U poetów/II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor wielu autorów
Tytuł U poetów
Podtytuł Z poezyi belgijskiej
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II



Crois-tu, sombre Océan, parce que l’homme méle...



Do Oceanu.

Posępny Oceanie! jeśli człowiek wtórzy
Czasem pieśnią ulotną twych skarg wiecznych burzy,
Czy myślisz, że łkań twoich nikt z nas nie ma w sobie
I że rozpacz jest tajnią, w twych fal skrytą grobie!
Orkany ludzkie wszędy z twemi walczyć mogą
Swych szałów, rozbić, żałób bezmyślnością srogą;
Głosy otchłani dziko i z serc naszych krzyczą,
Gorycz twa jest tą samą łez naszych goryczą.
Jako nam, tak i tobie Bóg rzekł: „Cierp!“ — i musisz!
Żywcem zamknął cię w trumnę głębin, gdzie się dusisz,
I dla tego to toń twa, gdzie trup trupa żenie,
Wyrzucając je, sobie bierze ich rzężenie!
O bracie Oceanie, z naszej tyś jest gliny!
Co wyjesz wiekuiście przez ziemskie dziedziny
I co Róg odpowiada twej wściekłej topieli,
To w przepastnych serc głębiach i myśmy słyszeli;
Bo i my mamy w sobie jedynie bezdenie,
Człowiek zna większe bunty, niż twe śród skał wrzenie,
I, jak ty, żyjąc przez to, co śmiercią jest rzeczy,
Cierpi boleść, na którą żaden lek nie leczy!
Jako lampa grobowa śród krypty głębokiéj
Jednaką światłość miota na wszystkie w krąg zwłoki,
Dusza i ty — jednakiej boi znosicie mocy:
Oboje się toczycie śród grozy i nocy,

Obojga fala trupy w swej goryczy tai,
Zawsze w pianach broni się wściekłej wichrów zgrai,
A gdy rozbita spada, mrąc już w brzegów cieśni.
To — aby trysnąć wyżej i jęknąć boleśniéj!
Oceanie, — nieszczęsny, wzniosły Oceanie!
Szarpiesz się, a źdźbła liche cicho śpią na łanie,
Ból — twą sławą, twem pięknem, twem prawem, twym królem!
Dusze cię zrozumiały, bo twój ból — ich bólem:
Gdybyś nie był bez granic, nie znałbyś skarg, żali...
Jeśli w niebo wciąż grzmocą szały twojej fali,
Jeśli oboje z duszą, wiecznie, bez powodu,
Jęczycie śród lazurów cichego obwodu,
Ach! to — że wciąż szukacie swych źródlisk odwiecznych,
Kędy opadną skrzydła ziemskich wichrów sprzecznych,
Kędy fale obojga, w toni tajemniczéj
Morza bez raf, przepaści, zbędą się goryczy.




ÉMILE VAN ARENBERGH. À L’OCEAN.


Le Vésuve en la mer, comme en un bleu miroir...



Wezuwiusz.

Wezuwiusz, jak w zwierciedle błękitnem, odbija
W morzu swój kask złocisty z długą dymów chmurą;
W czarnym tym pióropuszu lśni jak kraśne pióro
Tryskającej wciąż lawy płomienista żmija.

Poeta jest jak wulkan, samotny bohater:
Tam w — dole tłum się bawi u fal śpiewnej toni,
W powietrza pełnem światła, miękkich tchnień i woni,
I pyta, na co komu ten jałowy krater.

On — z rykiem w niebo wznosi czoło rozorane;
Wiecznie krwawiącą czuje na swym boku ranę,
Czuje, że mu do samej ona sięga głębi.

Lecz nagle, otworzywszy się w mroku, co pierzcha,
I rozdarłszy pierś, gdzie się żar i popiół kłębi,
Dumnie rozpala słońce, gdy wkoło się zmierzcha.




ÉMILE VAN ARENBERGH. LE VÉSUVE.


Au fond de l’abime, où, dans la nuit éternelle.



De profundis.

Na dnie otchłani, zkąd w mroku bez końca
Jęk wieczny bije przez czasów przestrzenie,
Ocean żywych wije się, roztrąca,
A wiatr unosi w próżnię jego wrzenie.

Od spadających weń w tył fal tysiąca
Ten przypływ ludzki wzrasta niezwalczenie;
Z opadłej fali nowa fala grzmiąca
Wstaje — i wyżej w mroczne tryska cienie!

A gdy na stoki przepaści ponure,
Pleniąc się, rzężąc, ludzkość drze się w górę,
Jak fala morska, co wzbiera zdaleka, —

Tam, nad urwiskiem, w świtów różaności,
Na krzyżu, zbudzon jękami ciemności,
Chrystus objęcia otwiera — i czeka!




ÉMILE VAN ARENBERGH. DE PROFUNDIS.


Caïn fuyait: — des voix emplissaient le ciel pâle...



Wyrzut sumienia.

Kain pierzchał — a głosy biły z nieb sklepienia,
Przerażając mu serce, wciąż wrażliwsze w męce;
Czuł w wietrze, co mu zewsząd niósł zgonów rzężenia,
Niezbłagane, pchające ku wygnaniu ręce.

Pierzchał — a łkania, klątwy i szyderstwa gwarnie
Ścigały go we wrzeniu mórz, puszcz tajemniczem;
Pierzchał — słuchając trwożnie, jak chmur dzikie psiarnie
Warczały nad nim w górze pod piorunów biczem.

Pierzchał — i twarz skrył nagle w bojaźni straszliwszéj,
Gdy słońce, przestrzeń całą mordem zczerwieniwszy,
Runęło krwawą głową w głąb’ mroków potoku;

Zdało się, że strop niebios, zbryzgany śladami
Zbrodni znowu Kaina krwią ofiary plami...
— I wyklęty znów pierzchał, krwawy cały w zmroku.




ÉMILE VAN ARENBERGH. LE REMORDS.


Assise en son retrait, devant l’atre qui luit...



Średniowiecze.

W komnacie, przed ogniskiem, co błyska z komina
I drgającemi plamy sprzęt miedziany plami,
Kasztelanka, w marzeniach tonąc, zapomina
O swej harfie, kądzieli i skrzyni z książkami.

Marzy o swym baronie, co odszedł za morze
Bić niewiernych, — niechaj go patron święty broni!
Ona, biedna, czeka go — i w tej zmroku porze
Błądzi okiem po śnieżnej, księżyców ej błoni.

Wtem trwożnie chart jej smukły zawył na uwięzi,
A ona w szumach wiatru, co w kominie pląsa,
Słyszy, jak się Nieczysty z modlitw jej natrząsa...

Potem rzężenie krótkie... I tam, na gałęzi,
Gdy ona tu do Boga łka o litość w zgrozie,
Chłop, powieszony wczoraj, tańczy na powrozie.




ÉMILE VAN ARENBERGH. MOYEN-ÂGE.


O le printemps d’avril! les premiers rendez-vous!...



Wspomnienie.

O wiosno! pierwsza schadzko! chwilo nad chwilami!
— Na starym moście z głazów, co już wpół się wali
Pod naciskiem traw, chwastów, — zwykle się schadzali,
I zwali to: „u siebie,“ czując się tam sami.

Wietrzyk, jak oni, dyszał słodkiemi woniami;
Oni, marząc, patrzyli na bieg rzecznej fali,
Migocącej pod słońcem blaskami opali,
I na dno, które światłość w złote punkty plami...

Rozmawiali pocichu, niesłysząc się wzajem:
Wszystko znaczyło: „kocham“ — i brzmiało im rajem.
W ich sercach rozświtowe były to świegoty.

Dziś — on marzy sam (ona odeszła jak wiosna),
Że już kochać nie będzie, że pył wonny, złoty
Jego duszy jej nóżka starła bezlitosna.




ÉMILE VAN ARENBERGH. SOUVENIR.


Tandis que lentement, en ton coeur recueillie...



Zawsze.

Podczas gdy ty, chwilowe zagoiwszy rany,
Wesoło pędzić będziesz dni jasne, łaskawsze,
Ja pójdę sam, unosząc w duszy skołatanej
Pierwszej mojej miłości zwłoki coraz krwawsze.

Lecz jako ów rozbitek, miotan przez orkany,
Rzuca krzyk w niebo głuche, od gromów jaskrawsze,
Zanim zniknie w pomroce nocy niezbadanéj, —
Gdy ty mówisz mi: nigdy! — jeszcze wołam: zawsze!

Ja tak kocham, i chociaż odchodzę bez żali,
Choć nic już z mego serca w twego nie drga fali,
Nie zgasi w mej świątyni ognia burza sroga:

Zwieje popiół, a płomień roznieci znów jasny!
— Ponieważ mi stworzyłaś duszę z duszy własnej,
Usta nasze na ustach spotkają się Boga.




ÉMILE VAN ARENBERGH. TOUJOURS.


La vespréw automnale a la paix d’une église...



Sonet listopadowy.

Zmrok jesienny ma ciszę solenną Kościoła;
Tuż pod księżycem, Wenus, we mgle kadzidelnéj,
Błyska, jak przed monstrancyą płomyk nieśmiertelny;
Coś wielkiego, słodkiego coś kona dokoła.

Drzewa, podobne mnichom u zwłok czuwającym,
Mrąc same, rzężą psalmy ledwie dosłyszalne;
Chude ich pnie się wznoszą, jak ręce błagalne,
Liście bez szmeru lecą, jak łzy, deszczem drżącym.

Podczas gdy z widnokręgu, szerząc swe zasłony,
Noc wstaje i otula bezgranicze śpiące,
Niby całun trumienny, gwiazdami łzawiony,

Tam, w dali, niebo, tracąc duszę swoją, słońce,
Jak trup świetlny, powoli zlewa się, rozkłada...
— I już nad barwnem ciałem krążą kruków stada.




ÉMILE VAN ARENBERGH. SONNET DE BRUMAIRE.


Et Jésus expirait. Lâ-haut, sur l'arbre infâme...



Stabat.

Jezus konał. Na drzewie zelżywem rozbity,
Rozwartemi ramiony siał wkrąg przebaczenie,
A gdy, padając duchem, krzyk rzucił w błękity,
Wielkie drgnienie rozdarło ziemię aż po rdzenie.

I noc, niby grób czarny, jęła chłonąć w cienie
Trup słońca, upowity w płomieniste świty;
A męczennik, opuszczon i sam nieskończenie,
Uczuł, że serce jego mrze w sercu kobiéty.

O Boże, wówczas, gdy ci grom wypadał z ręki,
Gdy w Chrystusie sam czułeś bliskiej śmierci męki
Co tryumf miała odnieść nad tobą nietrwały,

Rzec-że możesz, co w zbawczej na twych szalach treści
Zaważyło potężniej brzemieniem boleści:
Krew Syna, czy łzy Matki bólem skamieniałej?




ÉMILE VAN ARENBERGH. STABAT.


O mon coeur fatigué de doute et d’espérance...



Sonet.

O serce me, znużone zwątpień, pragnień bojem,
Los nie zdołał cię ugiąć, znękał cię jedynie;
Ukryj wyniośle boi swój przed ciekawych rojem,
Jak zwierz raimy, co w gąszcz się chowa — i tam ginie.

Niech żywi, pod żelazną ręką Fatalności.
Wyją, jęczą, śpiewają, w torach dróg się tłoczą;
Ty — nad ich próżne gwary, boleści, radości —
Wznieś swe wielkie milczenie, pogodę przezroczą.

I zamknij odtąd dumnej samotni swej progi
Wszystkiemu, co mąciło ci mir: bądź podobne,
Z bieli dziewiczej, ciszy i światłości błogiej,

Szczytom gór, co — w słoneczne, śnieżne kaski zdobne —
Wianie Boga jedynie czują wkrąg wierzchołów
I — ciche tam — burz wycia mają u padołów!




ÉMILE VAN ARENBERGH. SONNET.


Maintenant que, sombré loin des heureux rivages...



Rozbitek.

Dziś, gdy, zdala od szczęsnych zatonąwszy lądów,
Jestem już tylko trupem, wleczonym przez fale,
Unoszę swe milczenie przez grzmiące ich żale,
Swój mir wieczny — śród wiecznych uraganu prądów.

Cóż z tego, że port żaden nie czeka mię w gości
Za raf murein, za gorzkiej bezdni tajemnicą!
Śmiech nicości wykrzywia martwe moje lico —
I wnet się już rozpłynę w mórz nieskończoności.

A podczas gdy nade mną chmurne wód roztocze
Zwarły swych płynnych mroków zwoje nieprzezrocze,
— Tam w górze, na powierzchni, gdzie dnia blask się śmieje,

Korabie rącze biegną, skrzydlone w marzenia,
I, ku skarbom wybrzeży dążąc bez wytchnienia,
Pod wszystkiemi niebiosy ścigają nadzieję.




ÉMILE VAN ARENBERGH. LE NAUFRAGÉ.


La vie est vaine...



Błahostka.

Żywot jest marny:
Miłości cień,
Złości wiew parny...
I — dobry dzień!

Żywot jest krótki:
Nadziei moc,
Marzenia, smutki...
I — dobra noc!




LÉON MONTENAEKEN. PEU DE CHOSE.


Le coeur, c’est la tasse frêle...



Na filiżankę z Satzumy.

Serce — krucha filiżanka,
Co naprzemian trochę gości,
Zanim pryśnie jak mdła pianka,
Nienawiści i miłości.

Jeśli chcesz zachować długo
Sprzęt ten wielkiej wrażliwości,
Nie lej weń kipiącą strugą
Nienawiści ni miłości.

Aby z krwią w żył twoich kiści
Wciąż drgać mogły namiętności,
Obojętność — w nienawiści,
Spokój pomnij mieć w miłości.




LÉON MONTENAEKEN. SUR UNE TASSE DE SATZUMA.


Au bastingage du steamer...



Na morzu.

Z pokładu statku, w bryzgach pian,
Gdzie fala łasząc się rozpływa,
Jak pereł błyski błyskotliwa,
Na wieczny morza patrzę tan.

W dal fala mknie, w fali się żali
Coś jakby sen łkających wód,
Prócz wód nic jednak w tył i w przód,
I słucham fali łkań w oddali.

Cudowna rzecz te we mgłach tła,
Widnokrąg chmur i burz bezdroże!
Godzina druga zrana gra;
Piosnkę na fletni, kotku — morze!

Piosnkę na fletni czystą, miękką,
Jak całująca statek fala;
Pod świt, co w dali się rozpala,
Piosnkę na fletni cichuteńką.

Wszystkim leżącym w lej otchłani,
Jedzonym przez wesołe rybki,
By tan zatoczyć mogli chybki,
Jedną z mych drobnych piosnek w dani!


Rzecz niewydana. W przyszły zbiór
Włożę ją z pieczą niewygasłą.
Dziś ten sardelom święcę twór,
Niech go przerobią na swe masło.

Cudowna rzecz te we mgłach tła,
Widnokrąg chmur i burz bezdroże!
Godzina druga zrana gra —
Rzuciłem fletnię swą w morze.




MAX WALLER. EN MER.


Dans le quartier lapi derrière la caserne...



Przechodzień nocny.

W części miasta, skurczonej na tyłach kasarni,
Bije, jak trwożne serce, szmer pośpiesznych kroków
O Nocy! W grozie bacznych, milczących twych mroków
Anioł trwogi rozwija skrzydła czarne czarniéj.

Ktoś pierzcha. Nieznanego coś grozi bezkarniéj.
Lęk bezludnego muru zdradzieckich wyskoków,
Jęk wewnętrzny o pomoc. — Z drżących gipsu oków
Mruga nabiegłe oko czerwonej latarni.

Krzyki? Nie. Nic. Ni tchnienia. Ni gwar przytłumiony
Skrytego mordu w dali, ni łoskot strąconéj
Z mostu w rzekę ofiary. Ciemność ciężka, głucha.

Ale oto w koszarach, wojsko budząc śpiące,
Odzew trąbki ulice przebiegł, jak otucha,
Wieszcząc potęgę, spokój, bezpieczeństwo, słońce.




IWAN GILKIN. NOCTAMBULE.


Par des chemins obscurs hantés des mauvals anges...



Czarny bóg.

Przez drogi, kędy ciemne chadzają anioły,
Przez pełne form dziwacznych, bez nazwy rozdoły,
Przez morza bezsłoneczne, gdzie wśród wałów piany,
Śród lodowców — tan ślepe zawodzą orkany,
Przez podrążone w mroczne przepaście skaliska,
Przez kniej głębie straszliwe, gdzie szczyt każdy ciska,
W mroku gubiącym kształty, deszcz krwi, — niosłem kroki
W kraj przeklęty, gdzie iść mi kazały wyroki.
Tam, chwiejące się we mgłach pagóry bazaltu
Walą się ociężale w jeziora asfaltu,
Których fale wzdymają się sennie, bez mocy.
Przeciągłe loty kruków tworzą noc śród nocy,
Chaos nierozeznalny, skrzydeł Czarnych dreszcze,
Rysujące toń mroków — skróś — w mory złowieszcze;
Potem zimne rozbrzaski, któż wie, zkąd idące,
Budzą światło dnia blade, chorobliwe, drżące...
I chram-olbrzym, z onyksu i hebanu cały,
Czeka czarnemi schody na tłumów nawały.

Tam, w cieniu wiecznym włada bóg czarny, ponury,
Po srogiej jego twarzy błądzą zwątpień chmury.
Zwie się myślą. By zgasić gorączkę, co żre go,
Mózgami krwawiącemi wilżą usta jego.

Lecz na zapadłe łono próżno krew mu ścieka:
Potwór o zębach z ognia, niesyty, wciąż czeka.

Ach, któż kiedy wypowie, ile głów szlachetnych
Poszło na tych uczt pastwę, straszliwych a świetnych,
Ilu jeszcze badaczy, mędrców, marzycieli,
Karmiąc ten szał tragiczny, los tamtych podzieli!

Tymczasem, śród areny, na krzyżu rozbity.
Rzucającym wkrąg jasne, promieniste świty,
Kona wciąż człowiek w bieli, co w milczeniu głuchem
Wołał: „Błogosławieni są ubodzy duchem!“

A bóg czarny, nie słysząc, z ponad ofiarnika
Przygląda się i nie chce pojąć męczennika.




IWAN GILKIN. LE DIEU NOIR.


Est-ce un nouveau soleil...



Piosnka mistyczna.

Nowe-ż to jakieś słońce
Lśni w modrym niebios progu?
Wszystko jest młode, skrzące,
Wszystko się budzi w Bogu.

Hozanna! jak ognista
Róża, świat się otwiera.
Oto istota czysta,
W cień uszła zjawisk sfera.

Rozumu po cóż drgnienia
Ze zmysłów mdłą koleją?
Nic nie ma już imienia
I rzeczy nie istnieją.

Czas znikł i przestrzeń znikła,
Świat przyczyn znikł! O myśli,
Mrze pamięć twoja nikła,
Moc twoją przeszłość kréśli.

Bez pragnień, bez wyglądali
Roję się prawd jasnością.
Zbyłem się chceń, pożądań,
Ja jestem sam wiecznością.




IWAN GILKIN. CHANSON MYSTIQUE.


Le vin que l’on boit par les yeux...



Upojenie księżycowe.

Wino, które się pije okiem,
Z księżyca spływa modrą falą,
Nad widnokręgów cichych dalą
Morzem rozlewa się szerokiem.

Zgubne, a tchnące mdłym urokiem,
Rady w tym filtrze się krysztalą:
Wino, które się pije okiem,
Z księżyca spływa modrą falą.

Poeci zbożni tym wyskokiem
Dziwnym wnętrzności sobie palą.
Chłonąc — póki się z nóg nie zwalą,
Z wściekłemi ruchy, w niebie wzrokiem —
Wino, które się pije okiem.




ALBERT GIRAUD. IVERSSE DE LUNE.


La Lune, comme un sabre blanc...



Ścięcie.

Księżyc, jak szabli ostrz białéj
Na ciemnem z mory wezgłowiu,
W sierp się wygina po nowiu
Śród niebios bolesnej chwały.

Wędrowny Pierrot znędzniały
Śledzi — tak klown w pogotowiu! —
Księżyc jak szabli ostrz białéj
Na ciemnem z mory wezgłowiu.

Klęka — i, trzęsąc się cały.
Marzy, iż w czarnem pustkowiu
— Za wykup ludzkiemu mrowiu —
Z gwizdem tnie w kark mu zdrętwiały
Księżyc, jak szabli ostrz białéj.




ALBERT GIRAUD. DÉCOLLATION.


Les rouges rubis souverains...



Pierrot złodziejem.

Królewskie krwawe rubiny,
Mordów i chwał meteory,
W pomroce drzemią komory,
Śród lochów groźnej głębiny.

Pierrot, z kilkoma złosyny,
Kraść idzie, po pitce skory,
Królewskie krwawe rubiny,
Mordów i chwał meteory.

Lecz strach im zjeża czupryny:
Śród aksamitów i mory,
Jak oczy groźnej potwory,
Jarzą się w głębi witryny
Królewskie krwawe rubiny!




ALBERT GIRAUD. PIERROT VOLEUR.


La maigre amoureuse au long cou...



Piosnka o szubienicy.

Oblubienica z szyją jak tyka
Będzie kochanką wam bez pieniędzy,
W wieczystej nędzy wieczni włóczędzy,
Śnizłolki wieczne, a bez grosika!

Taką myśl zawsze, nakształt gwoździka,
Wbija im w głowę pijaństwo z nędzy:
Oblubienica z szyją jak tyka
Będzie kochanką wam bez pieniędzy.

Smukła jest, piękna, choć nieco dzika,
Na piersiach — warkocz konopnej przędzy,
A swym duszącym uściskiem prędzéj,
Niż inna, rozkosz wściekłą rozbryka
Oblubienica z szyją jak tyka.




ALBERT GIRAUD. LA CHANSON DE LA POTENCE.


L’âme du violon tremblant...



Skrzypce księżycowe.

Zamkniętych skrzypiec dusza drżąca,
Pełna harmonii i milczenia,
Śni, z czarnej skrzynki swojej cienia,
Sen obumierań, trwóg tysiąca.

W bolesnej nocy tej bez końca
Pod czyjąż ręką wyda brzmienia
Zamkniętych skrzypiec dusza drżąca,
Pełna harmonii i milczenia?

Cieniuchna, biała nić miesiąca
Przedzgonnie słodko wypromienia
Swych ironicznych pieszczot tchnienia —
I śni, że świetlny smyk ją trąca.
Zamkniętych skrzypiec dusza drżąca.




ALBERT GIRAUD. VIOLON DE LUNE.


Un rayon de Lune enfermé...



Kryształ czeski.

Promień księżyca uwięziony
W pięknym z czeskiego szkła flakonie,
Oto poemat, który wionie
Rondelów tych lekkiemi tony.

W Pierrota-m zamknął się kokony,
By ofiarować swej madonnie
Promień księżyca uwięziony
W pięknym z czeskiego szkła flakonie.

W symbolu tego-m skrył zasłony
Wszystko, najdroższa, co mam w łonie:
Jak blady Pierrot żarem płonie,
Tak drga w mej masce pomarszczonej
Promień księżyca uwięziony.




ALBERT GIRAUD. CRISTAL DE BOHÈME.


Ta gloire évoque en moi ces navires houleux...



Do Kamila Lemonnier.

Twa sława jak te wielkie zda mi się okręty,
Które dumnych zdobywców magnetyczne tchnienie
Gnało na Atlantyków dziewicze bezdenie,
Ku wyspom złotym z baśni, w oddali zaklętéj.

Wychodzono pod żagle, kiedy firmamenty,
Spłomienione w zachodów prorocze czerwienie,
Hojnie zlewają bogactw mistycznych olśnienie
W głąb’ piersi marynarza dumnym szałem wzdętéj.

A ludzie, którzy w porcie wylegli na brzegi,
Patrzyli, jak grążyły się masztów szeregi,
Niby senne widziadła, w horyzonty lśniące;

I w ich ciemnych mózgowiach, u schyłku żywota,
Wybłyskała wciąż jeszcze czarodziejska, złota
Wizya czarnych korabi, co wpłynęły w słońce.




ALBERT GIRAUD. À CAMILLE LEMONIER.


Vous savez, Scigneur, ma misère...



Modlitwa.

Ty znasz, o Panie, nędzę moją!
Patrz, co ci niesie ręka drżąca:
Kwiaty, co grzesznie ziemię stroją,
I z lica zmarłej blaski słońca.

Ty widzisz także me znużenie,
Księżyc zagasły, świt zczerniały;
Zapłodnij mej samotni cienie.
Polej je blaskiem swojej chwały.

Otwórz mi ścieżki swoje prościéj,
Rozjaśnij duszę moją chorą,
Albowiem smutek mych radości
Jak trawa jest pod lodu korą.




MAURIUCE MAETERLINCK. ORAISON.


En mes oraisons endormies...



Modlitwa nocna.

Śród modlitw, co zmilkają senne
W miękkiej widziadeł omdlałości,
Słyszę bijącą namiętności
I wracających żądz Gehennę.

Widzę miesiąca blask bolesny
Śród zniechęcenia nocnych marzeń,
Na jadowitych błoniach zdarzeń
Widzę błądzący szał cielesny.

Czuję, jak pełnią moje szpiki
Żądze zielonych widnokręgów.
Śród wiecznie chmurnych nieba kręgów
Głód straszny cierpię, głód gwiazd dziki.

Czuję, jak w duszy mej potoku
Źródło tkliwości grzesznych tryska;
Widzę zwodnicze trzęsawiska
Nu widnokręgu w zaćmień mroku!

I mrę pod gniewu twego mocą!
Litości, Panie, mąk za wiele,
Ukaż choremu leków ziele,
Widziane raz miesięczną nocą.


Czas, Panie, czas już, dnie nastały
I wyciąć trzeba szalej, chwasty!
Widzę, przez żądz mych gąszcz kolczasty,
Księżyc od żmij zielony cały.

Ból snów napływa wciąż surowiej
Z grzechami swemi w oczy moje,
Słucham, jak biją modre zdroje
Ku Absolutu księżycowi.




MAURIUCE MAETERLINCK. ORAISON NOCTURNE.


Sous l’eau du songe qui s’éléve.



Odbicia.

Pod wodą snów, co wzbiera stale,
Duch drży w posępnych trwóg rozterce,
A księżyc świeci mi na serce,
Nad którem szemrzą marzeń fale.

Pod smętną brzeżnych trzcin rozpaczą
Już tylko rzeczy mdłe odbicia,
Palm, lilij, róż dawnego życia,
W głębinach wody jeszcze płaczą.

I kwiat za kwiatem się odkwiéca
Na tem odbiciu firmamentu,
By ujść na wieki z dni zamętu
W toń snów i w srebrny blask księżyca.




MAURICE MAETERLINCK. REFLETS.


Sous la cloche du cristal bleu...



Roślinność serca.

Pod kryształowym modrym dzwonem
Mej melancholii i znużenia
Drzemią niejasne me cierpienia,
Śpią w sercu mem znieruchomionem.

Symbolów samych to roślinność,
Rozkoszy smętne nenufary,
Palmy, żądz moich blade mary,
Mchów chłód, omdlała lian bezczynność.

I tylko lilia wznosi w górę,
Blada, surowa, wątła, cicha,
Nieruchomego kształt kielicha
Ponad rośliny te ponure.

A w blaskach, które wokół sieje
Jak miesiąc pełny, — ku kryształom
Błękitnym, marą lekką, białą,
Mistyczna jej modlitwa wieje.




MAURICE MAETERLINCK. FEUILLAGE DU COEUR.


O serre au milieu des foréts...



Cieplarnia.

O cieplarni pośród lasów!
I te drzwi twoje na zawsze zaparte!
I wszystko to, co się znajduje pod twoją kopułą!
I pod mą duszą w twoich analogiach!

Myśli głodnéj królewny,
Nuda żeglarza w pustyni,
Muzyka instrumentów miedzianych pod oknami nieuleczalnych.

Idźcie ku kątom najbardziej wystygłym!
Rzekłbyś, kobieta zemdlona w dzień żniwa,
Pocztylioni są na dziedzińcu gospody,
W dali przechodzi łowca łosiów, który został dozorcą chorych.

Przypatrzcie się przy świetle księżyca!
(Och, nic tam nie jest na swojem miejscu!)
Rzekłbyś, kobieta szalona przed sądem,
Statek wojenny z rozwiniętemi żaglami na kanale,
Ptaki nocne na liliach.
Dzwon pogrzebowy w południowej porze
(Tam pod temi dzwonami szklanemi!),

Postój chorych na łące,
Zapach eteru w dzień słoneczny.
Mój Boże! mój Boże, kiedyż będziemy mieli deszcz,
I śnieg, i wiatr w cieplarni!




MAURICE MAETERLINCK. SERRE CHAUDE.


O ces regards pauvres et las...



Spojrzenia.

O, te spojrzenia biedne i znużone!
I wasze, i moje!
I te, których już niema, i te, co przyjdą dopiero!
I te, co nigdy nie przyjdą, a jednak istnieją!

Są takie, które zdają się odwiedzać biednych w niedzielę;
Są podobne chorym bez domu;
Są podobne jagniętom na łące okrytej płótnami.
A te spojrzenia niezwykłe!
Są takie, pod sklepieniem których jest się obecnym straceniu dziewicy w sali zamkniętej
I takie, które każą marzyć o smutkach nieznanych!
O wieśniakach w oknach fabryki,
O ogrodniku, który został tkaczem,
O popołudniu letniem w muzeum figur woskowych,
O myślach królowej, która patrzy na chorego w ogrodzie,
O zapachu kamfory w lesie,
O zamknięciu królewny w wieży, w dzień uroczystości,
O żeglowaniu przez cały tydzień po wystygłym kanale.

Miejcie litość nad temi, które wychodzą małemi krokami, jak rekonwalescenci na pole żniw!
Miejcie litość nad temi, które są podobne dzieciom zbłąkanym w godzinie posiłku!

Miejcie litość nad spojrzeniami rannego, zwróconemi na chirurga,
Które podobne są namiotom w chwili burzy!
Miejcie litość nad spojrzeniami kuszonej dziewicy!
(Och! rzeki mleczne uciekają w ciemności!
A łabędzie leżą nieżywe pośród żmij!)
I nad spojrzeniami dziewicy upadającej!
Księżniczki porzucone w trzęsawiskach bez wyjścia!
I te oczy, w których oddalają się z rozwinięte mi żaglami statki oświecone jaskrawo podczas burzy!
I owa żałość wszystkich tych spojrzeń, które cierpią, że nie są gdzieindziej!
I tyle cierpień prawie nierozróżnialnych, a tak rozmaitych przecie!
I te, których nikt nigdy nie zrozumie!
I te biedne spojrzenia prawie nieme!
I te biedne spojrzenia, co szepczą ledwie!
I te biedne spojrzenia zdławione!
Pośrod jednych zda ci się, żeś w zamku zmienionym na szpital!
A tyle innych ma pozór namiotów, tych lilij wojny, na małym trawniku klasztornym!
A tyle innych ma pozór rannych, opatrywanych w cieplarni!
A tyle innych ma pozór sióstr miłosierdzia na Atlantyku bez chorych!
Och! widzieć te wszystkie spojrzenia!
Dać przystęp tym wszystkim spojrzeniom!
I spotykając je wyczerpać swoje własne!
I nie módz odtąd już nigdy zamknąć oczu!




MAURICE MAETERLINCK. REGARDS.


On est venu dire...



Piosnka.

Ostrzeżono mnie
(Dziecię, jak mi strach!),
Ostrzeżono mnie,
Że w świat jechać chce...

Z lampą w ręku szłam
(Dziecię, jak mi strach!),
Z lampą w ręku szłam
Tam, gdzie on był sam...

A u pierwszych drzwi
(Dziecię, jak mi strach!),
A u pierwszych drzwi
Płomień dziwnie drgnął...

A u drugich drzwi
(Dziecię, jak mi strach!),
A u drugich drzwi
Płomień mówić jął...

A u trzecich drzwi
(Dziecię, jak mi strach!),
A u trzecich drzwi
Światło zgasło mi...




MAURICE MAETERLINCK. CHANSON.


Vous avez allumé des lampes...



Piosnka.

— Zapaliliście w izbie lampy;
O, jak w ogrodzie słońce lśni!
Zapaliliście w izbie lampy;
Ja widzę Słońca blask przez szpary,
Otwórzcie do ogrodu drzwi! —

— — Klucze ode drzwi gdzieś zginęły;
Trzeba nam czekać, trzeba czekać! —
— Z wieży spadają klucze trzy! —
— —Trzeba nam czekać, trzeba czekać,
Trzeba nam czekać innych dni.

Dni innych ciąg te drzwi otworzy;
Zazdrośnie rygli strzeże las. — —
— Las cały plonie wkoło nas! —
— — To zgniłe liście blaskiem zorzy
U domu płoną tak przedproży. — —

— Dni inne również są znużone;
Dni inne czują sWach, jak my;
Nie przyjdą inne dni pragnione;
Dni inne umrą też, jak my;
My też umrzemy w ciemni téj...




MAURICE MAETERLINCK. CHANSON.


Dans une barque d’Orient...



Piosnka.

W złocistej barce ze Wschodu
Wracały trzy młode dziewy,
Trzy młode dziewy ze Wschodu
Wracały w harce złocistej.

I ona z nich kruczowłosa,
Co barki trzymała ster,
Na drobnych ustach o róż wonnem tchnieniu
Wiozła nam dziwne historye,
W milczeniu.

A ona znów ciemnowłosa,
Co w dłoni miała zasłonę,
A u stóp — skrzydeł łabędzie białości,
Wiozła nam ruchy anielskie,
W swej nieruchomości.

Lecz ta z jasnemi włosy,
Co spała na łodzi przodzie,
I której w wodę złote spadły kosy,
Jak brzaski złote o wschodzie,
Wiozła — za powiek ukryte przepaski —
Światłości blaski.




CHARLES VAN LERBERGHE. BARQUE D’OR.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: zbiorowy i tłumacza: Zenon Przesmycki.