<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Trzy spotkania
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TRZY SPOTKANIA.


W którymś tam roku, dawno upłynionym, wałęsając się po świecie, zawadziłem o Homburg. Patryarckalny landgraf usunął się już był do mogiły przed żelaznym księciem, sławne karpie znikły w pruskich żołądkach, ze wszystkich tedy osobliwości pozostała jeszcze ruleta i znakomite trente et quarente.
Nie wiem, jak tam dawniej bywało w przybytku ślepej fortuny; w tym zaś czasie, gdy dni kontraktu były policzone, a pruski żołnierz przypominał o tem na każdym kroku, gra wrzała szalona. Wszystkie narodowości składały kosmopolityczne złoto na ołtarzu ślepej bogini; wszyscy obecni tworzyli jeden naród o olbrzymiem sercu, bijącem do jednej idei; tamto właśnie następowało idealne zespolenie umysłów, chęci, dążności ku jednemu celowi. Nie znam idei, któraby w tak licznym zastępie, tak zgodne unisono wywołać mogła!
Zaledwo wręczyłem pasport kelnerowi, a nie zdążyłem jeszcze rozpakować rzeczy i przyjrzeć się własnej brodzie i wąsom, gdy lokaj hotelowy wręczył mi bilet ozdobny tytułem „barona i von.“ Zaliczywszy niespodziany honor na karb taniej niemieckiej grzeczności, z biletu skorzystałem tegoż wieczoru: otwierał on mi bowiem wolny wstęp do kursalu. Byłem już oczekiwany przez dwóch rodaków, którzy wyprzedzili mię na dni parę do Homburgu. Gdzież naszych niema! Przy rulecie zabawiłem krótko; przyczepiwszy się na dziesiątą część do współki, zemknąłem, przekonawszy się, że fortuna ze mną w jednym pokoju zgodzić się nie może, że kiedy ja wchodzę drzwiami, ona oknem wybiega. Nie chcąc więc jej płoszyć we własnym przybytku, wyszedłem, sądząc, że może za grzeczność odpłaci grzecznością, choć w dziesiątej części.
Nie spotkałem nigdzie zimowej przechadzki, urządzonej z większym gustem i przepychem. Olbrzymi korytarz, a raczej wąska sala, ciągnąca się wzdłuż całego gmachu, tworzyła jedną aleję egzotycznych krzewów w pełnym rozkwicie. Ustawione w kilka rzędów, okrywały ściany, sięgały gałązkami do sufitu. Światło tysiąca kryształowych lamp raziło trochę nieoswojone oczy; a za ścianą z kwiatów i kolumn brzmiała rozkoszna orkiestra Garbiego. Wprawdzie i w tym raju, skradzionym całkowicie z arabskich bajek, spotykałem zrozpaczonych z dzikiem wejrzeniem, ze zbladłemi ustami, istnych aktorów w ostatnim akcie tragedyi. Tylko, że tu sceną było życie, a aktorami — zrujnowani bogacze. Fortuna nie zdołała mię okiełznać ostatecznie; mieliśmy z sobą stare rachunki, w których ja bywałem zawsze poszkodowany; więc tak odrazu nie dałem się podbić urokiem jej błyszczących oczu; a chociaż nutka ogólnego unisona zaczynała już wkradać się do moich uszu, serce i umysł były dość swobodne, żeby się napawać rozkosznem otoczeniem, żeby się przenieść myślą gdzieś daleko, do ciemnych borów, do szarej roli, do starego dworu na Litwie, o której i w raju zapomnieć trudno, gdyż zbyt już zrosła się z sercem i pamięcią.
Wśród licznych spacerujących zwrócił moją uwagę młody mężczyzna, wspaniałej, a zarazem dziwnie ujmującej powierzchowności. Jasny blondyn, z ciemniejszym nieco zarostem, twarz miał owalną, świeżą cerę, oczy duże, ciemne, fizyognomia tchęła życiem, swobodą, na ustach drgał bez przerwy trochę drwiący uśmiech. Odziany w marynarkę z czarnego aksamitu zapiętą na jeden guzik, w jasnopopielate spodnie, bawił się ze szkiełkiem, zawieszonem na szerokiej tasiemce, w ruchach łączył pewność siebie z elegancką grzecznością wielkiego pana. Coś mię ciągnęło do niego; szedłem za nim, często wracałem ze środka sali, żeby spojrzeć w tę twarz pełną ujmującej swobody; a ile razy wesoły śmich jego obił się o moje uszy, uśmiechałem się mimowoli. Przechadzał się wolnym krokiem, z rękami założonemi za plecy; towarzyszyło mu trzech jegomościów, a chociaż wszyscy byli średniej miary, rozmawiając podnosili głowy, gdyż wzrostem wszystkich przewyższał. Daremnie starałem się odgadnąć, w jakich stosunkach zostawał z fortuną: na twarzy jego, doskonale spokojnej, nic prócz wesołości wyczytać nie mogłem. Rozmowa, o ile zdołałem podchwycić, kręciła się około wystawy koni, urządzonej gdzieś w okolicy, o chartach wystawionych na sprzedaż przez jakieś udzielne książątko... o rulecie ani wzmianki! Może nie grał? Więc cóżby tu robił? Sądząc po licznych ukłonach, zamienianych z wszystkimi przechodniami, widać było, że bawił nie od dziś i znanym był ogólnie. Coś mi szeptało, że to jest, jeżeli nie polak, to przynajmniej, słowianin, chociaż rysy nic typowego nie przedstawiały i chyba tylko ujmująca grzeczność dla cudzoziemców zdradzała w nim trochę polską naturę.
Kiedy jeden z moich towarzyszów przyszedł oznajmić, że fortuna według swego zwyczaju przeniewierzyła mi się na kilkadziesiąt guldenów, przechodził właśnie koło nas, a usłyszawszy polską mowę, zwolnił kroku i obrzucił nas wzrokiem. Dowiedziałem się od kolegi, że jestto „hrabia“ Czop. Uśmiechnęliśmy się obaj na ten tytuł, przyczepiony do bogatej, ale ani trochę niehrabiowskiej rodziny.
Heraldyki uczyłem się jedynie od starego Jana lokaja, który służąc przez lat sześćdziesiąt po różnych pańskich i szlacheckich dworach, znał niemal całą Litwę, a znał ją sposobem praktycznym. Kiedy mówił o marszałku S., zdejmował czapkę, jeżeli ją miał na głowie: „to był pan — mawiał — nie mogąc się zdobyć na większą pochwałę. O prezesie Z. opowiadał, że był skąpym, ale sprawiedliwym; dobrym było dobrze u niego, a dla złych przecież i tam pan Bóg ma piekło? Wspominając o H., który był poddanym, zaciskał pięście i przestawał mówić, jakby unikając ciężkiego wspomnienia. U Czopów służył lat kilka; nie pamiętam, co tam mówił o starych, młodego zaś jedynaka Józia nie mógł zapomnieć. Nagadawszy się o jego sercu poczciwem, o grzeczności, rozumie itd. Eh, ten zrebczyk śliczny! — dodawał zwykłe. Jan lubił konie i nie znał wyższej pochwały nad to porównanie. Być może, iż pochwały, słyszane niejednokrotnie od prostego ale sprawiedliwego człowieka, zdziałały, że patrząc na Czopa, czytałem w jego fizyognomii serce poczciwe, obok zbyt już może lekkiej, swobodnej natury; pomimo to nawet wiadomość, że gra zapamiętale, i zgrywa się bezmyślnie, nie mogła zważyć uroku, którym mię owionął od pierwszego spojrzenia.
Tego wieczoru nie grał wcale; czekał na akredytywę banku. Widzieliśmy go przez cały czas w licznem towarzystwie, wesołym, uśmiechniętym; typ szczęśliwca, który ma za sobą przeszłość bez chmurki, a w przyszłość patrzeć nie chce, czy nie umie.
Mieszkaliśmy w jednym hotelu. Czop zajmował wspaniały apartament nad naszym numerem. Podczas całego mego pobytu w Homburgu, widziałem, jak każdodziennie wyjeżdżał przed jedenastą z rana, a wracał po jedenastej w nocy. W dnie pogodne towarzyszyła mu kobieta, osłonięta woalem; poznawałem ją po sobolowem futrze i brylantowem spięciu w czarnych włosach; w kursalu nie widziałem jej nigdy; a ile razy zdarzyło mi się spotkać wracającą z przejażdżki, przesuwała się szybko przez przedsionek i wchodziła na schody, prowadzace na górne piętro. Była to zapewne wspólniczka Czopa do wygranej; sadząc zaś z drobiazgowej troskliwości, okazywanej gdy wyjeżdżali razem, z wyrazu jego twarzy, łatwo było zgadnąć, że względy jej droższe mu były niż względy fortuny. Przez cały ten czas Czop wygrywał ogromnie; żartował sobie z tego przypływu szczęścia, mówiąc, że się powtarza po każdym nowym zasiłku z kraju. Byłażby to magnetyczna siła wdowiego grosza, czy po prostu wybryk kapryśnej fortuny.
Wyjeżdżałem nocnym pociągiem; ubrany do podróży, z workiem w ręku stałem przede drzwiami, oczekując na towarzysza, gdy przed oświetlonym hotelem zatrzymał się powóz. Czop wyskoczył, jednym susem przesadził kilka schodów i wbiegł do przedsionka. W czarnych niedźwiedziach, zarzuconych na ramiona, z czapką nałożoną niedbale na jasnych włosach, zdawał się być więcej niż zwykle ożywionym, pogwizdywał aryę z operetki, oczy błyszczały zadowoleniem, na ustach drgał wiecznie drwiący uśmiech. Zatrzymał się przedemną i twarz mu spoważniała. W tem na górze dały się słyszeć kroki... podniósł głowę. Na ostatnim stopniu schodów, wysłanych kwiecistym kobiercem, oświeconych z całą okazałością pierwszorzędnego hotelu, stała owa brunetka; dzięki perspektywie, sztuce, czy może naturze tylko, wydała mi się bardzo piękną. Wątła, bladawa, z czarnemi oczyma, stanowiła doskonały kontrast z pełną siły i życia urodą Czopa; odzianą była w czarny aksamit, z brylantową gwiazdą w wysoko podczesanych włosach.
Eh bien, mon comte! — zawołała południowym akcentem.
Ah, je fis sauter la aanque! — odrzekł z wesołą swobodą. Rozpromieniony pobiegł do niej po miękkich schodach.
W tejże chwili kolega mój wyszedł z numeru — pośpieszyliśmy na pociąg.
W dziesięć lat potem, ciągnąc parokonną bryczeczką po nędznej litewskiej drodze, zbliżałem się ku granicy Białorusi, to jest tam, gdzie złe się kończy, a gorsze zaczyna. Drobny deszczyk jesienny, zwany u nas kapuśniaczkiem, nie wiadomo dla czego, pruszył przez dzień cały. Pod wieczór, otrzymawszy zasiłek z ciemnych chmur, co się snuły po całym horyzoncie, zaczął kropić śmielej, wiatr skierował go prosto w oczy mnie, woźnicy i biednym szkapom, które we dwie tylko dwoje oczu posiadały i to w niezbyt pożądanym stanie. Zmrok nasunął się wcześniej, niżby należały. Szkapy wlokły się noga za nogą, miesząc rzadkie błoto, postępowały z rezygnacyą, czasem tylko strzygły uszami, albo gdy błoto na grzbiet się dostało, próbowały zetrzeć je ogonem; były to jedyne buntownicze oznaki przeciw przeznaczeniu. Furman, zdrowy malec, łat dwudziestu, w kożuchu i siermiędze, z czapką nasuniętą na uszy, opuścił ręce na kolana, bicz zatknął w róg bryczki; zgarbiony, z brodą zasuniętą za kołnierz, spozierał obojętnie na błotnistą drogę; nie miał zamiaru zachęcać szkap do pośpiechu, widział, że to byłoby daremnem, a może przyśpieszony ruch nie odpowiadał jego usposobieniu. Jeżeli zdawało się, że która targnęła naprzód, on nie podnosząc głowy, mruczał coś pod nosem:
— No, czego rwiesz się, czego?... Zdążysz!... nie narwała się jeszcze!
Szkapa wracała do miarowego kroku, a chłopak jeszcze głębiej zasuwał brodę za kołnierz. Cóż miałem począć w obec tych istot, tak doskonałe pogodzonych z losem? Podawałem projekt malcowi, żeby spróbował popędzić. Zwrócił się do mnie uśmiechnięty:
— Można byłoby, tylo co konie iść nie chcą — odrzekł, spojrzał na bicz, potem na grzbiety końskie. Zajedziem — dodał zrezygnowany.
Mieliśmy przed sobą dobre sześć mil drogi, to jest lekko licząc, dwanaście godzin jazdy litewskim truchtem. Do powiatowego miasteczka parę mil tylko, według ludowego podania, gdyż partykularnych dróg u nas nikt, jako żywo, nie mierzył. Otóż i te niby dwie mile, zaczęte o zmroku, skończyły się o północy zaledwie. W miasteczku, pomimo spóźnionej pory panował ruch niezwykły; świeciło się jeszcze we wszystkich oknach, na rynku kilkanaście chłopskich furmanek, których konie nakryte derkami, mokły na deszczu, podczas gdy ludzie grzali się po karczmach. Zdziwiony trochę, przypomniałem sobie w końcu, że na dzień jutrzejszy naznaczono konskrypcyę koni; a zatem w miasteczku zjazd musiał być liczny. Pojechaliśmy do kilku karczem z rzędu, wszędzie odmówiono nam schronienia z powodu braku miejsca. W podobnej okoliczności znajdująca się niegdyś święta Rodzina szukała przytułku wśród osłów i owiec, my tego zrobić nie mogliśmy, gdyż deszcz lał coraz energiczniej, a konie ani myślały ruszyć się z miejsca. Miałem w miasteczku znajomy zajazd, gdzie się zatrzymałem kilka razy. Siedząc na bryczce, spoglądałem w jego oświetlone okna; zajęty był, widziałem to zdaleka. Wysiadłem jednak i poszedłem próbować szczęścia.
Wdrapawszy się jakoś na mokre schodki, otworzyłem drzwi, prowadzące z ulicy prosto do mieszkania gospodarza. Owiała mię miła woń cebuli i tego „wszystkiego“, w którem czuć pieprz, imbir, anyż, czosnek, świeże chały, duszące ciepło dwunastu młodych członków rodziny i dwojga starych, połączone z żarem rozpalonego pieca, do którego przed chwilą zasunięto garki z jadłem na szabas. Nie odstraszyła mię ani ta woń, ani gwar rozlicznych głosów, gdyż zziębły nie byłem usposobiony do odwrotu.
Gospodyni poznała mię. Zakłopotana długo się namyślała; nim wyrzekła stanowczo:
— Niema miejsca!
Wyobrażam sobie, że przez tę chwilę namysłu niebyło tak nędznej dziury, od kurnika aż do strychu, gdzieby nie sięgnęła myślą w celu pomieszczenia mnie jakkolwiek.
— Jak sobie chcesz moja jejmość — odrzekłem — ja się ztąd nie ruszę. Iść nie mam dokąd, a tu u was przynajmniej za kark nie leje.
— Nu, wielmożny pan żartuje — odrzekła uśmiechnięta i zaniepokojona. Co ja zrobię, kiedy niema miejsca? Po dwóch i po trzech panów w jednym pokoju stoi.
Nagle myśl jakaś szczęśliwa błysła w jej przemyślnym mózgu:
— Tu... tu jest pan Czop — rzekła ciszej — wielmożny pan pewno jego zna? On aż trzy pokoje zajął! Możeby on ustąpił, albo jak, żeby panowie z sobą pogadali.
— Który Czop?
— Pan Józef z Jaworu.
— Cóż on tu robi?
— Kto jego wie? Za interesami. Jeżeli pan chce, ja mogę się spytać?
— Pytaj się nietylko Czopa, ale wszystkich, którzy tu są; bo ja uprzedzam, że stąd nie wyjdę i jeszcze furmana swego przyprowadzę; on też nie może nocować na deszczu. Żeby to jeszcze konie i bryczkę. Obejrzałem się po izbie, założonej betami, sięgającemi pod sufit.
— Dla koni i furmana miejsce będzie — odrzekła, wysuwając się za drzwi.
Wyszedłem za nią do sieni; dzielącej karczmę na dwie połowy. Stałem, wyczekując, jakiego też dobrodzieja, sąsiada, znajomego los mi ześle, gdy za drzwiami usłyszałem głos męski, trochę ochrypły:
— Ależ bardzo chętnie... w drugim pokoju można się rozlokować.
— No, przecież! Byłem już trochę niespokojny. Pomimo wykazanej energii, gdyby przyszło wybierać między wonną izbą i ciemną, dżdżystą nocą, nie wiem, czemu bym oddał pierwszeństwo.
Gospodyni ukazała się na progu.
— Proszę; niech pan będzie łaskaw, tu, do drugiego pokoju — rzekła, wskazując ręką drzwi.
Gdybym się nie lękał zadziwić ją zbytecznie, ucałowałbym tę rękę łaskawą; tak bardzo czułem potrzebę spoczynku i ciepła.
Owe „aż trzy pokoje,“ obejrzane zbliska; okazały się jedną obszerną stancyą, podzieloną na trzy zagródki: w pierwszej, ważkiej, bez okna, stał tapczan i stół, łojówka w mosiężnym lichtarzu świeciła wstydliwie. Na tapczanie siedział służący w cynamonowej liberyi, ze srebrnymi guzikami. Spostrzegłszy, że idę wprost do drzwi zamkniętych, podniósł się i zasłonił mi ręką drogę:
— Tu pan — rzekł, i wskazał mi drzwi boczne.
W drugiej zagródce znalazłem kanapę i łóżko, znalazłbym może coś jeszcze, ale nic więcej nie szukałem. Karczemnych łóżek wystrzegam się z zasady, kanapy wydają się mniej podejrzane. Zdjąłem przemokły płaszcz, a nim podano samowar i światło, rzuciłem się jak długi na sofę.
Światło było tu zbytecznem, gdyż tylko niskie przepierzenie dzieliło zagródkę od oświetlonego pokoju. Oprócz tego w przepierzeniu znajdowało się okienko w kształcie sernika, którego przeznaczenie do dziś pozostało dla mnie tajemnicą. Drzwi, zbite z dwóch desek, nie miały klamki; żeby je zamknąć, trzeba byłoby podpierać własnemi plecami, gdyż dokoła nie widziałem ani jednego stołka lub krzesła. Fortyfikować się nie miałem zamiaru, tem więcej, że w sąsiednim pokoju panowała zupełna cisza, a tylko zapach doskonałego tytoniu oznajmiał, że mam przyzwoite sąsiedztwo.
Od wyjazdu z Homburga nie spotkałem Czopa ani razu; słyszałem tylko, że się ożenił z córką bardzo bogatego sknery, że teść praktyczny szlachciura, nie chciał oddać posagu w ręce zięcia-pana, że państwo młodzi, przeżywszy miodowe miesiące, rozjechali się każde w swoją stronę. Słyszałem też, że fortuny nadszastał porządnie; niektórzy mówili: że bankrut. Rzeczy te, zbyt zwyczajne, nie mogły nikogo dziwić, ani zaciekawiać. Na dziesięciu bogatych jedynaków przynajmniej siedmiu traci fortunę, zebraną przez rodziców, potem się żenią bogato, czasem się oszukują, częściej poprawiają interesa na czas jakiś, ale prawie nigdy nie wychodzą na porządnych ludzi. I gdyby nie opowieści starego Jana o poczciwym Jóźku, a więcej jeszcze, gdyby nie obraz pięknego młodziana, który mi na długo pozostał w pamięci, możebym nigdy nie wspomniał o jego historyi.
Leżąc na sofie, widziałem przez uchylone drzwi dwie świece, palące się na stole, jesionową kanapę, pokrytą ceratą, i parę nóg cienkich, długich, zakończonych skarpetkami; pantofle stały pod stołem, futro rzucone na krześle, zsunęło się w połowie na ziemię, u poręczy drugiego krzesła wisiała podróżna torebka; kłęby niebieskiego dymu snuły się nad świecami. Niedługo trwała cisza. Czop wstał z kanapy, nałożył pantofle i zasunąwszy ręce w kieszeni, zaczął chodzić wielkiemi krokami po pokoju. Poznałem go odrazu po wspaniałej postawie, chociaż szykowna przed laty figura zgarbiła się nieco; a gdy nachylił się do świecy dla zapalenia papierosa, dostrzegłem rysy zmienione, policzki zwiędłe, głowę ogołoconą w części z pysznych, jasnopopielatych włosów. Pomimo to reszki dawnych wdzięków czyniły go dziś jeszcze dość okazałym weteranem. Zamiast dziesięciu, przybyło mu trzydzieści lat przynajmniej. Lecz do zfabtykowania metryki dopomógł zapewne zaniedbany ubiór podróżny, niepodstrzyżony zarost i zmęczenie po drodze.
Nie słyszałem już, kiedy chodzić przestał, a może nie kładł się wcale; gdyż zaledwo otworzyłem oczy nazajutrz, ujrzałem go chodzącego od pieca do okna, jak raz w tym samym kierunku, gdzie go zostawiłem wczoraj zasypiając. W granatowym kubraczku, obszytym czarnym barankiem, pochylony, wpatrzony w podłogę, dziś wydał mi się starszym i bardziej zmizerowanym. Chodził, jak maszyna, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Podłoga usłana była kawałkami papierosów, przez spotniałe okna zaglądał chmurny ranek jesienny, podobniejszy raczej do ciemniejącego zmroku, na stole samowar buchał parą, obok niego napoczęta szklanka herbaty i oplatana buteleczka ze srebrnym kołpakiem. Czop, chodząc, zbliżał się do stołu, przełykał herbatę i znowu spacerował dalej. W przedpokoju kilka głosów rozmawiało zcicha. Zatrzymał się, nadsłuchiwał, w końcu zastukał lekko do drzwi.
— Kto tam — spytał lokaja, wskazując głową na drzwi.
Lokaj milczał.
— Kto tam jest — powtórzył zniecierpliwiony,
— Eh, różni... Malecki, Dobrowolski...
Czop odszedł nachmurzony, gryzł usta; wrócił od połowy pokoju.
— Zawołaj Maleckiego — rzekł po namyśle.
Gdy lokaj wyszedł, usiadł na krześle bokiem do drzwi, przez które przyglądałem się bez przerwy; nogi wyciągnął, ręce zasunął w kieszenie, a brwi chmurzyły się coraz więcej.
Wszedł mężczyzna średnich lat, w czarnym surducie, z kołnierzem od koszuli wywiniętym, barczysty, czerstwej twarzy, z płowym wąsem, ukłonił się nisko i bardzo badawczo wpatrzył się w twarz milczącego Czopa.
— Mój panie Ma... Ma!...
— Malecki — podchwycił przybyły.
— Mój panie Malecki — powtórzył Czop, nie podnosząc oczu — nachodzisz mnie od samego rana, kiedy powiedziałem raz na zawsze, że jak będę mógł skończyć interes, to napiszę, zawiadomię.
Malecki kręcił czapkę w ręku, mrugał oczyma, jak dziecko, kiedy się do płaczu przybiera.
— Czekałem, jasny panie — odrzekł zdławionym głosem — ale dłużej trudno.
— Mój panie Malewicz — przerwał Czop.
— Malecki — poprawił szlachcic..
— Wszak musisz mieć interesa, wierzycieli tak dobrze jak i ja, wiesz zatem, że są okoliczności, w których najmniejszego nawet długu spłacić niepodobna, dług pański oparty na Malinówce...
— Którą bank na sprzedaż wystawił.
— Ale jeszcze nie sprzedał. Zresztą wszelkie długi oparte są przedewszystkiem na mojem sumieniu, a ja, chociażbym nawet miał zostać bez dachu krzywdy ludziom nie zrobię.
— Ja to wiem... spokojny jestem... ale tymczasem żyć trzeba.
— Sam sobie winien jesteś panie Malczewski; trzymałeś Malinówkę przez lat sześć w zastawie, ja cię nie nie wyprawiałem, owszem, chciałem przedłużyć termin.
— Nie mogłem gospodarzyć na wielkim majątku... źle szło... lata były ciężkie.
— Więc jeżeli panu przy małych wydatkach ciężkie lata dały się we znaki, cóż mówić o mnie — przerwał Czop z gorzkim uśmiechem.
Milczeli przez chwilę. Czop gryzł usta, poruszał nozdrzami, spoglądał na Małeckiego ukradkiem, a ile razy spotkał się z jego wzrokiem, spuszczał oczy spiesznie.
— Przynajmniej, żeby pan łaskaw naznaczyć termin — przemówił z rezygnacyą, patrząc na niego. Mimowolnie przyszły mi na myśl wczorajsze moje szkapy.
— Tego zrobić nie mogę... gdyż sam nie wiem...
— Więc tak czekać bez terminu, bez procentu — zawołał zaczerwiony, ze łzami w oczach — tak być nie może. Ja sam żyję długami z rodziną.
Czop zerwał się, odwrócony do niego plecami i schwycił szklankę z herbatą. Nie pił, widziałem, jak ściskał ją w drżącej ręce.
— Więc czego chcesz — zapytał zwracając się — zapłacić nie mogę, masz oblig prawny... możesz...
Malecki przerwał mu skinieniem ręki.
— Pan wie, że ja tego nie zrobię. Wszystko, co mam, zawdzięczam pańskiemu ojcu. Oddasz — dobrze, nie — Bóg z tobą, a ja syna mojego dobrodzieja po sądach ciągać nie będę.
Zawrócił się i poszedł ku drzwiom.
— Czekaj — zawołał Czop, i jakby zawstydzony własną słabością, odwrócił się od niego, uderzył palcami po stole, wpatrzony w okno. Po chwili wyjął z bocznej kieszeni spory pugilares.
— Masz, więcej dać nie mogę — rzekł ciszej nieco wyciągając do niego rękę — i... na miłość boską, zostaw mnie w spokoju! Ja pamiętam... zanadto może pamiętam, mówił zirytowany do najwyższego stopnia.
— Nikogo nie wpuszczać — zawołał na lokaja, gdy Malecki wyszedł. Jeżeli Konopko nie przyjdzie za kwandrans, to pójdziesz jeszcze raz do niego.
Zostawszy sam, zaczął biegać po pokoju, palce zasuwał we włosy, zacierał ręce, aż w stawach trzeszczały. Oh życie! — syknął tak dziwnym głosem, że aż się obejrzałem: zdawało mi się, że ktoś, zdławiony za gardło, wymówił te słowa nad samem mojem uchem.
— Nie upłynęło kilka minut, a w przedpokoju rozległo się tupanie, chrząkanie, szastanie, jakby batalion zabłoconej piechoty gotował się wejść do froterowanego salonu. Czop podszedł ku drzwiom z pośpiechem; a w tejże chwili usłyszałem wesoły wykrzyknik.
— Kochanego pana Piotra! witam, witam! Sto lat jakeśmy się nie widzieli!
Trudno mi było wierzyć, że wykrzyknik ten, pełen swobodnej wesołości, wydobył się z przygnębionej przed chwilą piersi Czopa. A jednak tak było. Ujrzałem, jak uśmiechnięty, wesoły prowadził za ramię jakiegoś szaraczkowego jegomościa i usadowił go na krześle przy stole.
— Siadajże, siadaj panie Piotrze! — zawołał, zrzucając futro na podłogę, żeby krzesło oswobodzić. Ależ wyglądasz szanownieńki, dalibóg, o lat dwadzieścia młodszy, niż kiedy cię ostatni raz widziałem. Ot, co znaczy spokojne życie... pieniążki!
Uderzył go po ramieniu, patrzał w twarz, śmiał się na całe gardło, słowem, i w mowie i w ruchach starał się być... popularnym. Mały człowieczek, z czarną nisko podstrzyżoną czupryną, szeroką twarzą i malutkiemi oczyma, uśmiechał się trochę zakłopotany, oparł obie dłonie na kolanach i milczał.
— Herbatki wypijesz, ma się rozumieć, a może koniaczku przedtem, co? Można, nieprawdaż? No, za moje zdrowie, a ja za twoje. Ot, tak! Nalał dwa kieliszki, wychylili obaj. To lepsze, niż ciepła woda! Cha, cha, prawda? Tymczasem nalewał herbatę, podał szklankę gościowi.
— Jakże żona, dziatki? Toż wszystko moi starzy znajomi.
— Dziękować Bogu, tak sobie. Nie źle... Jak pańskie zdrowie — przemówił nareszcie pan Piotr.
— Ot, jak widzisz, dobrze, bardzo dobrze. Założył nogę za nogę, jedną rękę przerzucił na poręcz krzesła, drugą bębnił niecierpliwie po stole. O interesa twoje to i pytać nie warto. Prawda? Siedzisz, jak u Boga za piecem, co? Pieniędzy więcej niż potrzeba?
— Jest, chwała Bogu... chleba kawałek.. to i żyje się jakkolwiek.
— No, a cóż mój interes? — zawołał Czop, zmieniając głos z wesołego na poważny.
P. Piotr zapijał herbatę i milczał.
— Czy pan wie, żem jeszcze nie namyślił się — odrzekł, przechylając głowę na ramię.
Czop poruszył się na krześle niespokojnie.
— A cóż tu namyślać się! — zawołał — gotówkę masz? Więc idzie o to tylko: dajesz czy nie?
— Ono to tak... dać łatwo, ale...
— Eh, panie Piotrze, nie gadaj bez potrzeby, przerwał, zdobywając się na ton żartobliwy.
— Procent dobry, ewikcya chwała Bogu jest, uderzmy po rękach i zgoda.
Wyciągnął rękę ku niemu, pan Piotr nachylił się i pocałował w samą dłoń.
— Ot, tak to lubię! Masz z sobą pieniądze? Zresztą, możesz mi je przynieść do Jaworu, tam i weksel napiszemy, ja jeszcze z tydzień w domu zabawię.
Gość podniósł rękę do ucha, skrzywił się trochę, w końcu wyrzekł przymilony:
— Z pieniędzmi ostanówki nie będzie... ja zawsze gotów służyć... ale czy nie można, żeby weksel podpisał teść pański... pan Zajkowski?
Czop cofnął się zbladły, zmierzył go piorunującym wzrokiem.
— Nie... — odrzekł, starając się ukryć oburzenie; wekslów moich nikt dotąd nie podpisywał. Możesz...
Oznajmiono mi, że konie gotowe, myśl o podróży usposobiła mię tak melancholijnie, że o wszelkich innych sprawach musiałem zapomnieć.
Upłynęło jeszcze kawał czasu. Zmuszony mieszkać w Wilnie latem i zimą, dawno roiłem sobie o domku gdzieś na przedmieściu, na Popławach naprzykład. Nieraz nawet plan swojej przyszłej siedziby rysowałem na zapylonym stole palcem, albo łyżeczką umoczoną w herbacie. Pomimo poszukiwań osobistych i przez faktorów nic odpowiedniego znaleść nie mogłem. W tem, jednego poranku, kiedy jak najmniej byłem przygotowany do wesołej nowiny, zjawił się Judko i już od progu cmokał i uśmiechał się uszczęśliwiony:
— Oj, jaki mam dla pana interes! — zawołał w końcu.
Manewr ten powtarzał się każdym razem, gdy Judko zamierzał oznajmić mi o domu, wystawionym na sprzedaż; za pieniądze, stracone na doróżki, mógłby co najmniej zbudować budę dla psa przy moim przyszłym domu. Ponieważ ranek był śliczny, a chęci do przejażdżki nie brakło, zgodziłem się raz jeszcze spróbować szczęścia. Wiadomość, że mamy jechać na Popławy, wprawiła mię w dobry humor. Minęliśmy miasto; przez Antokol, koło Sapieżyńskiego ogrodu, dorożka zwróciła w szeroką ulicę. Żeby Judko miał do rozporządzenia wszystkie dni w roku, nie mógłby wybrać rozkoszniejszego do wycieczki dla mnie i dla siebie. Droga biegła wśród sosnowych lasków, ścielących się z pagórków na doliny, powykrawanych na brzegach ogrodami, łąkami, lub wycackanymi zagonami zieleniejącego żyta. Po drugiej stronie domki poprzyczepiane do spadzistego brzegu Wileńki; wąskie pasy warzywnych ogrodów zbiegały do samego brzegu rzeki: gdzieniegdzie pokaźniejsze nieco letnie mieszkania tonęły w bogatej zieleni. A wszystko to, oblane jasnem słońcem majowem, kąpało się w rozkosznem, prawdziwie górskiem powietrzu.
Pasteur zwątpiłby o swej teoryi, gdyby choć raz mógł odetchnąć powietrzem wileńskich okolic!
Już zdaleka wpadł mi w oko balkonik o czterech wysmukłych kolumnach, wynurzający się z najpyszniejszego bukietu lip i klonów, otoczony, jakoby przyboczną strażą, wysmukłemi topolami. Dom stał na wzgórzu, objęty dokoła nieprzejrzaną zielenią. Zbliżyliśmy się o kilkadziesiąt kroków, a masa drzew nie dozwala dostrzedz nie więcej prócz kominów i wysmukłej facyatki. Spojrzałem z ukosa na Judkę: uśmiechał się.
— No — pomyślałem — zdradź ty mnie jeszcze ten raz Judaszu, wówczas kwita z przyjaźni.
— A co? czy to nie interes? zapytał, gdy podjechaliśmy pod bramę. I już zawczasu zatarł dłonie, świerzbiące na samą myśl o pieniądzach.
Dom stał w ogrodzie; od bramy do ganku o czterech słupach, prowadziła szeroka droga, zarosła trawą; po obu stronach, między klombami bzu i jaśminu wiły się drożynki w rozmaitych kierunkach, zarosłe nieco, ale dość jeszcze widoczne; wzdłuż parkanu wspaniała lipowa ulica, napełniona wonnym cieniem, przerznięta gdzieniegdzie złotemi smugami słońca, wyglądała tak powabnie, że dla niej samej warto już było nabyć chociażby ruderę.
Na odgłos dzwonka zjawił się stróż. Dom zbliska wyglądał niepocześnie; tynk opadł, szyby potłuczone, kolumny i schody spróchniałe, wewnątrz spustoszenie jeszcze większe; pokoje ponure, wilgotne, podłogi zepsute w wielu miejscach, piece bez drzwiczek, na ścianach ślady deszczów, a wszędzie czuć stęchliznę dawno niezamieszkałej pustki. Ochłonąłem trochę, ale nie rozczarowałem się.
— Gdzież gospodarz?
Stróż wskazał drzwi z sieni. Wszedłem do pokoiku o jednem oknie, gdzie prócz łóżka, szafy, stołu i stołka nic więcej nie było. Obrócony plecami do drzwi, siedział mężczyzna w płóciennym szlafroku, w kaloszach na bosych nogach, układał pasyans i zdawał się być bardzo zajęty; nie słyszał bowiem, jak przeszedłem pokoik i zatrzymałem się naprzeciw niego po drugiej stronie stołu. Podniósł głowę, powstał, a ja, zdumiony, niedowierzający własnym oczom, wpatrzyłem się w tę postać wysoką, chudą, podniesionemi ramionami. Był to starzec bez zębów, z długą twarzą, łysy, obrosły od połowy policzków; oczy szklanne patrzały bezmyślnie... a jednak w tej twarzy, w tej wychudłej postawie było coś, co o dawnej świetności mówiło.
Popatrzył na mnie, potem na stróża, gdy mu objaśniał powód mego przybycia, przechylał ręką prawe ucho... mrugał oczami, jak człowiek, co z trudnością zbiera myśli. Oprzytomniony, schwycił się ręką za koszulę, rozpiętą na piersiach i spojrzał na bose nogi:
— Pan chce nabyć ten dom? — spytał, poruszając dolną szczęką, jakby przeżuwał każde słowo...
Wpatrywał się we mnie uważnie.
— Proszę obejrzeć.
— Już obejrzałem; chciałbym wiedzieć o warunkach.
Usiadł i zgarnął karty rozrzucone na stole.
— Warunki nie ciężkie — odrzekł po chwili, potrzebuję zbyć koniecznie, a to jedno ułatwia wszelkie warunki. Pan prędko może kupić?
— Choćby i dziś.
Podniósł oczy na mnie, usta zadrgały...
— Dziś... powtórzył z namysłem.
Spojrzał w otwarte okno, przez które gałęzie drzew zaglądały do pokoju. Wyciągnął do mnie rękę przez stół, a w uścisku tym poczułem coś więcej, niż zgodne zakończenie interesu.
Pomówiliśmy jeszcze o tem i owem; przez cały czas rozmowy nie spuszczał ze mnie oczu. Gdy wychodziłem, przeprowadził mnie na ganek — śliczny ganek, ocieniony dzikiem winem, otulony stuletniemi lipami, których dziad jego nie pamiętał młodemi!
— Więc... i to już sprzedane! — szepnął wpatrzony w błękitną przestrzeń. Pokiwał głową smutnie, nagle jakby się ocknął.
Spojrzał mi w oczy.
— Ja pana gdzieś widziałem — zawołał, ale gdzie? Przesunął ręką po czole. Czy nie w Hom... Nie, nie pamiętam. Tylu ludzi spotkało się w długiej włóczędze po świecie... zapewne jakieś podobieństwo!
— A pan teraz na wieś? — spytałem.
Czułem całą niedorzeczność mego zapytania, a pomimo to, nie mogłem się wstrzymać, żeby nie odkryć ostatniego rożka zasłony, zakrywającej resztę przyszłości tego niegdyś tak wspaniałego Józia.
— Ja... nie, Nie mam dokąd! Nająłem sobie pokoik na Zarzeczu... Mnie już nie wiele potrzeba. Mein Lied ist aus!
Dodał, spojrzawszy na mnie z dziwnym jakimś uśmiechem.
Odjechałem zadumany nad piosnką, której scherzo, furioso i miserere oglądałem własnemi oczyma!

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.