najzupełniej! — odrzekłem. — Nieco podobne nas wiążą losy! Nigdy nie podejrzewałem pani i szczerze rad jestem, że nie uważa mnie za przestępcę!
— Ach...
Zawahałem się chwilę, po czym wypaliłem:
— I pozwoli mi pani odwiedzać się, kiedy już nie będę mieszkał w tym pałacu!
— Chętnie! — wymówiła, a lekka czerwień pokryła jej policzki. Przecież jest pan teraz moim jedynym przyjacielem!
Pochwyciłem jej rączkę i obsypałem ją pocałunkami, czego nie broniła mi wcale.
Jak nadmieniłem, przeniosłem się do hotelu, ale byłem w pałacu codziennym gościem. A godziny, jakie spędzałem w towarzystwie uroczej dziewczyny, były najszczęśliwszymi godzinami naszego życia. Zapominaliśmy na chwilę o dręczących nas troskach.
Niestety, nie zapominało o nas życie. Co raz bliższy wydawał się dzień, w którym Lili znajdzie się na bruku, a ja powiększę liczbę głodujących inteligentów.


ROZDZIAŁ VIII.
Odnajduję Dżoka.

Siedziałem właśnie w moim pokoju w hoteliku, kończąc list do matki, w którym chcąc ją pocieszyć kłamałem, iż mimo zaginięcia Gerca uda mi się pomyślnie ułożyć nasze sprawy, gdy wtem rozległo się pukanie do drzwi.
— Kto tam? — zapytałem zdziwiony, gdyż w Warszawie nie miałem znajomych.
Drzwi otworzyły się powoli i do pokoju, ku mojemu nieopisanemu zdumieniu wszedł „szef“, we własnej osobie. Był uśmiechnięty, wyelegantowany, w nowym garniturze i jaskrawym krawacie.
— Jak się masz! — mocno potrząsnął moją dłonią, po czym nieproszony rozwalił się na kanapie, założył nogę na nogę i wyciągnąwszy ciężką, srebrną papierośnicę, zapalił papierosa. — Wcale nie cieszysz się, że mnie widzisz?
Moja twarz nie wyrażała zachwytu.
— Odszukał mnie pan? — wymówiłem.
— Wcale nie było trudno! — zaśmiał się. — Łatwo ustalić w biurze meldunkowym adres Antoniego Korskiego.
Istotnie byłem zameldowany w hoteliku, jako Antoni Korski ze względu na toczące się dochodzenie. Skrzywiłem się lekko.
— No, tak...
— Nie cieszysz się? — powtórzył. — A myślałem, że bardzo cię uraduje mój widok. Tyle czasu nie miałem szczęścia cię oglądać, chłopaku! Ładnie tak zapominać o starych przyjaciołach, żebym cię aż musiał odnajdywać przez biuro adresowe! Myślałem, że odwiedzisz mnie... A tu trzy miesiące i nic...
— Myślałem — odparłem — że obawiając się nieprzyjemności, opuścił pan Warszawę. Wtedy tak prędko uciekł pan z pałacu. Zresztą, przyznaję się, nie usiłowałem szukać pana. Nie mamy z sobą żadnych wspólnych interesów.
— Nie mamy?
— Tak sądzę!
— Źle sądzisz, mój mały!
— Panie Kowalec! — zawołałem, nazywając „szefa“ właściwym nazwiskiem. Skończmy z tymi poufałościami, z tym tykaniem i „małym“! Zadowolony nawet jestem, że pana widzę i mogę wyjaśnić mu wszystko. Istotnie przez pewien czas należałem do pańskiej bandy, chcąc przedostać się do Gerca. Obecnie przestało to być aktualne, a mało mam pociągu do kariery zawodowego przestępcy!
— Panie Stanisławie Borowski — wymienił również moje prawdziwe nazwisko — przepraszam bardzo, że odzywałem się do dziedzica tak znakomitego rodu bez należytego szacunku.
Patrzył na mnie drwiąco. Drgnąłem, gdyż wstępując do jego szajki, podałem się za zupełnie kogo innego.
— I to pan wie?
— Hm, dużo rzeczy wiem i wiem dlaczego zaszczycał mnie pan swoją przyjaźnią. Chodziło o odzyskanie jakichś papierków, przywłaszczonych przez Gerca. Wcale nie mam pretensji, że mnie, starego wróbla chciał pan wystrychnąć na dudka.
— Skąd pan dowiedział się?
— Moja rzecz, hrabio! My kasiarze, czasami jesteśmy lepszymi detektywami od policji! Jak pragnę wolności! Ha... ha... ha... — zaśmiał się znowu. — Hrabia ma głupią minę!
— Skończmy z tymi żartami! — odrzekłem, zły. — Tym lepiej, skoro pan się dowiedział gdyż zamierzałem sam wszystko wytłumaczyć. Chyba pan pojmie obecnie, że niemożliwe są nasze dalsze stosunki...
— Ho... ho... Czemu?
— Bo nie zamierzam pod jakimkolwiek pozorem wdawać się w niewyraźne historie.
Przymrużył oko.
— Ale zamierza pan — już mnie nie „tykał“ — przebywać w hotelu pod nazwiskiem Korskiego, dzięki papierom, jakie panu doręczyłem?
Zbladłem.
— Cóż to znaczy? Muszę występować pod tym nazwiskiem, choćby ze względu na komisarza Relskiego.
— A gdybym ja tak wszystko opowiedział komisarzowi?
Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż pleców.
— Szantaż?
Twarz Kowalca przybrała dobroduszny wyraz.
— Wcale nie mam zamiaru straszyć! Ale z tego co powiedziałem, wynika, że nie należy nigdy gardzić starymi znajomymi. I nie należy być ważnym.
Odetchnąłem.
— Nie jestem ważny! — mruknąłem.
— No, no, nie powiem! — skrzywił się ironicznie. — Prócz tego, też coś wiemy. Pan Stasio Borowski, który już przestał być sekretarzem barona, wciąż lata do pałacu, bo panna Lili patrzy nań łaskawym okiem. Ho... ho... Wyrośniemy, naprawdę na wielkiego pana, bo pałac stanowi własność panienki... Tylko zginęły znowu papiery...
— Wypraszam sobie... — zaczerwieniłem się gwałtownie.
— Znowu obraziliśmy się! Wcale dotknąć nie chciałem! No, ale gadajmy poważnie — porzucił błazeński ton. — Nie przychodzę tu, jako wróg, tylko jako przyjaciel, gdyż chociaż nie zasługujesz na to, przepraszam — poprawił się — nie zasługuje pan na to, pragnę wam w tej całej sprawie dopomóc.
— Pragnie pan dopomóc?
— Tak! Powiedziałem już, że czasami potrafię być lepszym detektywem od policjanta. Może coś więcej wywąchałem od innych...
Poczynałem pojmować.
— Jest pan na tropie zbrodniarzy?
Znów przymrużył oko.
— Może!
— A mówże pan, do licha, wyraźniej! Któż według pana, porwał Gerca?
— Jeszcze nie wiem!
— A czy żyje?
— Też nie wiem!
— To cóż pan wie właściwie?
Kowalec powoli powstał z kanapy, zbliżył się do mnie i szepnął mi z tajemniczą miną w same ucho.
— Odnalazłem ślad siwowłosej kobiety!
Teraz ja szeroko otworzyłem oczy.
— Gdzie znajduje się?
Miał wyjątkowo poważną minę.
— Będę wiedział wszystko! Może za kilka godzin. Ale, chwilowo ani słówka nikomu. Nawet komisarzowi Relskiemu. Sami ją pochwycimy.
Pojmowałem, że jego współpraca z policją jest niemożliwa.
— Każdemu innemu — wyjaśniał — wyślizgnie się. Ale mnie nie ucieknie. Musisz więc być gotów na każde moje wezwanie.
Skinąłem głową, puściwszy mimo uszów, iż znowu zaczynał mnie tykać. Sprawa zanadto była poważna i rozumiałem, że pochwyciwszy siwowłosą kobietę można było po nitce dojść do kłębka.
— Tylko... — mruknął Kowalec.
— O co chodzi?
— Pochwycimy ją i ty będziesz mógł sobie przypisać całą zasługę tego połowu, bo ja, rozumie się, zniknę... Tylko, chcę mieć coś za to... Żebym nie próżno trudził się... Bo, jak schwycicie tę Annę Kolb, bardzo łatwo będzie można ustalić, co się stało z Gercem i z papierami. Wy, wówczas dojdziecie do pieniędzy, a Kowalec odejdzie z kwitkiem. Tak dobrze, to niema...
— Cóż mam zrobić?
— Dasz mi słowo — patrzył mi prosto w oczy — że o ile odzyskasz swój majątek, lub inaczej staniesz na nogi — nie śmiał powiedzieć, że przypuszcza, iż ożenię się z Lili — wypłacisz mi dziesięć tysięcy!
Suma była znaczna, ale w każdym razie warto było ryzykować, aby odzyskać utracone dokumenty, na zasadzie których mogłem otrzymać daleko więcej.
— Zgadzam się! — wyciągnąłem do niego rękę.
Potrząsnął nią mocno.
— Więc widzisz — rzekł — że warto być ze mną w przyjaźni. Jeszcze wszyscy wyjdziemy na porządnych ludzi. Tedy czekaj na wiadomość, ode mnie. Mam wrażenie, że udamy się tam dziś wieczór.
— Dokąd?
— Nie bądź... przepraszam, znów się omyliłem, niech pan nie będzie taki ciekawy! Wszystkiego w swoim czasie pan się dowie!
Z poprzedniej mojej znajomości z nim wiedziałem, że nic ponadto nie można było wyciągnąć z szefa, niźli sam chciał powiedzieć. Choć byłem zaciekawiony do najwyższego stopnia nie nalegałem.
— Do wieczora! — powtórzyłem.
— Proszę być wieczorem koniecznie w domu! Na pewno zawiadomię.
Potarł dłonią czoło, niby zastanawiając się nad czymś, po czym bez słowa raz jeszcze potrząsnął moją rękę i opuścił pokój.
Gdy odszedł, nie mogłem usiedzieć na miejscu. Czyżby to było możliwe? Mieliśmy odnaleźć Annę Kolb, którą komisarz Relski i tylu policjantów próżno poszukiwali od trzech miesięcy. Co za sensacja! Może odszukać dokumenty, dzięki którym Lili i ja odzyskiwaliśmy majątki? Nie, to warte było dziesięć tysięcy! Kochałem niemal teraz „szefa“ i prawie przykro mi było, żem na początku przyjął go tak niegrzecznie.
Powtarzam, nie mogłem usiedzieć na miejscu. To też pozostawiając niedokończony list do matki na stole, wybiegłem z pokoju, aby podzielić się z Lilą niezwykłą wiadomością.
Zbliżało się południe, a wrześniowy dzień był ciepły i słoneczny. Hotelik, w którym zamieszkiwałem, mieścił się przy jednej z bocznych ulic i od pałacyku Gerca dzieliła go dość znaczna przestrzeń. Pędziłem tedy, jak mogłem najprędzej, żeby co rychlej tam się znaleźć, gdy wtem na Hożej spotkała mnie nieoczekiwana przygoda.
Zdala spostrzegłem, że przed jedną z kamienic stoi jakiś jegomość i patrząc w górę, zawzięcie wymachuje laską. Mały, gruby, o wygolonej, nalanej czerwonej twarzy, wyłupiastych oczach, przysłoniętych amerykańskimi, w czarnej rogowej oprawie, okularami, figura jednym słowem tak pocieszna, że nie mogłem się pomylić.
— Radco! — zawołałem uśmiechając się, bo nigdy bez śmiechu nie mogłem spoglądać na niego. — Czemuż tak złości się radca?
Był to pan Dudziel, mój najbliższy sąsiad z hotelu, z którym już dawno tam zawarłem znajomość. Choć zanim przeniesiono go na emeryturę, pracował w jakimś banku, powszechnie tytułowano go radcą dla wyglądu i potężnego brzuszka. W hotelu stanowił powszechną atrakcję i był przedmiotem przeróżnych psot, zarówno ze względu na nazwisko, jak i na to, że lubił zaglądać do kieliszka, a wtedy stawał się jeszcze zabawniejszy. Nieraz, mając dużo wolnego czasu i będąc z natury gadułą, odwiedzał mnie w moim pokoju i ględził na swe ulubione tematy — o polityce i pięknych warszawiankach. Ale, radca był niezwykle dobroduszny i nie obrażał się o najzłośliwsze psoty — nawet gdy kiedyś pewna wesoła panienka, również zamieszkała w hotelu, wysmarowała mu sadzą łysinę, gdy smacznie spał, urżnięty w swoim numerze. Musiało więc zajść coś naprawdę niezwykłego, by doprowadzić go do stanu podobnego podniecenia.
— Cóż się radcy przydarzyło? — powtórzyłem.
Pan radca Dudziel stał czerwony, jak burak. Ciężko odsapnął, popatrzył na mnie z za okularów swymi rybiemi oczami, po czym znów pogroził laską w kierunku górnych pięter.
— Gałgaństwo, panie! — wreszcie wyrzucił podniesionym piskliwym głosem. — Nie ma porządku w Warszawie... Żeby mnie, poważnego człowieka...
— Ale co się stało?
— Widzi pan... tam drugie piętro?
— Widzę balkon, ubrany kwiatkami. Nikogo na nim nie spostrzegam...
— Tak, ale przed chwilą była małpa! Oblała mnie wodą — wskazał na zmoczony garnitur — a później jeszcze się wykrzywiła... Ot tak... — zagrał palcami na nosie, jak to często czynią niesforni sztubacy. — Na mnie, poważnego człowieka?
W pierwszej chwili sądziłem, że Dudziel, żaląc się na „małpę“, używa przenośni.
— Jaka małpa? Jakaś niegrzeczna dziewczyna...
— Ależ, nie! Najprawdziwsza... Taka duża, jak mały człowiek.... Ruda...
Raptem coś mnie tknęło.
— Taka duża, powiada pan? Szympans? Ma wielkie, krwiste ślepia?
— O... o... Czy pan z nią znajomy? Straszny drań, jak można takiego wypuszczać na balkon...
— Może i znajomy! Więc tam, po prawej stronie, na drugim piętrze! Chodźmy do mieszkania poskarżyć się właścicielowi.
Ale gniew już widocznie opuścił radcę. Raz jeszcze tylko machnął laską.
— Nie warto, panie! Znam siebie! Nawymyślałbym im, mogłoby dojść do awantury. Co tu zaczynić z taką małpą. Musi być złośliwa, jak cholera...
Postanowienie pana Dudziela było mi wysoce na rękę.
— W takim razie pójdę sam!
— Doskonale! — ucieszył się. — Niech pan pójdzie i nawymyśla za mnie. Później pan mi opowie. A ja nie mam czasu — nalana jego twarz przybrała jeszcze idiotyczniejszy wyraz — mam randkę... mógłbym się spóźnić, ze śliczną dziewczynką...
Nie słuchałem dalej, co gadał i już znalazłem się na schodach. Czyżby to był Dżoko? W Warszawie duże małpy są rzadkością.
Wbiegłem na drugie piętro i spojrzałem na mosiężną tabliczkę. Widniał tam napis: „Dr. Oskarowie Werberowie“. Więc, mieszkanie lekarza. Nacisnąłem dzwonek.
Rychło rozwarły się drzwi i ujrzałem w nich czterdziestoletnią, dość przystojną jeszcze brunetkę, uczesaną starannie i w szlafroczku.
— Czy pani jest właścicielką mieszkania?
— Jestem doktorową Werberową! Czym mogę służyć, gdyż mąż jest nieobecny.
— Przychodzę poskarżyć się na małpę! — skłamałem. — Przed chwilą była na balkonie i oblała mnie wodą! — udałem, że wycieram ubranie.
Na twarzy doktorowej odbiło się wyraźne zmięszanie.
— Wydostał się na balkon? Niemożliwe? Tak go pilnujemy... Przepraszam pana bardzo za szkodę...
— Et, głupstwo! Tylko... Czy pani doktorowa nie zechciałby na chwilę pokazać mi małpy?
— Czemuż panu na tym zależy? Jest kapryśna. Nie lubi obcych.
Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
— Pozwoli pani, że przedstawię się. Nazywam się Antoni Korski, byłem sekretarzem barona Gerca, tego słynnego bogacza, który zginął w tajemniczych okolicznościach. Zapewne zna pani tę historię z pism, bo zajmowano się nią obszernie. Otóż, baron miał małpę, dużego szympansa, całkowicie podobnego do tego, jaki u pani się znajduje... A ponieważ tamten uciekł...
Wywarło to na niej widoczne wrażenie.
— Jest pan Antonim Korskim, sekretarzem barona Gerca?
— Tak.
— Przypuszcza pan, że to samo zwierzę. Oczywiście, czytałam w gazetach! Ale, zapewniam... że mój szympans nic wspólnego nie ma z tamtym. Posiadam go do dłuższego czasu.
Prawdopodobnie po tych zaprzeczeniach urwałaby się rozmowa, gdyby w tej chwili, w przedpokoju, z tyłu za doktorową nie pojawiła się małpa. Wyniósłszy się z balkonu, odbyła zapewne wędrówkę po mieszkaniu i teraz zjawiła się tutaj, zaciekawiona rozmową z obcym.
Spojrzałem uważnie i przysiągłbym, że to był Dżoko. Ten wzrost, kolor sierści, złe ślepia, morda wykrzywiona wstrętnym grymasem.
— Dżoko! — zawołałem mimowoli.
Na dźwięk tego imienia, drgnął, podniósł łeb i popatrzył na mnie, jakby poznawał. Wnet jednak zawarczał swoim łajdackim zwyczajem, odwrócił się i odszedł w głąb mieszkania.
— Nie ten sam! — wymówiła Werberowa mocno teraz zdenerwowanym głosem. Chyba przekonał się pan...
Wcale nie byłem przekonany.
— Uderzające podobieństwo! — pokręciłem głową. — Tylko, jeśli to Dżoko, należy się mieć z nim na baczności. Jest niezwykle podstępny i złośliwy...
— Powtarzam, nie Dżoko! Nigdy nie należał do barona Gerca. Przywieziono mi go wprost z zagranicy.
Była czerwona i nie patrzyła prosto w oczy. Wtem z gabinetu, sąsiadującego z przedpokojem rozległ się męski głos, który mi się wydał dziwnie znajomy.
— Kto tam? Z kim pani rozmawia? Gdzie szympans?
— Zaraz! — zawołała prędko w kierunku, skąd zabrzmiał ów głos. — Małpa psociła na balkonie i pan przyszedł tu ze skargą — po czym dodała w formie wyjaśnienia. — To mój krewny!... Bardzo lubi szympansa i opiekuje się nim... gdyż ten jest łagodny, przyjacielski i miły... W żadnym wypadku niepodobny do Dżoka...
Miałem odmienne przekonanie. Jednak nie wypadało nalegać dłużej.
— Przepraszam panią!
— To ja pana przepraszam za tę kąpiel. Ręczę, że mój ulubieniec nie obleje już pana nigdy z balkonu.
Zbiegłem ze schodów, a chcąc się całkowicie upewnić, podszedłem do dozorcy, który kręcił się po podwórzu.
— Panie dozorco! — zapytałem. — Czy doktorowie Werberowie, z drugiego piętra, dawno mają tę swoją dużą małpę?
— Niedawno! — zerknął na mnie nieufnie. — Kilka miesięcy. Dlaczego pan pyta?
— Ot, tak! — odrzekłem. — Oblała mnie wodą... Chciałem się dowiedzieć...
— Może trzy miesiące...
Skinąłem głową. Dalszy wywiad był zbyteczny. Pośpieszyłem teraz do Lili, chcąc się z nią podzielić zdobytymi wiadomościami.
Nie ulegało wątpliwości. Pamiętnej nocy, szympans, uciekłszy z ogródka, musiał się błąkać po Warszawie, póki przypadkowo nie natrafił na mieszkanie doktorowej Werberowej. Bo był to na pewno Dżoko. Ta dała schronienie zbiegowi, a później, pragnąc widocznie zachować na własność rzadkie zwierzę, nie tylko nie zawiadomiła policji, że szympans znajduje się u niej, ale wypierała się obecnie, że ma cośkolwiek wspólnego z małpą, stanowiącą własność barona Gerca. Nie było to, oczywiście, zbyt piękne postępowanie i rozumiałem, czemu tak zmięszała się, kiedy powiedziałem, kim jestem. Tedy, zagadka Dżoka częściowo została wyjaśniona.
Tylko, ten głos? Znajomy wydał mi się głos owego mężczyzny, który odezwał się z przyległego gabinetu, zaciekawiony moją przedłużającą się rozmową z Werberową. Opiekun Dżoka? Trzeba było mieć naprawdę dziwne upodobania, aby przyjaźnić się z podobnie wstrętną bestią.
— Panno Lili — odezwałem się, znalazłszy się w pałacu i całując jej rączkę na powitanie. — Przynoszę pani dwie wielkie sensacje!
— Jakie?
— Przede wszystkim, odnalazłem Dżoka! — tu opowiedziałem, w jakich okolicznościach miałem przyjemność zetknięcia się z małpą.
— Jestem również przekonana — odrzekła, wysłuchawszy mojej relacji — że to Dżoko. Dwóch takich szympansów nie ma w Warszawie i ma pan całkowitą rację, że pani Werberowa obecnie ukrywa prawdę, w obawie, aby jej nie odebrano ulubieńca. Winszuję jej tylko tego ulubieńca! Przy swoim łajdackim charakterze, Dżoko prędzej, czy później taki kawał jej urządzi, że najlepiej będzie ukarana za to, że go sobie przywłaszczyła. Nie myślę się dopominać o tego potwora, niechaj uszczęśliwia doktorową. Wątpię również, by zależało na nim Jerzemu, choć na spadek po ojcu jest nadzwyczajnie chciwy.
— Pozostawmy więc Dżoka w spokoju! — uśmiechnąłem się. — Druga wiadomość, jaką przynoszę, jest daleko poważniejsza. Jestem na tropie siwowłosej kobiety.
Lili aż klasnęła w ręce.
— Anny Kolb? W jaki sposób?
Ponieważ, nie miałem już poprzednio przed nią tajemnic, opowiedziałem szczegółowo o wizycie „szefa“ i o tym, że obiecywał dzisiejszego wieczoru jeszcze naprowadzić mnie na ślad tajemniczej zbrodniarki.
— Byłoby to doskonale! — zawołała. — Tylko... — raptem zasępiła się tej twarzyczka.
— Tylko?
— Dziwnie nie mam zaufania do tego Kowalca. Czy to nie jaki podstęp?
— Jakiż miałby być podstęp! — zaprzeczyłam gorąco. — Wierzę, że pragnie nam dopomóc, bo mu chodzi o wynagrodzenie. Dziesięć tysięcy, ładna sumka! Rozpocznie uczciwe życie.
— Może uprzedzić komisarza Relskiego?
— W jakim celu? Żeby mnie i Kowalca narazić na przykrości? Wie pani najlepiej, w jakim jestem dwuznacznym położeniu. Zresztą Kowalec nie będzie współpracował z policją. To już zasada podobnych panów!
— Oby udało się! — wymówiła w zamyśleniu, po czym dodała po chwili. — I tu w pałacu zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe.
— Znowu? — zdziwiłem się.
— Od pewnego czasu, wydaje mi się, że słyszę jakieś stąpania, chodzenie...
— Cóż to znaczy?
— Zapewne tylko moje nerwy. Wątpię, aby duch ojczyma, jeśli nie żyje, zechciał odwiedzać ten dom... Wie pan, że jestem odważna. To też, gdy dzisiejszej nocy posłyszałam podejrzane szmery, uzbroiwszy się w browning, obeszłam cały dom, nie wyłączając gabinetu i tragicznej sypialni. Oczywiście, nigdzie nie zastałam nikogo.
— To było do przewidzenia!
— Tylko odniosłam wrażenie, że w gabinecie ktoś odsunął fotel od biurka. Ale, może to uczyniła służąca przy sprzątaniu.
— Zapewne! — potwierdziłem, nie chcąc jej straszyć, choć lęk mnie ogarnął, czy jacyś tajemniczy zbrodniarze znów nie składają wizyt w pałacu. — Któż miałby w tym cel, aby plądrować obecnie po gabinecie, gdy zrabowano co było cenniejszego, nie wyłączając nawet papierów.
— Może pozostała jaka skrytka!
I mnie to przyszło na myśl. Pragnąłem, jednak, uspokoić Lilę.
— Przewidzenie! — zawołałem, udając doskonale obojętność. — Ręczę, że są to halucynacje, wywołane obecnym stanem pani nerwów, czemu nie należy się dziwić. Zbyteczne przejmować się. Zresztą, o ile dziś załatwimy się z siwowłosą kobietą, zajmiemy się później nieproszonym gościem. Jeśli wogóle się zjawi...


ROZDZIAŁ IX.
Wyprawa z Kowalcem.

Powróciłem około siódmej do hoteliku, ale próżno przez dwie godziny oczekiwałem na wiadomość od Kowalca. Może co zaszło i wyprawa dzisiejsza została odłożona na kiedy indziej. Czemuż mnie o tym nie zawiadomił?
Za to pan radca, posłyszawszy, że jestem, zjawił się u mnie.
— Cóż załatwił pan sprawę z małpą? — zapytał.
— Tak, jest! — odrzekłem poważnie. — Służy wszelką satysfakcją i obiecuje, że nie zagra więcej na nosie!
— To i dobrze, panie dobrodzieju! Ale, czegóż pan tak sam siedzi? Chodź pan do mnie. Jest u mnie jedna śliczna panienka, chciałaby pana poznać.
Mało nie roześmiałem się na głos, wiedząc, jakiej kategorii panienki zaszczycały radcę swymi odwiedzinami i jaki był zabawny w swych miłosnych zalotach. Toć i teraz sapał ogniście a zwycięski, pełny zadowolenia uśmiech igrał na jego ustach.
— Niestety, panie radco! Skorzystałbym z zaproszenia, ale oczekuję na kogoś.
— No, to co? Powiedz pan numerowemu, że jest pan u mnie...
— Kiedy...
— Et, nie bądź pan nudny, panie dobrodzieju! Powtarzam, panna Ziutka nalega: przyprowadź i przyprowadź sąsiada.
Nie wiedziałem, czemu przypisać tę niespodziewaną sympatię panny Ziutki. Ale radca pochwycił mnie za ramię i prawie siłą powlókł za sobą.
— A chodźże pan...
Nie wypadało opierać się dłużej. Zresztą, sądziłem, że Kowalec już nie przybędzie. Cóż mi szkodziło zajść do radcy i rozerwać się trochę. To też uprzedziwszy numerowego, że jestem u pana Dudziela, podążyłem w ślad za nim.
Pokój radcy był znacznie większy od mojego i urządzony z pewnym szykiem. Na ścianach wisiały fotografie różnych mocno obnażonych piękności — pamiątki konkiet miłosnych gospodarza. Co prawda podobnymi triumfami mógłby poszczycić się każdy warszawiak, o ile tylko częściej spacerowałby wieczorem po głównych ulicach miasta. Na stoliku, przysuniętym do otomany widniała napoczęta butelka krajowego wina, ciastka, owoce i przekąski — na otomanie zaś zajmowała miejsce królowa tej zabawy, modnie platynowa osóbka, dość przystojna, ale umalowana, o wyzywającym wyglądzie.
— Panna Ziutka i pan Korski, mój sąsiad! — zapoznał nas radca. — Ten sam, z którym pani chciała tak koniecznie zaznajomić się!
— Czyżby? — zapytałem, zajmując miejsce. — Czemu zawdzięczam to wyróżnienie?
— Ot, tak! — zaśmiała się wesoło urocza osóbka. — Widziałam pana kiedyś na korytarzu, to i prosiłam radcę, żeby przyprowadził. Weselej będzie.
Nie przypominałem sobie, żeby ją kiedy spotkał, ale było mi to obojętne.
Nalała mi wina.
— Napijmy się! Ach, ty foko! — zawołała nagle, wymierzając klapsa radcy, który usiadłszy przy niej położył jej rękę bezceremonialnie na kolanie. — Jak zachowujesz się!
Obciągnęła niby sukienkę, ale rezultat tego manewru był taki, że jeszcze więcej pokazała swą zgrabną nóżkę w cielistej pończoszce i lśniącym lakierku. Ubawiony patrzyłem na pannę Ziutkę, która widocznie zamierzyła mnie skokietować.
— Przecież mówiłaś, że mnie kochasz! — sapnął radca, a jego wyłupiaste oczy wyszły prawie na wierzch, wpijając się w ładną nóżkę.
— Prawdziwy z ciebie dudziel!
Drwiny z nazwiska nieco dotknęły radcę. Postarał odciąć się:
— Kobieta jest, jak cebula — odrzekł sentencjonalnie, gdyż lubił cytować różne „miłosne aforyzmy“ — płaczesz, ale ją jesz! Trudno na nią gniewać się, bo została stworzona z krzywego żebra adamowego i jeśli Bóg jej dotychczas nie wyprostował, i człowiek nie wyprostuje...
Głupstwa pleciesz! — zachichotała Ziutka. — Wy, mężczyźni, wciąż wymyślacie na kobiety, a żyć bez nich nie możecie ani chwili. Sam jesteś mądry, jak żebro adamowe... Lepiej nam otwórz nową butelkę wina, bo ta skończyła się już...
Radca posłusznie powstał z otomany i powędrował do szafki, znajdującej się w rogu pokoju, w której przechowywał swe zapasy.
Ziutka błyskawicznie pochyliła się ku mnie.
— A ja mam do pana naprawdę interes! — szepnęła szybko, tak że nie mógł jej posłyszeć radca zaprzątnięty obecnie wyszukiwaniem butelki.
— Pani, do mnie? — uśmiechnąłem się, sądząc, iż syrena, której pantofelek wciąż trącał moją nogę, pragnie mnie uwieść, korzystając z tego, że jej podtatusiały adonis jest zajęty czym innem. — Słucham.
Ale twarz Ziutki raptem spoważniała i straciła swój wyzywający wyraz.
— Nazywa się pan, Korski? Był pan sekretarzem barona Gerca?
— Tak! — zdziwiłem się mocno.
— Mogłabym panu wiele powiedzieć...
— W sprawie porwania?
— Może... Dlatego prosiłam tego idiotę, żeby przyprowadził pana...
— Naprawdę, jestem zaciekawiony! Co pani wie?
— Nie teraz, nie przy tym frajerze... Wyjdziemy razem, odprowadzi mnie pan...
Skinąłem głową. Radca ukończył właśnie odkorkowywanie butelki i powracał do nas. Musiał coś nie coś pochwycić z naszej rozmowy, ale wytłumaczył ją sobie po swojemu.
— Już pana uwodzi? — bąknął niby dobrodusznie, lecz z odcieniem zazdrości. — Oj, ta Ziutka! Ale niech pan pamięta, że istnieje w Hiszpanii przysłowie: nie wierz bykowi z przodu, bo bodzie, koniowi z tyłu, bo kopie, a kobiecie ze wszystkich stron...
— To też za grosz nie wierzę pannie Ziutce! — zawołałem żywo, zamieniając z nią porozumiewawcze spojrzenie.
Oświadczenie to widocznie udobruchało pana Dudziela. Nalał wina, znów zasiadł na kanapie i począł manewrować swą tłustą, czerwoną łapą koło kolana panienki, czego mu teraz nie broniła.
Pokrywałem uśmiechem zdumienie. Nawet tu, w numerze radcy napotkałem zupełnie obcą dziewczynę, która chciała mi służyć rewelacjami. Jakimi? Wyjdziemy razem i wszystkiego się dowiem. Będzie to odszkodowanie za Kowalca, bo ten już chyba nie przyjdzie, łajdak.
Rozmyślanie to raptem przerwało pukanie i drzwiach ukazała się twarz numerowego.
Drgnąłem. Więc jednak Kowalec! Zerwałem się ze swego miejsca.
— Idę! Przepraszam państwa — zwróciłem się do Ziutki i radcy — ale muszę odejść. Przyszedł właśnie do mnie znajomy, na którego oczekiwałem!
Radca nie usiłował mnie zatrzymywać, widocznie rad, że mu ubywa współzawodnik. Ziutka zrobiła zdziwioną minę.
— Powróci pan?
— Nie wiem. To będzie zależało!
Twarzyczka jej przeciągnęła się. Widocznie poczuła się dotknięta.
— Nie wie pan? A ja sądziłam...
— Panno Ziutko, to naprawdę bardzo poważna sprawa!
— Jak pan uważa. Oby tylko nie żałował później...
Radca przerwał ten niezrozumiały dla niego dialog.
— Nie zatrzymuj go, złotko! — rzekł. — Toć człowiek naprawdę zajęty. Pewnie, chce zarobić. A dziś złotówkę ciężej dogonić, niż pannę.
— Wcale nie zatrzymuję! — mruknęła i odwróciła się.
— Zobaczymy się jeszcze! — rzuciłem na pożegnanie.
Przykro mi było, że obraziła się, lecz spotkania z Kowalcem przecież nie mogłem odłożyć. Zresztą wiedziała, gdzie mnie odszukać, a treść informacji mogły stanowić zwykłe plotki. Skłoniłem się i wyszedłem na korytarz.
Nie zobaczyłem tam, ku mojemu zdziwieniu, Kowalca. Natomiast, przy drzwiach mego pokoju stał mały oberwus, dwunastoletni może chłopak, który zbliżył się do mnie.
— Pan Korski?
— Tak!
— Kazali mi to oddać! — wyciągnął zmięty list z kieszeni.
— Kto? — pochwyciłem papier.
— Tam, napisane! — zawrócił i począł się oddalać.
— Czekaj, może będzie odpowiedź!
Ale, łobuziak już biegł po schodach.
— Co za gamoń! — mruknąłem, rozrywając kopertę.
Zawierała niewielką kartkę z kilkoma zdaniami, skreślonymi ołówkiem, niewprawnym pismem. Brzmiały one:
„Proszę natychmiast udać się na Grochów, Dojedzie pan do ostatniego przystanku tramwajowego i tam wysiądzie. Po lewej stronie jest ulica, prawie niezabudowana, a w odległości stu kroków drzewo. Uda się pan tam. Będę oczekiwał koło drzewa. Pośpiech!“
Na kartce nie widniał żaden podpis, ale nie ulegało wątpliwości, że pochodzi od Kowalca i tylko on mógł mi ją przysłać.
Pośpiech! Spojrzałem na zegarek. Wpół do jedenastej. Nie ma chwili do stracenia!
Szybko ubrałem się w palto, pochwyciłem kapelusz i wybiegłem z hoteliku. Wskoczyłem do pierwszej napotkanej taksówki.
— Grochów! Ostatni przystanek tramwajowy!
Szofer spojrzał na mnie z uznaniem, rad, iż korzystam z jego usług, zamiast wsiąść do wozu elektrycznego. Ruszyliśmy z miejsca.
Migały ulice, Aleja Trzeciego Maja, Most Poniatowskiego, długa i ciemna ulica Grochowska. Drżałem z niecierpliwości, w oczekiwaniu niezwykłej przygody.
Wreszcie kierowca zatrzymał samochód.
— Ostatni przystanek!
Wyskoczyłem z taksówki i uregulowałem należność. Po lewej stronie znajdowała się istotnie jakaś ciemna uliczka.
Szybko skręciłem w nią.
Ale, jeśli na początku widniały jeszcze zabudowania, raczej małe domki, w których obecnie pogasły już światła i mieszkańcy, zapewne, udali się na spoczynek, to im dalej zagłębiałem się, tym większe mnie otaczały pustkowia. Tylko droga, okolona z rzadka topolami. Nie zdziwiło mnie to, gdyż przecież Kowalec uprzedził mnie, że znajdę się na odludziu.
Liczyłem kroki... Sto.
Istotnie, widniało tam duże drzewo, ale koło niego nie zobaczyłem nikogo. Czyżbym pomylił się! Chyba, nie. Znów spojrzałem na zegarek. Już po jedenastej. Należało zaczekać.
Przystanąłem koło drzewa i rozejrzałem się dokoła. Pustka. Zdala widnieje mały lasek. Ależ, Kowalec wybiera miejsca na spotkania! Psia krew! Pochwyciłem się za kieszeń i stwierdziłem z niezadowoleniem, że w pośpiechu zostawiłem browning w hotelu. A tu, naprawdę, bezkarnie mogą zamordować człowieka.
Po ładnym i słonecznym dniu, raptem zepsuła się pogoda. Niebo zaciągnęły chmury, dzięki czemu było jeszcze ciemniej i poczynał rosić drobny deszczyk. Podniosłem kołnierz palta i zapaliłem papierosa.
Choć oczekiwałem już kilkanaście minut, nikt nie nadchodził. W pewnej chwili tylko wydało mi się, że widzę z dala jakąś niewyraźną postać. Zapewne, przywidzenie, gdyż nie zbliżyła się do mnie. A może zapóźniony przechodzeń?
Znów długie, naprężone oczekiwanie. Prawie nabierałem pewności, że musiałem się pomylić i nie trafiłem na właściwe miejsce, wyznaczone przez Kowalca, gdy wtem z tyłu za mną rozległ się szept:
— Pan Korski?
— Ja! — drgnąłem i obejrzałem się szybko.
Zobaczyłem całkowicie nieznanego mi człowieka, który podkradł się tak cicho, iż nie posłyszałem jego kroków. Może była to owa postać, jaka przedtem mignęła mi z dala.
— Przysyła mnie pan Kowalec! — wymówił, zbliżając się do mnie. — Spóźniłem się trochę.
— Czemuż sam nie przybył?
— Pilnuje domu! — odparł nieznajomy tajemniczo. — Chcemy ją koniecznie pochwycić!
— Siwowłosą kobietę?
Skinął głową.
Chociaż zdążyłem w tym czasie przyjrzeć się nieznajomemu i nie wzbudził on we mnie sympatii, nie ulegało wątpliwości, że przysłał go Kowalec. Trudno, by „szef“ dobierał sobie innych pomocników.
— Idziemy! — mruknął. — Czeka...
— Dokąd?
— Tam! — wskazał w stronę lasku. — Śpieszmy się...
Nasunął głębiej czapkę na czoło, skinął na mnie ręką i podążył przodem. Pośpieszyłem w ślad za nim. Więc wszystko w porządku. Kowalec przysłał swego pomocnika i jest na tropie zbrodniarki. Nie skłamał. Tylko, czemu ten pomocnik, obwieś o cynicznej twarzy, zachrypłym głosie i ruchach typowego apasza, tak unika mego wzroku? Raptem przypomniało mi się ostrzeżenie Lili. Et, Głupstwo. W jakim celu miałby Kowalec wciągać mnie w zasadzkę? Komu zawadzam? Raz jeszcze, głupstwo! W tym wypadku musi działać uczciwie, nie przez przyjaźń dla mnie, a dlatego, że chce zarobić pieniądze.
Rychło znaleźliśmy się w lasku. Śród drzew majaczył mały, parterowy domek. Istotnie znakomite schronienie dla kogoś, kto pragnął się ukrywać.
— Tu? — zapytałem.
— Tak! — mruknął, nie odwracając się. — Niech pan idzie cicho, żeby nie robić hałasu.
Podkradliśmy się pod domek, przez okiennicę migało światełko. Nigdzie nie widać nikogo.
— A gdzie Kowalec? — szepnąłem.
— Tam, pewnie w środku...
— Już w mieszkaniu?
Prześliznął się, niczym kot i nawet żwir nie zaszeleścił pod jego nogami. Przywarł okiem do okiennicy i jął mi dawać znaki, abym zbliżył się. Podszedłem ostrożnie, wspiąłem się na palce i zajrzałem do środka.
— Widzi pan? — uścisnął mnie lekko za ramię.
Widziałem doskonale niewielki pokoik, umeblowany nędznie i oświetlony tylko świecą, stojącą na stole. W głębi znajdowało się łóżko. Z trudem rozróżniłem na nim zarysy jakiejś postaci.
— Widzi pan — powtórzył — ona...
Wpiłem się wzrokiem. W rzeczy samej na łóżku leżała kobieta. W ubraniu. Zdawało mi się, że widzę włosy. Spoczywała, nieruchoma.
— Śpi?
— Przypuszczam, że umarła! — posłyszałem odpowiedź.
— Umarła? — drgnąłem. — Co się stało? Zabito ją?
— Zaraz pan się dowie wszystkiego!
— Gdzie jest Kowalec, powtarzam? Co znaczą te zagadki?
— Na pewno jest w domu! Kobieta nie żyje, możemy śmiało tam wejść...
Wyprostował się i nie zachowując już żadnych ostrożności, podążył w kierunku wejścia. Szedłem za nim, drżąc z wewnętrznego podniecenia. Zamordowano Annę Kolb? Kto? Kowalec? W jakim celu?
Wnet znaleźliśmy się w domku, który wydawał się całkowicie pusty i przez niewielki przedsionek weszliśmy do izdebki, którą już przedtem widziałem przez szparę w okiennicy.
Tak! Na łóżku leżała siwa kobieta, twarzą odwrócona do ściany.
— Niech się pan zbliży do niej, bez obawy! — wymówił drwiąco apasz. — Umarli nie są groźni! Nie zbudzi się, na pewno...
Skierowałem się do łóżka i pochyliłem się nad nią, chcąc przekonać się, czy kobieta umarła istotnie, gdy wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Świeca raptem zgasła, widocznie zdmuchnięta przez apasza, a w tejże samej chwili, kobieta, którą poczytywałem za nieżywą, porwała się ze swego posłania i pochwyciła mnie palcami za gardło.
Napad nastąpił tak niespodziewanie i uczyniła to z taką siłą, że tylko zduszony okrzyk wydobył się z mej piersi.
Jednocześnie ogarnęła mnie wściekłość. Żeby w podobny sposób zadrwić ze mnie i wciągnąć w zasadzkę? Psubrat, Kowalec... Och, miała rację Lili.
Rzuciłem się do tyłu, pragnąc się uwolnić z uścisku i na oślep począłem wymierzać uderzenia. Kilka z nich musiało być celnych, poczułem, że uderzam w czyjąś twarz, twarz zapewne kobiety, posłyszałem zduszony jęk i uścisk osłabł.
— A, bandyci, łajdaki! — ryknąłem, korzystając z tej przerwy.
Starałem się cofnąć do ściany, pojmując, że większe niebezpieczeństwo grozi mi ze strony draba, który w podstępny sposób zwabił mnie do tego domu, a teraz czaił się w ciemnościach.
Raz więc jeszcze z całej siły uderzyłem napastniczkę i już poza sobą czułem coś twardego, gdy potężny cios spadł na moją głowę. Później drugi... Zachwiałem się i runąłem na podłogę. Straciłem przytomność. W ostatniej chwili wydawało mi się, tylko, że słyszę łomotanie do drzwi.
Kiedy ocknąłem się, spostrzegłem, że znajduję się na łóżku, tym samym, na którym leżała niedawno rzekomo zmarła kobieta. Na stole paliła się z powrotem świeca, nade mną pochylał się komisarz Relski, a w głębi pokoju stało kilku wywiadowców, ubranych po cywilnemu.
— Nareszcie oprzytomniał pan! — wymówił z uśmiechem. — Nie zrobili panu wielkiej krzywdy. Tylko siniak pozostanie! Ot, co znaczy chcieć współzawodniczyć ze mną i bawić się w domorosłego detektywa!
— A oni? — zawołałem.
— Uciekli! — grymas niezadowolenia wykrzywił twarz komisarza. — Uciekli, korzystając z ciemności.
Z trudem podniosłem się z łóżka. Szumiało mi jeszcze porządnie w głowie.
— Skąd pan znalazł się tu, panie komisarzu?
— Zawiadomiła mnie o wszystkim panna Lili. Odrazu ta cała wycieczka wydała się jej podejrzana. Dlatego śledziliśmy pana przez cały czas, odkąd pan wyszedł z hotelu i przybyliśmy w ślad za nim. Widziałem, jak pan stał koło drzewa — przypomniał mi się cień, spostrzeżony z daleka. — Niestety, spóźniłem się o kilka minut i nie pochwyciłem przestępców. Nie wiedziałem, że istnieje boczne wyjście. Bardzo niebezpieczni zbrodniarze. Gdzie pan z nimi zetknął się?
Więc to Lili mnie uratowała, kochana dziewczyna! Drgnąłem jednak w pierwszej chwili, kiedy z ust komisarza posłyszałem jej imię, obawiając się, że wyznała mu wszystko. Ostatnie zapytanie uspokoiło mnie całkowicie.
— Jakiś nieznany drab — skłamałem, nie mogąc, ze względu na moją osobę wymienić Kowalca, choć trzęsło się przeciw niemu we mnie wszystko — zgłosił się do hotelu i obiecał mi wskazać kryjówkę siwowłosej kobiety. Byłem na tyle lekkomyślny, że uwierzyłem. Sądziłem, że pragnie zarobić znaczną pieniężną sumę.
— Czemuż nie zawiadomił pan nas o tym?
— Mniemałem...
— Że samemu uda się pochwycić taką zdobycz i zepsuł pan nam całą robotę!
Nie usiłowałem tłumaczyć się dłużej, natomiast rzuciłem pytanie, dręczące mnie od dawna.
— Więc to siwowłosa kobieta, Anna Kolb, wciągnęła mnie w zasadzkę? Ta sama, która porwała barona Gerca? W jakim celu?
Relski potarł ręką czoło. Po chwili rzekł:
— Sam zastanawiałem się nad tym! Widocznie komuś pan zawadza i chcą pana zgładzić. Taki nasuwa się logiczny wniosek.
— A cóż im może zawadzać moja skromna osoba?
Istotnie, nie rozumiałem. W jaki sposób Kowalec złączył się z Anną Kolb i czemu polowali na mnie? Co im zawiniłem? Szczególnie, siwej niewieście. A może była to zemsta „szefa“ za zachowanie się moje wówczas, w pałacu?
— Dziwne! — powtórzyłem. — A czy na miejscu nie znalazł pan komisarz nic takiego, co mogłoby naprowadzić na ślad kobiety?
— Pusty dom! Zbrodniarze przybyli tu umyślnie na kilka godzin, żeby zainscenizować komedię... Nie pozostawili nic.
— Pochwycą ich?
— Przetrząsamy okolice! Zapewne uciekli samochodem, który oczekiwał na nich za laskiem. tam ślady kół. Na nieszczęście, pogoń poszła w pierwszej chwili w innym kierunku.
Więc, znowu zagadka...
Kiedy, nieco później powracałem policyjnym autem wraz z komisarzem, który był na tyle uprzejmy, że mnie odwiózł do hotelu, raptem przypomniałem sobie Dżoka.
— Mam wrażenie, — odezwałem się — że odnalazłem szympansa!
— U doktorostwa Werberów! — powiedział, wysłuchawszy mego opowiadania. — Kręcą, gdyż pragną go sobie przywłaszczyć. Ciekawe...
— Zna ich pan?
— Hm, tak... — odrzekł wymijająco. — Doktór Werber nie cieszy się dobrą reputacją.


ROZDZIAŁ X.
Nazajutrz...

Nazajutrz czułem się mocno rozbity po wczorajszych wypadkach i głowa bolała mnie jeszcze. Dłużej niż zwykle pozostałem w łóżku, wciąż odtwarzając sobie w pamięci szczegóły walki — póki tego stanu odrętwienia nie przerwała wiadomość, że Lili wzywa mnie do telefonu.
Szybko narzuciłem piżamę i pobiegłem do budki telefonicznej, znajdującej się w korytarzu.
— Bogu dzięki, że nic złego nie stało się panu! — posłyszałem kochany głos. — Odrazu nie miałam zaufania do tej wyprawy. Komisarz Relski powtórzył mi wszystko... Co za szczęście, że pośpieszył panu z pomocą...
— To pani zawdzięczam ocalenie! — zawołałem żywo. — Gdyby pani nie uprzedziła Relskiego, zapewne nie rozmawialibyśmy dzisiaj ze sobą. Mieli zamiar załatwić się ze mną ostatecznie.
— A to zbój, ten pański znajomy! — nie wymieniła umyślnie nazwiska Kowalca. — Nie chcę niektórych spraw poruszać przez telefon, ale przyznaję się, nic nie rozumiem. Czemu ta nienawiść?
— I ja nie rozumiem!
— Mówił mi Relski, że skończyło się na lekkim potłuczeniu.
— Głupstwo! — skłamałem. — Już zapomniałem o wszystkim!
— Będzie pan mógł mnie odwiedzić?
— Och! Pani o to pyta? Czuję się znakomicie...
— Tylko... jakby zawahała się — wolę, żeby pan przyszedł wieczorem i to tak, aby nikt go nie zauważył.
— Cóż się stało? — drgnąłem.
— W pałacyku krążą w dalszym ciągu duchy! — zabrzmiała odpowiedź. — Niestety, nie wierzę w strachy... Przypuszczam raczej, że to żywi ludzie.
— Słyszała pani znowu podejrzane hałasy? — przypomniałem sobie jej wczorajszą opowieść.
— Bardzo dokładnie! Wszystko osobiście powtórzę! Zapolujemy razem na ducha i proszę zabrać broń ze sobą. A z pewnych względów lepiej będzie, o ile „duchy“ będą przypuszczały, że leży pan potłuczony. Może wszystkie te historie wiążą się ze sobą...
— Rozumiem! — odrzekłem. — Wobec tego, o której godzinie rozkaże pani stawić się?
— O dziesiątej wieczór! I proszę zachować się tak, jak prosiłam. Wejdzie pan nie głównym wejściem, a przez pamiętną furtkę od ogrodu. Tam będę oczekiwała i sama ją otworzę... Teraz proszę dobrze wypocząć!... Chwilowo, do widzenia...
— Do widzenia! Do wieczora! — powtórzyłem i rozmowa została ukończona.
Powróciłem do mego numeru i rzuciłem się w piżamie na otomanę. Lili miała nację! Należało wypocząć i zebrać siły na wieczór, gdyż walka rozpoczynała się w najlepsze.
Leżałem nieruchomo, próżno szukając odpowiedzi na różne dręczące mnie zapytania, gdy wtem rozległo się dyskretne pukanie, następnie rozwarły się drzwi i do pokoju wszedł mój kochany przyjaciel, pan radca Dudziel.
— Źle pan się czuję, podobno! — wymówił. — Przyszedłem odwiedzić i o zdrowie zapytać... A może przeszkadzam?
— Pan radca — odrzekłem — jest zawsze mile widzianym gościem! Niechże pan radca siada!
Zajął miejsce obok mnie na krześle, poczem popatrzył ze współczuciem na duży siniak, widniejący na moim czole.
— Potłukł się pan porządnie! Gdzie pan tak urządził się?
— At, nic! Zleciałem ze schodów...
— Ze schodów? Jak można być do tego stopnia nieostrożnym... Wódeczka?
— Nie wódeczka! Byłem trzeźwy! Ale spotkała mnie pewna przygoda przez kobietę! — zażartowałem.
— Przez kobietę? — aż podskoczył, gdyż rozmowa wkraczała na jego ulubiony temat. — Chociaż młoda i ładna?
— Stara!
— Stara? Pocóż ze starą zaczynać. Wszyscy wiedzą, że w starych babach diabli siedzą! Po licha, było zaczynać... I z czego to poszło?
— Ot, zwyczajnie! — rzekłem, robiąc tajemniczą minę, aby podrażnić go. — Miałem randkę, lecz skończyła się fatalnie. Nic nie osiągnąłem, a łeb nabili.
Twarz wydłużyła mu się, jednak nie nalegał.
— Nie chce pan gadać, trudno... Rozumiem, w sprawach miłosnych dyskrecja wielka rzecz! Tylko, powiadam szczerze, nie łaź pan tam więcej, bo lepiej jeszcze nabiją...
— Postaram się, panie radco!
— A szkoda pana! Nie lepiej było wczoraj z nami pozostać. Ziutce przykrość pan zrobił. Kiedy pan odszedł, okropnie zdenerwowała się...
Przypomniała mi się teraz rozmowa z panną Ziutką i jej zapowiedź jakichś rewelacji. Niestety, śpiesząc się do Kowalca, nie mogłem umówić się z nią. Postanowiłem wybadać Dudziela, w jaki sposób można było powtórnie zetknąć się z tą osóbką.
— Więc panna Ziutka była niezadowolona?
— Mocno! Nie powinienem tego powtarzać, bo mi na niej trochę zależy, ale...
— Zapewniam pana radcę, że nie zamierzam współzawodniczyć z nim i nie zabiorę mu ślicznej panny Ziuty. Ale, jeśli poczuła się dotknięta, chciałbym ją przeprosić. Przypuszczam, że odwiedzi pana dzisiaj?
Radcy wystarczyło moje zapewnienie i wnet wygadał się z tym, na czym mi zależało.
— Umówiła się, że przyjdzie popołudniu! Dała słowo, ale... Często obiecuje, a nie przychodzi... Nie wie pan, że kobieta nigdy nie dotrzymuje słowa? Trzymać kobietę za słowo, a piskorza za ogon na jedno wychodzi...
Mimo tych pesymistycznych przewidywań, nie wątpiłem, że panna Ziuta, jeśli istotnie ma coś ważnego do zakomunikowania, to postara się odszukać mnie i zjawi się w hotelu. Chyba, że obraziła się naprawdę i zechce mnie ukarać swą nieobecnością. Różne bywają kaprysy niewieście. Ale cóż to za tajemnice miała wyznać i czy łączyły się one z wczorajszą przygodą?
— Miejmy nadzieję, że przyjdzie! — pocieszyłem Dudziela. — Mam wrażenie, że jej bardzo zależy na panu! — zełgałem, niczym najpodstępniejszy dyplomata.
Uśmiech, pełny zadowolenia przebiegł po tłustej, czerwonej i spoconej twarzy Dudziela.
— Wiem, że zależy jej na mnie! — klepnął się zwycięsko po okrągłym brzuszku. — Sama mi to powiedziała. Powiedziała, że nie jestem już taki młody, ale mogę podobać się lepiej, od niejednego młodzika.
— Widzi radca!
— I pieniędzy mniej wyciąga od innych. Tylko zrobi smutną minę i całować się nie daje. To wtykam jej, żeby rozweseliła się, bo co tu siedzieć ze smutną kobietą, która ma kłopoty finansowe! Prawda? A te inne, to wciąż krzyczały: radcunio, dawaj a dawaj... Poszedłeś z nimi na spacer, zaraz ciągnęły do sklepu... kup radcunio sukienkę, pierścioneczek... Bałem się chodzić po ulicy... Nawet ułożyłem wierszyk.
— Wierszyk, jaki? — zapytałem, ubawiony.
— Proszę posłuchać!
Radca zerwał się z krzesła, przyłożył rękę do piersi i deklamował:

Widziałem wzrok tygrysa, gdy jagnię dusi,
Widziałem wzrok mężczyzny, gdy kobietę kusi,
Widziałem wzrok hijeny, gdy padlinę zoczy.
Widziałem ślepia lisa i lichwiarza oczy.
Lecz te wszystkie wzroki są niczym, niestety,
W porównaniu ze wzrokiem lubieżnym kobiety,
Gdy ta, idąc ulicą, ze spojrzeniem kota
Patrzy na jubilerskie wyroby ze złota!

Spojrzał na mnie tryumfująco.
— Ładne co?
— Bardzo ładne! — pochwaliłem, dusząc się ze śmiechu.
— Bo baba, panie, babie nie równa... Jedna, to człowiekowi zabrałaby wszystko, a inna na ten przykład, Ziutka...
Zapewne, wysłuchałbym jeszcze wiele zachwytów nad osobą panny Ziutki, która swą bezinteresownością potrafiła zapanować nad sercem radcy, gdyby wtem nie rozległo się nowe pukanie do drzwi.
— Proszę! — zawołałem.
W drzwiach ukazała się doktorowa Werberowa.
— Pani? — wykrzyknąłem, zdumiony do najwyższego stopnia tą nieoczekiwaną wizytą, zrywając się z otomany i poprawiając piżamę. — Przepraszam za strój, w jakim się znajduję, ale nie spodziewałem się...
— Że odwiedzę pana! — uśmiechnęła się zalotnie.
Weszła do pokoju, nie zmięszana ani moim ubiorem, ani widokiem radcy, który wytrzeszczał na nią oczy. Przyznać trzeba, iż mimo czterdziestki wyglądała wcale ponętnie.
Kostium od pierwszorzędnego krawca obciskał jej nieco tęgą, ale zgrabną figurę, z pod sukni wysuwała się ładna noga w lśniącym najmodniejszym pantofelku, a duży aksamitny kapelusz i dwa srebrne, złączone z sobą lisy, składały się na niezwykle efektowną całość. Dzięki świetnie „upiększonej“ twarzy wyglądała znacznie młodziej, niźli wczoraj, kiedym ją zastał w porannym stroju i teraz biegł od niej zapach drogich perfum. Nie dziwiłem się też radcy, że gapił się na nią, a nawet mlasnął smacznie językiem.
— Istotnie może pana dziwić moja wizyta — dalej mówiła z uśmiechem — bo nie jest ona zbyt właściwa. Szczególnie, że odnoszę wrażenie, że nie czuje się pan dobrze — jej wzrok zatrzymał się na siniaku, zdobiącym moje czoło — i że przerwałam mu spoczynek...
— Głupstwo, pani doktorowo!
— Ale, pewna sprawa, nie cierpiąca zwłoki sprowadziła mnie do pana!
— Czym służyć mogę?
Zerknęła nieokreślenie na pocieszną figurę radcy. Ten zrozumiał aluzję.
— Nie będę przeszkadzał! — mruknął i skłoniwszy się przed ładną doktorową, opuścił pokój, nie omieszkawszy rzucić mi na odchodnem spojrzenie, które mówiło: — Ależ masz szczęście, chłopaku!
— Zechce pani usiąść! Tu będzie wygodnie... Czy pani pali?
Usiadła na otomanie, założywszy nogę na nogę i sięgnęła po papierosa. Zaciągnęła się dymem, po chwili jęła tłumaczyć:
— Wiedziałam, jak pan nazywa się, więc odszukałam pana. Mogłam tę całą sprawę załatwić telefonicznie, ale niezbyt wygodnie jest rozmawiać przez telefon. Nie miałam ochoty pisać listu... Zdecydowałam się więc na niezbyt przyzwoite, jak dla mężatki, odwiedziny kawalerskiego pokoju.
— Ależ, pani doktorowo!
— Gdyż... gdyż... pewną rzecz miałam na sumieniu i całą noc nie spałam ze zdenerwowania... — z twarzy znikł uśmiech i wydawała się naprawdę zażenowana. Nie cierpię kłamstwa, a wczoraj skłamałam. Wszystko przez tego Dżoka...
— Ach, o Dżoka chodzi! — domyśliłem się celu odwiedzin doktorowej.
— Tak! To jest ta sama małpa, która należała do barona Gerca!
Skinąłem głową. Doktorowa widocznie przestraszyła się, iż mimo jej zaprzeczeń poznałem zbiega i że zakomunikuję, komu należy, o miejscu jego pobytu. Że z tego tytułu może narazić się na przykrości i podejrzenia, iż pragnęła sobie przywłaszczyć cudze zwierzę. Oto była przyczyna jej niezwykłej wizyty, szczerego wyznania i chęci skokietowania mnie, bo kokietowała wyraźnie.
A zalotność jest groźną bronią kobiety. Zresztą, dalsze jej słowa potwierdziły te przypuszczenia.
— Przybłąkał się do nas — mówiła — i odrazu domyśliłam się, że to Dżoko, gdyż dwóch takich szympansów nie ma w Warszawie, a w gazetach czytałam o jego ucieczce. Zresztą, przybiegał na dźwięk tego imienia. Chciałam zawiadomić władze, że znajduje się u nas — tu zaczerwieniła się — ale był taki potulny, nieszczęśliwy, że zrobiło mi się żal i pozostawiłam go u siebie... Wyznam panu szczerze, że nie jestem nim zachwycona... Na nieszczęście, mój krewny, starszy już człowiek, który mieszka wraz z nami, zakochał się wprost w Dżoku i błagał, żeby go nie oddawać. Toć właściwie, szympans był bez właściciela, gdyż baron Gerc zaginął. Uległam tej prośbie i kiedy wczoraj przybył pan do nas, skłamałam...
Nagle przypomniał mi się ów głos posłyszany z za drzwi, tak dziwnie znajomy.
— Jak się nazywa pani krewny? — zapytałem.
— Sąchocki! Były obywatel ziemski! — odrzekła, jakby unikając mego wzroku. — Nie zna go pan!
W rzeczy samej, po raz pierwszy słyszałem podobne nazwisko. Potrząsnąłem głową.
— Nie znam, istotnie! Tylko ten głos... Dziwne... Zapewne omyliłem się...
— Przypuszczam! — sięgnęła po nowego papierosa. — Otóż, skłamałam, gdyż żal nam było rozstawać się z Dżokiem. Później namyśliłam się jednak i pojęłam, że postępuję nieładnie i że nie wolno mi ukrywać Dżoka, stanowiącego obcą własność. Nawet, gdyby rozpaczał mój krewny... Zresztą, domyśliłam się, że pan nie uwierzył mi i że mogą wyniknąć niemiłe komplikacje...
— Nie zawiadamiałem nikogo!
— Tym lepiej! Nie chcę, aby powiedziano, że pod naciskiem oddałam szympansa!
Cóż można było zarzucić doktorowej? Postępowała teraz zupełnie uczciwie. Czemuż tylko nadmienił wczoraj komisarz Relski, że nie cieszy się ona wraz z mężem dobrą reputacją.
Niewiadomo. A może poczynała na mnie działać jej kokieteria, bo prawie opierała się o mnie?
Pośpieszyłem ją pocieszyć.
— Zbyteczne pani sobie czyni wymówki! — rzekłem. — Często zdarza się, że ktoś, do kogo przybłąka się zwierze, tak przyzwyczaja się do niego w przeciągu kilku dni, że ciężko mu później z nim rozstać się. Rozumiem pani wczorajsze wahanie... Ale, dzisiejszy pani postępek zmazuje wszystko...
— Dlatego przybiegłam do pana!
— Szczególniej, że mam wrażenie, iż chętnie pozostawią u pani Dżoka. Trudno ustalić, czy baron Gerc żyje, czy też zginął i właściwie nie ma jeszcze spadkobierców. A ci, którzy rościć sobie mogą pretensje do tego tytułu, nie przepadają za szympansem...
— Wiem! — zawołała. — Telefonowałam dziś do młodego barona Gerca, chcąc być w całkowitym porządku i odpowiedział mi, że słyszeć nie chce o nim...
— Nie dziwię się! Dżoko jest wyjątkowo złośliwy. Przypuszczaliśmy nawet przez chwilę, że to on zadusił Gerca. Więc telefonowała pani. W takim razie...
Nie pojmowałem, po co przyszła do mnie. Wnet wyjaśniła tę zagadkę.
— Pozostaje pasierbica... Może ona... Zresztą, nie chciałam, aby pan był o mnie złego mniemania.
No, tak! Pragnęła zabezpieczyć się ze wszystkich stron.
— Ja miałbym być złego zdania o pani? — zaprzeczyłem. — Może pani być całkowicie spokojna. Co zaś panny Lili tyczy się? Nienawidzi Dżoka! Zresztą, dziś jeszcze pomówię z nią w tej sprawie.
— O to mi właśnie chodziło! — zawołała. — Proszę pana bardzo, żeby zechciał porozumieć się z panną Lili. Nie mam odwagi sama jej nachodzić. Jeśli nie zaprotestuje, Dżoko legalnie będzie mógł pozostać w moim domu.
Tyle zachodów o przebrzydłą małpę!
— Napewno, nie zaprotestuje. Tylko na miejscu pani, nie trzymałbym u siebie tej bestii!
— Taki ma być zły? U mnie jest bardzo łagodny... Choć chwilami boję się go... Potworną ma mordę... Ale mój krewny, który tak kocha Dżoka, zamierza go zabrać ze sobą na wieś... Więc mogę liczyć, że pan zapyta się? Z góry dziękuję panu....
Jak już nadmieniłem, oboje siedzieliśmy na otomanie tak blisko, że prawie opierała się o mnie. Kiedy wymawiała ostatnie słowa, przysunęła się jeszcze i owiał mnie aromat jej perfum i ciała. Czyżby ładnej doktorowej nie tyle o Dżoka chodziło, co o miłosną przygodę? Bo ręka jej opadła poufale na moją rękę, a nawet uścisnęła ją z lekka. Czułem, że gdybym ją teraz pochwycił w ramiona i począł obsypywać pocałunkami, zapewne nie stawiałaby oporu.
Gdyby nie wspomnienie o Lili, może i postąpiłbym tak, gdyż ta zmysłowa, balzakowska piękność, obarczona prawdopodobnie, starym i nudnym mężem, łatwo mogła uwieść każdego. Ale, będąc zakochany po uszy w Lili, nie zamierzałem wdawać się w miłosne awantury.
Odsunąłem się nieco, udając, że nie rozumiem celu manewrów doktorowej.
— Chętnie wszystko załatwię — wyrzekłem — i o rezultacie zawiadomię!
Doktorowa, widocznie doszła do przekonania, że jestem nieśmiały, a jej nie wypada atakować więcej. Szczególnie, że zastawiała sidła na przyszłość.
— Raz jeszcze dziękuję! — wymówiła, podnosząc się z miejsca. — Muszę już uciekać! Może wpadnie pan do mnie jutro wieczorem i zawiadomi o decyzji panny Lili. W każdym razie będę oczekiwała na pana z herbatką. Przynajmniej, dzięki szympansowi zawdzięczam miłą znajomość z panem.
— Nie wiem, czy będę wolny...
— Och, nie odmówi mi pan! Oczekuję na pewno! Zgoda?...
Wzrok pełen obietnic, uzupełnił te słowa.
— Stawię się! — przyrzekłem całując jej wyciągniętą, ubrylantowaną rączkę, gdyż bez niegrzeczności inaczej nie mogłem postąpić. Jednocześnie postanawiałem sobie w duchu, że wykręcę się z tej wizyty i poprzestanę na telefonicznym zawiadomieniu doktorowej.
W kilka minut po odejściu Werberowej, radca wślizgnął się do mego pokoju.
Był wyraźnie podniecony.
— Wcale nie taka stara! — oświadczył. — Czemu pan łgał? Śliczna kobieta...
— Kto taki?
— No ta, co była u pana... Doktorowa... Przez nią pan dostał po głowie?
Roześmiałem się.
— Wcale nie przez nią! To pani Werberowa i nie ma z tamtą przygodą nic wspólnego. Jest właścicielką małpy, tej samej która oblała radcę wodą. Przyszła przeprosić za tę psotę.
Radca oburzył się.
— To mnie, nie pana! Dlaczego pan nie przedstawił mnie! Takie pan udaje niewiniątko, a jak ładna kobieta przychodzi, to innemu pan ją chwyta z przed nosa! Kogo oblano wodą? Wypraszam sobie takie kawałki!
— To czemuż radca nie chciał iść na górę?
— Bo... bo... — sapnął.
— Bo — dokończyłem za niego — miał pan randkę z panną Ziutą. Nie należy nigdy uganiać się za dwoma niewiastami. Ale, jeśli radca będzie grzeczny, to przedstawię go doktorowej. Byle, nie dowiedziała się panna Ziutka, bo będzie scena zazdrości i taki guz, jaki ja mam na czole.
Obietnica ta wraz z przypomnieniem wielkiej miłości Ziutki, uspokajająco wpłynęła na radcę.
Siadł, począł prawić na obojętne tematy, a wreszcie zgodził się zjeść obiad ze mną, który nam przyniesiono z pobliskiej restauracji. A po obiedzie zaproponował mi partię szachów.
— Ziutka ma przyjść o czwartej, za godzinę! To nam czas nie będzie się dłużył.
Rozpoczęliśmy grę. Jedna partyjka, druga, trzecia.. Czas płynął, ale choć dawno minęła czwarta i piąta — Ziutki nie było widać.
Radca silił się na obojętność, lecz niecierpliwił się widocznie. Zazwyczaj grał dobrze, teraz popełniał szereg idiotycznych błędów, bez sensu poruszał pionami, podstawiał figury...
Wreszcie, z pasją porwał się ze swego miejsca i zawołał:
— Do diabła z szachami! Szósta i jej niema! Nie przyjdzie! Co za podła dziewczyna.
I ja byłem zły. Widocznie Ziutka postanowiła zrewanżować się za wczorajszy wieczór i nie przyjść wcale. A szkoda! Naprawdę byłem zaintrygowany rewelacjami, zapowiedzianymi przez nią.
— Do diabła! — powtórzył Dudziel. — A nie mówiłem, że baba nigdy słowa nie dotrzyma i tylko wtedy nie kłamie, kiedy śpi! Szelma, Ziutka!
— Istotnie! — przytwierdziłem szczerze.
— Hultajka! Właśnie, że nie będę dłużej czekał i wyjdę! Znać nie chcę! Jak przyjdzie, niech ma zmartwienie, że mnie w domu nie ma! — radca mógł śmiało rzucać te pogróżki, gdyż czuł, że niewierna nie nadejdzie. — Wychodzę! Innej sobie poszukam...
Wybiegł czerwony ze złości, nie pożegnawszy się ze mną. Domyśliłem się, że biegnie na miasto, w nadziei, że gdzieś przypadkiem Ziutkę odszuka...
A szkoda, że nie pozostał, choć nie wiem czy podzieliłbym się z nim otrzymaną wiadomością.
Może w pół godziny później doręczono mi list od Ziutki.
Jednak, pamiętała o mnie.
Niecierpliwie rozerwałem kopertę.
List ten, skreślony nierównym pismem, w widocznym pośpiechu, brzmiał:

Panie Korski! Nie chciał pan wczoraj usłuchać mnie i pozostać, sam pan sobie zrobił najgorzej. Gdyby Pan pozostał, nie poszedłby na Grochów i nie wpadł w zasadzkę. Widzi Pan, że wiem wszystko i można mieć do mnie zaufanie. Niestety, mogę zobaczyć się z Panem dopiero jutro, ale dzisiaj żadne niebezpieczeństwo nie grozi. Jutro wszystko powiem. Proszę oczekiwać na mnie w hotelu o siódmej i ani słówka o tym nikomu.

Więc wiedziała o zasadzce, w jaką wpadłem na Grochowie, choć sprawa ta, prócz Lili i komisarza Relskiego, dla wszystkich była tajemnicą. Może znała Kowalca?
Jeśli przedtem lekceważyłem nieco te informacje, teraz zaczynały nabierać wagi. Ale, czemuż odkłada do jutra? Czemu jest taka przekonana, że nie grozi mi niebezpieczeństwo? Ciekawe!
Chciałem podrzeć list Ziutki, ale rozmyśliłem się i wsunąłem go do kieszeni.


ROZDZIAŁ XI.
Duchy w pałacu.

O dziesiątej, jak zostało umówione, znalazłem się przed furtką, prowadzącą do pałacu Gerca. Oczekiwała tam na mnie Lili i otworzyła mi natychmiast.
Na mój widok położyła palec na ustach. Zrozumiałem. W milczeniu wślizgnąłem się do ogrodu, zamknęła furtkę i podążyliśmy w stronę domu.
— Tam się rozmówimy! — szepnęła. — Czasem drzewa mają uszy!
Postępowałem bez słowa, obok Lili. Ileż miałem wspomnień z tego tragicznego parku. Tonął, jak ongi, w mroku, nic nie można było rozróżnić wśród gęstwiny drzew i wydawało się, że kryją się tam zaczajeni mordercy.
Tylko zdala połyskiwała bielą fontanna, miejsce, gdzie po raz pierwszy strzelano do Gerca. Dalej taras na jaki wypadliśmy z Lilą po porwaniu barona.
Wszystkie te wypadki żywo stanęły w mej pamięci, choć od tej pory upłynęło już trzy miesiące.
Trzy miesiące! Tyle czasu! A tajemnica nadal została niewyjaśniona.
— Tu zaczekamy! — wymówiła. — Znakomity to punkt obserwacyjny i mam nadzieję, że wyśledzimy duchy. Bo, wszystkie „niesamowite zjawiska“ dzieją się w gabinecie ojczyma. Mamy sporo czasu, możemy pogawędzić... Tylko, nie zapalajmy światła.
Z doświadczenia wiedziałem, że mój dawny pokój był znakomitym punktem obserwacyjnym. Szczególnie, jeśli chodziło o gabinet Gerca. Już miałem zapytać, co Lili właściwie zauważyła i na czym polega jej plan, gdy ona domyślając się tego, przerwała:
— Za chwilę! Powtarzam, mamy sporo czasu! Niech pan mi wprzód opowie o sobie! Widziałam, że ma pan jeszcze duży siniak na czole. Szczęście, że skończyło się tylko na tym... Ale, ciekawa jestem innych szczegółów...
Opowiedziałem jej o mojej wyprawie na Grochów, którą znała częściowo z telefonicznej rozmowy z komisarzem Relskim. Następnie o mojej znajomości z Ziutką i zapowiedzi niezwykłych rewelacji.
— Intryguje mnie — szepnęła — ta panna Ziutka! Co ją skłania do tego, że pragnie panu zdradzić jakieś tajemnice? Dziwne! Nie należy dziś ufać nikomu.
— Słusznie! — rzekłem. — A na zakończenie mam coś weselszego. Pani Werberowa zapytuje, czy pani nie stęskniła się za Dżokiem?
Tu powtórzyłem o niezwykłej wizycie doktorowej i o jej prośbie, abym dowiedział się, czy Lili nie zamierza zabrać z powrotem Dżoka.
Rozległ się cichy śmiech.
— Zabrać Dżoka? Niech pan raz jeszcze zapewni doktorową, że chętnie dopłacę, byle nie widzieć szympansa! To samo powiedział jej Jerzy? Nie dziwię się wcale... Niechaj zatrzyma tę bestię i cieszy się nim... Skoro ma takie upodobania...
— To nie ona, podobno, a jakiś krewny!
— Życzę obojgu powodzenia!
— W takim razie jutro zakomunikuję telefonicznie Werberowej o tym szczęściu, gdyż wcale nie mam ochoty składać jej wizyty.
— Czemu?
Przez chwilę milczałem. Oczywiście nie opowiedziałem Lili o dość wyzywającym zachowaniu się Werberowej.
— Uważam wizytę za zbyteczną!
— A ja poszłabym, na miejscu pana!
— Poszłaby pani? W jakim celu? — zapytałem, ubawiony, że sama posyła mnie na pastwę miłosnych ataków doktorowej.
Ale głos Lili zabrzmiał poważnie.
— Poszłabym, gdyż nie wiem dlaczego, lecz coś powiada mi, iż poza tą historią z Dżokiem, ukrywa się jeszcze inna sprawa.
— Tak pani sądzi? — drgnąłem. — Na jakiej podstawie?
— Bliżej nie umiem wytłumaczyć. Intuicja. Czasami miewam podobne przeczucia. Byłabym znakomitą detektywką. Ot, wczoraj... Miał pan ślepe zaufanie do Kowalca, a ja podświadomie przeczuwałam niebezpieczeństwo. To samo, z tą doktorową... Całe zachowanie się jej jest niezwykłe... Te odwiedziny w hotelu...
Czyżbym był tak mało spostrzegawczy i poza miłosnymi awansami rozpróżniaczonej damulki kryło się coś więcej jeszcze? Znów przyszło mi na pamięć powiedzenie komisarza Relskiego, że nie cieszy się wraz z mężem dobrą reputacją.
— Skoro tak, pójdę! Może pani ma słuszność i czegoś ciekawszego się dowiem. Komisarz Relski również odzywał się dwuznacznie o Werberowej. Chociaż naprawdę w głowę zachodzę, na jakie tajemnice mógłbym natrafić w jej domu...
— Nie wiem, ale... — poczęła lecz wnet urwała, gdyż lekki trzask rozległ się w pobliżu.
Nadsłuchiwaliśmy. Czyżby? Lecz nie... To w korytarzu skrzypnęła tylko podłoga.
— Niema nikogo! — szepnąłem. — Może pani zechce teraz mi opowiedzieć o wizytach „duchów“ w pałacyku i w jaki sposób pragnie pochwycić nieproszonych gości.
Przysunęła się do mnie bliżej z krzesełkiem.
— Już przedwczoraj nadmieniłam panu, że słyszałam dziwne szmery, dobiegające z gabinetu ojczyma. Początkowo sądziłam, że to przywidzenie, lecz później przekonałam się, iż ktoś przestawił fotel przy biurku w zamkniętym pokoju. W pokoju, do którego, prócz mnie, nikt nie ma dostępu. Uderzyło mnie to mocno. Wczoraj postanowiłam uczynić ostateczną próbę i gdy znów rozległy się tajemnicze hałasy, zbliżyłam się do drzwi gabinetu. Posłyszałam wyraźnie, że ktoś znajduje się w nim, gdyż rozlegały się przytłumione stąpania, wreszcie dobiegł mnie cichy głos: „Musimy powrócić tu jutro, nie zabrałem, czego potrzeba“!
— Musimy powrócić tu jutro, gdyż nie zabrałem, czego potrzeba? — powtórzyłem. Posłyszawszy to, nie weszła pani do gabinetu?
— Nie!
— Dlaczego?
— Przede wszystkim, mają dziś powrócić i nie chciałam ich spłoszyć. Poza tym, niech pan nie zapomina, że odkąd Jan znalazł się w więzieniu, jestem prawie sama w tym domu. Kucharka sypia w suterynie, a moja stara nauczycielka, która zajmuje wraz ze mną pokój na górze, jest niedołężna, źle słyszy i nie pośpieszyłaby mi z pomocą. Nie posiadałam wczoraj browninga. Och! — zawołała raptem. — Proszę mi wierzyć, iż gdybym miała gdzie podziać się, dawno wyprowadziłabym się z tego przeklętego domu. Chociaż jestem odważna, pobyt w nim nie należy do przyjemności.
— Biedactwo! — szepnąłem i pochwyciwszy jej rączkę, przycisnąłem ją do ust. — A ja nie mogę być ciągle z panią.
— Powracajmy do tematu! — opanowała się. — Nie weszłam do gabinetu, gdyż uważałam, że nie poradzę sobie z włamywaczami, których najmniej musiało być dwóch, a narażę się na bezpieczeństwo.
— Och, oni nie przebierają w środkach!
— Właśnie! I że to jest niepotrzebne, skoro zapowiadają drugą wizytę. Zawiadomiłam więc dziś rano pana i teraz chcę urządzić zasadzkę. Prosiłam o zachowanie wszelkich ostrożności, aby nie domyślili się, że wiem o nocnych odwiedzinach. Możliwe, że pałac jest śledzony i niechaj sądzą, że jestem w nim sama. Czy zabrał pan broń ze sobą?
— Mam browning! Więc pani mniema, że włamywacze zjawią się powtórnie?
— Jestem przekonana! Słyszał pan słowa, jakie powtórzyłam.
— Którędy przedostają się do pałacyku?
— Mają dorobione klucze od bocznego wejścia prowadzącego do sypialni ojczyma. Stamtąd wchodzą do gabinetu, bo widocznie na pobycie w tym pokoju najwięcej im zależy i tam szukają czegoś.
— Dorobione klucze od bocznego wejścia! Tak samo, jak ci, którzy porwali, czy zabili Gerca. W takim razie poprzedni zbrodniarze?
— Przypuszczam! Więcej panu powiem... Koło tarasu spostrzegłam ślady stóp kobiety. Kobieta musiała być wczoraj w gabinecie ojczyma.
— Anna Kolb? Po napadzie na mnie...
— Wszystko możliwe!
— Czego szukają?
— Może zapomnieli za pierwszym razem zabrać jakieś papiery?
Czułem, że sytuacja przedstawia się niezwykle poważnie. Co prawda, odetchnąłem z ulgą, że Lili dzięki swej rozwadze uniknęła wczoraj niebezpieczeństwa, ale niebezpieczeństwo to wyrastało dzisiaj przed nami w równie groźny sposób.
— Czemuż nie zawiadomiła pani o tym wszystkim komisarza Relskiego? — zapytałem.
Rączka jej, która wciąż spoczywała w mojej dłoni, drgnęła lekko.
— Miałam swoje powody!
— Jakie?
— Za wcześnie o nich mówić, wolałabym, żebyśmy przychwycili włamywaczy na gorącym uczynku.
— Nie pojmuję!
— Czyżby pan się bał? — zapytała i odsunęła się lekko.
Na szczęście, w pokoju panowały ciemności. Musiałem mieć mocno głupi wyraz twarzy.
— Wcale nie boję się! — zaprzeczyłem żywo. — Tylko...
— Skoro pan nie boi się, to proszę o nic więcej nie zapytywać.
— Miałem tylko wątpliwości, czy we dwójkę damy sobie z nimi radę.
— Musimy sobie poradzić! Zaopatrzyłam się również w broń. Żałuję, że wczoraj nie miałam browninga.
Chłodna stal dotknęła mojej ręki. Podziwiałem tę dzielną i niezwykle odważną dziewczynę. Nie śmiałem jej dalej zapytywać, ani w jaki sposób zdobyła browning, ani czemu w tajemnicy przed Relskim pragnie pochwycić zbrodniarzy. Była uzbrojona, byłem spokojny.
Znów podniosłem jej rączkę do ust. Co za hart ducha! Inna załamałaby się dawno śród tylu niebezpieczeństw, grożących w tym ponurym domu. Lili walczyła do ostatka, w nadziei na zwycięstwo, osaczona ze wszystkich stron. Czasem musiało ją jednak ogarniać przygnębienie, bo z lekkim drżeniem w głosie, wyrzekła po chwili milczenia.
— Oby nasza dzisiejsza wyprawa zakończyła się szczęśliwie i przyniosła jakieś rozwiązanie! Naprawdę, przyszłość rysuje się nie wesoło. Dziś odwiedził mnie Jerzy i może pan domyślić się, jaki charakter miała nasza rozmowa.
— Zachował się arogancko!
— Dawał wprost do zrozumienia, że uważa mnie za intruza w tym pałacu i że jak najprędzej zamierza go objąć w posiadanie.
— Cóż pani mu odrzekła?
— To, co już posłyszał... Że zechce jeszcze poczekać, gdyż nie wiadomo, czy ojciec nie żyje. Jaka podłość! Jerzy doskonale wie, że ten dom stanowił własność mojej matki. Obecnie, wykorzystuje fakt zaginięcia odnośnych papierów.
— Nie daleko pada jabłko od jabłoni! — zauważyłem. — Syn podobny do ojca. Podstępny, mściwy tchórz, związany z ordynarną próżną i głupią kobietą. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby maczali ręce w porwaniu barona, tylko dowodów na to brak, a całą sprawę komplikuje udział siwowłosej kobiety...
— Tak! — powtórzyła w zamyśleniu. — Brak dowodów, chociaż...
Nie rozumiałem dokąd zmierza, ale sytuacja nasza przedstawia się istotnie nie wesoło. Jerzy, prędzej czy później mógł Lilę usunąć z domu, a ja dziś rano zmieniłem ostatnie sto złotych.
Raptem powstała z miejsca.
— Czas już! — wymówiła cicho. — Przypuszczam, że prędko nadejdą. Północ blisko. Oni zawsze zjawiają się o tej porze.
— Jaki pani plan? — zagadnąłem, również podnosząc się z krzesła.
— Aby przyłapać ich, musimy się znaleźć w gabinecie. Mój plan jest niezwykle prosty. Wejdziemy tam i ukryjemy się za portierą. Nie domyślą się naszej obecności.
Poszła przodem, przebyła korytarz i otworzyła drzwi od gabinetu. Podążyłem za nią i kiedym się znalazł w tym pamiętnym pokoju, mimowoli drgnęło mi serce. Wszak tu po raz pierwszy przyjmował mnie Gerc, do tego pokoju dobijałem się, pragnąc go ratować od morderców.
Drzwi, które wówczas rozbiłem, zastąpiono innymi — i jak mogłem zauważyć w promieniach księżyca, oświetlającego pokój — wszystko znajdowało się tu na dawnym miejscu, nie przypominając niczym ponurej tragedii. Naprzeciw drzwi olbrzymie biurko, przed nim rzeźbiony fotel. Zdawało się, że lada chwila Gerc skądciś przyczłapie w czerwonym szlafroku i czapeczce i wygodnie tam usiądzie. Drzwi od sypialni były lekko uchylone. Przeszedłem przez gabinet na palcach i zajrzałem do niej. I tam zostało wszystko uporządkowane, tylko koło łóżka czerniały jeszcze jakieś plamy — a może było to tylko moje przywidzenie.
— Tu ukryjemy się! — wskazała na portierę, zasłaniającą drzwi, wiodące z korytarza do gabinetu, a znajdujące się na wprost biurka. Zrobimy to nawet zawczasu, bo mogą nadejść po cichu. Proszę przygotować broń...
Wyciągnąłem browning, odsunąłem bezpiecznik i przystanąłem obok Lili.
Ciężka, aksamitna portiera opadła za nami i zasłoniła nas całkowicie. Mogliśmy stamtąd obserwować wszystko.
— Jesteśmy doskonale ukryci! — pochwaliłem pomysł Lili. — Pragnę nie tylko ich przyłapać, ale i podsłuchać rozmowę. Również ciekawi mnie bardzo, czego szukają tajemniczy goście.
— Szczególniej, że swego czasu Relski przetrząsnął cały pokój i wszystkie szuflady w biurku. Wydawałoby się wprost niemożliwe, aby pozostało coś takiego, o czym nie wiedzielibyśmy...
— A jednak widocznie istnieje schowanko, o którym nie wiemy, gdyż inaczej nocne wizyty nie miałyby celu. Schowanko nie łatwe do odnalezienia, skoro zjawiają się kilkakrotnie, chcąc dostać się do niego. Muszą przybyć dzisiaj, gdyż wczoraj nie zabrali czego potrzeba...
— Słusznie!
— Teraz zachowajmy ciszę.
Zamarłem w oczekiwaniu i słychać było tylko nasze oddechy. Staliśmy dość długo i wielki zegar w stołowym pokoju wydzwonił naprzód dwanaście uderzeń, a później kwadrans po północy.
Znów, mimowolnie nasuwały mi się refleksje. Podobnie swego czasu oczekiwałem na szefa i w podobny sposób liczyłem uderzenia zegara. Lecz, jeśli wtedy czułem do siebie mimowolne obrzydzenie, teraz stałem obok Lili, aby walczyć nie tylko dla siebie, ale dla niej i o nią.
Nic nie mąciło ciszy.
— Czy przyjdą? — wyszeptałem z powątpiewaniem.
— Słyszy pan? — raptem uścisnęła mocno moją rękę.
Istotnie, z dala dobiegał lekki skrzyp, jak gdyby ktoś przekręcał klucz w zamku.
— Oni!
Nie ulegało wątpliwości. Ktoś powoli i ostrożnie otwierał drzwiczki, prowadzące z tarasu do sypialni.
— Kontakt elektryczny znajduje się koło portiery — szepnęła Lili, która przewidziała wszystko — ale przekręcimy go dopiero w ostatniej chwili. A teraz spokój...
Drzwiczki zamknęły się, a w sypialni rozległy się przytłumione kroki. Zbliżały się do gabinetu.
— Idą!
Ścisnąłem mocno browning i przywarłem okiem do otworu w portierze, podczas gdy Lili wyglądała z drugiej strony, uchyliwszy ją lekko.
Jak już zaznaczyłem, noc była księżycowa i wszystko dobrze można było rozróżnić w gabinecie. Wpiliśmy się wzrokiem we drzwi.
Rychło w ich obramowaniu zarysowała się jedna sylwetka, a później druga.
— Mężczyzna i kobieta... — cichutko wymówiła Lili.
Istotnie — pierwszy skradał się mężczyzna, a za nim na palcach postępowała kobieta. Drgnąłem. Czyżby to była Anna Kolb, ta z którą wczoraj stoczyłem walkę?
Próżno wytężałem oczy. Choć w gabinecie było względnie widno, nie sposób było rozróżnić twarzy. Szli powoli, znakomicie obznajomieni z rozkładem pokoju, kierując się w stronę biurka.
Więc, na szczęście, jest ich tylko dwoje, nie trudna będzie z nimi walka!
Mężczyzna przystanął przy biurku i posłyszałem cichy szept:
— Poświeć!
Kobieta spełniła ten rozkaz i słabe światło elektrycznej latarki pobiegło wzdłuż stołu.
— O... tu... ten liść — mówił przytłumionym głosem, pochylając się nad ozdobami biurka. — Jeśli nacisnąć, odskakuje... Ścisłe mam przecież informacje i dużo trudu mnie kosztowało, żeby je zdobyć...
— Nie gadaj tyle, a naciskaj prędzej! — posłyszałem zniecierpliwiony głos kobiety. — Jeszcze obudzi się kto...
Głosy wydawały mi się dziwnie znajome... Czyżby? Daremnie pragnąłem rozróżnić rysy kobiety.
— Nikt nie obudzi się! — odparł. — Lili śpi... Zresztą, zaraz skończymy...
— Naciskaj...
Coś skrzypnęło, widocznie opadła ozdoba, zasłaniająca skrytkę.
— Za liściem, szuflada... — mówił dalej mężczyzna. — Zaraz ją wyważymy... Wczoraj, nie mogłem tego uczynić, gdyż nie zabrałem dłutka... Myślałem, że otwarta...
Palce Lili uścisnęły lekko moje ramię.
— Rozumie pan?
Znów rozległ się trzask — widocznie zamek szuflady został podważony.
— Są papiery? — rozległ się podniecony głos kobiety.
— Są... są... świeć bliżej... Tak, te same... — mężczyzna wyciągał jakieś dokumenty i pochylał się nad nimi. — Dowody własności na pałacyk... O... zobowiązania Borowskiego...
Drgnąłem. Trzymali w swym ręku to, czego próżno poszukiwałem przez tyle miesięcy.
— Czas zapalić światło! — wymówiła głośno Lili i w tejże sekundzie jej palce przekręciły kontakt elektryczny. — Hej, ręce do góry! — dodała, wychodząc z za portiery.
Stłumiłem okrzyk zdumienia.
Spodziewałem się, że ujrzę siwowłosą zbrodniarkę w towarzystwie jakiegoś bandyty, kto wie, może Kowalca — tymczasem przy biurku stał nad porozrzucanymi papierami Jerzy Gerc obok swej nieodstępnej towarzyszki panny Loli.
Za przykładem Lili, opuściłem moje stanowisko, trzymając broń wzniesioną do góry. Wnet, zrozumiałem jednak, że nie dojdzie do żadnej walki. Jerzy był blady, jak płótno i trząsł się wyraźnie. Nie mniej zmieszana wydawała się jego narzeczona.
— Co? W jaki... sposób? — bełkotał, wytrzeszczając oczy na Lilę. — Przecież pani... miała... spać...
Lili opuściła browning do dołu.
— Niestety, nie śpię! — wyrzekła drwiąco. — Ale czemuż pan Jerzy składa takie niezwykłe wizyty w tym domu?
— Moim... domu... — starał się opanować.
— W pańskim? Do którego pan się zakrada, niczym złodziej. Aby, przywłaszczyć go sobie... Wszak zastałam pana, gdy wyciągał ze skrytki papiery, udawadniające, iż ten pałacyk do mnie należy. Zabiorę te dokumenty... Wdzięczna panu nawet jestem, że odnalazł je, bowiem sama nie natrafiłabym nigdy na ślad skrytki....
Podeszła spokojnie do biurka i wzięła leżące tam dokumenty. Młody Gerc był tak oszołomiony, że nie stawiał najmniejszego oporu. Tylko Lola, której oczy płonęły nienawiścią, wykonała ruch, jak gdyby pragnęła je odebrać z powrotem.
— Przepraszam...
— O co pani chodzi? — Lili zmierzyła ją ostro. — Że zabieram moją własność? Chyba należy mi się to słusznie...
Mój browning podniósł się mimowolnie do góry i Lola cofnęła się.
— Oto dowód, że dziedziczę pałacyk po matce! — Lili przeglądała papiery. — Tu jakieś rachunki, które mnie nie wiele obchodzą... A tu pokwitowanie pana Borowskiego...
Jej wzrok radośnie pobiegł ku mnie.
— A teraz — zwróciła się do Jerzego — może zechce pan wytłumaczyć, w jaki sposób dowiedział się o istnieniu skrytki. Musiało to nastąpić niedawno, gdyż nie była ona panu znana ani za życia, ojca, ani po jego porwaniu.
— Zawsze wiedziałem...
— Kłamstwo!...
— Naprawdę....
— Powtarzam, kłamstwo! Radzę szczerze przyznać się! Gorzej będzie, jeśli powiadomię o całej dzisiejszej historii komisarza Relskiego!
Lola, hamująca z trudem wściekłość, wybuchnęła, raptownie. Wypełzła na zwierzch cała jej gminna, ordynarna natura. Ująwszy się pod boki, niczym przekupka, wrzasnęła:
— Tylko proszę tu nikogo nie straszyć komisarzem i policją! Patrzcie, jacy ważni... Mam wrażenie, że wy sami najwięcej boicie się policji.
Patrzyła na Lilę i na mnie.
— Cóż to znaczy? — znów spojrzała na nią ostro.
— To znaczy — wykrzykiwała Lola — że cnotliwa panna Lili przyjaźni się z Borowskim! — wymienia moje prawdziwe nazwisko.
— Z kim?
— Ano, z tym panem, co tu stoi i który podawał się za Korskiego i dzięki sfałszowanym papierom został sekretarzem Gerca.
Może sądziła, że Lili nie zna tych szczegółów i że te rewelacje wywrą piorunujące wrażenie. Wzruszyła ramionami.
— Cóż z tego? Pan Borowski pragnął odzyskać dokumenty, zabrane jego ojcu przez Gerca. Właśnie zamierzam mu je zwrócić.
— I dlatego — zawołała Lola z nowym przypływem złości — należał do bandy Kowalca? Był spólnikiem zawodowych przestępców?
Mnie również ogarnął gniew. Jednocześnie czułem, że jakaś zasłona spada mi z oczów.
— Skoro pani wspomina o tych rzeczach — energicznie zwróciłem się do Loli — to posiada te szczegóły wyłącznie od Kowalca...
— Nie...
— Tylko od Kowalca! A jeśli pani go zna, wszystko tłumaczy się nader prosto... Kowalec działa obecnie łącznie z Anną Kolb i wczoraj dokonali na mnie napadu, Anna Kolb zaś brała udział w porwaniu barona...
Widziałem, że Jerzy i Lola zamienili błyskawiczne spojrzenia.
— A jeśli tak jest — ciągnąłem dalej — to państwo w tym porwaniu maczaliście ręce, choć później dziliście[1] się mimowoli. Więcej, powiem... Pan Jerzy bardzo dobrze wie, gdzie obecnie znajduje się baron, a może sam go więzi... Na ten logiczny wniosek naprowadza mnie fakt, że od kilku dni dopiero natrafił na skrytkę, a wiadomość o niej...
— Takie i moje przekonanie! — zawołała Lili.
Nie wiadomo, jaki obrót przybrałaby ta cała scena, gdyby wtem nie przemówił Jerzy, ale całkowicie innym tonem.
— Kochana panno Lili — rzekł — przysięgam, że nie porywałem ojca i istnieje rzeczywiście pewna tajemnica, której nie mam prawa zdradzić...
— Przyznaje pan...
— Nic nie przyznaję! Uważam tylko, że musimy dzisiejszą historię załatwić polubownie, nie wciągając do niej obcych, szczególniej policji. Będzie to z pożytkiem dla obydwóch stron. I dla nas i dla pana Borowskiego, czy też Korskiego.
Nic nie rozumiałem. Czy pragnął tylko wykręcić się z niemiłej sytuacji, czy też istotnie coś poważniejszego ukrywało się poza tymi słowami. Umyślnie wspominał o mnie, chcąc Lilę zaszachować? Musiały jednak uderzyć ją jakieś akcenty w jego głosie, gdyż znacznie łagodniej zapytała:
— A kiedy raczy pan zdradzić tę tajemnicę?
— W jak najkrótszym czasie! Zapewniam panią, że nie jest to żaden wybieg, aby odejść bez skandalu z tego domu. Bądź łaskawa nie przeszkadzać! — krzyknął nagle w stronę Loli, która mu dawała jakieś znaki. — Wiem, co robię! — po czym zwrócił się do Lili. — Bardzo być może, że to jutro nastąpi. Muszę tylko z kimś porozumieć się... Szczególniej po wypadkach dzisiejszej nocy.
— Same zagadki! — zniecierpliwiła się Lili. — Ma pan porozumieć się? Po wypadkach dzisiejszej nocy? Nie pojmuję! Więc, twierdzi pan, że jutro wszystko wyjaśni...
— Tak jutro, najdalej pojutrze...
— Panie Jerzy! — odparła. — Odzyskałam obecnie to, na czym mi zależało najwięcej i sam pan wie, że nigdy nie kochałam zbytnio ojczyma, gdyż niegodnie postępował ze mną. Ale, gdy natrafiłam na pewien ślad i podejrzenia pana Korskiego... to jest chciałam powiedzieć Borowskiego, wydają mi się zupełnie słuszne, nie mogę tak pozostawić tej sprawy!
— Powtarzam, najdalej pojutrze wszystkiego pani się dowie! A skoro czekaliśmy tyle miesięcy, nic nie stanie się przez jeden dzień. Zresztą, nie uciekam i zawsze będzie pani miała czas zawiadomić, kogo należy. Sama żałowałaby później zbytniego pośpiechu...
— Dobrze! — odparła po krótkim namyśle. — Nie chcę doprowadzać do skandalu i zaufam panu. Choć całe postępowanie pańskie jest mocno podejrzane. Ale, o ile pan nie wyjaśni wszystkiego w przeciągu jednego dnia, zmuszona będę postąpić inaczej.
— Zgadzam się!
— Jeszcze jedno zapytanie! Czy ojczym żyje?
Jerzy wyraźnie unikał jej wzroku.
— Rychło dowie się pani wszystkiego! A teraz chyba możemy odejść! Chodźmy, Lolu...
Lola rzuciła nam na pożegnanie wyzywające spojrzenie. Spojrzenie to mówiło: nie wiadomo, czyje będzie na wierzchu. Jerzy wymknął się z pochyloną głową.
— Jabym ich tak nie wypuścił! — odezwałem się do Lili, gdy znikli.
— Cóż miałam robić! — wzruszyła ramionami. — Z wielu względów — nie wspominała o mnie przez delikatność — nie chcę dopuścić do skandalu. Dlatego, nie zawiadomiłam komisarza. Wczoraj już domyśliłam się, kto nam złoży wizytę, tylko nic o moich przypuszczeniach nie mówiłam panu.
— Och! — zawołałem, poruszony. — Mają panią i mnie szantażować? Szczególnie, gdy odnalezione zostały papiery, z których jasno wynikają pobudki mego postępowania. Sam zwrócę się do komisarza Relskiego i mu opowiem wszystko. Jest rozsądnym człowiekiem, zrozumie mnie i może znajdzie wyjście...
— Niech pan lepiej zaczeka — twarzyczka jej zasępiła się — komisarz nie wiele poradzi. Prawo bywa nieubłagane.
Stropiłem się nieco.
— Sądzi pani.
— Tak! A może Jerzy dotrzyma słowa. Inaczej nie wybrniemy z kłopotu.
— Albo zręcznie skłamał, chcąc wydostać się z niemiłej sytuacji, gdyż zastaliśmy go przy wyłamywaniu szuflady biurka. Skłamał i rozpocznie jeszcze zacieklejszą walkę przy pomocy oszczerstw i podstępnych oskarżeń. Wzrok Loli, kiedy wychodziła, nie wróżył nic dobrego.
— I ja to spostrzegłam... A jednak... Jerzy nie skłamał, gdy mówił, że ukrywa się poza tym jakaś tajemnica. Wszak zna Kowalca...



ROZDZIAŁ XII.
Wizyta u ładnej doktorowej.

Następnego dnia byłem od rana w znakomitym humorze, chociaż niepokoiło mnie trochę, jak zostanie załatwiona ostatecznie sprawa z Jerzym.
Ale, jeśli groziły mi nieprzyjemności, najważniejsze zostało załatwione. Lili miała niezbity dowód, że jest właścicielką pałacyku, a w mojej kieszeni, znajdowały się, upragnione listy, które doręczyła mi wczoraj jeszcze.
Było tam wszystko. Pokwitowanie ojca, umowa, z której wynikało, w jakich warunkach zaciągał zobowiązania. Umowa podstępnie wyłudzona przez Gerca, pod pozorem, że ma w niej coś uzupełnić, a której potem nie chciał zwrócić.
To też natychmiast napisałem list do matki, w którym doniosłem jej, oczywiście nie wspominając o bliższych szczegółach, że szczęśliwie odzyskałem papiery i że na ich zasadzie, nie tylko oczyścimy pamięć ojca, ale prawdopodobnie uda się nam ocalić część naszego mająteczku.
Wyprawiwszy list, udałem się do budki telefonicznej, chcąc porozumieć się z Werberową.
— Pani doktorowo — odezwałem się, posłyszawszy jej głos — sprawa została załatwiona całkowicie po myśli pani. Panna Lili zrzeka się wszelkich pretensji do Dżoka i jest nawet zadowolona, że pani chce opiekować się nim.
— Jak to dobrze! — zabrzmiała odpowiedź. — Proszę bardzo podziękować pannie Lili w moim imieniu, ja zaś złożę panu podziękowanie osobiście... Gdyż obiecał pan przecież odwiedzić mnie wieczorem.
— Ależ... — mimo wczorajszych słów Lili nie uśmiechała mi się ta wizyta.
— Będę oczekiwała o dziewiątej! — nie zwróciła na mój lekki protest uwagi. — Chyba nie zrobi pan zawodu?... Przygotowałam małą przekąskę... Męża nie będzie w domu...
Męża nie będzie w domu! Nie, zazwyczaj spostrzegawcza Lili myliła się tym razem i rozwydrzonej doktorowej chodziło o zwykłą przygodę. Lecz trudno już teraz było się wycofać z kabały.
— Więc o dziewiątej! Całuję rączki pani!
Niezbyt zachwycony tym spędzeniem wieczoru i przysięgając sobie, że ucieknę od Werberowej, jak najprędzej, położyłem słuchawkę i wyszedłem na korytarz.
Tam natknąłem się na radcę. Był jakiś niespokojny i niezadowolony, widocznie coś szło nie po jego myśli.
— Cóż to radca ma taką zafrasowaną minę? — zagadnąłem.
— A czegóż mam się cieszyć? — z determinacją machnął ręką. — Tyle draństw na świecie, panie dobrodzieju... Wszyscy ze sobą się kłócą, jeszcze wojna będzie...
— Mam wrażenie, że to nie kryzys szalejący powszechnie tak zgnębił pana radcę, a raczej panna Ziutka. Nie odszukał jej pan?
— Wcale nie szukałem! — wzgardliwie wydął wargi, lecz widać było, że dobrze naszukał się jej przez cały wczorajszy wieczór.
— Przyjdzie dziś, zapewne! — nie mogłem mu wyznać o otrzymanym liście od dziewczyny, ale sądziłem, że po wizycie u mnie zechce go odwiedzić.
— A niech sobie przychodzi, albo nie przychodzi! — burknął — mało mi na tem zależy. Ot, co panu powiem. Żeby ją ukarać, chodźmy sobie lepiej wieczorem razem na piwko.
— Projekt nęcący, panie radco! Niestety, jestem zajęty...
— Szkoda! Gdzie...
— Zaprosiła mnie doktorowa!
— Ot, człowiek ma szczęście! — zabłysły mu oczy. — Wspaniała baba! A wszystko, dzięki mnie... Bo, zostałem oblany wodą! Nie może pan mnie tam zabrać ze sobą?
Chętnie byłbym zabrał radcę i wtedy wcale zabawnie mogła wypaść wizyta. Jednak, nie mogłem, nie upoważniony, tego czynić.
— Rozumiem! — wytłumaczył moje wahanie po swojemu. — Zazdrosny pan? Nie trzeba... Och, te kobiety — przeszedł raptem od zachwytów nad Werberową do ostrej krytyki — gdzie wstyd, przyzwoitość? Zobaczy tylko chłopca, a już leci do hotelu i zaprasza...
— Rzeczywiście!
— Słusznie pisał stary poeta polski o niewiastach, że wszystkie nic warte i „dla przynęty żądzom panny i mężatki, pokazują gołe piersi i łopatki“. Tak pisał w 16 w., a od tej pory nic się nie zmieniło.
— Słusznie jest pan oburzony! — powtórzyłem. — Ma pan całkowitą rację! Tylko mam wrażenie, że rozgoryczenie to minie, o ile panna Ziutka dziś odwiedzi pana!
Sapnął, uścisnął moją rękę i odszedł.
Ale, obu nas spotkał zawód.
Choć oczekiwałem na dziewczynę o wyznaczonej godzinie — nie przyszła. Nie nadesłała nawet listu! Nic nie zrozumiałem. Czy uwikłała się sama w jakieś niebezpieczne przygody i przeszkodzono jej w skomunikowaniu się ze mną? Czy też słynne jej rewelacje były zwykłymi plotkami i opowiadała o nich, chcąc mnie zainteresować swoją osobą, a nie przyszła, gdyż wypadła jej jakaś „korzystniejsza“ pogawędka. Przeczyły jednak temu, niektóre ustępy jej wczorajszego listu — wynikało z nich, że znała Kowalca.
W takim razie?
Dawno minęła siódma, a Ziutki nie było. Posłyszałem tylko hałas ze złością zatrzaśniętych drzwi. To Dudziel z gniewem opuszczał swój numer nie doczekawszy się niewiernej. Obecnie, podzielałem jego zdenerwowanie.
Zatrzasnął z siłą drzwi i wyszedł na miasto, nie zajrzawszy do mnie.
Nie było celu pozostawać dłużej w hotelu. Szczególniej, że przed wizytą u Werberowej, zamierzałem odwiedzić Lilę.
Zastałem ją w pałacyku. Powitała mnie radośnie.
— Och! — zawołała. — Wszystko układa się znakomicie i nie zawiodły mnie przewidywania. Jerzy telefonował dziś do mnie.
— Zakomunikował coś ważnego?
— Prosił, abym była całkowicie spokojna i zaczekała do jutra. Jutro, przyjdzie rano i wszystko opowie...
— Więc jednak liczy się z panią i pragnie dotrzymać słowa...
— Odrazu wyczułam, że nie miał podstępu na myśli i niesłuszne były nasze obawy. To ta Lola namawia go do głupstw, ale wydostaje się widocznie z pod jej wpływu.
— Sądzi pani, że wie, gdzie jest Gerc?
— Napewno! Jeśli panu chodzi o moje zdanie, to jestem przekonana, że porwali oni Gerca, gdzieś go więżą, a obecnie doszli z nim do porozumienia. Skąd inaczej wiadomość o skrytce?
— A co ma z tym wszystkim do roboty, Anna Kolb i Kowalec?
— Wiele bywa zagadek! Myślę, że prędko je jednak wyjaśnimy! Zresztą, odzyskaliśmy papiery, o które najwięcej nam chodziło. Obecnie, jeśli Jerzy da tylko jakie takie wytłumaczenie i zapewni, że ojczymowi nie stało się nic złego, niechaj sobie nawzajem urywają głowy.
Byłem tego samego zdania.
— Mnie natomiast spotkał zawód! — rzekłem po chwili. — Ziutka nie przyszła...
Lili nie przejęła się zbytnio posłyszaną wiadomością.
Nie jest nam teraz potrzebna...
Istotnie, o ile Jerzy Gerc chciał wszystko wyznać szczerze, informacje Ziutki posiadały tylko drugorzędne znaczenie.
— W rzeczy samej, chociaż...
— Zapewne, jeszcze się zjawi! Zatrzymał ją widocznie flirt z jakimś zasobnym konkurentem pańskiego przyjaciela, radcy... Doszła do przekonania, że więcej jej opłaca się to, niźli udzielanie panu wywiadu i że zawsze zdąży pana odnaleźć... Ma słuszność, ten pański Dudziel... Musi to być bardzo lekkomyślna osóbka...
— Dzięki pani — zawołałem — wciąż przestaję z lekkomyślnymi osobami. Wszak dziś idę zaraz z wizytą do pięknej doktorowej...
— Werberowa — spoważniała — zastanawia mnie znacznie więcej, niż Ziutka...
— Ciekawe, czemu?
— Sama nie wiem! Ale, powtarzam panu, jestem dobrą detektywką.
Z trudem ukryłem śmiech. Znakomita detektywka! Nie mogłem jej opowiadać o zapowiedzi Werberowej, że męża nie będzie w domu i o tym, że zapewne znowu będę narażony na ataki miłosne tej nowoczesnej Putyfary.
— W każdym razie, wolałbym spędzić ten wieczór inaczej, w towarzystwie pani...
— Nic złego panu się nie stanie! Najwyżej zje pan dobrą kolację! Tylko proszę zbytnio nie flirtować...
Roześmieliśmy się oboje. Istotnie, teraz kiedy odzyskaliśmy to, na czym najwięcej nam należało, cały świat przedstawiał się nam w innych barwach.
Zamieniłem z Lilą kilka nic nie znaczących frazesów, długo całowałem jej rączkę, po czym, umówiwszy się, że przyjdę nazajutrz rano, kiedy miał również zjawić się Jerzy, opuściłem pałacyk.
Punkt dziewiąta, znalazłem się na Hożej, przed mieszkaniem doktorowej.
Zadzwoniłem.
— Och! Jaki pan punktualny! Bardzo to ładnie z pańskiej strony! — zawołała na mój widok, gdyż sama otworzyła mi drzwi.
Czyżby doktorowa przez oszczędność nie trzymała służącej? Przeczył temu wygląd mieszkania, urządzonego z wielkim dostatkiem. W salonie, do którego wszedłem w ślad za nią, stały drogie meble, a ściany zdobiły obrazy pierwszorzędnych malarzy. Pośrodku widniał olejny portret mężczyzny w średnim wieku, z dużą czarną brodą i w okularach. Zapewne Werber. Niesympatyczną miał twarz i musiał być oschły, nudny i niemiły w domowym pożyciu. Poczynałem pojmować czemu doktorowa gdzie indziej szukała rozrywki, posiadając takiego męża.
— To doktór? — wskazałem na portret, chcąc potwierdzić moje przypuszczenia.
— Tak! — skinęła głową. — Mój małżonek... Zacny człowiek, ale zapracowany wiecznie i zatopiony w swoich badaniach... Nigdy nie ma dla mnie czasu... Zapewne słyszał pan, posiada lecznicę pod Warszawą.
Co prawda, nie słyszałem nigdy o podobnej lecznicy... a zdanie komisarza Relskiego o osobie Werbera było inne, uprzejmie milczałem.
— Dlatego też — mówiła dalej — stale w jego nieobecności zmuszona jestem przyjmować moich znajomych. I dziś mu wspominałam, że ma pan nas odwiedzić, ale wykręcił się jakimś konsylium...
— Smutne to — rzekłem, aby coś rzec — że taka ładna kobieta, jest zaniedbywana przez męża...
Czuły uśmiech pobiegł ku mnie.
— Och, tak... — przymrużyła oczy.
Zauważyłem, że była dzisiaj zalotnie ubrana. Miała na sobie silnie dekoltowaną suknię i bił od niej aromat mocnych perfum.
— Och, tak... — powtórzyła. — Czuję się czasami bardzo osamotniona... Cóż na to poradzić... Ale przejdźmy do stołowego pokoju. Oczekuje nas tam skromna herbatka...
Miast „skromnej herbatki“, ujrzałem stół, nakryty na dwie osoby niezwykle wspaniale. Uginał się on wprost pod licznymi zakąskami i rzędem butelek. A owoce w wysokich paterach i kwiaty w kryształowych wazonach służyły wykwintnym zakończeniem zastawy.
— Co za uczta!
— Et, tylko skromna przekąska... Proszę niech pan zajmie miejsce.
Usiadłem naprzeciwko doktorowej.
— I to wszystko na intencję Dżoka! — zażartowałem.
Roześmiała się, napełniając mój kieliszek.
— Oczywiście, musimy wypić za zdrowie szympansa? Co pan woli, wódka... koniak? Sądzę, że koniak będzie lepszy...
— Jak pani rozkaże!
Wychyliliśmy kieliszki do dna. Wnet spostrzegłem, że Werberowa nie lęka się mocnych napojów i ma wprawę w piciu.
— Raz jeszcze tedy dziękuję panu — mówiła, przysuwając mi półmiski — za załatwienie tej sprawy. Była mi ona wysoce niemiła....
— Doprawdy, drobiazg... Panna Lili nie rości sobie najmniejszej pretensji. A cóż stało się z tym gałganem, Dżokiem? Nie widzę go! Siedzi, zapewne, zamknięty w pokoju? Chociaż, przyznaję się szczerze, nie jestem spragniony jego widoku.
Znów wesoły śmiech Werberowej pobiegł po pokoju. Nalewała powtórnie kieliszki.
— Nie jest pan spragniony jego widoku? Wobec tego, nie będziecie mieli szczęścia odnowić znajomości... Widzi pan, jak dbam o to, aby go najmniejsza przykrość nie spotkała w moim domu.
— Poszedł na spacer? — przypomniałem sobie nieobecność służącej.
— Wyjechał! Zaraz po pańskim telefonie... Kiedy zawiadomił mnie pan, że nikt nie rości sobie pretensji do szympansa, mój krewny, Sąchocki, zabrał go na wieś ze sobą. Tam będzie się czuł znacznie lepiej, niż w mieście w niewielkim względnie mieszkaniu...
— Słusznie! — przytwierdziłem i odetchnąłem z ulgą, że nie zobaczę nienawistnej małpy. — Poza tym, jestem przekonany, że prędzej czy później spłata temu panu Sąchockiemu paskudnego figla.
— I ja w gruncie jestem zadowolona, że pozbyłam się go...
Jak już zaznaczyłem, Werberowa nie lękała się trunków i śmiało mogłaby dotrzymać placu niejednemu szwoleżerowi. Za drugim kieliszkiem poszedł trzeci i czwarty, a ja z konieczności musiałem je wychylać.
Nie byłem nawykły do picia i przyznam się ze wstydem, mocny koniak uderzył mi do głowy. To też, o ile początkowo szedłem niechętnie, teraz czułem się znakomicie. Cały świat poczynał nabierać różowych barw, a nawet pokój wirował nieco... Szczególniej, że po koniaku wychyliłem, zachęcony przez gospodynię, kilka kieliszków doskonałego wina. Czegóż tak lękałem się przedtem? Doktorowa jest naprawdę miłą osobą... nudzi się, gdyż ma nieznośnego męża i poszukuje rozrywki. Mimo jej zabójczych spojrzeń, nie posunę się dalej, niźli sam tego zechcę i napewno nie popełnię nic niewłaściwego. Ładna, bo ładna i gdyby nie Lili... Wypytuje coprawda o różne sprawy osobiste, ale każda kobieta jest ciekawa.
Raptem roześmiałem się na głos, przypomniawszy sobie przypuszczenia Lili i zdanie komisarza Relskiego. Nie, w tym wypadku Lili nie okazała się dobrą detektywką.
— Z czegóż pan tak się ucieszył? — zapytała.
— Ot, nic! — starałem się wykręcić. — Tak mi wesoło... Dawno nie spędziłem równie miłego wieczoru, jak dzisiaj w towarzystwie pani doktorowej.
— Niechże przestanie mnie pan nazywać doktorową... Irena mi na imię...
— Więc pani Ireno...
— Dla przyjaciół Rena... Proszę to sobie zapamiętać i wypić jeszcze kieliszek.
— Za pani zdrowie... Reno!
— A teraz przejdziemy na kanapkę i napijemy się czarnej kawy! Tam nam będzie znaczniej wygodniej!
Posłusznie podążyłem za nią do otomany, do której przysunęła stolik z maszynką od czarnej kawy, butelkami i kieliszkami.
Usiadłem blisko obok niej i wcale nie trzeba mnie było prosić o to. Jakżeż wygodnie czułem się na tej kanapie i jak pokój wirował ze mną!
— A pan, zdaje się, Antoni — wymieniła moje fałszywe imię. — Za powodzenie Toleczka!
Znów napełniła kieliszek i lekko oparła się o mnie. A ja nie odsunąłem się od niej...
Tu muszę czytelnikowi zrobić pewne wyznanie... Oby te wiersze nie dotarły nigdy w niepowołane ręce... Nie tylko byłem dokumentnie pijany, ale jakaś fala pożądania uderzała mi do głowy. Jeśli awanse Werberowej wczoraj były mi obojętne, dziś działo się zupełnie coś innego. Gdy siedziała o mnie oparta, podniecał mnie zapach jej perfum i ciała, widziałem z za dekoltu piersi prawie całkowicie obnażone, a jej noga w cieniusieńkiej pończoszce i lśniącym pantofelku leżała na mojej nodze.
Nie wiem, jak to się stało. Ale, raptem pochwyciłem ją w ramiona i moje usta wpiły się w jej usta.
— Och! — szepnęła i odwzajemniła pocałunek.
Teraz pochyliłem się do jej szyji i zapewne całowałbym długo, gdyby wtem do mego słuchu nie dobiegł jakiś skrzyp.
Musiał być on dość mocny, skoro go posłyszałem, mimo oszołomienia, spowodowanego pijaństwem. Przysiągłbym, że ktoś znajdował się w sąsiednim pokoju i nas podglądał z za drzwi.
Odsunąłem się gwałtownie.
— Reno, — wymówiłem — przepraszam, pani doktorowo... Tam ktoś podsłuchuje.
Drgnęła.
— Mylisz się!... — wymówiła z widocznym zmieszaniem. — Mąż w lecznicy. Kuzyn wyjechał... Służącą wyprawiłam na miasto... Niemożliwe...
— A jednak...
— Pójdę sprawdzić...
Zaczerwieniona, niechętnie podniosła się z otomany i skierowała się do pokoju, skąd poprzednio dobiegło mnie podejrzane skrzypnięcie.
Cóż to ma znaczyć? A może przesłyszałem się! Czemuż nam przeszkodzono... Byle naprawdę nikt nie nadszedł i powróciła jak najprędzej. Jaka to wspaniała kobieta, ta Rena. Jak całuje... Och, raz jeszcze porwać ją w ramiona...
Pijakom czasem przychodzą niezwykłe koncepty do głowy. Raptem coś podrzuciło mnie na otomanie i porwałem się na nogi.
Czułem, że postępuję nie delikatnie, ale powtarzam, byłem urżnięty. Na palcach począłem się skradać, a gruby dywan tłumił odgłos moich kroków. Wreszcie dotarłem do przymkniętych drzwi i przywarłem okiem do szpary w nich.
Ledwie stłumiłem okrzyk zdumienia. Po środku pokoju stał doktór Werber, ten sam, którego portret wisiał w salonie i o czymś rozmawiał z żoną.
Więc zapewne niespodziewanie z lecznicy wrócił i widział kiedyśmy się całowali z Reną. Ładna tego może wyniknąć historia. Ale czemuż nie wszedł w takim razie i nie wszczął ze mną awantury?
Bardzo proszę! Niechaj zacznie... Nie lękam się pojedynku.
Nadsłuchiwałem. Rozmawiali bardzo cicho, — jednak wszystko mogłem posłyszeć.
— Co do licha?
Raptem wytrzeźwiałem momentalnie.
— Długo masz jeszcze zamiar bawić się z tym durniem? — posłyszałem głos Werbera.
— Po coś mi przeszkodził? — odrzekła, a głos jej nie przypominał wcale teraz głosu, jakim przemawiała przedtem do mnie. — Jest kompletnie pijany, jeszcze kieliszek, a straciłby przytomność... Też wybrałeś się z zazdrością...
— No, no... widziałem coś robiła...
— Dajesz mi takie zlecenia, a później wściekasz się! Muszę powracać... Chociaż jest pijany, może domyślić się czego...
— Wsyp proszek, jak mówiłem! Prędzej skończy się! Trzeba go uśpić, aby wywieźć. Nie wiesz, czy zabrał ze sobą papiery?
— Nie mam pojęcia!
Powtarzam, nie tylko wytrzeźwiałem, ale poczułem, że chłodny pot rosi mi czoło.
Więc znowu zasadzka!
Chciano mnie uśpić, później gdzieś wywieźć, aby zagrabić papiery. Oto był istotny cel zaproszenia Werberowej. A ja, niczym smarkacz, dałem się złapać na lep czułych słówek, mało tego, upiłem się i w najgłupszy sposób począłem się zalecać do tej zdradzieckiej kobiety.
Poczułem do siebie takie obrzydzenie, że z gustem biłbym się po twarzy! Och, o ileż Lili była mądrzejsza ode mnie i słuszność miał Relski, gdy uprzedzał mnie o Werberach. Byłem tak wściekły, że nawet nie zastanawiałem się, w jakim celu pragnęli mi odebrać dokumenty, z takim trudem odzyskane od Gerca.
Ale teraz należało nie złościć się, a działać, chcąc wymknąć się z matni.
Na palcach pobiegłem z powrotem do jadalni i tam w niepewności przystanąłem na chwilę.
Potrójny idiota! Nie zabrałem z sobą browninga, a na domiar nieszczęścia papiery miałem w kieszeni. Co robić? Jedyne wyjście, uciekać... Przedostać się do przedpokoju, zanim powróci Werberowa, a stamtąd czmychnąć na schody.
Już kierowałem się ku drzwiom, gdy za mną rozległ się głos:
— Dokąd idziesz?
To Werberowa wbiegła do jadalni i mierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem.
— Dokąd idziesz? — powtórzyła, zbliżając się do mnie. — Nikogo niema i przypadkowo skrzypnęła podłoga. Zabawiłam nieco dłużej, gdyż poprawiałam sobie włosy...
— Chcę odejść do domu! — siliłem się na spokój i unikałem wzroku Werberowej. — Jestem zmęczony, kręci mi się w głowie.
— Zostań! — usiłowała mi zarzucić ręce na szyję.
— Nie! — odepchnąłem ją zlekka i począłem cofać się w stronę przedpokoju.
— Co to znaczy?
Nie odpowiedziałem, ale paru susami znalazłem się przy wejściowych drzwiach. Zamierzałem uciec, pozostawiając jej na pamiątkę nawet kapelusz.
Z przerażeniem jednak stwierdziłem, że drzwi są nie tylko obite wojłokiem i starannie zamknięte, ale i klucz wyjęto z zamku.
Z twarzy Werberowej spadła maska. Domyśliła się wszystkiego.
— Podsłuchiwał pan? — zasyczała z nienawiścią. — Dlatego pragnie uciekać!
— Choćby i tak było! — odparłem ostro. — Sądziłem, że przybywam do przyzwoitego domu, a wpadłem w zbójecką zasadzkę! Proszę wypuścić mnie, natychmiast...
— Nie wypuszczę!
— Będę wzywał pomocy!
— Zobaczymy! Oskarze! — krzyknęła w kierunku dalszych pokojów. — Chodź tu w tej chwili!
Doktor musiał z za drzwi śledzić przebieg tej sceny, gdyż prawie natychmiast pojawił się na progu. Stwierdziłem, że jest atletycznie zbudowany i ma ręce rzeźnika. Ano groźny przeciwnik, ale spróbujemy.
— Zbóju! — krzyknąłem. — Sądzisz, że z poza tych obitych wojłokiem drzwi nikt nie posłyszy moich krzyków i bezkarnie przejdzie ci podobna zbrodnia... Raz jeszcze radzę wypuścić mnie po dobroci, gdyż będę bronił się do ostatka...
Nie odpowiedział ani słówkiem, tylko w milczeniu zbliżał się do mnie. W jego oczach rysował się okrutny i bezwzględny wyraz.
Już czułem, że zewrę się z nim za chwilę, już jego ogromna łapa podnosiła się do góry, gdy wtem...
Wtem rozległ się natarczywy dzwonek, a później głośne łomotanie do drzwi.
— Pomocy! — krzyknąłem.
Werber zbladł i cofnął się do tyłu. Jego twarz wykrzywił fałszywy uśmiech.
— Czemu pan krzyczy? — wymówił chrapliwie. — Nikt pana nie zatrzymuje...
— Chcieliście mnie zamordować przed chwilą! Teraz przestraszyliście się, bo przychodzą obcy...
— Kłamstwo! Pragnąłem tylko panu udzielić małej nauczki za niewłaściwe zachowanie się wobec mojej żony!
Oniemiałem na chwilę. Zaiste, miał niezwykły tupet, i znalazł wykręt na poczekaniu, ratujący go z groźnej sytuacji.
Tymczasem, dzwonki stawały się coraz głośniejsze.
— Proszę otworzyć!
— Zaraz otworzę! — wyjął klucz z kieszeni. — I proszę sobie zapamiętać, że to ja wypraszam pana z domu! Dlatego radziłbym nie opowiadać o tej przygodzie, gdyż nie ma czym się chwalić...
Jednocześnie Werberowa poczęła szlochać, jak niewiasta ciężko dotknięta w swojej godności.
— Przewrotni zbóje... — warknąłem.
Werber wzruszył ramionami i z miną obrażonego małżonka, otworzył drzwi kluczem. Rozwarły się one — i spojrzałem zdumiony.
Na progu stał mój przyjaciel, pan radca Dudziel i ze zdziwieniem spoglądał na scenę, jaka ukazała się jego oczom. W głębi przedpokoju zawzięcie szlochała doktorowa, dalej ja widniałem w pozycji obronnej, a przy drzwiach stał Werber, godny i wyprostowany, rzekłbyś uosobienie prawości i cnoty...
— Ja... do pana Korskiego — wybełkotał, patrząc na mnie — w bardzo pilnym interesie... Ale, co tu zaszło?
Werber, niczym skończony dżentelmen, odrzekł obojętnie:
— Nic nie zaszło! Ach, pan do pana Korskiego? Doskonale, właśnie wybierał się do domu.
Pojąłem, że coś niezwykle ważnego musiało sprowadzić radcę. To też, nie wdając się chwilowo w wyjaśnienia, zapytałem:
— Cóż się stało, że pan mnie aż tu odszukał?
— Bardzo pilna sprawa! Przybiegła służąca z pałacu i prosiła, żeby koniecznie pana odnaleźć... Tam jakieś nieszczęście... Okropnie nalegała... A że wiedziałem, że pan poszedł do doktorostwa Werberów...
Zadrżałem.
— Z pałacu? Nieszczęście! Chodźmy, natychmiast...
Wyciągnąłem go na schody, nie chcąc, aby przy Werberach udzielał mi dalszych informacji. Momentalnie zatrzasnęły się za nami drzwi i wydawało mi się, że zabrzmiał śmiech. Obecnie było mi to obojętne i chwilowo rezygnowałem z zemsty. Nieszczęście w pałacu? O Lili chodziło?
— Radco... radco... — z całej mocy ścisnąłem na schodach jego rękę. — Mów pan prędzej... Jakie nieszczęście?
— Ano służąca mówiła, tylko nie ściskaj mnie pan tak, że panienka...
— Kto, Lili?
— O, tak ma na imię... Więc panienka wyszła wieczorem i dotąd nie wróciła... A teraz przecież po północy. Miała pójść do pana!
— Do mnie?
— Służąca zaniepokoiła się i przybiegła. Tak prosiła, że ustąpiłem i przyszedłem. Ma pan tam zaraz pójść, do pałacu. A może pan niezadowolony, że tu pana odszukałem?
— Ależ pan uratował mi życie...
— To za to pan mi łamie rękę... I z pana też ananas... Przedwczoraj łeb nabili, teraz znowu zmalował awanturę u doktora. Tak nie można, panie dobrodzieju z kobietami, bo przecież...
Nie dobiegła mnie reszta tej reprymendy i nie wyprowadziłem radcy z błędu, gdyż jak szalony zeskakiwałem ze schodów, byle jak najprędzej znaleźć się na ulicy. Nawet, nie pożegnałem się z nim.
Wskoczyłem do pierwszej napotkanej taksówki i po upływie kilku minut znalazłem się przed pałacem.
Otworzyła mi służąca, mocno zapłakana. Była to młoda, sympatyczna dziewczyna, która po uwięzieniu Jana, spełniała wszystkie posługi.
— To panienka przybiegła do mnie, do hotelu?
— Tak, proszę pana! Obie, ze starszą panią — miała na myśli nauczycielkę, towarzyszkę Lili — jesteśmy bardzo niespokojne. Panienka wyszła prawie zaraz po tym, jak pan nas odwiedził i dotychczas nie powróciła. Obawiamy się, że coś złego stało się.
— Nie mówiła, dokąd idzie?
— Do panienki był jakiś telefon i zdenerwowała się okropnie. Mówiła, że pan miał wypadek i musi pójść do pana.
— Ależ nie miałem żadnego wypadku!
— Coś nam się wydało niewyraźnie i kiedy panienki nie było widać przez dwie godziny, pobiegłam do hotelu. Tam, powiedział mi ten starszy, gruby pan, że pan po prostu poszedł z wizytą. Wtedy wystraszyłam się nie na żarty.
Pochwyciłem się za głowę.
— Podstęp! — krzyknąłem. — Najpodlejszy podstęp! Wyciągnięto Lilę z pałacu! Co tu robić? Nie ma chwili do stracenia.
Rzuciłem się do telefonu i począłem nakręcać numer komisarza Relskiego.
Na szczęście, znajdował się w urzędzie.
— Lilę porwano! — począłem szybko powtarzać przebieg wypadków. — Błagam pana, niechaj pan poruszy niebo i ziemię, żeby ją odszukać!
— Uczynię wszystko, co będzie w mej mocy! — posłyszałem odpowiedź. — Zaraz wydam niezbędne zarządzenia!
— Panie komisarzu! — zawołałem. — Mam pewne szczegóły, które mogłyby naprowadzić na ślad zaginionej. Czy mogę zaraz przyjechać do pana?
— Niestety! — odparł. — Przed chwilą zawiadomiono mnie o morderstwie i muszę natychmiast udać się na miejsce.
— Kiedy pan powróci?
— Przypuszczam, za dwie godziny. Proszę zatelefonować do mnie. O ile zaś te szczegóły są niezwykle ważne, zechce pan porozumieć się z moim zastępcą.
Zwłoka ta była mi wysoce niemiła, ale to, co chciałem powiedzieć, mogłem wyznać tylko Relskiemu.
— Wolę to osobiście zakomunikować panu komisarzowi i odszukam go za dwie godziny. Tylko, czy mogę niepokoić tak późno? Wszak obecnie już po pierwszej.
— Nie śpię dziś całą noc! Będę oczekiwał pana!
Odłożyłem słuchawkę i poleciwszy służącej, zawiadomić mnie natychmiast, gdyby zaszło coś niezwykłego, opuściłem pałacyk.
Jeszcze dwie godziny! Z konieczności powróciłem do hotelu.
Nie zastałem tam radcy, widocznie po rozstaniu się ze mną, zawieruszył się gdzieś na mieście.
Ale inna oczekiwała mnie niespodzianka. W moim numerze, jasno oświetlonym, siedziała Ziutka.
Tak, Ziutka.
Musiała dość długo oczekiwać na mnie, o czym świadczyły liczne niedopałki papierosów, na popielniczce, znajdującej się obok niej.
Na mój widok, porwała się z miejsca.
— Jest pan! — zawołała z radością. — Nareszcie! Ledwie uprosiłam numerowego, aby pozwolił mi zaczekać w tym pokoju!
— Pani o tej porze? — zdziwiłem się. — Czemu nie przybyła pani o siódmej, jak było umówione?
— Nie mogłam! Ale nie czas teraz na wyjaśnienia. Musimy śpieszyć się!
— Śpieszyć się?
Spostrzegłem, iż nie była dziś umalowana i miała na sobie skromną sukienkę. Twarz jej nosiła ślady zmęczenia.
— Jedziemy natychmiast!
— Dokąd?
— Do lecznicy doktora Werbera!
— Co — wykrzyknąłem zdumiony. — Do tego zbója!
— Tak, zbója! Ale musimy udać się tam, jeśli pan pragnie uratować tą, na której panu zależy.
Chwilę patrzyłem na nią, wprost nie wierząc uszom własnym.
— Jedziemy! — zawołałem raptem. — To pani wie, gdzie znajduje się Lili? Jedziemy! Panno Ziuto... Chyba sama opatrzność panią mi zsyła!



ROZDZIAŁ XIII.
Lecznica doktora Werbera.

Dopiero, gdy mknąłem samochodem obok Ziutki w kierunku Otwocka, gdyż tam według jej informacji miała się znajdować lecznica doktora Werbera, uświadomiłem sobie, że może znów postąpiłem lekkomyślnie, bez zastanowienia.
Czy mogłem mieć zaufanie do tej dziewczyny, której nie znałem wcale i czy nie wciągała mnie w nową zasadzkę? Czyż nie lepiej było zaczekać na komisarza Relskiego, lub porozumieć się z jego zastępcą?
Ale Ziutka tak nalegała i takie miała przerażenie w oczach, że podążyłem z nią, nie namyślając się chwili. Wszak o Lilę chodziło i twierdziła, że każda minuta może zaważyć na jej losach.
Na szczęście, przed opuszczeniem numeru, zabrałem browning, a w szufladzie komody zamknąłem papiery, które przedtem niepotrzebnie nosiłem przy sobie.
— Więc ta lecznica — cicho zwróciłem się do Ziutki, tak żeby nie mógł nas posłyszeć szofer — znajduje się w pobliżu Otwocka?
Skinęła główką.
— W lesie! Jest otoczona murem i nie łatwo do niej się dostać. Ale, znam boczne wejście... Wysiądziemy w odległości stu kroków, gdyż warkot samochodu mógłby wzbudzić ich podejrzenia i pana przeprowadzę...
— Może zechce mi pani powiedzieć w jaki sposób natrafiła na ślad tego porwania? Gdyż dotychczas mówiła pani tylko urywkami.
— Więc niech pan słucha — przysunęła się bliżej — to zrozumie wszystko i będzie miał do mnie całkowite zaufanie. Moja siostra jest pielęgniarką w zakładzie Werbera.
— Pielęgniarką!
— Werber to brutal, niezwykle opryskliwy dla podwładnych, ale siostra znosiła jego chamstwo, bo ciężko dziś o zarobek. Znosiła, dopóki nie przekonała się, że w lecznicy dzieją się podejrzane historie.
— Podejrzane historie?
— Przed kilku miesiącami przywieziono jakiegoś pacjenta, bawił jakiś czas, po tym go wywieziono, teraz znowu jest z powrotem. Wydawało się, że nie przebywa w zakładzie, a w niewoli, gdyż przywożono go i wywożono w nocy i nikogo nie dopuszczano do niego...
— Czyżby Gerc?
— Nie znam nazwiska! Mocno to uderzyło siostrę, tym bardziej, że zakład poczęli odwiedzać podejrzani ludzie, między innymi jakiś Kowalec...
— Ach, Kowalec!
— Poczęła bliżej śledzić, co się dzieje i udało jej się podsłuchać rozmowę. Werber zmawiał się z Kowalcem, żeby skończyć z jakimś Korskim i obiecywał mu za to znaczną sumę...
— Więc ze mną!
— Tak! Przerażenie ogarnęło siostrę. Nie chciała tracić posady, a jednocześnie obawiała się, że zostanie uwikłana w różne nieprzyjemności. Powtórzyła mi to wszystko. Ponieważ często bywałam u radcy i z jego ust słyszałam pańskie nazwisko, domyśliłam się, o kogo chodzi i postanowiłem pana uprzedzić...
— Rozumiem!
— Niestety, uciekł pan wtedy, a ja nie przypuszczałam, że oni tego wieczoru szykują ów zamach, gdyż siostra ogólnikowo podsłuchała rozmowę. Werber był wściekły, że pan wymknął się im i twierdził, że sam sobie z panem poradzi. A Kowalec oświadczał, że porwie pannę, na której panu zależy... Nie mówili jednak, na czym polegał ich plan...
— Ale ja znam go dobrze! — zawołałem. — Zwabiono mnie do mieszkania Werbera i w tym czasie pochwycono Lilę.
— Siostra była tak przerażona, że natychmiast zawezwała mnie do siebie. Pojechałam tam wczoraj, sądząc, że zdobędę ścisłe informacje i dziś popołudniu stamtąd powrócę. Dlatego wyznaczyłam panu godzinę siódmą. Oczywiście, nie mogę odwiedzać siostry w zakładzie, gdyż tam nie wpuszczają nikogo obcego, nawet krewnych personelu. Czekałam na nich u znajomych, zamieszkałych w pobliżu zakładu, ale tak ją pilnowano, że przez cały dzień nie mogła z niego się wymknąć. Może powzięto podejrzenia! Zjawiła się dopiero wieczorem, wystraszona i opowiedziała mi, że Werber z Kowalcem widocznie wykonali swój plan, gdyż przed chwilą zakrytym, prywatnym autem przywieziono do zakładu jakąś młodą osobę, która jakby broniła się rozpaczliwie, a o której Werber opowiadał, że jest umysłowo chora i nie należy zwracać uwagi na jej okrzyki. Zamknięto ją w separatce, znajdującej się w tej części domu, do którego Werber ma tylko dostęp i podobno jutro zamierzają ją wywieźć gdzieś dalej.
— Łotry! — zatrząsłem się z gniewu. — Biedna Lili! Chcą ją wywieźć dalej!
— Oto wszystko! Pośpieszyłam natychmiast do Warszawy aby pana uprzedzić, niestety nie przybywał pan długo do hotelu.
Zbyt byłem zdenerwowany na to, aby jej opowiedzieć szczegółowo, co mnie zatrzymało. Natomiast zapytałem:
— Więc pani twierdzi, że uda się nam tam dostać? A czy nie lepiej było zawiadomić policję?
— Siostra błagała o pośpiech! Pannę Lilę mogą wywieźć lada chwila. Lub, jeśli posłyszą, że policja się zbliża, uczynią jej coś złego. Niema chwili do stracenia. Werber i Kowalec są zdolni do wszystkiego. A siostra dała mi takie ścisłe wskazówki, że mam nadzieję, iż uwolnimy nieszczęsną bez pomocy policji.
Zapanowało milczenie.
Szybko migały pola i drzewa, wreszcie w ciemności nocy ukazały się zdala pierwsze wille Otwocka. Kierując się wskazówkami Ziutki, przemknęliśmy przez kilka uśpionych całkowicie o tej porze ulic, wreszcie zatrzymaliśmy się na jakiejś piaszczystej drodze, gdzie już kończyły się wille.
— Tu wysiadamy!
A kiedy szofer odjechał, otrzymawszy należność, dodała:
— Zakład mieści się w odległości stu kroków. Za tymi drzewami...
Skierowaliśmy się w tę stronę.
Kiedym szedł w milczeniu obok Ziutki, po piasku, znów moją głowę nawiedzały różne myśli i przypominała mi się przygoda na Grochowie. Tak samo zakradłem się po nocy, tak samo przemykałem się śród drzew, tak samo sądziłem, że prędko osiągnę zamierzony cel — i wszystko zakończyło się bardzo smutnie.
Czyżby obecnie oczekiwało mnie podobne rozczarowanie?
Ukradkiem obserwowałem Ziutę. Nie, jej opowiadanie posiadało wszelkie cechy prawdopodobieństwa.
Tylko?... Czemuż tak obawiała się udziału policji?
Już znaleźliśmy się w sosnowym lasku, a za nim zamajaczały białe ściany.
— Jesteśmy!
Przed nami znajdował się piętrowy budynek, otoczony wąskim murem. Wydawał się całkowicie uśpiony i światła nie było widać w oknach. Wysoki mur odgradzał go szczelnie i trudno było ustalić, co się poza nim działo.
— Po lewej stronie znajduje się furtka! Siostra obiecała, że będzie tam oczekiwać na nas i ją otworzy. Mam zapukać trzykrotnie. Później pokażę, dokąd mamy się udać.
Zbliżyła się do drzwi i zastukała w umówiony sposób. Lecz pomimo, że parokrotnie ponowiła stukanie, drzwi nie rozwarły się i nikt nie odezwał się z poza nich.
— Cóż to znaczy? — wyszeptała z niepokojem. — Przecież, siostra...
— Widocznie zaszła jakaś przeszkoda! — wymówiłem podniecony. — Prześladuje nas pech! Co tu robić?
— Zaczekajmy!
Oczekiwaliśmy dość długą chwilę. Ale tylko dalekie rechotanie żab i wietrzyk szumiący w liściach, mąciły nocną ciszę. Za murem panowała grobowa cisza...
— Chyba pójdę do znajomych — oświadczyła po chwili namysłu — tych samych, u których bawiłam przez cały dzień i zapytam się, czy nie zaszła jakaś zmiana. Może znajdę wiadomość od siostry.
— Słusznie!
— Idzie się do nich około dziesięciu minut. Tam i z powrotem upłynie najmniej pół godziny. Nie traćmy czasu! Chodźmy!
— Ja pozostanę i będę oczekiwał na panią! — zadecydowałem nagle. — Mówiła pani, że Lili grozi niebezpieczeństwo i mogą ją wywieźć lada chwila. Będę pilnował zakładu, czy nie wyjedzie z niego podejrzany samochód. Niechaj, pani wraca jak najprędzej!
— Będę się bardzo śpieszyła! — Ziutka pobiegła i wnet zniknęła śród drzew.
Pozostałem sam.
Trawił mnie niepokój taki, że ustać nie mogłem na miejscu. Wysoki mur oddzielał mnie od Lili — a ona znajdowała się w rękach zbrodniarzy. Co zaszło, że siostra Ziutki nie dotrzymała obietnicy i nie oczekiwała na nas przy wejściu? Nowe nieszczęście! Wywieziono Lilę?...
Mało nie ryknąłem z bólu i gniewu. Och, czemuż nie zawiadomiłem komisarza Relskiego. Przybyłby tutaj wraz ze swymi ludźmi, wyważył bramę i przetrząsnął cały dom. A ja? Jeśli nawet Lili jeszcze tam się znajduje, czy dam sobie radę z przestępcami? Muszę sobie dać radę! O ile nie będzie innego sposobu, wdrapię się na mur i wskoczę do środka...
Już począłem oglądać mur, aby wynaleźć dogodne miejsce i później z niego skorzystać, gdy wtem od strony domu rozległy się jakieś głosy.
Siostra Ziutki? Nie, to dwóch mężczyzn rozmawiało ze sobą i kierowali się oni wyraźnie w stronę furtki. Zapewne, pragnęli wyjść z zakładu, a ich głosy wydawały mi się znajome.
Na szczęście, w pobliżu znajdowały się drzewa. Odskoczyłem i ukryłem się śród nich.
Rychło zgrzytnęły zasuwy i furtka rozwarła się. Dzięki księżycowej nocy, mogłem rozróżnić twarze tych, którzy ukazali się w jej obramowaniu.
Drgnąłem ze zdumienia, gdyż było to istotnie niezwykłe połączenie. Pierwszy wychodził Jerzy Gerc, a za nim Werber. Ten sam Werber, który parę godzin temu wraz z żoną zastawiał na mnie pułapkę i pragnął mnie uśpić, a gdy się to nie udało, powrócił do zakładu. Nie zdziwiła mnie jego obecność i byłem na nią przygotowany. Ale Jerzy?
Więzili razem ojca i to była ta tajemnica, jaką z takim trudem miał wyznać? Na pewno! Tylko zamiast ją wyznać, wolał porwać Lilę! Szubrawiec!
Słowa, które mnie dobiegły, potwierdziły całkowicie moje przypuszczenia.
— Skoro stary zwariował — odezwał się Jerzy — wywieziemy jak najprędzej dziewczynę i będzie koniec! Niech się później dzieje, co chce... Dosyć mam tych wszystkich historii...
— No, zarabia pan na nich sporo! — rozległ się głos Werbera.
— I doktór nie może skarżyć się...
— Hm... Nie wiem.... Tyle przykrości? Chciałem dziś załatwić się z tym osłem, ale wydostał mi się z rąk, bo przybiegł po niego jakiś grubas z wiadomością, że porwano Lilę.
— Czy to nie skomplikuje sprawy?
— Wątpię! Gdyby nawet zawiadomił policję, nie tak prędko natrafią na mój zakład, gdyż mało kto wie o jego istnieniu. Dziewczyna zniknie za parę godzin. Zresztą sam pan rozumie... A jestem tak ostrożny, że dziś wieczorem wydaliłem pielęgniarkę, która zbytnio wsadzała nos nie w swoje rzeczy!
— Doskonale pan zrobił, doktorze! Ta wysoka, chuda? Wciąż miałem wrażenie, że podsłuchuje pod drzwiami... A teraz, czy nie zechciałby pan mi wskazać drogi? Kazałem szoferowi dla niepoznaki zatrzymać się nieco dalej i Lola oczekuje na mnie w samochodzie. Tam, na prawo...
— Zaraz pana przeprowadzę...
Oddalili się od furtki i pozostała otwarta.
Więc nieszczęsny Gerc, więziony od trzech miesięcy ostatecznie zwariował, a Lilę zamierzano wywieźć. Siostra Ziutki dlatego nie przybyła, że podejrzliwy Werber wydalił ją i nie znajdowała się już w zakładzie. Zbrodniarze są pewni bezkarności, lekceważą mnie i nazywają osłem...
Mój wzrok wpijał się się w otwartą furtkę.
Lila ma zniknąć za parę godzin, na pomoc siostry Ziutki niema co liczyć, zbyt długo byłoby obecnie szukać policji. Muszę działać sam i to natychmiast...
Korzystając z tego, że Werber oddalił się znacznie i tylko zdaleka dolatywał jego głos, paru susami przesadziłem przestrzeń, dzielącą mnie od furtki i znalazłem się poza ogrodzeniem.
Ujrzałem kwietniki i aleje wysypane żwirem. W głębi dom i schody, prowadzące na taras. Drzwi wejściowe również były uchylone; z poza nich widniało światło.
Bez namysłu pobiegłem w tamtą stronę i wpadłem do domu. Za sporym oświetlonym hall‘em zobaczyłem długi, ciemny korytarz, z pokojami po prawej i lewej stronie. Z hall‘u schody prowadziły na piętro.
Dokąd udać się? Gdzie więżą Lilę i Gerca? Na górze, na dole? Jak ich odszukać?
W tejże chwili posłyszałem skrzyp furtki. Werber powracał, odprowadziwszy Jerzego i zasuwał rygle.
Ścisnąłem browning w kieszeni. Rzucić się na zbója i go obezwładnić, czy też sprawdzić, dokąd pójdzie?
To drugie będzie rozsądniejsze.
Pierwszy pokój w korytarzu był nieoświetlony i otwarty. Zajrzałem tam. Wyglądał, jak lekarska poczekalnia i Werber przyjmował w nim, zapewne, pacjentów.
Wślizgnąłem się do niego.
Rychło posłyszałem kroki na tarasie. Werber wszedł do hall‘u, zamknął wejściowe drzwi na klucz i przekręciwszy kontakt elektryczny, po ciemku skierował się do schodów.
Więc, idzie na piętro.
Zaskrzypiały schody, potem kroki rozległy się na górze, zatrzasnęły się jakieś drzwi — i zapanowała cisza.
Poszedł na piętro! Ale, czy tam mieści się jego prywatne mieszkanie, czy też trzyma uwięzionych? Ach, czemuż Ziutka, ufając, że spotka siostrę, nie dała mi najmniejszej wskazówki, przecież musiała coś posłyszeć od niej! Gdzież znajdują się te przeklęte separatki?
Chyba zacznę poszukiwania od góry, podążę w ślad za Werberem, może tam coś wyśledzę.
Starając się czynić jak najmniej hałasu, przebyłem hall, później schody i znalazłem się na piętrze. Dokoła panował mrok i kierowałem się po omacku.
A teraz dokąd? Przypuszczalnie, znajduje się tu taki sam korytarz, jak na dole.
Stałem w niepewności, nie wiedząc, co począć, gdy wtem na końcu korytarza znowu rozwarły się drzwi, buchnął z nich snop światła i w jego potokach zobaczyłem Werbera.
Wydało mi się, że teraz twarz ma zagniewaną i posłyszałem, jak z pogróżką rzucił do kogoś, znajdującego się w pokoju:
— No, to jeszcze zobaczymy!
Po czym zamknął drzwi i przebiegł przez korytarz, otarłszy się prawie o mnie. Po chwili zstępował ze schodów i znalazł się na dole.
Nareszcie miałem jakiś ślad i ani chwili do stracenia. Pośpieszyłem do drzwi pokoju, z którego wyszedł Werber i przywarłem okiem do dziurki od klucza.
— On!
W pokoju, na fotelu siedział Gerc w swym szlafroku i czapeczce. Ten sam i nie ten sam. Jakieś zmiany zaszły w twarzy — ale nie mogłem się pomylić. Napewno on... Wzrok miał błędny i patrzył nieruchomo przed siebie, bębniąc po poręczy fotela kościstymi palcami.
Zapewne, nieprzytomny! Byłem przygotowany na to, po tym co posłyszałem niedawno, gdyż Werber mówił do Jerzego, że baron zwariował. Więc tu go trzymał ten zbój i pastwił się na nim, skoro go doprowadził do podobnego stanu. A taki był pewny siebie, że nie zamykał nawet więźnia na noc. Lecz czemu mu groził? Zaraz dowiem się, bo naprzód uwolnię Gerca, a później odszukam Lilę.
Pchnąłem drzwi i znalazłem się w pokoju.
Obawiałem się, że Gerc albo wcale mnie nie pozna, albo się przestraszy. Ale, to co nastąpiło, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Na mój widok zbladł gwałtownie, porwał się z fotela i począł coś bełkotać.
— Panie baronie — szeptałem, zbliżywszy się do niego. — To ja... pański dawny sekretarz... Korski... Niech pan się uspokoi! Przychodzę pana ratować!
— Pan... pan? W jaki sposób?
— Zakradłem się do tego przeklętego zakładu! Werber poszedł na dół... Uciekajmy! Przecież tu znęcają się nad panem...
— Nie... nie...
— Ależ chodźmy! Jest pan chory! Wszystko panu później wytłumaczę... Nie ma chwili do stracenia.
— Nie pójdę!
Dziwny upór zarysował się na jego twarzy. Wariat kompletny! Nie sposób z nim dogadać się! Teraz rozumiem dlaczego Werber nie zamykał go na klucz.
— Baronie! — starałem się w nim wzbudzić resztki świadomości. — Nie tylko pana tu dręczą... Pochwycili Lilę... Przecież kiedyś kochał pan ją bardzo. Musimy biedaczkę ocalić. Chodźmy!
— Lilę ocalić? Nie... nie...
— Ale chodźże, nieszczęsny człowieku! — szarpnąłem go za ramię. — Trzeba cię wyprowadzić, mimo twojej woli, bo i tak nic nie rozumiesz z tego, co się dzieje.
Znów chciałem go pochwycić za rękę i pociągnąć w kierunku drzwi, ale baron wyrwał mi się i odskoczył, niczym oparzony. W tejże chwili, z tyłu rozległo się warczenie.
Obejrzałem się i zobaczyłem Dżoka. Podniósł się z kanapy, na której przedtem leżał, niezauważony przeze mnie i szedł groźnie, szczerząc zęby.
Skąd tu znalazł się Dżoko? Przecież był u Werberowej i miano wywieźć go na wieś? Ta zdradziecka kobieta kłamała stale, ale w jaki sposób znalazł się w zakładzie?
— Na pomoc! — raptem począł krzyczeć Gerc piskliwym głosem. — Dżoko...! Ludzie!... Na pomoc!... Napadł mnie ten zbój!
Nic nie zrozumiałem, ale w każdym razie należało uciekać jak najprędzej.
Rzuciłem się do drzwi.
Niestety, za późno!
Na progu zobaczyłem Kowalca, zwabionego widocznie krzykiem barona.
— I ten tutaj!
Tymczasem Gerc ponawiał swoje wrzaski. Ale słowa, jakie padały z jego ust, nie świadczyły bynajmniej, aby miał być umysłowo chorym.
— Skończcie z nim! — wołał, wskazując na mnie. — W jaki sposób dostał się? Ładnie Werber pilnuje zakładu!
Wprost mąciło mi się w głowie, ale nie czas było teraz zastanawiać się nad tą zagadką. Z tyłu skradał się szympans, a drogę zagradzał Kowalec.
— Przepuść! — zawołałem.
— Nie, kochanku! — zaśmiał się złośliwie. — Dziś mi się nie wymkniesz!
Kopnąłem szympansa, który odskoczył z piskiem i wyciągnąłem błyskawicznie browning z kieszeni.
— Zobaczymy!
— Ach, masz maszynę! — Kowalec zbladł i odstąpił od drzwi.
Trzymając rewolwer gotowy do strzału, wyskoczyłem z pokoju i znalazłem się w korytarzu. Już sądziłem, że zwycięsko wydostałem się z opresji, gdy wtem krzyknąłem z bólu. To Werber, zaczajony za drzwiami uderzył mnie z tyłu niespodziewanie czymś ciężkim w głowę.
Osunąłem się na podłogę.
Wtedy, posłyszałem drwiące słowa Kowalca.
— Ten dureń jeszcze nie domyślił się, że pan baron porwał sam siebie!


ROZDZIAŁ XIV.
W separatce.

Leżałem na łóżku w małym pokoiku. Pokój ten nie miał okna i prócz krzesła i stołu, nie było w nim innego umeblowania. Natomiast wszystkie ściany wybito materacami, a wysoko, pod sufitem świeciła się elektryczna lampka, w żelaznej siatce.
Więc do tej separatki — prawdziwego więzienia — przeniesiono mnie, gdy leżałem zemdlony.
Raptem, z całą jaskrawością, odtworzyły się w pamięci poprzednie sceny. Lili... Zakład Werbera... Chciałem ratować Gerca... a później ta walka.
Parokrotnie potarłem ręką czoło. Nie do wiary! Baron postąpił ze mną, niczym najgorszy wróg? A może to nie był on wcale, gdyż w pierwszej chwili wydał mi się niepodobny? Niemożebne! I ten szlafrok i ta czapeczka i Dżoko... Skąd Dżoko? Wreszcie zupełnie niezrozumiały wykrzyknik Kowalca: ten dureń jeszcze nie domyślił się, że baron porwał samego siebie!
Chyba koszmarny sen. Niestety, przeczyła temu cela, w jakiej się znajdowałem i ból w głowie i porozpinane ubranie. Musiano mnie dobrze rewidować, gdyż nie tylko zabrano browning i różne drobiazgi z kieszeni, ale podszewka została rozpruta. Tak im zależało na papierach? Na szczęście, te nie dostały się w ich ręce, pozostawiłem je zamknięte w hotelowej komodzie.
Jak długo tu przebywam? Krótki czas, czy też szereg godzin? Czy Lili... — wprost nie śmiałem dokończyć tej myśli — jest jeszcze, czy też... Wreszcie co znaczą te zagadki i niezrozumiałe postępowanie Gerca?
— Aha! — wtem rozległ się głos. — Łamiemy sobie główkę, chłopaczku!
Spojrzałem. Na progu stał Kowalec. Otworzył drzwi, obite wojłokiem tak cicho, że nie posłyszałem nawet, kiedy nadszedł.
— Zbóju przeklęty! — poderwałem się na posłaniu. — Jesteś na tyle czelny, że przychodzisz naigrywać się ze mnie?
— Powoli... powoli... — odrzekł drwiąco. — Tylko nie mniej zamiaru skoczyć mi do gardła. Browning ci zabrano i jestem silniejszy od ciebie. A znajdujesz się w podziemiach zakładu Werbera, które przedstawiają taki labirynt i tak dobrze są strzeżone, że nie wydostaniesz się z nich na pewno.
Jeśli w pierwszej chwili istotnie podobny zamiar przychodził mi na myśl, to zrozumiałem, że ma rację. Walka była bezcelowa.
— Czego chcesz? — zapytałem, tłumiąc wściekłość. — Nowy podstęp, jak na Grochowie?
— A ty ze mną byłeś szczery — odparł zapytaniem na zapytanie. — Nie wspominajmy starych grzechów. Pomówmy lepiej o sytuacji obecnej, a może się dogadamy. Nie ciekawi cię ostatnia przygoda?
Milczałem.
— Doprawdy, nadzwyczajne! — drwił dalej. — Pan Korski, oddany sekretarz barona Gerca, do którego dostał się dzięki mojej protekcji i sfałszowanemu listowi niejakiego prezesa Morowskiego, z narażeniem życia przybywa, aby ocalić swego chlebodawcę, a ten niewdzięcznik każe go wrzucić do lochu. Jak ci się to podoba? A może to wcale nie był baron Gerc? Mało podobny do poprzedniego?
— Istotnie! — bąknąłem, mimowolnie dając się wciągnąć w rozmowę, gdyż byłem zaintrygowany do najwyższego stopnia.
Kowalec począł się śmiać.
— Uspokój się, ten sam. Zmienił się bardzo, ale ten sam. A że z tobą tak postąpił? Czy posłyszałeś mój wczorajszy wykrzyknik?
— Że porwał sam siebie? Nie rozumiem?
— A jednak to takie proste, a nikt się tego nie domyślił. Nawet twój komisarz Relski.
— Jeszcze nie pojmuję!
— Gerc — począł wyjaśniać Kowalec — był wówczas, kiedy znalazłeś się u niego, zdenerwowany do najwyższego stopnia. Zewsząd groziły mu niebezpieczeństwa i wszędzie przeczuwał wrogów. Dłużej nie mógł pozostać w pałacu, a obawiał się, że jeśli wyjedzie, wrogowie podążą w ślad za nim. Należało symulować śmierć, lub co najmniej porwanie, ale takie, żeby ślad po nim zaginął.
— Ach! — zawołałem i miałem wrażenie, że jakaś błyskawica przecięła mroki.
— Podjął kapitały z banków, zebrał dokumenty i postanowił uciec. Rzecz prosta, że ciebie nie wtajemniczył w ten plan i wykonał go razem z ludźmi Werbera, którzy mu pomagali wynosić rzeczy i oczekiwali nań w samochodzie. Jeden z nich uderzył Jana...
— A te okrzyki?
— Czekaj! Gerc był złośliwy. To też zanim zniknął, postanowił zemścić się na tych, których nienawidził najbardziej, zepchnąć na nich podejrzenia. A nie cierpiał Jana, siwowłosą kobietę i swego syna... Otóż, podczas gdy ludzie wynosili rzeczy, począł wrzeszczeć, chcąc stworzyć pozory, że w jego pokoju dzieje się potworna zbrodnia, a nawet umyślnie powalał podłogę krwią, która mu pociekła z ręki, jaką skaleczył, zamykając kufer. Byłby zapewne jęczał jeszcze dłużej, ale ty za energicznie wziąłeś się do rozbijania drzwi...
— Co za podłość! — zawołałem. — Iluż mógł unieszczęśliwić ludzi! Przecież Jan jeszcze pozostaje w więzieniu!
— Ano, widzisz! Daliście się wszyscy nabrać, a Jerzego zbawiło niezwykle mocne alibi... A teraz pewnie ciekaw jesteś, dlaczego Werber pomagał w tym wszystkim Gercowi i gdzie ten ukrywał się przez trzy miesiące?
Usiadł najspokojniej na moim łóżku, zapalił papierosa i nie czekając na moje zapytanie, mówił dalej.
— Werber długo przebywał w Ameryce i tam zajmował się chirurgią i kosmetyką leczniczą. Ale te studia były szczególne. Widzisz, w Ameryce istnieją niektórzy lekarze... hm... jakby to powiedzieć, którzy dla dolara zrobią wszystko, a Werber należał do ich liczby. Specjalizują się oni w zmienianiu ludzkich twarzy, ale swą wiedzę oddają nie na usługi pięknych kobiet, jakby się tego należało spodziewać, a zbrodniarzom. Każdy zbrodniarz, o ile rozporządza tysiącami, bo są to operacje kosztowne, może być pewien, że odnośny lekarz zmieni w swym zakładzie jego wygląd tak, że nie odszuka go później policja i nawet dane antropometryczne nie będą się zgadzały. Jednym słowem, zbrodniarz przemieni się w innego człowieka i pozyska całkowitą bezkarność...
— Owszem! — mruknąłem. — Słyszałem o podobnych niesumiennych lekarzach których nazwać można wspólnikami przestępców. Jednego z nich, doktora Dudley‘a aresztowano w roku ubiegłym w Paryżu.
— Podobną praktykę chciał Werber rozwinąć w Warszawie, po powrocie z Ameryki i głównie w tym celu otworzył swój zakład. Zawiódł się jednak, gdyż w Warszawie niema bogatych zawodowych przestępców i bieda jest naogół taka, że najwyżej jeden drugiemu ukradnie chustkę do nosa. Przypadkowo zetknął się z Gercem. Ten coś słyszał o jego talentach i skwapliwie pochwycił się planu zmienienia swego zewnętrznego wyglądu.
— Dlatego nie poznałem go w pierwszej chwili! — zawołałem. — Zastanawiałem się: on, czy nie on? Więc to Werber tak go odmienił?
— Werber! Wyprostował nos, usunął zmarszczki. Jeśli baron nie nakłada swej czapeczki i szlafroka i nie udaje kolegi szympansa, naprawdę poznać go trudno. Szczególnie, gdy ma na głowie perukę. Ale powracajmy do tematu. Otóż ten plan przypadł do gustu Gercowi nie tylko dlatego, że przeistaczał się całkowicie, ale ponieważ znajdował na długo bezpieczną kryjówkę. Bowiem, taka „kuracja“ trwa parę miesięcy. Postanowiono więc, że po krótkim pobycie w lecznicy Werbera, gdzie musiały się odbyć chirurgiczne zabiegi, zajmie pokój w jego prywatnym mieszkaniu na Hożej...
— Rozumiem! Sąchocki! — przypominałem sobie ów głos, który z za drzwi zabrzmiał mi dziwnie znajomo, kiedy byłem po raz pierwszy u doktorowej.
— Tam też przebywał Gerc do ostatniej chwili w towarzystwie swego Dżoka, dopókiś ty ich nie spłoszył i musiał z powrotem tutaj uciekać. Z tą małpą też dobrą urządził historię. Sam przepiłował łańcuch i poczuł rozpaczać, że mu ją zabito, a małpa znajdowała się u Werbera. Później siedziała w aucie, w ową pamiętną noc, tylko wyskoczyła z niego, ukazała się w ogrodzie Janowi, po czym znikła. Kiedy Gerc wybiegł z pałacyku, pośpieszyła w ślad za nim i razem odjechali samochodem. Teraz wszystko rozumiesz?
— Niezupełnie! — odrzekłem już prędko, gdyż całkowicie pochłonęło mnie jego opowiadanie. — A Anna Kolb? Co ta ma wspólnego z tym wszystkim?
— Siwowłosa kobieta? Absolutnie, nic.
— Jakto?
— To była najsprytniejsza sztuka Gerca, a właściwie Werbera, że zepchnięto na nią podejrzenia. Anna Kolb nie uczestniczyła w niczym. Przeciwnie! Tego samego wieczora, kiedy Gerc uciekł z pałacu, symulując, że go porwano, ludzie Werbera, tylko o kilka godzin wcześniej, zwabili Kolb, która mieszkała w Piasecznie, do samochodu i przywieźli ją do zakładu. Jeszcze przebywa tutaj. W gruncie, oddali jej usługę, bo jest bezwzględnie obłąkana i ma napady furii. Odgrażała się wciąż, że zabije Gerca i byłaby to święcie uczyniła, przecież namawiała nawet różnych zbrodniarzy, aby zabili barona. Policja w jej mieszkaniu znalazła podobne listy... Umieszczając ją w zakładzie Werber nie wyrządził jej krzywdy, a uratował Gerca.
— Ona, tutaj... — jeszcze nie wierzyłem. — Nie przyjmowała udziału w niczym? A ślady w ogrodzie... Ślady stóp kobiety.
— Jeden z licznych kawałów Gerca!
— Kłamiesz! — zawołałem w nagłym porywie gniewu. — Kłamiesz łotrze! A cóż to za kobieta leżała w łóżku, w tym domu na Grochowie? Z kim walczyłem w takim razie?
Kowalec aż zaniósł się od śmiechu.
— Z kim hrabia walczył? Ha... ha... ha... — wyrzucał ze siebie śród tych wybuchów wesołości. — Ze mną... Ze mną... we własnej osobie...
— Co?
— Musiałem przebrać się za siwowłosą damę, aby panicza zwabić do środka!
Miałem wielką ochotę zdzielić go tak w łeb, jak on mnie wówczas zdzielił. Widocznie zauważył błysk złości w moich oczach, bo przestał się śmiać i odsunął się trochę. Mógł jednak chwilowo nie obawiać się mojej napaści. Zbyt byłem ciekawy poznać prawdę do końca.
— Wszystko to piękne, co pan mówił! — rzekłem hamując się. — Tłumaczy wiele na pozór niezrozumiałych rzeczy. Śliczną pan, wzorem barona, urządził komedyjkę! Ale czy nie zechciałby pan mi jeszcze opowiedzieć, w jaki sposób zetknął się z Gercem i skąd zna te szczegóły?
— Ach, to hrabiego interesuje? Chętnie! — twarz Kowalca przybrała wyraz dumy. — Jestem z was najlepszym detektywem!
— Złodziej, detektywem? — nie mogłem powstrzymać się od cierpkiej uwagi.
— Tak bywa, kochanku i nieraz ci to mówiłem! Posłuchaj! Zwiałem wtedy wściekły z pałacu, że daremnie napociłem się przy tej pustej kasie. Ale, nazajutrz, kiedy przeczytałem w gazetach o „zbrodni“, począłem się bliżej zastanawiać nad tą całą sprawą. Coś mi się wydało niemożliwe. W tak krótkim czasie wynieść rzeczy i porwać człowieka? Zbyt pośpieszne tempo, dobre tylko w kinach. Nikt z was nie zwrócił na to uwagi, nawet twój komisarz Relski. Tu raptem aż coś w głowę mnie uderzyło, czy stary sam nie urządził kawału. Lecz, jeśli uciekł, to gdzie mógł się ukryć? Zagranicę nie uciekałby napewno, bo nie rozstałby się ze swoją małpą, a ją spostrzeżonoby wszędzie. Znam różne tajemnice Warszawy, więc począłem medytować. A nuż Werber, Zakład Werbera... Bo, ten doktór lubi się wąchać z takimi, jak ja jegomościami i nieraz mieliśmy ze sobą interesa. Począłem śledzić Werbera... no, a jak zacznę myszkować, na pewno wytropię... Przyznaję, że nastąpiło to dopiero przed paru tygodniami. Reszty możesz domyślić się... Teraz jestem z Gercem w wielkiej przyjaźni, szczególniej, że mnie potrzebuje i jest bardzo zadowolony ze znajomości ze mną!
— Nie wątpię — zauważyłem z przekąsem — że został pan obecnie jego nadwornym doradcą! Przekonałem się o tym aż nadto dobrze. Szkoda, że nie wcześniej, bo nie uciekałby może z pałacu. Ale, skoro ma tak cennego przyjaciela, jak pan, czemu pogodził się z synem? Wszak i o tym pan wspominał i teraz domyślam się, że Jerzy wczoraj po prostu odwiedzał ojca.
Kowalec nie obraził się za tę uszczypliwą uwagę.
— Moja zasługa! Ja ich pogodziłem! — oświadczył.
— Pan? Co za dobroczyńca!
— No tak! Chciałem dodatkowo zarobić od pana Jerzego, to mu szepnąłem, gdzie ma odszukać ojca. Dziś, ludzie najbogatsi gdy mają najpoufniejsze nawet interesy, są tak skąpi, że nic się nie zarobi, o ile się nie pracuje na dwie strony. W jaki sposób poznałem go? Bardzo prosty. Moja żona jest kuzynką Loli, a choć Lola wielka hrabina, obie pochodzą z Czerniakowskiej. Zresztą, zawsze wiem, co robię. Gerc jest teraz w jak najlepszych stosunkach z synem i poczynił różne materialne ustępstwa. Za to młody wykonywuje dla ojca wszelkie zlecenia...
— Zakrada się do pałacyku i kradnie papiery?
— Może!
Nie oburzał mnie nawet cynizm Kowalca i nie dziwiłem się już niczemu. Podobni ludzie zwąchają się i pogodzą zawsze, o ile tylko w tym będą mieli jaki interes. Jerzy wraz z Kowalcem, zapewne zaczęli szantażować Gerca, dowiedziawszy się o miejscu jego pobytu i ten im sowicie okupił się. A później nastąpiła zgoda.
— Rozumiem to wszystko! — wyrzekłem po chwili milczenia. — Tylko...
— Tylko?
— Rozumiem — powtórzyłem — że Gerc chciał uciekać z pałacu. Rozumiem, że udał się pod opiekę Werbera i zmienił wygląd. Rozumiem nawet, że chcąc zatrzeć ślady za sobą, urządził niegodną komedię. Dalej pojmuję pańską rolę, panie Kowalec i rysuje się ona jasno. Mimo całego pańskiego samochwalstwa, domyślam się, iż po prostu przypadkiem, węsząc koło Werbera, natrafił pan na tajemnicę Gerca. Później, chcąc zarobić podwójnie, dostał się pan do Jerzego dzięki pomocy swej małżonki i Loli i obaj zdarliście z barona okup sowity za milczenie. Bardzo być może, że częścią tego okupu było wyznanie o skrytce w nodze biurka i znajdujących się tam papierach, które Jerzy chciał zagrabić w porozumieniu lub bez porozumienia z ojcem.
— Och! Baron wiedział o tym doskonale! Sam go wysłał!
— Możliwe! Dlatego Jerzy przyłapany na gorącym uczynku, mało wszystkiego nie wypaplał ze strachu. Potem wolał to załatwić inaczej. Ale... Czemuż baron, skoro podjął, co mógł podjąć i „odrodził“ się wogóle nie wyjechał z Warszawy? Przecież zakończona została jego „kuracja“? Czyżby mu tak żal było tych papierów, któreśmy odebrali? Jeśli o mnie chodzi, chętnie zwrócę mu moje, byle uwolnił Lilę!
— Nie, to... — bąknął Kowalec, który będąc poprzednio niezwykłe rozmowny, stał się raptem lakoniczny.
— Nic nie rozumiem! Czemuż ją porwano, czemu te zamachy na mnie?... Mów! — zawołałem w nagłym porywie niepokoju. — Co się z nią stało? Czy wywieziono Lilę?
— Jeszcze nie...
— Kiedy zamierzają ją wywieść?
— Prędko, pewnie...
— Ach, bandyto, nabrałeś wody do ust! Powiedz przynajmniej czego chcecie ode mnie?
— Czy ja wiem? — udał głupiego.
— Przecież na nikogo nie urządza się zasadzek bez celu? Wówczas na Grochowie chcieliście mnie uśmiercić!
— Tylko uwięzić! Nigdy, ptaszynko, nie skrzywdziłbym cię poważnie...
— Dość tych łgarstw!
Kowalec raptem spoważniał i nachylił się ku mnie.
— Powiem ci to, co mogę powiedzieć, resztę inny wytłumaczy! Nie właź w drogę, komu nie potrzeba, bo może nie wyjść ci na zdrowie i bierz co dają!
— Komu mam ustąpić? Co mam brać?
— Wszystkiego prędko dowiesz się! I raz ci jeszcze powtarzam: nie bądź idiotą! Przyszedłem z dobrego serca ci to powiedzieć, zanim będziesz miał inną wizytę.
— Czyją?
— Pana barona Gerca!
Może wyciągnąłbym jeszcze jaką wiadomość z Kowalca, mimo, iż poczynał wyraźnie kręcić, gdy wtem rozległ się jakiś hałas za drzwiami.
— Oto on!
Zerwał się z łóżka i odskoczył odemnie, przyjmując postawę dozorcy, pełnego służbistości.
W rzeczy samej Gerc wszedł do mojej celi.
Jeśli wczoraj poznałem go z trudem, dziś gdybym nie był uprzedzony przez Kowalca, na pewno nie poznałbym go zupełnie.
Widziałem przed sobą zamiast przygarbionego starca o pomarszczonej twarzy — mężczyznę prawie w sile wieku. Złudzenie to potęgowała jeszcze znakomicie dobrana peruka, zakrywająca łysą czaszkę i białe, oczywiście wstawione, zęby. Twarz była niemal gładka, nos prosty — Werber, zaiste dokonał cudu. Mało tego, Gerc nosił garnitur od pierwszorzędnego krawca — a nie czerwony i dość brudny szlafrok — jedwabną koszulę zdobił jaskrawy, młodzieńczy krawat, a na nogach miał jasne getry. Słowem, Harpagon przedzierżgnął się w dandysa i niedawny kolega szympansa wyglądał tak, jak gdyby wybierał się w konkury.
Mimo przygnębienia, mało nie roześmiałem się na głos.
— Niech pan nas zostawi samych! — zwrócił się do Kowalca. — Mam do pogadania z tym panem!
Gdy Kowalec znikł, przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw mnie. Ja również uniosłem się na moim łóżku.
Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
— Czy pan długo zamierza więzić mnie w tej celi? — zapytałem ostro, pierwszy przerywając milczenie. — Nie jest to zbyt legalny postępek!
— A czy pan, panie prawniku — odrzekł niemniej ostro — pięknie postąpił, gdy wkradł się w moje zaufanie pod zmienionym nazwiskiem i dzięki sfałszowanym papierom!
— Wyższe względy powodowały mną!
— I mną powodują wyższe względy!
— Wolno zapytać, jakie?
Gerc unikał mego wzroku.
— Nie przyszedłem kłócić się tu z panem. Przyszedłem raczej, aby osiągnąć porozumienie.
Ach, więc o tym napomykał Kowalec. Lecz o cóż mu właściwie chodziło?
— Słucham?
Ciężko widocznie mu było wypowiedzieć się jasno, gdyż dopiero po namyśle rzucił:
— Jaki jest pański stosunek do mojej pasierbicy?
Drgnąłem.
— Och, panie baronie — odrzekłem z przekąsem. — Widzę, że bawi się pan w czułego opiekuna, pomimo, że ją porwał...
— Porwałem dla jej dobra...
— Więc przyznaje się pan? A ja pragnę ją uwolnić!
— To jeszcze zobaczymy! Czego innego chcę dowiedzieć się. Czy pan ją kocha?
Obserwował mnie uważnie. Czułem, że czerwienię się lekko.
— Gdyby nawet tak było!
— A ona pana?
— Panie baronie, nie rozumiem celu tych zapytań?
— Zaraz pan zrozumie! A czy jesteście zaręczeni?
Nic nie pojmowałem. Czyżby istotnie chciał odgrywać rolę ojczyma i nas połączyć? Cóż znaczyło w takim razie porwanie?
— Trudno mi odpowiedzieć na to zapytanie. Jeszcze nie jesteśmy zaręczeni, chociaż pragnąłbym tego z całej duszy!
— Ach! — zawołał, a jego „odmłodzoną“ twarz wykrzywił gniew. — Spodziewałem się tego! Na moje nieszczęście wprowadziłem pana do domu. Lecz, czyż mogłem przypuszczać, że zajmie się panem? Panie Korski, a raczej Borowski! Pan musi zapomnieć o niej!
Poczynało mi się rozjaśniać w głowie.
— Przenigdy! — zawołałem.
— Ja tego żądam!
— Jakim prawem?
— Gdyż... — wymówił i zamilkł nagle.
Tak, powtarzam, wszystko stało mi się jasne. To wszystko, co dotychczas przedstawiało się zagadkowo, rysowało się obecnie wyraźnie. Przypomniałem sobie ową dziwną scenę w pokoju Lili, podpatrzoną w czasie pierwszej nocy mego pobytu w pałacyku. Gerc kochał Lilę, starczą, obłędną miłością. Dla niej odmłodził się, dla niej był dziś taki wyelegantowany, przez nią nie wyjechał z Warszawy, a teraz ją porwał. Zrozumiałem ostatecznie i cel włamania Jerzego do pałacu. Osiągnąwszy znaczne korzyści materialne, o czym wspominał Kowalec, pomagał ojcu i obaj sądzili, że jeśli zabiorą papiery, pozostawione przez zapomnienie w skrytce, a na które Lili mogła natrafić, zostanie ona zdana całkowicie na łaskę barona i na wszystko się zgodzi. Oto dla czego Jerzy wspominał do Werbera, gdy stałem w nocy przed zakładem, że: „skoro stary zwariował (oczywiście z miłości) trzeba mu wywieźć dziewczynę!“ Podły syn, podłego ojca!
A tym wszystkim zamierzeniom ja stałem na przeszkodzie, gdyż Gerc, śledzący zdala, co się działo w pałacu, przestraszył się jej uczucia dla mnie. Usiłował więc załatwić się ze mną na Grochowie, a teraz wtrącił do celi... Abym wyrzekł się Lili...
— Panie! — zawołałem podniecony. — Wypowiem to, czego pan nie śmie wymówić! Kocha pan Lilę i dlatego żąda, abym usunął się z jego drogi.
Nie patrząc mi w oczy, skinął głową.
— Kocha ją pan złą, samolubną, niską miłością! Niedawno pragnął pozbawić wszystkiego, aby tym mocniej trzymać w niewoli. Teraz więzi ją pan... Czyż nie wstyd panu... Staremu człowiekowi? Gdyż mimo odmłodzenia przez Werbera, jest pan tylko starcem...
Widziałem, że dotknąłem go boleśnie, ale hamował się resztką woli.
— Tak! — odrzekł, wciąż patrząc w podłogę. — Kocham Lilę i uczynię wszystko, aby ją zatrzymać przy sobie!
— Nigdy nie zgodzi się na to!
— Nie pańska rzecz o tym sądzić! Jeśli pan się usunie, pozostanie przy mnie, jak przedtem.
— Nie usunę się!...
— Panie Borowski — mówił, nie zwracając uwagi na mój wykrzyknik — jest pan jeszcze bardzo młody, a w tym wieku miłość nie stanowi wszystkiego. Znajdzie pan inną, zapomni o Lili...
— Nigdy!
— Proszę nie przerywać! Wszystkim są pieniądze. Im bardziej świat wymyśla na nie, a różne głodomory wynajdują sposoby, żeby obywać się bez nich, tym większe posiadają znaczenie. Nawet w Bolszewii kupi pan wszystko za pieniądze. A ja jestem bogaty, bardzo bogaty!... Te sumy, o których pan wie, to tylko cząsteczka mego majątku.
— W jaki sposób został zdobyty?
— Cóż to ma do rzeczy! W dzisiejszych czasach nikt uczciwie nie dojdzie do majątku, bo sam pieniądz jest oszustwem! Ale, powtarzam, jestem bardzo bogaty, pan zaś nic nie ma. Gdyż jeśli nawet dzięki papierom, jakie pan odzyskał, a do których nie roszczę sobie już pretensji, uda się panu pospłacać zobowiązania pozostałe po ojcu, niewiele się okroi... Zaledwie na skromne życie...
— Wiem o tym!
— Radzę namyślić się! A ja panu mogę dać dużo. Choćby sto tysięcy!
Zerwałem się z mego posłania.
— Pan śmie mi proponować pieniądze?
— Tak! Nie wymieniłem jeszcze ostatecznej sumy!
— Za Lilę?
Znów skinął głową.
— Nie! — krzyknąłem trzęsąc się z oburzenia. — Ojca mego ograbił pan, a mnie chce przekupić, żebym się zrzekł Lili! Co za podłość! Nie, panie baronie Gerc! Pieniądze nie są wszystkim!...
— Jest pan wielkim dzieckiem!
— Panie! — podszedłem blisko do niego. — Tylko pański wiek wstrzymuje mnie od tego, abym mu dał odpowiedź na jaką zasługuje. Jeszcze słówko i nie ręczę za siebie.
Powstał również z krzesła. Zrozumiał, że dalsze kuszenie będzie bezowocne. Z jego twarzy spadła maska i rysował się na niej gniew.
— Pożałuje pan tego!
— Wątpię!
— Nigdy pan nie zobaczy Lili!
— Również wątpię! Niedaleko wywiezie pan ją! Nikogo nie wolno zatrzymywać wbrew jego woli, szybko ją panu odbiorę. Komisarz Relski jest tuż na naszym tropie — skłamałem — i lada chwila tu się zjawi. I mnie radziłbym uwolnić! Drogo te porwania mogą pana kosztować, choć oficjalnie pan zaginął!
Raptem Gerc począł się śmiać swym zwykłym, krótkim, piskliwym i złym śmiechem.
— Tak pan sądzi?
— Jestem przekonany!
— Przede wszystkim więc oświadczę panu taką rzecz: Lili pan nigdy nie zobaczy, gdyż żywej nie oddam jej nikomu!
Zbladłem.
— Co zaś komisarza Relskiego się tyczy, to próżno pan liczy na jego pomoc.
— Jakto?
— Nie wiem, w jaki sposób pan dostał się tutaj — mówił dalej — przypuszczam, że przez zdradę pielęgniarki. Zapewne ta sama pielęgniarka zawiadomiła komisarza Relskiego, który przed godziną się zjawił.
— I cóż? — drżałem z niecierpliwości, pojąwszy, że to Ziutka pośpieszyła nam z pomocą.
— Ano, nic! Tak się ucieszył, kiedy mnie zobaczył, że poprzestał na moich wyjaśnieniach. Nie dziwię się wcale. Gerc odnaleziony po trzech miesiącach, gdy wszyscy sądzili, że został zabity? Ukrywał się, gdyż chciał w tajemnicy przeprowadzić odmładzającą kurację? Nielada sensacja! Znakomity figiel, a świat przecież przywykł do moich ekscentryczności!
— Czyżby uwierzył? — wpijałem się w niego wzrokiem.
— Oświadczyłem mu poza tym, że Lili przebywa tu wraz ze mną, oczywiście dobrowolnie, gdyż przybiegła do lecznicy, dowiedziawszy się, gdzie się znajduję i że jako ojczym nadal będę się nią opiekował... Moje słowa potwierdził Jerzy. Czemuż miał nie uwierzyć? Zły był nawet trochę na pana, że pan niepotrzebnie tyle gwałtu narobił z tym rzekomym porwaniem.
— A o mnie nie zapytywał?
— Owszem... owszem... Powiedzieliśmy mu zgodnie, iż wobec tego, że znalazłem się, pojechał pan w pilnym interesie, na kresy! Bardzo był zadowolony i życzył panu wiele powodzenia...
— Ach, łotrze!
Ale Gerc ze zwinnością, której nikt nie mógł spodziewać się po nim, paru susami znalazł się za drzwiami celi.
— Ha... ha... ha... — zaśmiał się, wysuwając głowę. — I ja panu powodzenia życzę! Długo pan posiedzi w tej separatce, o ile wogóle z niej wyjdzie!
Pięść moja uderzyła w zamknięte drzwi.


ROZDZIAŁ XV.
Walka.

Raz jeszcze, w bezsilnym gniewie uderzyłem pięścią o drzwi. Żałowałem teraz, że nie skoczyłem przedtem Gercowi do gardła.
— Nędznik! Drwił ze mnie w wyrafinowany sposób.
Ale, prawdę mówił, czy kłamał? Gdyż opowiadanie o wizycie komisarza w lecznicy mogło być zarówno prawdą, jak i kłamstwem.
Niestety, przeczucie mówiło mi, że nie skłamał i świetnie wykorzystał pozory.
W rzeczy samej, niezwykłe „odnalezienie“ barona mogło oszołomić Relskiego i gdyby nawet zamierzał wysnuć z tego faktu odpowiednie konsekwencje i pociągnąć Gerca do odpowiedzialności za „ekscentryczny postępek“ i wprowadzenie w błąd władzy, nie miał podstawy do rewizji w zakładzie Werbera. Gerc był żywy i cały, syn znajdował się przy nim. W podobnych warunkach wydawało się zupełnie prawdopodobne, że Lili powiadomiona niespodzianie o odszukaniu ojczyma pobiegła do lecznicy, i pozostała przy baronie. Nie znał nawet części prawdy, gdyż nie zdążyłem zobaczyć się z nim i nie wiedział ani o stosunkach panujących w rodzinie, ani o nocnej wizycie Jerzego, ani też o przygodzie, jaka mnie spotkała u Werberów. W podobnych warunkach, zlekceważył zapewne informacje Ziutki i jej siostry, przypisując je wybujałej wyobraźni kobiet. Również, przeszedł do porządku dziennego nad oświadczeniem Gerca, że wysłał mnie, swego sekretarza za jakimś interesem, na kresy.
Co za przewrotny łotr ten Gerc! Jak umiał wszystko przewidzieć i wykręcić się z każdej sytuacji. Jaki cynizm! Śmieć mi proponować pieniądze za Lili!
Raptem zimne dreszcze przebiegły mi po plecach. Jaka bezwzględność rysowała się w jego oczach, kiedy mówił, że Lili żywej nie odda i nie żartował napewno, wspominając, że nieprędko wydostanę się z tej separatki.
Usiadłem na łóżku i pochwyciłem się za czoło. Co robić? Jak wydostać się stąd i czy wogóle możebne jest wydostanie się.
Siedziałem zatopiony w niewesołych rozmyślaniach, a czas biegł. Domyślałem się, że sporo godzin musiało już upłynąć od chwili mego uwięzienia, a żadna zbawienna myśl nie przychodziła mi do głowy. Nikt nie zaglądał do celi, jakby zapomniano o mnie. W podnieceniu, w jakim znajdowałem się, nie czułem nawet głodu.
Co robić?
Po tysiąc razy zadawałem sobie to pytanie i nie znajdowałem odpowiedzi. Jaka męka... Co się dzieje z Lili?
Nagle jakiś szmer zwrócił moją uwagę. Obejrzałem się niespokojnie.
— Czy to pan? — dobiegł mnie zdala cichy szept.
We drzwiach niespodzianie odsłonił się mały okrągły otwór, którego przedtem nie spostrzegłem, a przez który Werber zapewne podglądał swoich pacjentów.
— Czy to pan? — powtórzył znajomy mi kobiecy głos.
— Kto tam? — podbiegłem do otworu. Był on tak mały, że nie mogłem dojrzeć, kto znajdował się po tamtej stronie.
— Bogu dzięki, że odnaleźliśmy pana. To ja... Ziutka! Stoję na korytarzu razem z radcą...
— Pani? Radca? — wprost nie wierzyłem uszom własnym. — W jaki sposób dostaliście się tutaj?
— Wszystko panu opowiemy, tylko wejdziemy do pańskiej celi... Tu jest kilka separatek, nie wiedzieliśmy, w której pan się znajduje... Sprawdzaliśmy po kolei... Na szczęście, zaraz w pierwszej zastaliśmy pana.
— Będziecie mogli tu wejść? Macie klucze?
Separatki są zamknięte od zewnątrz na zasuwy. Odsuniemy rygle...
— Chodźcie jak najprędzej...
Prawie w tejże chwili zgrzytnęły rygle, rozwarły się drzwi i zobaczyłem Ziutkę oraz Dudziela.
— Prawdziwi z was przyjaciele! — nie mogłem się powstrzymać od radosnego okrzyku. — Sądziłem, że jestem bezpowrotnie zgubiony.
Mocno potrząsnąłem ręką Ziutki, po czym porwałem radcę w objęcia.
— Ależ przestań pan ściskać mnie! — sapnął zaczerwieniony. — Naprzód nie lubię łaskotek, a później swoim krzykiem ściągniesz pan tu jeszcze kogo z góry!
— Jakeście się dostali do tego przeklętego więzienia? — powtórzyłem, wypuszczając radcę z ramion. — Dom jest znakomicie strzeżony!
— Kiedy, wczoraj...
— Jakto, wczoraj? — przerwałem zdziwiony. — Znajduję się w tej celi już cały dzień? Sądziłem, że tylko kilka godzin...
— Całą prawie dobę! — uśmiechnęła się. — Obecnie jest już jedenasta wieczór...
— Niemożebne! Widocznie długo leżałem zemdlony...
— Zapewne, gdyż rozstaliśmy się po pierwszej w nocy... Otóż — powróciła do przerwanego opowiadania. — Kiedy wczoraj pobiegłam do znajomych, zastałam tam siostrę, która mi oświadczyła, że Werber czegoś musiał się domyślić, bowiem wydalił ją z zakładu. Poszłyśmy potem odszukać pana, a gdy nie zastałam go przy murze, domyśliłam się odrazu, że wciągnięto go pewnie podstępem do zakładu. Dziś rano pośpieszyłam do komisarza Relskiego. Początkowo, zainteresował się bardzo tą całą sprawą i wiem, że przybył tu nawet na miejsce. Ale, kiedy stawiłam się u niego powtórnie, wyśmiał mnie, powiedział, że to są głupie babskie przywidzenia, że wszystko jest w porządku, gdyż Gerc się odnalazł, a pan wyjechał gdzieś, ale prędko powróci.
— Spodziewałem się tego!
— Nie wiem czemu, ale miałam wrażenie, że okłamano komisarza i nigdzie pan nie wyjechał, a jest więziony w tym domu. Poczęłam błagać siostrę, która przecież zna doskonale rozkład zakładu, aby zakradła się razem ze mną do niego i żebyśmy same zrobiły poszukiwania. Ale, siostra przestraszyła się tej historji, powiedziała, że i tak straciła przez nią posadę i skoro komisarz twierdzi, że jest wszystko w porządku, nie zamierza do niej się mieszać. Poprzestała na narysowaniu mi dokładnego planu. Wtedy, uprosiłam radcę...
— No, tak! — przerwał Dudziel z miną bohatera. — Nigdy nie odmawiam kobietom! I trzeba było ratować przyjaciela... Chociaż, w gruncie pan wielki lekkoduch, ciągle pakuje się w awantury arabskie, a później człowiekowi łamie boki! — pomacał się po żebrach. — Ot, mnie solidnego człowieka, nigdy takie historie nie spotykają! A panu albo łeb nabiją, albo pan siedzi w jakiejś klatce...
— Poprawię się, radco! — odparłem. — Ale słucham dalej, panno Ziuto!
— Postanowiliśmy z radcą przybyć tu wieczorem i w rzeczy samej przybyliśmy pół godziny temu. Na szczęście furtka była otwarta i wślizgnęliśmy się do ogrodu. Tam śród drzew, przeczekaliśmy jakiś czas. Odrazu przypuszczałam, że jeśli pan tutaj się znajduje, to trzymają go w separatce. A jak już zaznaczyłam, siostra określiła mi, że do tych separatek, mieszczących się w podziemiach, można tylko dostać się przez prywatne mieszkanie Werbera, znajdujące się na parterze. Dobrze strzeże swych więźniów. Prócz tego zaznaczyła siostra, że w zakładzie przebywa tylko kilku zaufanych pielęgniarzy, gdyż resztę usunął Werber, umyślnie na czas pobytu Gerca i panny Lili. Wobec tego, należało głównie obawiać się Werbera. To też, kiedy spostrzegłam, że wychodzi na taras, a później do ogrodu, postanowiłam zaryzykować. Wbiegłam razem z radcą do domu, dostałam się do pokojów Werbera, w których nie było nikogo, a później kierując się wskazówkami siostry, dotarłam do schodów, prowadzących do podziemi. Separatki ciągną się po obu stronach korytarza... Nie wiedziałam, gdzie pana szukać, a ponieważ mają okienka, postanowiłam sprawdzić po kolei... Traf zrządził, że znalazłam odrazu...
— Opatrzność czuwa nad nami! — zawołałem. — Nie wiem, jak dziękować pani i radcy! Ale, nie traćmy czasu! Skoro uwolniliście mnie, musimy z kolei uwolnić Lilę. Jak pani sądzi, gdzie może znajdować się?
— Chyba również w separatce!
Wybiegłem z mojej celi i znalazłem się w korytarzu. Był słabo oświetlony małą, elektryczną lampką. W ślad za mną podążyła Ziutka i radca.
— Niech pan spojrzy — poczęła mi objaśniać. — Tu po prawej stronie, gdzie się znajdujemy, są trzy separatki... Dalej schody, wiodące na górę. Za nimi po lewej stronie, również trzy... Znów będziemy musieli sprawdzić kolejno... Nie trudne zadanie, bo przezorny Werber w każdych drzwiach, poumieszczał okienka...
Nie czekałem na dalsze wskazówki i pośpieszyłem do drzwi, znajdujących się obok mego niedawnego więzienia. Zajrzałem. Było tam całkowicie ciemno, a gdy poruszyłem rygle, przekonałem się, że separatka nie jest nawet zamknięta. To samo przy następnej.
— Tu niema Lili! — zawołałem. — Zapewne znajduje się po lewej stronie!
Gorączkowo przebiegłem korytarz i wnet spostrzegłem, że z poza drzwi jednej ze znajdujących się tam cel, sączy się światło.
Przywarłem okiem do otworu w drzwiach. Nareszcie! Na łóżku leżała jakaś postać... Tak! Choć światło w celi było mdłe... kobieta... Szybko odsunąłem rygle.
— Ty! — zawołała, zrywając się ze swego posłania na mój widok. — Ty morderco, przychodzisz mącić mój spokój...
Mimowoli odskoczyłem. Przedemną stała Anna Kolb.
— W księdze Salomona powiedziane jest — darła się dalej — że marną śmiercią przez kobiety zginiesz... Ja cię zabiję... Nie umkniesz z moich rąk... Chyba, że ożenisz się ze mną!... Chodź bliżej!
Była całkowicie nieprzytomna i widocznie przyjmowała mnie za Gerca. Oczy jej błyszczały dziko i groźnie podnosiła ręce, jakby chcąc mnie pochwycić.
Błyskawicznie zatrzasnąłem drzwi i zasunąłem rygle z powrotem.
— Jeszcze cię złapię w moje ręce, przeniewierco! — z za nich dobiegł mnie nieludzki wrzask.
— Uf! — odetchnąłem, otrząsając się z wrażenia, jakie uczynił na mnie widok niebezpiecznej obłąkanej.
Radca, który stał nieco dalej, nie zaobserwował tej sceny dokładnie, ale posłyszał okrzyki.
— Cóż, nie mówiłem! — mruknął. — Wariatka i też ma do niego pretensję. Nawet wariatkę uwiódł i nie zostawił w spokoju.
Uwaga ta była oczywiście skierowana pod moim adresem. Mimo zdenerwowania, uśmiechnąłem się i pobiegłem do następnych cel.
Wszystkie były puste.
— Cóż to znaczy? — zawołałem zrozpaczony. — Gdzie więżą Lili? Tutaj jej niema!
Ziuta pokręciła główką.
— Zapewne na górze! Chociaż siostra wspominała...
Przypomniałem sobie nagle pokój, w którym wczoraj zastałem Gerca. Prawdopodobnie umieszczono ją obok niego.
— Chyba na pierwszym piętrze! Ale, jak dostać się tam?
— Przejdziemy przez mieszkanie Werbera... Stamtąd do hall‘u... A z hall‘u...
— Wiem... wiem... Tylko, czy po drodze nie napotkamy kogo?
Spojrzałem na radcę.
— Nie zabrał pan broni ze sobą? Mnie te łajdaki odebrały browning.
Radca uczynił znów ważną minę.
— Jabym szedł na taką wyprawę bez broni? — rzekł. — A za kogoż pan mnie ma, dobrodzieju?
Wyciągnął jakiś ogromny przedmiot z kieszeni. Był to przedpotopowy, bębenkowy rewolwer, na którego widok każdy wojskowy pękłby ze śmiechu. Podniósł go do góry i popatrzył dumnie na mnie.
— A czy wogóle strzela?
— Jeszcze jak! Strzelał z niego po raz ostatni mój nieboszczyk ojciec! Tylko zardzewiał, bestia, od tego czasu trochę...
— No, ale... — twarz moja nie wyrażała wielkiego zachwytu.
— Nie szkodzi! — oświadczyła Ziutka. — Lepszy taki gruchot, niźli nic! Kto zobaczy taką armatę, ze strachu położy się na ziemię!
— Trudno! — machnąłem ręką. — Musimy sobie poradzić! Chodźmy!
Ruszyliśmy naprzód.
Przebyliśmy kamienne schody i znaleźliśmy się w sporej, ciemnej salce, która zapewne wychodziła na hall i przez nią na dół wynoszono „pacjentów“. W głębi widniały drzwi.
— Są zamknięte — objaśniła Ziutka która znała dobrze drogę. — Musimy przejść przez gabinet Werbera... Tam, na prawo... Jest oświetlony... Przyszliśmy tędy... Tylko, czy nie ma w nim nikogo?
Pierwsza zbliżyła się na palcach i zajrzała ostrożnie.
— Nikogo! Śmiało, naprzód... za gabinetem korytarz...
Weszliśmy do pustego gabinetu. Był urządzony, jak każdy przeciętny gabinet lekarza. Oszklone szafy z narzędziami, biblioteka z medycznymi dziełami w złoconej oprawie, w głębi biurko. Jedne drzwi na wprost nas, drugie po lewej stronie, zasłonięte portierą.
— Prędzej, prędzej... Prosto...
Już byliśmy pośrodku pokoju, starając się oczywiście posuwać się bez hałasu, gdy wtem radca, który szedł na końcu, poślizgnął się i potrącił krzesło.
— A żeby cię, niezdaro... — mało nie krzyknąłem głośno.
Było za późno. Gdyż raptem za drzwiami, znajdującymi się po lewej stronie i zasłoniętymi portierą, rozległy się pośpieszne kroki i Werber wpadł do pokoju. Musiała tam mieścić się jego sypialnia i zapewne zamierzał się udać na spoczynek, powróciwszy ze spaceru w ogrodzie, gdyż był bez marynarki i kołnierzyka, jedynie w koszuli i spodniach, a na nogach miał nocne pantofle.
— Kto tu? — zawołał, wpadając do gabinetu.
Wnet przystanął, jak skamieniały i wytrzeszczył na nas oczy.
— Pan wolny?... Obcy ludzie... Co to znaczy?
— To znaczy, że nie miał pan prawa mnie więzić — odparłem ironicznie — odchodzę... Tylko...
— Tylko? — powtórzył i poczerwieniał.
Gwałtowna jego natura poczynała brać górę nad przestrachem. Ze złości trzęsła mu się ogromna, czarna broda.
— Tylko, wprzód proszę mi powiedzieć, gdzie znajduje się panna Lili, bo i ona stąd odejdzie...
Twarz Werbera z czerwonej stała się fioletowa.
— Niesłychane! Pacjent będzie u mnie się rządził! — ryknął, starając się opanować sytuację zwykłymi, perfidnymi wykrętami. — Człowiek, którego mi oddano na kurację do zakładu! A państwo — zwrócił się do Ziutki i radcy — ciężko odpowiedzą za to, że dopomagają do ucieczki umysłowo choremu!
Nie, ta czelność przechodziła wszystko! Ze mnie chciał uczynić wariata! Zaiste, niezwykły tupet! Należało się jednak spodziewać tego po nim i doskonale sobie przypomniałem scenę u niego w domu, gdy raptem z napastnika przemienił się w skrzywdzoną ofiarę.
— Zbóju! — krzyknąłem tracąc cierpliwość. — Dość tych błazeńskich wykrętów! Gadaj w tej chwili, gdzie Lili znajduje się!
— Ach, ty... Ja cię nauczę...
Niespodziewanie rzucił się na mnie. Był atletycznie zbudowany i liczył na swą fizyczną przewagę. W rzeczy samej, gdy jedną ręką pochwycił mnie za gardło, a drugą usiłował uderzyć w głowę, zrozumiałem, że nie poradzę sobie prędko z takim przeciwnikiem. Wprawdzie, zdołałem schwycić jego rękę i szamotaliśmy się zawzięcie, ale czułem, że lada chwila mnie obali.
To samo widocznie przewidywała Ziutka, gdyż posłyszałem, jak zawołała:
— Radco! Bądźże mężczyzną...
Radca, który w pierwszej chwili, ogłupiały, z otwartymi ustami spoglądał na tę scenę, raptem, posłyszawszy ten okrzyk, zamienił się w srogiego lwa.
Bez namysłu przypadł do Werbera, a że był znacznie niższy od niego, podskoczył i pochwycił go za brodę. Szarpnął nią z wściekłością. Sposób to był niezbyt rycerski, ale widocznie skuteczny, gdyż aż usta wykrzywiły się Werberowi, głowa opadła do tyłu, a z piersi wydobył się zduszony charkot.
— Puść, zdrajco... puść.
W tej chwili zwolnił mnie z uścisku. Wykorzystałem to i z całej siły trzasnąłem go pięścią między oczy. Runął na podłogę, a ja padłem na niego i z kolei pochwyciłem za gardło.
— Hej! Ludzie, na pomoc! — zdołał wykrztusić.
Zabrzmiały liczne kroki i do pokoju wpadła od strony dalszych pokojów Werberowa — mój najdroższy „flirt“ — przypadkowo widocznie obecna w zakładzie — z korytarza zaś dwóch rosłych pielęgniarzy, o twarzach, nie wróżących nic dobrego, tych samych może, którzy dopomogli do ucieczki Gercowi, pobili Jana i porwali siwowłosą kobietę.
— Łapcie tego zbója! — poczęła piszczeć Werberowa. — Przecież widzicie, że dusi mego męża!
Pielęgniarze o łapach oprawców, groźnie posuwali się ku mnie. Werber począł się szarpać z taką siłą, iż z trudem opanowywałem go.
Jeszcze chwila, tamci mnie pochwycą, on uwolni się z uścisku, a wtedy...
— Ani kroku dalej! — rozległ się donośnie skrzekliwy głos radcy. — Będę strzelał!
Przestrach odbił się na twarzach pielęgniarzy. Przystanęli na miejscu.
— Ha, skurczybyki! — brzuch radcy wypinał się coraz bardziej wojowniczo. — Psie syny! Ze mną chcecie zaczynać! Jatki z was zrobię... Won, z pokoju... Inaczej, krew będzie się lała strumieniami...
Pielęgniarze wraz z Werberową dalej spoglądali ogłupiali na małego, grubego człowieczka, który potrząsał im przed nosem srogim na pozór rewolwerem. Ale Werber pierwszy zorientował się w sytuacji.
— Czemu boicie się tego osła? — zawołał. — On ma straszak tylko i nie umie strzelać!
Znów szarpnął się gwałtownie, a ośmieleni pielęgniarze, posunęli się naprzód.
— No, ale to będzie prawdziwy browning! — nagle rozległ się głos Ziutki. — Znalazłam go na biurku i umiem strzelać.
Podniosła broń do góry.
— Bu..u..m... — huknął strzał, dany dla postrachu i pielęgniarze znaleźli się za drzwiami.
W tejże chwili palnąłem Werbera znów z całej siły w łeb, gdyż zanadto poczynał się szarpać.
— No, co, panie doktorze? — zawołałem drwiąco, błogosławiąc w duchu Ziutkę. — Jakoś nie wasza na wierzchu! Może teraz powiesz, gdzie ukryłeś Lilę?
— Ni...e...
— Nie? Masz...
Przyznaję się, byłem taki wściekły, że waliłem u niego, jak w bęben. I on nie oszczędzałby mnie, na pewno.
— Ależ, powiedz mu! — wykrzyknęła Werberowa, widząc, że na piękną asyryjską brodę doktora poczyna spływać krew z rozbitego nosa. — On cię zabije, a ta bandytka nie daje tym browningiem nikomu przystępu... Zresztą, nie wiele skorzysta z tej wiadomości...
— Gadaj!
— Lili... tu... nie ma... — wycharczał wreszcie Werber.
— Nie ma?
— Wy...jechała z Gercem przed dwoma godzinami!
— Łżesz! — znów moja pięść wzniosła się do góry.
— Nie kłamie! — z rozpaczą zawołała Werberowa. — Niech pan go nie bije! Przysięgam, że Gerc ją zabrał przed dwoma godzinami...
Puściłem Werbera i porwałem się na nogi.
— Dokąd pojechali?
— Nie... wiem...
Podbiegłem do Ziutki i wyrwałem jej browning z dłoni. Był to mój własny rewolwer, zabrany mi wczoraj, później zapewne położony przez Werbera na biurku, gdzie Ziutka go odnalazła.
— Mówcie... Inaczej was wszystkich powystrzelam!
Tyle gniewu, złączonego z rozpaczą, zabrzmiało w moim głosie, że Werberowa zrozumiała, iż nie rzucam pogróżki na wiatr.
— Dobrze, powiem! — szepnęła, śledząc lufę browninga. — Gerc pojechał do swej willi, odległej stąd o piętnaście kilometrów... Ta willa nazywa się „Dżoko“. Musiał pan słyszeć o niej... Tylko stała pustkami... Dziś — on w niej nocuje z pasierbicą, a jutro mają udać się zagranicę...
Słyszałem nieraz od Lili o tej willi, gdyż wyśmiewała się z Gerca, że nazwał ją „Dżoko“, na cześć ukochanego szympansa. Wiedziałem nawet, mniej więcej, gdzie się znajduje. Ale, jak teraz do niej dostać się?
— Na podwórzu widziałam motocykl! — wtem zawołała Ziutka. — Pan doktór nam chyba wybaczy, że pożyczymy go sobie na dzisiejszą noc!
Z podniesionym browningiem wyszedłem z pokoju, nie zważając na wymysły Werbera, który podniósłszy się z podłogi, poczynał teraz żonie robić wymówki.
Pielęgniarze nie usiłowali nas zatrzymywać — tym więcej, że na końcu naszego małego pochodu, w ariergardzie szedł radca, ze swym groźnym rewolwerem i miną triumfatora.
Przed tarasem istotnie stał motocykl z koszyczkiem. Zajęliśmy w nim miejsca.



ROZDZIAŁ XVI.
Dżoko.

Musieliśmy sprawiać komiczne wrażenie, gdyśmy tak mknęli motocyklem, ja na przodzie, z tyłu na siodełku za mną, szczupła Ziutka, a w koszyku pan radca ze swym potężnym brzuszkiem. Ale dokoła była ciemna noc, puste drogi i nie napotykaliśmy przechodniów, którzy mogliby nas podziwiać. Najwyżej zaszczekał pies w wiejskiej chacie, lub przed nami pomykał zając, spłoszony latarnią motocyklu.
Radca jeszcze nie mógł się uspokoić.
— Ależ dałem im bobu! — starał się przekrzyczeć warkot motoru. — Ze mną, panie dobrodzieju, zawsze tak... Dobry jestem, to dobry, ale jak mnie rozzłościć...
— A te gałgany wyśmiewały się z twego browninga! — odwróciwszy się, złośliwie przycięła mu Ziutka.
— Durnie! — obruszył się. — Nie lubię krwi rozlewu, to nie chciałem strzelać, ale żeby tak... Posoka płynęłaby fontanną do Wisły!
— A skąd radca nauczył się takich sposobów walki? — zażartowałem. — Świetnie złapał doktora za brodę? Czy to japoński chwyt?
— A cóż miałem robić, panie dobrodzieju! Jestem mały, nie do każdego dostanę, to jak chcę dać komu po mordzie, muszę przystawić krzesełko. A na to czasu nie było...
Roześmiałem się, choć właściwie nie było mi do śmiechu. Gerc spełnił swą groźbę i wywiózł Lilę. Czy zastanę ich jeszcze w willi? A może okłamała mnie Werberowa i skierowała na fałszywy ślad? Chyba nie! Zanadto była wystraszona i musiała powiedzieć prawdę.
Żałowałem tylko, że nie wydostałem z niej, kto towarzyszył Gercowi. Wiedziałbym wówczas, z jakimi będę miał do czynienia przeciwnikami i czy sobie z nimi poradzę. Gdyż, prócz Ziutki, która spisywała się niezwykle dzielnie, nie mogłem zbytnio liczyć na radcę. Oczywiście, o tym nie wspominałem głośno.
Choć motocykl zabrany Werberowi, był pierwszorzędnej marki, szedł świetnie i migały tylko koło nas kilometrowe słupy, bez końca dłużyła mi się droga.
Ach, żeby tam już być prędzej. Orientowałem się, gdzie mógł znajdować się, ów „Dżoko“, ale bałem się, że łatwo, szczególniej w nocy, zbłądzę.
Ziutka, jakby odgadując moje myśli, odezwała się nagle:
— Niech pan się nie obawia, trafimy...
— Trafimy?
— Wiem, gdzie jest ta willa!
— Pani wie?
— Robiłam często w te strony wycieczki za miasto i uderzyła mnie ta śmieszna nazwa: „Dżoko“! Zapamiętałam sobie, gdzie mieści się domek. Będziemy tam niedługo... Liczę kilometry... Teraz już czternasty... Zaraz się zatrzymamy... Najlepiej przystanąć na szosie i przejść na piechotę ten kawałek, aby nie zwracać uwagi.
— Słusznie!
Nieoceniona była dziewczyna, ta Ziutka! Jeszcze minuta jazdy i trąciła mnie w ramię.
— Wysiadamy!
Zatrzymałem motor i zeskoczyłem z siodełka.
— Ot! — wskazała na zadrzewioną aleję. — Prosto tędy dotrzemy do „Dżoka“!
Raptem, pewna myśl przyszła mi do głowy.
— Panno Ziuto — zapytałem — czy pani umie kierować motocyklem?
— Umiem, doskonale! — roześmiała się. — Jeździłam stale z jednym chłopcem, to mnie nauczył.
— O... — mruknął radca, którego zazdrość podrażniło wspomnienie „chłopca“. — Te baby powariowały teraz na motocykle! Każda trzęsie się za jakimś drabem z tyłu na siodełku.
— Tylko radco, bez głupich kawałów! — odcięła się Ziutka. — A dlaczego pan pyta — zwróciła się do mnie — czy umiem kierować?
— Miałbym prośbę do pani!
— Jaką?
— Dość już dotychczas narobiło się głupstw! Dla tego najlepiej byłoby, żebym ja tu pozostał, a pani podążyła natychmiast do komisarza Relskiego i zawiadomiła go o wszystkim. Będzie to znacznie pewniejsze. Spróbuję sam uwolnić Lilę, lecz jeśli okaże się to zbyt ryzykowne, na was zaczekam. A obawiam się, że Gerc mógł zabrać ze sobą kilku ludzi i że sami nie damy sobie rady...
— Może pan ma rację! — odrzekła nieco niechętnie, gdyż paliła ją ciekawość jak najszybszego dowiedzenia się, co się dzieje w willi. — Ale trudno! Pojadę dla dobra sprawy...
— Dziękuję pani z całego serca, panno Ziuto! I obiecuję, że nie zrobię żadnego głupstwa. O ile tylko dom jest mocno strzeżony, nie będę usiłował dostać się do niego, a poprzestanę na pilnowaniu, czy nie pojadą dalej. Chociaż przypuszczam, że pozostaną tu do rana...
— Cóż pan ciągle o sobie tylko gada! — raptem przerwał mi radca. — A ja od czegóż jestem? Werberowi dałem szkołę, to i Gercowi pokażę, gdzie rośnie pieprz turecki! Ha!
Nieznacznie mrugnąłem na Ziutkę. Ciężki i niezgrabny radca mógł mi raczej przeszkadzać, niż dopomóc.
Zrozumiała.
— Radca pojedzie ze mną! — oświadczyła, robiąc do niego czułe oko. — Trudno mi rozstać się z nim na chwilę, chociaż nie dawno nawymyślał mi przez zazdrość.
Błogi uśmiech rozlał się po twarzy radcy. Ona, tym czasem wskoczyła na siodełko, nacisnęła odnośną sprężynę, niczym najsprawniejszy motocyklista — maszyna warknęła, ruszyła i rychło znikła mi z oczu..
Skręciłem w boczną drogę, wskazaną mi przez Ziutkę i nie zadługo ujrzałem parterową willę z wyrytym na froncie napisie:

„Dżoko“

Była nieoświetlona i zdala przypuścić było można, że nikt w niej nie zamieszkuje. Wyglądała raczej na zaniedbany budynek, o który mało troszczy się właściciel — nic dziwnego, gdyż odkąd Gerc zniknął, willa pozostawała bez wszelkiej opieki.
Willę otaczały drewniane sztachety, ale wnet spostrzegłem, że wiele z nich jest wyłamanych i że w ten sposób powstały w ogrodzeniu liczne dziury.
Było mi to na rękę.
Zbliżyłem się do sztachet i wynalazłszy spory otwór, wślizgnąłem się do środka.
Teraz mogłem lepiej przyjrzeć się willi. Znajdowała się wśród zapuszczonego ogrodu, którego aleje porosły zielskiem i trawami. Właściwie rozróżniałem dwa budynki. Jednym z nich była sama willa, a drugim, stojący obok niej niewielki garaż.
Jeśli w pierwszej chwili, wnosząc z zewnętrznego wyglądu willi, obawiałem się, że okłamał mnie Werber i że w zniszczonym budynku nikt się nie znajduje, raptem radośnie zabiło moje serce.
Około garażu stał samochód.
Więc byli tutaj, odnalazłem ich. Gerc umyślnie wybrał tę ruderę, by tym łatwiej ukryć swój pobyt.
Ostrożnie, przybliżyłem się jeszcze i wpiłem się wzrokiem w mrok.
Na ławeczce, przed garażem siedział jakiś człowiek. Szofer, zapewne.
Nie spał, gdyż poruszał się od czasu do czasu, a po chwili spostrzegłem, że pali fajkę, gdyż w ciemnościach migotało światełko i zalatywał tytuniowy dym.
Żeby mu się tak przyjrzeć lepiej?
Znów kilka kroków naprzód... Promień księżyca padł na jego twarz... Kowalec...
Tak, był to Kowalec... Zresztą, nic dziwnego że tu się znalazł. Został najbardziej zaufanym człowiekiem barona.
Nagle porwała mnie wściekłość i zapominałem o poprzednich postanowieniach. Z tym łotrem miałem porachunki i chciałem mu się odpłacić za Grochów.
A gdyby tak spróbować? Nikogo w pobliżu nie ma... Jeśli się uda, tym prędzej dotrę do Lili.
Jak to się stało, sam nie wiem. Coś poderwało mnie z miejsca, wypadłem z za drzewa, za którym stałem ukryty, kilku susami przebyłem przestrzeń, dzielącą mnie od Kowalca i jak ryś, skoczyłem na niego.
Napad ten, na tyle był niespodziewany, że bez słowa runął z ławki na ziemię.
— Nie krzycz, jeśli ci życie miłe! — wyciągnąłem browning z kieszeni.
— Ty? — wytrzeszczył na mnie oczy.
— Ano, widzisz! Ja we własnej osobie, jakoś wydostałem się z separatki Werbera... A teraz gadaj szczerze... Ilu jest tu ludzi, oprócz ciebie?
— Nikogo... Tylko mnie zabrał baron...
— Aha! — odetchnąłem z ulgą. — Więc tylko ty... Właściwie, powinienbym cię trzasnąć w łeb, żebyśmy byli kwita za Grochów, ale nie zrobię tego, o ile zechcesz nadal odpowiadać uczciwie.
— Bądź łaskaw — odparł z flegmą — nie ściskać mnie za szyję i nie wymachiwać mi spluwą przed nosem, bo i tak ci wszystko uczciwie powiem. Wogóle mam tej historii dość...
— Jakto, masz dość?
— Zwyczajnie! Forsy więcej dawać nie chcą, co miałem dostać, to dostałem, a ganiają jak łysą kobyłę. Szofer zachorował Werberowi, to musiałem zastąpić szofera i po cholerę tu się znalazłem. Żebyś miał na kim uprawiać swoje bokserskie sztuki? A to wszystko dlatego, że Gerc chciał koniecznie wyjechać z zakładu, bo się obawiał, że Relski nie taki frajer. Zbujał go porządnie, ale Relski łatwo mógł powtórnie przybyć do Werbera i zażądać rozmowy z panną Lilą... A wtedy, byłoby po zabawie...
Pojąłem teraz, czemu Gerc tak śpiesznie wyjechał z zakładu, a żale Kowalca wydały mi się dość szczere. Zwolniłem uścisk, ale nie schowałem browninga. Wiedziałem, że mój najdroższy ex-szef był zdolny do przeróżnych kawałów.
— Poza tym — mówił dalej, jak gdybyśmy prowadzili salonową rozmowę — uważasz, hrabio, nie lubię takiej grandy! Dziewczyna ciągle płacze, może zacząć krzyczeć, będzie z tego awantura... Gerc chce, żebym ich odwiózł do granicy. Tylko gdzie, pytam się, ta forsa?... Za to, co dawniej wziąłem, trudno jeździć i jeździć. Skąpemu będę służył? To ci coś powiem... Jeżeli mi obiecasz, że później nie będziesz robił świństw, nie będę ci przeszkadzał i urywajcie sobie głowy...
Aha! Pan Kowalec obawiał się, że sprawy zaszły za daleko i nie miał ochoty nadal ryzykować, szczególniej za grosze. Było to aż nadto jasne.
— Mogę ci obiecać — odrzekłem — że o ile uwolnię Lilę, nie będę się nigdy mścił, a nawet postaram się, żebyś uniknął wszelkich przykrości. Choć, właściwie, nie zasługujesz na to. O to ci chodzi?
Skinął głową.
— Więc powiadasz, że tutaj znajduje się tylko Gerc i Lili?
— Tak!
— Gdzież oni są?
— W pokoju, po tamtej stronie willi! Pali się tam nawet światło... Ale, tu go nie widać...
— Pięknie! — rzekłem, uwalniając Kowalca. — Przypuszczam, że łatwo sobie z Gercem poradzę. A ty, drogi przyjacielu, bądź łaskaw wstać i powędruj do garażu. Tam cię zamknę i posiedzisz, dopóki nie załatwię wszystkiego. Bardzo cię lubię, ale nie mam do ciebie zbytniego zaufania. Możesz nagle przemienić się w siwowłosą kobietę...
— Jak chcesz! — odparł, powstając i otrzepując spodnie. — W garażu jest nieco duszno, ale muszę się zgodzić, skoro taki rozkaz hrabiego!
Pomaszerował naprzód i wepchnąłem go do środka. Później, założyłem kłódkę.
— Ale, ale... — zawołał, uderzając z tamtej strony w zamknięte drzwi. — Jedno zapomniałem ci powiedzieć i przekonaj się, że ci jestem oddany...
— Cóż takiego?
— Z Gercem małe dziecko sobie poradzi. Ale ma przy sobie tego diabelskiego Dżoka... Jak dawno na świecie żyję, nie widziałem podobnego czorta. Bądź ostrożny, bo może porwać się na ciebie w obronie barona!
— Dziękuję za przestrogę!
Okrążyłem willę i przekonałem się, że Kowalec miał rację. Jak już wspomniałem była ona parterowa i w jednym z okien widniało światło. Ale parter był dość wysoki i trudno było cośkolwiek dojrzeć z ogrodu, nawet wspinając się na palce. Wnet usunąłem tę przeszkodę. Wszak koło garażu znajdowała się ławka.
Po cichu przyniosłem ją, postawiłem pod oknem i wszedłem na nią.
Okno, na szczęście nie było zasłonięte storą — widocznie nie zdążono jej założyć — i znakomicie mogłem rozróżnić wszystko.
Ujrzałem wewnątrz Lilę i Gerca. Siedziała, wsparta na ręce o stół, a na twarzyczce rysował się wyraz gniewu. Przed nią stał odmłodzony i wyelegantowany Gerc i coś jej tłumaczył.
Wytężyłem słuch. Przez szybę dobiegały mnie ich podniesione głosy.
— Niechże pan przestanie mnie nudzić — z podnieceniem mówiła Lili — i tą swą miłością i bogactwem. Jest to nie tylko śmieszne, ale wstrętne...
— Kocham cię, naprawdę!
— I dlatego porywa mnie pan i więzi, niczym niewolnicę!
— Lili, gdybyś zechciała...
— Żądam, aby pan uwolnił mnie natychmiast...
— Posłuchaj...
— Powtarzam, natychmiast, inaczej może to wszystko bardzo smutno się skończyć dla pana. — Oprócz tego chcę wiedzieć, gdzie znajduje się Korski...
Drgnąłem. Kochana dziewczyna!
Skurcz przebiegł po twarzy Gerca.
— Korski? Cóż on cię obchodzi?
— Chcę wiedzieć! — powtórzyła jeszcze energiczniej.
W jego oczach zagrały złe błyski.
— Kochasz go?
— Tak, kocham go! — wymówiła stanowczo. — I tylko będę należała do niego. Proszę sobie to dobrze zapamiętać!
Jakaś radosna fala ogarnęła mnie całego. Boże, jaki byłem szczęśliwy, że z jej ust padły te słowa. Toć, dotychczas nigdy jeszcze nie wyznaliśmy sobie miłości...
Ale Gerc, gdy to posłyszał, wpadł wprost w szał.
— Ach, kochasz go? — zawołał. — Chcesz należeć do niego? A ja ci powiadam, że to nigdy nie nastąpi!
— Kto mi w tym przeszkodzi? Pan?
— Ja! — przyskoczył do niej raptem i chciał ją pochwycić za rękę.
— Precz, wstrętny dziadzie! — krzyknęła, zrywając się z miejsca. — Precz... Czyż nie pojmujesz, że jesteś mi nienawistny, a gdy mnie dotykasz, to mam wrażenie, że mnie dotknął obmierzły gad...
— Ty... ty...
— Tak! — Lili raptem odepchnęła go gwałtownie od siebie.
— A... a... — zdławiony okrzyk wydarł się z piersi Gerca. — Nienawidzisz mnie, pogardzasz mną? Dobrze... Ale nie będziesz również należała do nikogo... Dżoko! Dżoko!
Cóż to znaczyło? Teraz dopiero spostrzegłem, że na fotelu, stojącym w rogu pokoju leży skulony szympans. Na wezwanie Gerca, podniósł swój potworny łeb do góry, popatrzył na niego złymi ślepiami, ale nie zdradzał ochoty powstania ze swego miejsca.
— Dżoko! — ryknął baron, kopiąc małpę. — W tej chwili się podnieś i rzuć się na nią. Ja nie mam siły jej zadusić, ty ją zaduś! Rozumiesz...
— Ach! — zawołała Lili, gdyż szympans w rzeczy samej powstał z fotela i groźnie wyszczerzył zęby.
Nie było chwili do stracenia. Uderzeniem pięści rozbiłem szybę.
— Nic się nie bój, Lili! Ja tu jestem! — wymierzyłem browning przez otwór w stronę małpy.
— Ty? Co za szczęście! — zawołała radośnie, ujrzawszy mnie w oknie.
— On tu jest! — zawył prawie jednocześnie Gerc. — A ty bestio przeklęta — znów kopnął małpę — nie chcesz zrobić tego, co ci każę? Masz... Masz...
Wciąż brałem szympansa na cel, ale baron zasłaniał go tak, iż nie mogłem wystrzelić, nie raniąc go jednocześnie.
Lecz wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Dżoko, widocznie rozwścieczony kopaniem ze strony swego pana, które go nigdy nie spotykało, rzucił się nagle, ale na Gerca, nie na Lilę.
Rzucił się z jakimś potwornym rykiem i pochwycił go swymi straszliwymi łapami za szyję.
— Ra... tunku! — zdławiony okrzyk wydobył się z piersi barona. — Dusi mnie!... Rat...
Rozległ się chrzęst łamanych kości i jęk zamarł baronowi w gardle. Nie zważając teraz na nic, wypaliłem raz, później drugi i trzeci.
Szympans wypuścił z łap swą ofiarę, pochwycił się za piersi, jak człowiek, charknął krwią i jednocześnie z baronem osunął się na podłogę.
Kiedy, w kilka sekund później wpadłem do pokoju, obaj byli martwi.
— Straszne... straszne... — szeptała śród łez Lili, odwracając głowę od okropnego widoku.
— Droga Lili! — zawołałem. — Gerc otrzymał tylko to, na co dawno zasłużył! Własna małpa wymierzyła mu sprawiedliwość! Niechaj śmierć tego nędznego człowieka nie mąci naszej radości! Wszak znów jesteśmy razem!
Porwałem ją w moje ramiona, osunęła głowę na moją pierś i tak staliśmy złączeni w długim uścisku.
Wtem dobiegały nas jakieś zmieszane okrzyki z ogrodu, później odgłos licznych kroków w domu.
— Cóż to?
Wypuściłem Lilę z ramion i spojrzałem zaniepokojony.
Na progu ukazał się Werber, a w ślad za nim kilku ludzi, wśród których poznawałem poprzednich pielęgniarzy. Wszyscy byli uzbrojeni, a na twarzy Werbera jeszcze opuchniętej i posiniaczonej od moich niedawnych uderzeń, widniał mściwy i zawzięty grymas.
— Ach! — drgnął, spojrzawszy na zwłoki Gerca. — To baron nie żyje?
Wnet jednak zagrała w nim poprzednia złość.
— Jeśli nawet nie żyje — wykrzyknął — to ja z tym panem jeszcze nie załatwiłem porachunków!
Zbliżał się do mnie. Czyżby to nie był koniec naszych nieszczęść i groziła nowa walka?
Już szykowałem się do odparcia napaści Werbera gdy poza nim rozległ się inny, znajomy głos.
— I ja z panem, panie doktorze, jeszcze nie załatwiłem wszystkiego! Szczególnie ciekawią mnie kuracje odmładzające w separatkach... No i to, że pielęgniarze przybyli tu uzbrojeni...
Werber odwrócił się gwałtownie.
— Komisarz Relski!
— We własnej osobie! Tak się pan tutaj śpieszył, że nie zauważył wcale, iż mój samochód podążał za pańskim autem.
Odetchnąłem. W samą porę przybywał komisarz, a obok niego z uśmiechem triumfu postępowała Ziutka, dalej radca, a wreszcie Jan... tak, służący Jan, widocznie niedawno wypuszczony z więzienia.
Relski zamierzał jeszcze coś powiedzieć do doktora, gdy wtem jego wzrok padł na trupa Gerca, spoczywającego obok nieżywego Dżoka.
— Co tu zaszło?
Lili oczami nakazała milczenie.
— Szympans — oświadczyła krótko — w przystępie wściekłości zadusił ojczyma, pan Korski zaś w jego obronie, zastrzelił szympansa!
Komisarz pokiwał głową, jak gdyby chwaląc tę dyskrecję. Wszak teraz był już znakomicie poinformowany o wszystkim.
— Może i lepiej się stało — rzekł, czyniąc przejrzystą aluzję — że baron uniknął sprawiedliwości ludzkiej! Nie nam go teraz sądzić!
Gdy nieco później komisarz Relski opuścił pokój, zaprosiwszy na „poufną pogawędkę“ pana doktora Werbera, do zwłok zbliżył się Jan.
Jego ponura, a pobladła w więzieniu twarz, wydawała mi się sympatyczna.
— Tak! — wymówił powoli. — Nie nam go sądzić... Chociaż mnie wyrządził wielką krzywdę i wiele przecierpiałem niesłusznie przez niego... Ale...
Tu urwał.
Może nie chciał dodać, że dziwna bywa czasami nemezis życiowa. Baron, który kochał naprawdę tylko swego szympansa, został właśnie zaduszony przez małpę.
Dzięki Lili, która unikała rozgłosu, istotne tło sprawy Gerca nie stało się wiadome szerokiemu ogółowi, choć długo roztrząsano jego zniknięcie, odnalezienie i śmierć w niezwykłych okolicznościach.
Nawet przeciw Werberowi nie złożyliśmy skargi. I bez tego, komisarz Relski wszczął przeciw niemu dochodzenie w całym szeregu innych spraw i opieczętował „lecznicę“, z której nieszczęsną Annę Kolb przeniesiono do innego zakładu dla umysłowo chorych.
Tylko Kowalec drapnął szczęśliwie — a czytelnik pojmuje, jak niewygodne byłoby dla mnie jego aresztowanie. Rozstaliśmy się przyjaźnie i wdzięczny był mi za to, że go zamknąłem w garażu. Gdybym go tam nie zamknął, natknąłby się na policję, której nie cierpiał, gdyż twierdził, że jest źle wychowana, a ta policja zaprosiłaby go na pewno na dłuższą „poufną pogawędkę“.
Nazajutrz, po pamiętnych wypadkach, odwiedziłem w hotelu mego sąsiada i drogiego przyjaciela, pana radcę. Siedziała u niego, oczywiście, panna Ziutka.
— Cóż słyszałem, żeni się pan z panną Lilą — rzekł — szczerze winszuję! A kto się ożeni, ten się odmieni. Może i pan się odmieni, bo był z pana wielki szałaputa.
— Dziękuję, serdecznie! — uściskałem jego rękę, gdyż wiedziałem, iż mimo jowialnego tonu, jaki względem mnie przybierał, lubił mnie bardzo.
— I mnie radca proponuje małżeństwo! — raptem, kiwając nóżką wypaliła Ziuta. — Dzieli nas duża różnica wieku i zastanawiam się... Radca każe mi przysiąc, że nie będę jeździła motocyklem z chłopami. Wogóle mam ustatkować się...
— Bo w małżeństwie chodzi o to... — rozpoczął radca jakąś swą ulubioną sentencję.
— Żeby nosem nie wpaść w błoto! — zakończyła za niego Ziutka i roześmiała się głośno.

KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; możliwą wersją prawidłowego słowa jest wstydziliście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.