<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Van het Roer
Rozdział II
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Boer van het Roer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Po niespełna półgodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się u wejścia do uroczej doliny, która ciągnęła się w szerokości około półtorej mili angielskiej między dwoma wzgórzami. Samym środkiem doliny wił się w licznych zakrętach wśród bujnej roślinności strumień. Na stokach górskich po jednej i drugiej stronie pasły się liczne stada bydła, koni, owiec i kóz, dalej na wzgórzu widniały zabudowania farmy, otoczonej wysokiemi drzewami wśród uprawnych pól.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Uys. — Jak się panu podoba ten zakątek?
— Istotnie coś podobnie uroczego nie zdarzyło mi się widzieć w tych stronach. Czyja to posiadłość?
— Właścicielem jest afrikander, neef Jan, dwudziestoletni młodzieniec. Dzielny to chłopiec i drugiego takiego niełatwo pan znajdzie w tej części świata. Szkoda, że niema go w domu; byłby go pan poznał osobiście.
Uys nazwał młodego człowieka „neef Jan“, nie wymieniając nazwiska rodowego. Holenderski zwyczaj nazywania w ten sposób nawet nie krewnych dotarł aż tutaj, do Afryki. Znajomi tytułują młodych „neef“, a młodzi starszych „baas“. Przytem wychodźcy holenderscy nazywają tu osiadłych swoich ziomków wyrazem „afrikander“, co znowu oznacza dzielnego człowieka, który umie się obchodzić z bronią i staje nieustraszony przed wrogiem, zwłaszcza, jeżeli tym wrogiem jest Anglik. Stąd też wielką tu wagę przywiązują do tego określenia, nielada honor i cześć przynoszącego osobie, której dotyczy.
Ów afrikander neef Jan dał widocznie już nieraz dowody swej dzielności, skoro słynny dowódca Boerów wyraża się o nim tak chlubnie.
— A jakież jest jego nazwisko rodowe? — zapytałem.
— Ciekawy jesteś, mynheer. Chciałem wymienić to nazwisko dopiero wówczas, gdy będę mógł przedstawić panu osobiście owego młodzieńca. Ale widocznie zależy panu na tej wiadomości, więc rad-nierad powiem, że nazywa się on Jan van Helmers.
— Helmers? — przerwałem uradowany. — Czyżby należał do rodziny, której poszukuję?
— Jeśli się nie mylę, to on jest wnukiem owego wychodźcy, o którym mi pan wspominałeś, a który zginął w bitwie pod Pieter-Maritzburg. Dzielny to był żołnierz, ale i wnuk nie ustępuje mu w niczem. Jego karabin nie chybił jeszcze nigdy ani w dzień, ani w nocy, i dlatego to właśnie nazywają go Boer van het Roer[1] A i pięści ma silne, jak niedźwiedź!
— A ta dziewczyna? — zapytałem, gdy czarna wyprzedziła nas znacznie.
— To jego adoptowana siostra i narzeczona.
— Ach, tak!
— Jego ojciec znalazł ją w Kalahari, na północ od Griqua. Dziecko leżało obok zwłok dopieroco zamordowanej młodej Kafryjki. Zabrał więc sierotkę, ochrzcił i wychowywał w domu, nazywając ją swoją siostrzyczką; wreszcie postanowił ją poślubić.
— A cóż na to rodzicie?
— Zgodzili się. Bo też i dziewczyna to zuch nielada. Jan nie znalazłby z pewnością takiej pomiędzy osiedleńcami. Wy zresztą tam, w Europie, żywicie pewne uprzedzenia do innych ras; my jednak inaczej się na tę sprawę zapatrujemy.
— Czy nie dowiedziano się nic bliższego o jej rodzicach?
— Nie. I poco zresztą? Wystarczy, że dziewucha sam a daje o sobie najlepsze świadectwo. Jan bawi często poza domem, a ona właściwie prowadzi całe gospodarstwo. Zobaczy pan, jak nas przyjmie, gdy przybędziemy do jej domu. Poto nas w tej chwili wyprzedziła.
Niebawem wjechaliśmy przez otwartą bramę na obszerny dziedziniec farmy. Przyjęło nas tu głośnem ujadaniem kilka psów, ale uspokoił je szybko Uys. Nie dał się jednak uspokoić rwący się ku nam z budy a przymocowany do niej łańcuchem tęgi lampart, który żarł ziemię i szarpał się na wszystkie strony. Ponadto jeszcze jeden mieszkaniec farmy miał wyjść na nasze powitanie, i z początku, słysząc tylko głos jego, nie mogłem sobie przypomnieć, coby to była za istota. Dopiero pojawienie się z za węgła domu olbrzymiego strusia wyjaśniło zagadkę. Ptak był nielada rozjątrzony; wyciągnął szyję i, bijąc skrzydłami, popędził prosto na nas, a właściwie (wiedział, kogo wybrać) na Kwimbę. Ten jednak spostrzegł odrazu, co się święci, i wciągnął obie gołe nogi na grzbiet konia, krzycząc przytem przeraźliwie:
— Mynheer, mynheer! na pomoc, na ratunek! Struś chce polknąć Kwimba. Struś niech polknie konia, ale Kwimbo niech żyje! Kwimbo nie byla jeszcze nigdy w takie niebezpieczeństwo!
Struś, podrażniony jeszcze bardziej wrzaskiem Kafra, starał się koniecznie dosięgnąć dziobem jego nogi, a nie mogąc tego dokonać, zaatakował brabanta. Połechtane konisko poczęło wierzgać nogami, a Kwimbo katulał się po jego grzbiecie, jak gruszka, i omal nie zleciał pod potężne nogi nieprzyjaciela.
— Mynheer! ratujcie Kwimbo! mynheer, zastrzelić strusia! Ale mynheer nie trafi Kwimbo, tylko tego potwora!
Uys starał się odpędzić ptaka, ale napróżno. Psy zaczęły ujadać na nowo, a lampart omal się nie urwał z łańcucha. Sytuacya stawała się naprawdę niebezpieczną, gdy nagle z okna domu ozwał się głos kobiecy, i wszystkie zwierzęta, dzikie i swojskie, uspokoiły się od razu.
— Rob, do mnie! — wołała Mietje.
I struś dał spokój swej ofierze, biegnąc co żywo do okna.
Odetchnęliśmy z ulgą, bo kto wie, czy nie wypadłoby i nam zmierzyć się z natarczywym biegusem.
Kilku Hotentotów zabrało wnet nasze konie i odprowadziło do stajen, poczem Uys i ja udaliśmy się do budynku mieszkalnego. Przyjęła nas tu Mietje i przedstawiła starszej kobiecie, siedzącej w głębokim fotelu i poobwijanej w koce, jak mumia. Chora powitała nas z nadzwyczajną serdecznością.
— Jeffrouw Soofje, ten mynheer przybywa z Holandyi — zauważył Uys.
— I to z Zelandyi — dodałem.
— Z Zelandyi? Nie znam tego kraju, ale ojciec mego męża tam się urodził. Pisywał też często do rodzinnego swego miasta, ale, niestety, nie odpowiadano mu wcale. Zna pan miejscowość Störkenbeck w Zelandyi?
— Bawiłem tam przez tydzień w gościnie u rodziny van Helmersów.
— U Helmersów? — zapytała żywo. — Toż to nasi krewni! Nie wspominali panu o Lucasie Helmersie?
— Bardzo nawet często. Prosili mię, bym was poszukał i oddał listy. Oni również pisali do państwa, ale bez skutku. Stosunki pocztowe w tym czasie inwazyi angielskiej są tu wręcz skandaliczne!
— List ze Störkenbeck? Proszę-ż mi go dać, mynheer. Mietje przeczyta, a wy tymczasem przekąście cokolwiek. Niestety, nie znajdziecie na stole dziczyzny, bo Jan od trzech dni poza domem. Poszedł na lamparty!
Na ten ostatni wyraz położyła szczególniejszy nacisk, jakby chcąc nadać mu inne jakieś znaczenie. Spojrzała przytem na Uys’a znacząco, z czego domyśliłem się, że tu wcale nie idzie o owo zwierzę z rodziny kotów, które spotkać można bardzo często w koloniach, a które wyrządza krwawe spustoszenia wśród trzody, i dlatego tępią je bez litości.
— Chciałem się z nim wybrać — odrzekł Uys, — ale wskutek nieprzewidzianej przeszkody spóźniłem się. Sądzę wszakże, że go jeszcze dogonię, bo wyruszę natychmiast, skoro tylko koń się podpasie. Zresztą ten gość — wskazał na mnie — nie jest przyjacielem Anglików, i możemy być w mowie swobodni, jeffrouw. Czy Jan pojechał sam jeden?
— Tak.
— Do Klaarfontain?
— Tak przynajmniej mówił.
— Nie wspominał, kto tam ma przybyć?
— Van Raal, Zingen, Veelmar i van Hourst, a może jeszcze kto.
— Więc byliby dowódcy w komplecie. A co słychać z Freed’em up Zoom?
— Była wiadomość, że i on również przybędzie. Kazano mi to koniecznie panu zakomunikować.
— Czyżby istotnie? — zapytał żywo. — Jeżeli tak, to niezawodnie przyprowadzi on człowieka, który będzie mu potrzebny do unieszkodliwienia Sikukuniego... A i ja muszę wytężyć wszystkie siły, by się z nim spotkać. Jak długo mają na mnie czekać?
— Cztery dni od dziś.
— To wystarczy. Musisz pan wiedzieć — zwrócił się do mnie, — że zamierzamy urządzić rozstrzygającą wyprawę na Kafrów. Wprawdzie zawarliśmy z nimi rozejm, ale chciwy krwi Sikukuni nie dotrzymuje u kładów i napada na naszych osiedleńców, zaśmiecając kraj swemi bandami, a Anglicy wspierają go w tem moralnie i materyalnie, nie dbając o to, że posiłkują niebezpiecznego zwierza, który prędzej czy później na nich samych rzucić się gotów. Czy nie byłby pan skłonny wziąć udziału w tej wyprawie? Spotka pan tam samych doborowych afrykandrów, a może nawet jednego z wodzów kafryjskich, który wkrótce zasłynie niezawodnie, jak Sikukuni, a który prowadzi na Boerów tłumy Zulusów, jak mię właśnie o tem powiadomiono.
To zaproszenie do wzięcia udziału w wyprawie podobało mi się mocno, — niestety jednak nie mogłem z niego skorzystać ze względu na chorą.
— Kiedy pan wyrusza? — spytałem.
— Skoro się tylko posilę.
— W takim razie nie mogę, niestety, przyłączyć się do pana. Przyrzekliśmy bowiem tej pani pomoc lekarską i słowa dotrzymać należy, mynheer.
Uys przyznał mi słuszność i zabrał się do spożywania zastawionych potraw. A jadł dzielny dowódca tyle, że podobne obżarstwo przypłaciłbym życiem.
Tymczasem Mietje otworzyła list i odczytała go bardzo płynnie, mimo, że pisany był niewyraźnie i z błędami. Zaciekawiła mię ta zdolność dziewczyny, i matka zauważyła to zaraz.
— Mietje czyta lepiej, niż Jan — rzekła, — mimo, że jest on starszy od niej o całe cztery lata, no, i piastuje godność adjutanta Uys’a. Dziewczyna nauczyła się od nieboszczyka ojca, który uchodził nietylko za dzielnego Boera, ale i za najuczeńszego z pomiędzy wszystkich osiedleńców. Niestety, uśmiercili go Kafrowie. To też zarówno ja, jak i Jan, nie spoczniemy dopóty, aż póki Sikukuni nie poniesie za to zasłużonej kary.
Uys posilił się wreszcie i, przewiesiwszy karabin przez plecy, rzekł:
— A no, jeffrouw, jadę, ale za gościnę nie dziękuję, gdyż samo przez się rozumie się, że wrócę tu z Janem. I z panem — dodał, zwracając się ku mnie — nie żegnam się, bo go tu niezawodnie zastanę jeszcze.
— Przypuszczam, że mynheer nie zechce nas pozostawić bez opieki — odrzekła. — Niech Bóg prowadzi, baas Uys. A pamiętajcie, że wrócić wam wolno jedynie z wieścią o ostatecznem załatwieniu się z Sikukunim...
Wyprowadziłem Boera z chaty na podwórze razem z Mietje, która tam została, a ja wróciłem do chorej.
Po bliższem jej zbadaniu przekonałem się, że był to zwykły katar, nic niebezpiecznego. Na szczęście, miałem pod ręką odpowiednie środki apteczne, które przyrządziłem, nakazując chorej bezzwłocznie położyć się do łóżka. Ażeby Mietje jej w tem pomogła, wyszedłem po nią na dziedziniec, ale znaleźć jej nigdzie nie mogłem, i dopiero jeden z Hotentotów objaśnił mię, że panienka jest... w szkole.
— Co? w szkole? — powtórzyłem zdziwiony.
— Tak — odrzekł dumnie.
— Małe dzieci i wielkie khwekhwena[2] uczą się wiele... czytać... pisać... rachować... modlić się... Ho, ho! Mietje jest dobra i mądra...
Udałem się we wskazanym kierunku i usłyszałem wnet głośną rozmowę. Na polance, otoczonej ze wszystkich stron drzewami i zaroślami, siedziała wśród dziatwy, jak misyonarz, Mietje. Dziatwa podzielona była na dwa oddziały. Jeden, jak to już z odrębnego typu można było poznać, składał się z potomstwa Hotentotów, drugi z Kafrów.
— Złożyć ręce! — rozkazywała dziewczyna.
I w tej chwili czarne rączyny złożyły się kornie do modlitwy.
— Uważać! zaczynamy — dodała, i na dany znak rozległa się modlitwa chórem:
„Sida ’tib, hommi ”na’hab, sa’ons ”anu-”annuhe!“[3] Dzieciaki odmówiły „Ojcze nasz“ do końca, poczem dziewczyna zwróciła się do malutkich Kafrów:
— A teraz wy!
„Bawo wetu o sezulwini, malipatwe ngobungcwele igama lako“[4].
— Pięknie — chwaliła nauczycielka, gdy ucichły ostatnie wyrazy pacierza. — A teraz wszyscy razem, tak, jak tam się modlimy u jeffrouw Soofje.
I mali Hotentoci wespół z Kaframi odmówili teraz chórem „Ojcze nasz“ po holendersku:
Onze vader, die in de hemelen ziit, uw naam worde geheiligt...
Przykro mi było przerywać dziewczynie w tak pięknem zajęciu, lecz ze względu na chorą musiałem to uczynić. Była niejako stropiona mojem pojawieniem się. Odprawiwszy wszakże dziatwę, poszła ze mną ku domowi.
Gdyśmy weszli w obręb zabudowań, zauważyłem na płocie dwie suszące się skóry lamparcie.
— Czyżby te zwierzęta były tu tak pospolite? — spytałem.
— Tak — potwierdziła, — w lesie bardzo często można się z niemi spotkać, i niebezpiecznem byłoby strzelać do lamparta, gdy się nie jest pewnym, iż się go ubije odrazu. Pierwszy lampart, którego wprawdzie trafiłam, raniąc śmiertelnie, ale nie położyłam na miejscu, byłby mię rozszarpał na strzępy, gdybym się była nożem nie obroniła. Bestya postrzelona rzuciła się na mnie, jak wściekła.
— A więc Mietje umie także obchodzić się z bronią? — spytałem zdziwiony.
— Owszem. Jan mię nauczył. Bo w tym kraju, gdzie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, dobre jest zaznajomienie się z bronią palną.
— Czy daleko stąd do lasu?
— Niezbyt daleko. Trzeba przejść przez dolinę, a potem skierować się w góry na prawo, skąd już widać jego pobrzeże.
Lasy w tym kraju są rzadką osobliwością, więc tembardziej ciekawy byłem ich charakteru. Że zaś miałem dość czasu, więc postanowiłem wybrać się do owego lasu, i to natychmiast. Przywołałem tedy służącego, który właśnie stał opodal uwiązanego na łańcuchu lamparta i przypatrywał mu się z podziwem.
— Czy konie nie głodne? — zapytałem go.
— Jadly i pily, mynheer. Kwimbo byla także pilna i jadla, o! dużo dobrego jadla.
— Weźże więc swoją broń. Pójdziemy do lasu.
Wstąpiłem do izby, ażeby zabrać swój karabin, a gdym oznajmił kobietom o planowanej wycieczce, ostrzegły mię, że w lesie tym jest pełno jadowitych wężów, a przytem dla bezpieczeństwa radziły wziąć za przewodnika jednego z Hotentotów, którego mi zaofiarowały. Wymówiłem się jednak od tego i wyszedłem na dziedziniec, gdzie oczekiwał mię już Kwimbo, obwieszony swą bronią, jakby się wybierał na wojnę.
— Mynheer wziął strzelbę? Mynheer będzie strzelal? A do kogo będzie mynheer strzelal?
— Do słoni — odrzekłem, udając powagę.
Kafr odskoczył dwa kroki w bok i, spojrzawszy na mnie z przerażeniem, krzyknął:
— Do sloni? O, mynheer będzie zabity i Kwimbo też. Słoń jest gruby... słoń ma paszczę tak wielką...
I rozkrzyżował ręce, ażeby mi pokazać, jak wielką paszczę ma słoń.
— Boisz się więc słonia? W takim razie poszukamy lwa.
Słowa te odebrały mu resztę panowania nad sobą.
— Mynheer chce znaleźć lew? Och, lew jest o wiele większy, niż sloń; lew zjada ludzi, lew zje Anglików, zje Holenderczyków, zje Koikoib[5], zje Kafrów i zje Kwimba. I co Kwimbo pocznie, gdy go zje lew? Kwimbo chce pojąć za żonę ładną dziewczynę, Kwimbo nie powinien być zjedzony...
To było dla mnie nowością. Nie mogłem żadną miarą wyobrazić sobie tego małpowatego Kafra w roli małżonka, wobec czego spytałem:
— Co? chcesz się żenić?
— Kwimbo ożeni się.
Wypowiedział to z taką stanowczością i powagą, że aż mię zaciekawiło, jak wygląda jego wybrana.
— Cóż to za dziewczyna, z którą chcesz się połączyć?
— Kwimbo weźmie sobie piękną Mietje — odrzekł z dumą.
Na te słowa omal nie parsknąłem śmiechem, ale się wstrzymałem, pytając dalej:
— A dlaczego właśnie Mietje?
— Bo Mietje jest dobra. Kiedy Kwimbo zleciała z konia, mynheer Ays chciała rznąć Kwimbo, ale Mietje nie kazała, i dlatego Mietje wyjdzie za Kwimbo.
— Mówiłeś z nią o tem?
— Nie. Kwimbo nie gadala jeszcze o tem z Mietje.
— A jesteśże pewny, że ona cię zechce?
— O, czemużby nie! Kwimbo jest piękny, Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest mądry i w sam raz dla pięknej Mietje.
Nie chciałem odbierać biedakowi tak pięknych złudzeń i, poprzestawszy na tem, wyprzedziłem go nieco, pozostawiając za sobą.
Dolina, którą szliśmy, zwężała się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie doszedłem do miejsca, skąd wytryskało obfite źródło, dające początek strumykowi, który obficie zasilał okoliczną roślinność. Stąd wedle otrzymanych wskazówek wspiąwszy się na wzgórze, zostałem mile zdziwiony wspaniałym widokiem na okolicę, pokrytą rozległymi lasami.
Zdawało mi się też, że widzę na grubym piasku coś jakby ślady ludzkie, ale bardzo niewyraźne. Zastanowiło mię to, lecz, gdy weszliśmy na grunt skalisty, i ślady owe zniknęły, przestałem o nich myśleć i wszedłem w las.
Mimo zbyt odległej od równika szerokości geograficznej i suchego względnie gruntu, roślinność tu miała charakter podzwrotnikowy. Jest to bowiem cechą całego kraju przylądkowego, że gdzie tylko roślina zapuści korzenie, zdobywa sobie potrzebną wilgoć i, dzięki łagodnemu klimatowi, rozwija się przecudnie. Cała flora Kaplandu oszacowana jest na dwanaście tysięcy gatunków, i to właśnie daje najlepszą miarę, jak dogodne warunki posiada tu wegetacya obok rozległych obszarów pustynnych oraz kamienistego tu i owdzie podłoża.
Zaledwie uszliśmy kilkadziesiąt kroków w głąb lasu, napotkaliśmy na rodzinę pewnego gatunku pawianów[6], co zniewoliło Kwimba do ogromnej ostrożności: w jednej ręce trzymał oszczep, w drugiej maczugę i postępował za mną z taką miną, jakgdyby miał się spotkać co najmniej z lwem lub słoniem. Niestety, nie mogliśmy spotkać tu ani lwa, ani słonia, gdyż osadnicy wyparli je w głąb lądu na północ, zarówno, jak i nosorożce oraz hipopotamy. W lesie tym, jak się zdawało, ptaki stanowiły najliczniejszą grupę świata zwierzęcego. Nie obawiały się nas wcale; widocznie nie płoszono ich zbytnio, to znaczy — rzadko noga ludzka błądziła tutaj, a jeśli zabłądziła, to nie w zamiarze tępienia skrzydlatych stworzeń.
Zagłębiając się w las, zachowałem wszelkie ostrożności. Karabin miałem przygotowany do strzału i zwracałem baczną uwagę na każdy szmer w pobliżu.
Szliśmy tak z godzinę, gdy wtem nagle usłyszałem w niedalekiej odległości... strzał.
Słyszała mynheer? — szepnął Kwimbo, wystraszony śmiertelnie.
Przystanąłem, nasłuchując chwilę. Niebawem dał się słyszeć wystrzał ponowny.
— Aj! znów strzelają. Tu są dwaj abantu, dwaj mężczyźni... Zastrzelili jednego.
Co do mnie — byłem odmiennego, niż Kwimbo, zdania: strzały pochodziły z jednej i tej samej strzelby, jak to z odgłosu poznać było można.
Miałem zamiar posunąć się powoli naprzód i podpatrzyć z ukrycia tajemniczego Strzelca, ale się wstrzymałem, usłyszawszy wyraźne wołanie:
— Help, help! Oh woe to me![7]
Angielskie te słowa upewniły mię, że wołał biały, któremu zdarzyło się jakieś nieszczęście. Przyspieszyłem kroku, podążając przez gęstwę paproci, i wnet oczom moim przedstawił się nie tyle straszny, ile komiczny widok. Oto jakiś człowiek chwycił się rękoma gałęzi, zwisających z pochyłego drzewa, i przerabiał nogami, jak pajac, opędzając się przed dzikiem, który, raniony widocznie, rzucił się na swego prześladowcę.
Podniosłem strzelbę do ramienia, by wypalić, gdy mi w tem przeszkodził Kwimbo, chwytając mię za ramię gwałtownym ruchem.
— Nie strzelać, mynheer! zostawić to dla Kwimbo! Kwimbo lubi szperkę, Kwimbo zabije świnię!
I w kilku susach zaskoczywszy z tyłu rozjuszonego dzika, począł go okładać, co sił starczyło, swoją dzidą, a następnie wpakował mu ją pod łopatkę i, chwyciwszy maczugę, zadał nią dzikowi kilka potężnych uderzeń między oczy. Zwierzę powaliło się na ziemią, jak długie, bohater zaś, widząc to, podniósł w górę maczugę, jak sztandar, i krzyknął na znak tryumfu:
— Patrz, mynheer! Świnia już leży. Świnia nie zjadła Kwimbo, ale Kwimbo zje świnię!
To rzekłszy, wyjął dzidę z ciała zwierzęcia i, dobywszy noża, zabrał się natychmiast do zdzierania skóry.
Uwolniony z niebezpieczeństwa człowiek zeskoczył z gałęzi na ziemię i, przetarłszy oczy, jakby ze snu zbudzony, rzekł:
— Hail, sir! Pomoc wasza przyszła w sam czas! Zwierzę było tak rozjątrzone, że niepodobna było z niem walczyć prawdziwemu dżeltenmenowi!
Już z tych słów domyśliłem się, że był to Anglik. Chudy był, jak tyka. Na rudej głowie miał czapkę, sporządzoną ze skóry nosorożca, ubranie zaś składało się z krótkiej kurtki i spodni, na których wysoko zapięte były filcowe kamasze. W ręku o długich, niby małpie, palcach trzymał za lufę dubeltówkę, a u boku miał potężny pałasz z kosztowną rękojeścią, za pasem zaś sterczały dwa noże i dwa pistolety.
— Sir Hilbert Grey — przedstawił się z dumą, jakby był conajmniej księciem Walii.
— Co pana sprowadziło w te dzikie okolice? — zapytałem, wymieniwszy również swoje nazwisko.
— Interesy, których oczywiście nie mogę wyjawiać nieznajomemu, zwłaszcza Holendrowi.
— Ja bynajmniej nim nie jestem, sir. Do Kaplandu wolny wstęp każdemu. Pomijając to, daruje sir, że go zapytam, co wspólnego miał ten dzik z pańskimi interesami?
— Och, to nie dzik! to smok, to potwór!... Wyszedłem do lasu na przechadzkę, dla przyjemności, by lepiej strawić posiłek, a tu potwór ten zastępuje mi nagle drogę i...
— ...Chce pana pożreć — przerwałem mu żartobliwie.
— Pshaw![8] Ta bestya nie stała spokojnie; gdym do niej wycelował, jakby naumyślnie poczęła się rzucać, jak dyabeł. A przecież ja, do licha, umiem obchodzić się ze strzelbą...
— Mniejsza o to, sir. Czy nie mógłbym zapytać, w czyjem towarzystwie spożywałeś pan posiłek?
— No, no! co panu do tego? Niech pan raczej każe temu człowiekowi, żeby poszedł precz od dzika, bo to moja zdobycz, a potem obaj możecie sobie iść, dokąd wam się spodoba...
— Tak pan myśli, sir Hilbert Grey? A mnie się zdaje, że zdobycz należy właśnie do mego służącego, który nietylko że zwierzę zabił, ale i uratował panu życie.
— O, nie! dzik do mnie należy, i potrafię...
— Nic pan nie potrafi! — przerwałem mu surowo. — Gdy dwaj cywilizowani ludzie spotykają się gdziekolwiek na świecie, choćby nawet w kraju ludożerców, to jednak zachowują pewne formy towarzyskie i uprzejmość.
— Przecie przedstawiłem się wam, sir.
— To jeszcze nie wszystko! Zamiast podziękować za ocalenie życia, pan wydajesz nam jakieś rozkazy, dyktując nam, byśmy sobie poszli, dokąd nam się spodoba. Otóż dobrze, pójdę, ale droga moja wiedzie tam właśnie, dokąd pańska, mianowicie pójdę tam, gdzie spożywałeś pan swój posiłek. W tych niespokojnych czasach czuję się w prawie przekonać się, kto znajduje się w pobliżu. Czy więc zaprowadzi mię pan do swych towarzyszów, czy też odmawia mi pan tego?
— Nie zaprowadzę, sir — odrzekł, patrząc na mnie podejrzliwie. — Nic nikomu do tego, w czyjem towarzystwie znajduję się w tej okolicy.
Podejrzenia moje nie skrystalizowały się jeszcze w jakiś konkretny wniosek, ale obecność Anglika w tych stronach, gdzie z rzadka tylko mieszkali sami osiedleńcy boerscy, wrogowie Anglików, dawała wiele do myślenia. Na szpiega był ten człowiek za głupi. Gdyby jednak był nim istotnie, to co właśnie miałby do roboty w tym ustronnym, dzikim lesie? Wprawdzie Uys wspominał coś, że po tamtej stronie łańcucha górskiego gromadzą się Zulowie. Ale jaki z tem związek ma obecność w tem miejscu Anglika?
— A jeżeli ja wiem, w czyjem towarzystwie pan tu przebywasz? — zapytałem.
— Co pan może wiedzieć?
— A to, że pan przybyłeś tu w towarzystwie Kafrów.
— Co też pan mówi? — wykręcał się niezgrabnie, z czego poznałem odrazu, że kłamie. — Pan się myli. Cobym ja miał do czynienia z dzikusami? Czy widziałeś pan ich?
Kwimbo kończył właśnie swoją robotę i od czasu do czasu spoglądał ku nam głupkowato, gdyż nie rozumiał z naszej rozmowy ani słowa. Teraz rzekłem do niego:
— Zostaw to. Musimy towarzyszyć temu dżentelmenowi.
— Co? Kwimbo ma zostawić świnię? Mynheerr Kwimbo jest głodny, a świnia już prawie gotowa do upieczenia. Kwimbo zaniesie świnię do Mietje; niech wie, jaki Kwimbo bohater!
— No, no! to ci nie ucieknie, i będziesz mógł potem...
W tej chwili, gdy rozmawiałem z mym Kafrem, Anglik najniespodziewaniej dał susa w krzaki, jak spłoszony jeleń, i znikł mi w gąszczach leśnych. Rozumie się, musiał mieć ważne do ucieczki powody, mianowicie nie chciał prawdopodobnie, aby ktoś obcy odkrył jego towarzyszów, i dlatego tak nie po dżentelmeńsku, bez pożegnania, rozstał się ze mną.
Postanowiłem jednak nie dać za wygraną. Że zaś Kwimbo nie mógł mi być przydatny, kazałem mu wrócić na farmę, sam zaś puściłem się w pogoń za zbiegiem.
Sir Hilbert Grey miał widocznie mało doświadczenia w podobnych wypadkach, bo nie potrafił ukryć za sobą śladów. Aczkolwiek z początku zbaczał to w lewo, to w prawo dla zmylenia pościgu, a może nie zdawał sobie dokładnie sprawy z kierunku, w którym biedz mu należało do swoich towarzyszów, lub wreszcie obawiał się bardziej grożących tu na każdym kroku niebezpieczeństw ze strony dzikich zwierząt, aniżeli pościgu, — jednak uciekać nie umiał, i trafiłem odrazu na ślad jego, a po upływie dobrej pół godziny dostałem się za tropem na krawędź niewielkiej dolinki, otoczonej ze wszech stron skałami i zaroślami. W pośrodku tej dolinki szumiało obfite źródło, a nad niem siedział już sir Grey i obok niego czterech Kafrów. Z uzbrojenia wywnioskowałem, że należeli do Zulów.
Co oni mają tu do roboty w towarzystwie tego Anglika? — pomyślałem, i ciekawość moja podniecona została do żywego.
Na ziemi leżały trzy tarcze, oprócz tych, które mieli przy sobie obecni Kafrowie, więc ogółem m usiało tu być siedmiu Kafrów, z których trzej na razie dokądś się oddalili. Jedna z tarcz była obficie upiększona piórami strusiemi — znak, że należała do dowódcy. W pobliżu pasło się osiem koni.
Anglik prowadził w tej chwili ożywioną rozmowę z dzikimi. Nie miałem jednak zamiaru podsłuchiwać ich, gdyż wyłoniła się o wiele ważniejsza sprawa. Okoliczność, że brakowało tu do kompanii trzech Kafrów, a reszta omawiała coś pod przewodnictwem podejrzanego Anglika, zbudziła we mnie myśl, że farma Helmersów, stojąca wśród pustkowia na ustroniu, strzeżona zaledwie przez jedną dziewczynę i kilku niedołężnych Hotentotów, mogła się znaleźć w niebezpieczeństwie. A wśród nieobecnych znajdować się musiał najdzielniejszy z nich, naczelnik plemienia, jak to z tarczy jego wywnioskowałem.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, postanowiłem wrócić natychmiast, o ile można szybko, na farmę, przyczem poważne o nią obawy zakrzątnęły myśl moją, bo w takich okolicznościach podczas mojej nieobecności mogły się tam stać najgorsze rzeczy. Należało wracać szybko, więc po krótkim namyśle postanowiłem... zdobyć sobie jednego z tych koni, które stały opodal.
Chociaż tego rodzaju postępek mógł mię zupełnie słusznie zepchnąć do rzędu koniokradów, a zaszczyt to, oczywista, nieszczególny, ale wobec obawy o bezpieczeństwo mieszkańców farmy przemogłem wszelkie skrupuły.
Kradzież ta nie przedstawiała się zbyt trudną; mogłem wziąć konia bez przeszkody i odjechać. Ale — rzecz prosta — ci ludzie nie puściliby tego płazem i urządziliby pościg za mną, co mogło jeszcze wzmódz niebezpieczeństwo dla Helmersów, zamiast je odwrócić. Bądź-co-bądź — konia trzeba było dostać, ale w taki sposób, żeby właściciele spostrzegli to, o ile możności, jak najpóźniej. Wykorzystawszy tedy nierówność dolinki, przedostałem się chyłkiem na drugą jej stronę, w jedno z bocznych jej wgłębień, skąd już niepostrzeżenie mogłem się zbliżyć do pasących się koni. Aby jednak nie spłoszyć ich, poczołgałem się spory kawał na czworakach i dopiero o trzy kroki, podniósłszy się z ziemi w okamgnieniu, znalazłem się na siodle. Wprawdzie koń w pierwszej chwili począł wierzgać, usiłując wysadzić mię z siodła, ale zdoławszy wczas ująć wodze, owładnąłem nim natychmiast i powoli, by nie obudzić czujności obozujących, ruszyłem przez krzaki w gąszcz, skąd już przedostałem się przez pasmo wzgórz i jak najspieszniej pogalopowałem w stronę farmy. Wkrótce też dopędziłem Kwimba, który sporządził był sobie z gałęzi coś w rodzaju sanek, a ułożywszy na nich dzika, ciągnął ku domowi, jak koń, aż mu z czoła pot spływał strumieniami. Kafr, zobaczywszy mię, bardzo się zdziwił i zarazem uradował.
— Mynheer ma koń? Och, jak to dobrze! Teraz koń, a nie Kwimbo, będzie ciągnął świnię!
I wyprzągł się natychmiast w tej nadziei, że istotnie pozwolę mu wprowadzić w czyn jego niezły pomysł.
— Kto będzie jadł mięso? koń, czy Kwimbo?! — zapytałem.
— No, jakże! — odparł. — Jużcić, że Kwimbo.
— A więc ten, kto ma jeść, niech ciągnie. Ja ci konia nie dam, gdyż jest mi samemu potrzebny. Tam, w lesie, są uzbrojeni Zulowie i zapewne kilku z nich napadło na farmę. Muszę więc pędzić co sił, aby nieść pomoc napadniętym. A i ty uważaj na siebie, aby cię nie pochwycono.
— Zulu u Mietje? Aj, Kwimbo skoczy na jednej nodze i świnia też i będziemy za chwilę przy pięknej Mietje. Kwimbo pozabija wszystkich Zulu!
To mówiąc, zaprzągł się na nowo i począł biedz szybko, aż się mięso dzika na „saniach“ chybotało to w jedną, to w drugą stronę, — ja zaś, co koń wyskoczy, pędziłem naprzód.
Jakoż niebawem znalazłem się niedaleko farmy, leżącej na nizinie, a więc widocznej z pochyłości wzgórza, po którem jechałem. Aby się dostać do zabudowań niepostrzeżenie, więc niespodzianie, postanowiłem zajechać do farmy od tyłu. Nie chcąc jednak objeżdżać naokoło ogrodu, przesadziłem niewysoki płot i... runąłem z konia, jak długi, na ziemię. Przyczyną wypadku było to, że nie miałem nóg w strzemionach, które były dla mnie za długie, a przykrócić ich nie było czasu. Z tego też domyśliłem się więc, że zabrany przeze mnie koń należał do sir Grey’a. Podczas skoku przez płot jedno ze strzemion zahaczyło o wystający dyl płotowy, rzemień urwał się, i nastąpiła... nie bardzo dla mnie honorowa katastrofa. Na szczęście, nie stało się nic złego ani mnie, ani koniowi, którego puściłem wolno, nie troszcząc się oń więcej, i pobiegłem w kierunku domu mieszkalnego. Po drodze natknąłem się na jednego z Hotentotów, drżącego z przerażenia.
— Czy jest w domu kto obcy? — zapytałem go.
— Och, mynheer! — ledwie zdołał wymówić, — Zulu są w domu... Trzy Zulu... i wielki głowacz też!...
Nie pytając więcej, pobiegłem do sieni, skąd doleciały mych uszu przeraźliwe krzyki. Odchyliwszy nieco drzwi do izby, spostrzegłem trzech Kafrów, z których dwa stali blizko progu, a jeden szamotał się na środku izby z Mietje. We drzwiach sypialni stała ni żywa, ni umarła gospodyni, oparłszy się bezwładnie o futrynę.
— Tu mieszka Jan van Helmers — mówił łamaną mową holenderską głowacz. — On strzela do Zulu... On musi zginąć i kobieta musi zginąć też!
— Nie! on nie zginie, lecz wróci, by nas pomścić — odrzekła dziewczyna z mocą.
— Zginie i on, i ta stara... Ty nie... Ząb żmiji masz na szyi i dlatego nie zginiesz, ale pójdziesz z Sikukunim, który musi ukarać Sami. Od kogo masz ten ząb?
— Od matki.
— Gdzie ona?
— Zginęła w Kalahari.
— Ach, Sikukuni już wie wszystko. Żona Sami miała ten ząb. Żona Sami uciekła z dzieckiem w Kalahari. Żona umarła, a dziecko wziął Boer i zabrał też ząb żmiji... Ty jesteś dzieckiem Sami... Ty musisz iść z Sikukunim do Zulu. Boer zaś zginie i jego baba!
Dał znak towarzyszącym mu Zulusom, którzy dobyli wnet nożów i postąpili ku jeffrouw Soofje. Mietje, widząc to, poczęła krzyczeć i wyrywać się z rąk głowacza, ale jej nie puścił.
Nie było co zwlekać. Podniosłem do ramienia dubeltówkę i wypaliłem dwa razy raz po raz do tych, co się rzucili na starszą kobietę, a następnie obróciwszy dubeltówkę kolbą do góry i przedarłszy się przez dym, zamierzyłem się na głowacza, który stał, struchlały niespodzianem zjawieniem się mojem, na środku izby i patrzał na mnie, jak tur. Jednak dziewczyny z rąk swych nie puścił. Sekunda wystarczyła, bym go obejrzał od stóp do głów. Głowę jego zdobiły nausznice ze skóry lamparciej i obfite pióra strusie. Z puchu tegoż ptaka miał sporządzony fartuch, a z ramion zwisał mu rodzaj płaszcza z krowich ogonów.
Byłem pewny, że uderzenie moje kolbą zwali z nóg olbrzyma, nie wziąłem jednak w rachubę nizkiej powały, o którą w rozmachu zawadziłem, i to zupełnie wystarczyło, by przeciwnik palnął mię maczugą tak, że się przewróciłem na ziemię. I byłbym może na długo stracił przytomność, gdyby nie szalony wysiłek woli, która w chwili otrzymania ciosu spotęgowała odruchową prężność mych muskułów. Zerwałem się z ziemi, by rzucić się na Sikukuniego. Ale tak jego, jak i Mietje, już w izbie nie było. Dwaj Kafrowie leżeli na ziemi bez życia, a tuż obok omdlała Soofje.
Rozumie się, że nie mogłem zajmować się nią wobec porwania Mietje — i mimo dotkliwego bólu w głowie, chwyciwszy dubeltówkę, wybiegłem z domu. Hotentoci darli się na podwórcu w niebogłosy z trwogi i przerażenia.
— Mietje niema! Kafr porwał ją... i uciekł!...
— Którędy?
— Tam, o! na koniu!
I wskazano mi jeźdźca, który podążał z poza węgła domu ku bramie. Pobiegłem na przełaj uciekającemu i z przerażeniem stwierdziłem, że Sikukuni umykał właśnie na koniu, którego przed chwilą puściłem. Ze struchlałą Mietje furknął przez bramę, jak ptak z klatki, pomimo, że opadła go sfora psów. W kilku skokach wybiegłem za nim i, mierząc wzrokiem odległość, wyjąłem naboje.
— Konia! dawajcie konia! — rozkazałem.
Wpośród Hotentotów zawrzało, jak w ulu: jeden przez drugiego pobiegli ku stajniom z krzykiem i hałasem.
Nigdy może w życiu nie byłem tak rozwścieczony; zda się, drżał we mnie każdy nerw. A jednak tu właśnie trzeba było najzupełniejszego spokoju, gdyż od strzału, który miał paść z mej broni, zależało powodzenie sprawy. I dziwna rzecz — choć zawsze byłem pewny celności swej dubeltówki, obecnie nie bardzo wierzyłem w dobry skutek.
Oparłszy lufę o płot, wymierzyłem, aczkolwiek miałem wrażenie, jakby mi iskry jakieś latały przed oczyma. Straszna chwila!... Zbieg miał się za chwilę wydostać poza obręb doniosłości strzału, i gdybym teraz chybił choćby o kilka centymetrów, mogłaby paść ofiarą Mietje. Wycelowałem więc nie do głowacza Zulusów, lecz do konia, i to tak, ażeby padł odrazu. Wstrzymawszy się kilka sekund, by uzyskać pewny punkt dla strzału, skorzystałem z chwili, gdy Mietje chwyciła instynktownie za uzdę, i koń skręcił głowę w bok. Pocisnąłem języczek, rozległ się strzał, i... odetchnąłem. Koń powalił się w jednej sekundzie na ziemię.
— Konia! — krzyknąłem raz jeszcze do Hotentotów, a jeden z nich począł klaskać w dłonie, wołając:
— Mynheer zastrzelił Kafra! tam, tam, patrzajcie!
W tejże chwili nadbiegli inni, pędząc przed sobą konie nieosiodłane. Włożyłem nowy nabój do wystrzelonej lufy, a chwyciwszy za wodze brabanta Kwimby, wsiadłem.
— Idźcie do jeffrouw, bo zemdlała! — krzyknąłem do Hotentotów i pogalopowałem za zbiegiem.
Naprzeciw zmierzał właśnie ze swemi „saniami“ Kwimbo, który usłyszał odgłos mego wystrzału i przyśpieszył kroku. Niewątpliwie połapał się w całej sytuacyi, bo zresztą była dosyć wyraźna: Kafr uciekający z uprowadzoną dziewczyną, a za nim ja na koniu. Zrozumiał też snadź w lot moje znaki, gdyż zostawił swoją zdobycz i puścił się ku Sikukuniemu. Ten zaś, spostrzegłszy z jednej strony mnie, a z drugiej Kwimba, podniósł maczugę z zamiarem zabicia Mietje. W tejże jednak chwili Kwimbo z całym rozmachem rzucił oszczep w zbrodniarza, raniąc go ciężko w ramię. Trafiony zawył dzikim głosem i, puściwszy dziewczynę, począł uciekać w bok pod górę. Byłbym niechybnie dogonił łotra, gdybym miał innego konia; ale brabantczyk, widząc, że go skierowuję na niewygodny, kamienisty grunt, znarowił się i, nim go uspokoiłem, zbieg już był po drugiej stronie pasm a wzgórz!
— Do jeffrouw! — krzyknąłem na Mietje. — Leży omdlała w izbie!
— A Sikukuni? — zapytała dziewczyna, która nawet w takich opałach nie straciła przytomności.
— Proszę zostawić to mnie! Kwimbo, siadaj!
— Gdzie? na jednego konia dwóch? Kwimbo musi ciągnąć świnię.
— Siadaj! Świnia nie ucieknie — rzekłem ostro.
— No, dobrze... Niech świnia leży, ale Kwimbo musi być koło Mietje, bo Zulu...
— Siadaj! — krzyknąłem raz jeszcze. — Musimy unieszkodliwić Zulów, aby mi się nie kusili poraz drugi napaść farmę.
— Kwimbo ma zabijać Zulu? Dobrze. Kwimbo jest dzielny... Kwimbo bohater...
Wdrapał się na grzbiet wałacha, i popędziliśmy w górę. Niebawem spostrzegłem Sikukuniego daleko w dole, jak się przedzierał przez najniebezpieczniejsze wyrwy. Przebiegły głowacz wybrał iście karkołomną i dalszą drogę umyślnie, aby mi uniemożliwić ściganie go na koniu. My natomiast mogliśmy wcześniej dostać się do obozujących w głębi lasu bliższemi ścieżkami. Podpędziwszy tedy konia, znaleźliśmy się wkrótce w lesie. Tu kazałem memu Kafrowi zsiąść i uwiązać brabanta w zaroślach — i puściliśmy się w głąb lasu pieszo. Niebawem dotarłszy w pobliże obozujących, zatrzymaliśmy się i rzekłem do Kafra:
— Ja przedostanę się na drugą stronę, i gdy usłyszysz mój strzał, zabijesz jednego Zulusa i przeszkodzisz Anglikowi, gdyby chciał uciec, bo on mi jest bardzo potrzebny.
— Dobrze, mynheer; zabiję wszystkich Zulu, a Anglika złapię tak o! — tu chwycił oburącz najbliższy pień drzewa, by mi pokazać, jak to uczyni. — A jak złapię, to już nie puszczę — dokończył, potrząsając pniem.
Zostawiając go na miejscu, począłem się skradać wśród krzaków na drugą stronę, by znaleźć dogodne miejsce, skąd możnaby strzelać na pewniaka. Zauważyłem jednak wkrótce, że Kwimbo, widocznie z wielkiej gorliwości, zamiast zostać na miejscu, począł się również skradać ku obozującym i wreszcie wpadł pomiędzy nich, jak nosorożec.
Oj, głupi Kwimbo, głupi!
Zulowie, zdziwieni nagłem pojawieniem się nieznajomego, pootwierali gęby. Ale Anglik, przypomniawszy snadź sobie twarz Kwimba, objaśnił ich w kilku słowach, co to za gość, i Kafrowie rzucili się wnet ku przybyszowi. On jednak napluł w garść, ujął krzepko maczugę (gdyż oszczep po drodze zgubił) i jednej chwili zapałał lwią odwagą.
— Co?! jak?! — krzyknął. — Zulu chcą zabić dzielnego Kwimbo? A od czego Kwimbo ma maczugę?...
I z rozmachem spuścił maczugę na głowę biegnącego ku niemu Kafra, który padł z roztrzaskaną czaszką.
Prawie zaś jednocześnie wystrzeliłem raz po raz z obu luf, kładąc trupem dwu innych Zulów. Z czwartym Kwimbo mógł sobie sam już dać radę, więc, nie zwlekając, skoczyłem w pogoń za Anglikiem, który wolał widocznie uciec, niż posłużyć się strzelbą i dwoma pistoletami. Nie zdążyłem atoli dognać go, i dzielny sir, dopadłszy konia, popędził w pełnym galopie, a za nim podążyły luzem inne spłoszone konie.
Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do Kwimba, który ograbił już był poległych ze wszystkiego, co tylko mieli przy sobie.
— No, i patrz, mynheer! Czy Kwimbo nie jest bohater? co? Mynheer zastrzelila dwa Zulu, a Kwimbo zabiła też dwa Zulu. Kwimbo jest tak dzielny, jak mynheer.
— Ale Kwimbo jest bardzo głupi — rzekłem. — Wpadł tu, jak kamień z procy, i Anglik mi wskutek tego uciekł!...
— Eh, mynheer! to nic nie szkodzi. Anglik powróci — pocieszał mię poczciwiec, i rad nie rad musiałem poprzestać na tem.
Sikukuni, posłyszawszy zapewne strzały, widział też niechybnie z ukrycia, co się tu stało, i prawdopodobnie podążył za uciekającym Anglikiem gdzieś w miejsce bezpieczne. Mogli nawet spotkać się ze sobą w końcu. A że konie pobiegły również, więc głowacz Kafrów dopadł zapewne którego z nich, i nie mogłem nawet marzyć, iż go dopędzę. Nie pozostawało tedy nic innego, jak wrócić na farmę.
Co do poległych — postanowiłem wysłać nazajutrz Hotentotów, by pogrzebali zwłoki, a rzeczy ich ukryliśmy dobrze w krzakach, by nie dźwigać ich niepotrzebnie. Kazałem tylko Kwimbowi wziąć tarczę Sikukuniego, którą miałem chęć zabrać ze sobą do Europy, jako pamiątkę.
Wróciwszy następnie na miejsce, gdzie pozostał nasz koń, wsiedliśmy nań i odjechaliśmy w stronę farmy aż do porzuconego dzika. Tu kazałem Kwimbowi zaprządz do „sań“ brabanta i przytransportować mięsiwo do domu.
— Jak to pięknie, mynheer! Koń pociągnie świnię, i Kwimbo będzie miała wielką ucztę na pamiątkę zwycięstwa. Sam się Kwimbo naje i Hotentoci dostaną trochę.
Znalazłszy się wreszcie w dziedzińcu farmy, zastałem tam Hotentotów przy ściąganiu skóry z konia, którego zabiłem pod Sikukunim.
Wszedłem do izby. Starsza kobieta siedziała w fotelu, gdyż w obawie ponownego napadu Zulów nie kładła się już do łóżka. Uspokoiłem ją i dowiedziałem się następnie, że służba przyniosła torby Anglika, znalezione przy siodle zabitego konia. Postanowiłem zbadać ich zawartość w nadziei, że może znajdą się tam jakie wskazówki co do tego ciekawego jegomościa i jego interesów z Zulami.
Mietje tymczasem uporała się była z uprzątnięciem zwłok dwu zabitych Zulów i zajęła się kuchnią.
Rozstawiwszy wartę dokoła farmy, udałem się do wskazanego mi pokoju gościnnego i, spojrzawszy w okno, spostrzegłem niedaleko za ogrodem wielkie ognisko, naokoło którego rozsiedli się Hotentoci, piekąc nad płomieniem spore porcye dzika. Pomiędzy nimi uwijał się dzielny Kwimbo, bohater dnia. Dziwny naprawdę człowiek! Tak niedawno jeszcze widziałem go w najwyższej trwodze wrzeszczącego wobec strusia, a oto teraz okazało się, że jednak posiadał dość odwagi, a nawet pewne wojownicze zdolności!






  1. Boer mistrz-strzelec.
  2. Tak o sobie mówią wschodni Hotentoci.
  3. „Ojcze nasz“ w języku Hotentotów.
  4. To samo w języku Kafrów.
  5. Hotentotów.
  6. Cecropithecus erythropyga.
  7. Na pomoc, na pomoc! Biada mi!
  8. Fuj!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.