Van het Roer/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Van het Roer |
Rozdział | III |
Pochodzenie | W Kordylierach (zbiór) |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Boer van het Roer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Udając się do gościnnego pokoju, nie zapomniałem był zabrać ze sobą torby Anglika. Znajdowały się w niej drobiazgi toaletowe, najzupełniej zresztą zbyteczne w tej dzikiej krainie Kafrów, portfel z listami i wątpliwej wartości lornetka.
W portfelu znalazłem rozmaite notatki oraz prywatne listy, adresowane do sir Hilberta Grey’a w Kingsfield, ze stampilią pocztową „Kapstad“. Przejrzałem je wszystkie, i okazało się, że szkoda było zachodu. Jeden tylko list zwrócił moją szczególniejszą uwagę ze względu na styl bardzo niewyraźny, zagadkowy, mimo, że inne korespondencye, tą samą ręką pisane, były zupełnie zrozumiałe. Była w tym liście mowa o nausznicy czy też czapce i o lornetce, jednak pasowało to tak dziwnie do ogólnej treści — „ni przyszył, ni przyłatał“, że mię to zaintrygowało. Napewno tu nie szło jedynie o czapkę Anglika i o jego lornetkę, którą właśnie miałem w ręku... Co więc to miało znaczyć? Mozoliłem się nad listem dość długo i nareszcie udało mi się tajemnicę odkryć. Oto list ten pisany był w taki sposób, że należało czytać najpierw wiersze parzyste, a potem nieparzyste. Jakoż odcyfrowałem tą drogą całą treść, wysoce dla mnie interesującą. Wynikało z niej mianowicie, że sir Hilbert Grey z Kingsfield był zastępcą pewnej fabryki broni, która na zamówienie angielskiego gubernatora miała dostarczyć Zulusom karabinów, kul i prochu. List zredagowano umyślnie tak, aby, wrazie dostania się go w ręce niepowołane, nie mógł być zrozumiany, a oprócz tego sporządzone komentarze, z których jeden znajdował się w czapce, drugi zaś w lornetce.
Oczywiście, idąc za tą wskazówką, odśrubowałem lornetkę i, ku miłemu memu zdziwieniu, znalazłem tam rzeczony papier. Adresowano do porucznika Mac Klintok’a, który w dniu oznaczonym miał na czele zbrojnego oddziału Kafrów przejść pasmo górskie Kers i oczekiwać w pewnem miejscu transportu, a potem przeprawić go dalej w bezpieczne miejsce do Zulów. Dalej była uwaga, że Zulowie zaraz po otrzymaniu broni mają obsadzić wzgórza Klei, ażeby nie dopuścić Boerów, mieszkających po tamtej stronie, do niesienia pomocy zagrożonym ziomkom.
Z listu tego wynikało przedewszystkiem, że powstanie Kafrów przeciw Boerom było dziełem Anglików, którzy nietylko zaopatrywali czarnych w broń, ale nawet dawali im pewną liczbę oficerów, jako instruktorów w kampanii.
Jaki jednak związek zachodził między całą tą sprawą a pojawieniem się w okolicy Sikukuniego, o tem nie miałem wyobrażenia. Widocznie zapędziły go tu jakieś ważne sprawy, skoro nie wahał się przybyć w te strony w tak szczupłem gronie wojowników. Zagadkę tę mógł wyjaśnić jedynie Uys. Niestety, nie było go w domu. Postanowiłem tedy wyszukać go, o ile możności, jak najprędzej i poinformować o transporcie broni.
Kiedy rozmyślałem o tem, weszła do mego pokoju Mietje z wezwaniem do wieczerzy. Zasiedliśmy do stołu tylko we dwoje, gdyż Soofje nie opuszczała łóżka.
Rozumie się, rozmowa odrazu przeszła na temat dzisiejszego napadu na farmę, i byłem ciekawy dowiedzieć się bliższych szczegółów o tym napadzie.
— Do ostatniej chwili nie przypuszczałam — rzekła dziewczyna, — aby nam groziło jakie niebezpieczeństwo, gdyż na razie pojawił się tylko jeden Zulu.
— Oczywiście Sikukuni wysłał go naprzód na zwiady. Cóż mówił ten przybysz?
— Zapytywał, czy nie byłoby dla niego jakiej roboty na farmie i czy nie może się widzieć z van Roer’em. Że jednak mamy dosyć robotników, a Jana niema w domu, więc odprawiłam go z niczem.
— I poszedł spokojnie.
— Nie. Wypytywał mię następnie, skąd mam łańcuszek, który noszę na szyi.
— I pani mu powiedziała?
— Rozumie się. Popatrzył na mnie uważnie, niemal, jak zbójca, i oddalił się, a po kilku minutach wrócił z Sikukunim i z drugim towarzyszem.
— Czy znałyście przedtem głowacza?
— Nie. Ja przynajmniej nigdy go przedtem nie widziałam.
— Jaki podał powód swoich odwiedzin?
— Pytał o Jana, dokąd się udał i kiedy wróci.
— I pani mu to opowiedziała?
— Cóż miałam uczynić, skoro zagroził mi śmiercią?... Ale niech pan nie myśli, że zdradziłam Jana... O, nie! Raczej byłabym się zdecydowała na śmierć, niż na to, Jan udał się na zebranie dowódców dla omówienia z nimi sprawy napadu na Zulów i zapytania Sami, czy zechce być królem swego szczepu.
— Ach, Sami! To dla mnie bardzo ważna wiadomość. Przypuszczam, że nikt nie wie o miejscu jego pobytu.
— No, tak! nikt, oprócz Jana i Uysa. Sami ukrywa się w pobliżu Makua, na północ stąd.
— I wtedy dopiero, gdy się pani wzbraniała udzielić mu żądanych wiadomości, zaczął wypytywać o ów łańcuszek?
— Tak.
— A wierzy pani w to, co on mówił?
— Albo ja wiem. Tylko kobiety ze sławnych rodów i żony głowaczy mogą nosić podobne odznaki. Tak mi mówił Jan. Wprawdzie jeffrouw była dla mnie bardzo dobrą matką, ale chciałabym bardzo poznać swego ojca.
— Sądząc z tego, co mówił Sikukuni, ojcem pani jest Sami, i jeżeli Boerom plan ich powiedzie się, to pani posiądzie nielada zaszczyt... będzie pani królewną...
— Ech, chociażby nawet i tak było, to jeszcze nie powód, bym się miała tem chełpić. Jesteśmy wszyscy równi wobec Boga.
— Ślicznie, moje dziecko! Pan Bóg kieruje losami nietylko narodów, ale i każdego poszczególnego człowieka. Ale, wracając do sprawy, teraz dopiero zaczynam pojmować, w jakim celu przybył tu Sikukuni.
— Jestem ciekawa.
— Niezawodnie dowiedział się, że Boerowie zamierzają dopomódz Samiemu do zdobycia władzy, a może nawet wie coś o zebraniu naczelników i na farmę przybył jedynie po to, by się przekonać, czy wiadomość o zebraniu jest prawdziwa i czy się ono już zaczęło. Powiedział nawet, że Jan musi zginąć i zginie; stąd wniosek, że satrapa ten wie, gdzie go szukać należy.
— Panie, pan mię przestrasza!...
— Nie, ja tylko wysnuwam wnioski, pomny na to, że lepiej jest zawczasu poznać niebezpieczeństwo, które nam grozić może. Kto z obecnych tutaj wiedział o zjeździe?
— Tylko Jan, matka i ja.
— Więcej nikt?
— Nikt.
— W takim razie ktoś z Kafrów lub Hotentotów z wszelką pewnością podsłuchał waszą rozmowę, i Sikukuni wie wszystko, czego dowodem choćby to, że przybył tutaj. Niezawodnie wśród służby znajduje się jakiś zdrajca i szpieg. Proszę dobrze rozważyć, na kogo mogłoby się zwrócić podejrzenie.
— Ludzie nasi — odrzekła po chwili — są wypróbowani. Jeden tylko Czemba, podający się za Makolola, wydaje się trochę niewyraźnym. Przyjęty został do służby, co prawda, niedawno, ale że jest bardzo pilny, pracowity i posłuszny, więc nie podejrzywaliśmy go o nieżyczliwość, i nie mogę nawet teraz posądzać go, aby był zdolny do czegoś podobnego.
— Kafr i pilny... Czy już samo zestawienie tych dwu wyrazów nie zwraca uwagi, jako rzadka osobliwość? Rozmówię się z nim, bo kto wie, czy on właśnie za pomocą tych przymiotów, jakie pani wyliczyła, nie starał się pozyskać zaufania chlebodawców. Czy jednak wie pani, że muszę was pożegnać, i to już jutro wczesnym rankiem?
— Tak prędko, mynheer?
— Niestety. Nie dlatego jednak chcę was opuścić, że grozi wam niebezpieczeństwo i mógłbym się sam na nie narazić, ale właśnie wyruszę w tym celu, by niebezpieczeństwo to od was uchylić. Przedewszystkiem muszę odszukać Jana i Boerów i powiadomić ich o wszystkiem. Anglicy przysyłają Zulom broń i proch; wiem, że w drodze jest właśnie jeden z transportów, i trzeba go pochwycić. Przypuszczam też, że Sikukuni nie przeszedł gór bez licznej rzeszy wojowników, a zdaje mi się, że wiadome mu jest miejsce, w którem odbywa się zjazd dowódców waszych, i kto wie, czy nie zamierza napaść na uczestników tego zjazdu. Mojem zdaniem, ludzie, którzy z nim byli, tworzą przednie straże jego band.
— Jeżeli to prawda, mynheer, to Janowi grozi niebezpieczeństwo, wobec czego pomoc pańską przyjąć możemy tylko z najgłębszą wdzięcznością. Trzeba go przestrzedz koniecznie!
— Ja też to zamierzam uczynić. Zresztą im większe niebezpieczeństwo grozi jemu, tem mniejsze jest ono tu dla was, gdyż skoro Sikukuni zmierza w tamte strony, to równocześnie nie może być tutaj, i nie macie powodu obawiać się jego powrotu.
— A gdyby zamierzał napaść na nas, zanim wyruszy w drogę na miejsce zjazdu?
— Nie zdaje mi się, aby żywił takie zamiary. Z tego, co zaszło, wie, że nie jesteście bez opieki, i musiałby ściągać tu ze znacznej odległości większą liczbę swych wojowników, a to zabrałoby mu zbyt wiele czasu. Zresztą wie on doskonale, że zjazd już nastąpił, więc musi spieszyć bez wytchnienia, by się nie spóźnić; na farmę zaś prawdopodobnie planuje sobie wrócić później, już jako zwycięzca, o każdej porze i bez zbytniej obawy. Dla pewności wszakże musicie tu przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności i zabezpieczyć się przeciw wszelkim napadom. Na służbę zbytnio liczyć nie możecie, nieprawdaż?
— Istotnie. Hotentoci to tchórze, a Kafrów mamy zamałą liczbę.
— Trzeba więc wezwać na pomoc sąsiadów. Czy daleko mieszkają?
— Niebardzo. Do Zelmsta można zajechać na dobrym koniu za godzinę, a w dwa inne sąsiedztwa również mniej-więcej w tymże czasie. Pchnę natychmiast posłańców i pouczę ich, że...
— Co? Ależ przenigdy! Niewolno dawać żadnych ustnych zleceń z tej prostej przyczyny, że przecie pomiędzy służbą znajduje się zdrajca! Czyż nie lepiej napisać parę wierszy do każdego?
— Słuszna uwaga. Przypuszczam, że Zelmst przybędzie natychmiast, Hoblyn przyśle dwóch synów, a Mijer Jeremiasza, który zapewne weźmie z sobą trochę swoich Kafrów.
— A zatem wszystko składa się dobrze i pozostaje mi tylko dowiedzieć się, którędy dostać się można na miejsce zebrania. Muszę bowiem wyruszyć natychmiast, skoro tylko przybędą tu sąsiedzi.
— Jakże ja to panu wytłómaczę nie znającemu tych stron? Czy pan był już kiedy w tych okolicach?
— Nie, ale mam mapę.
— Doskonale. Proszę pokazać.
Dobyłem z pośród swoich przyborów mapę i rozłożyłem ją na stole. Dziewczyna potrafiła szybko zoryentować się w niej.
— Są tu cztery łańcuchy górskie. Między tym oto trzecim a czwartym znajduje się dosyć obszerna dolina, przedzielona łysem płaskowzgórzem. Stąd zobaczy pan w oddaleniu wielkie rozłożyste drzewo. Dojechawszy do niego, skręci pan w dolinę zachodnią i w oddaleniu około dwustu kroków natrafi pan na wąwóz o bardzo stromych i skalistych zboczach. Zresztą nie będzie pan zbyt błądził, bo na wspomnianem drzewie ulokowano wedetę, która pana zdala spostrzeże i doniesie o tem zebranym.
— Wiem już i jestem pewny, że nie zbłądzę. Proszę teraz rozpisać listy, a ja tymczasem obejdę farmę i rozstawię warty na noc.
Wyszedłem do swego pokoju, by zabrać ze sobą nóż i rewolwer, co na wszelki wypadek przydać się mogło. Byłem jednak bardzo zdziwiony, nie znalazłszy w pokoju tarczy Sikukuniego, którą przed wieczerzą sam na ścianie powiesiłem. Zabrawszy broń, podążyłem w kierunku ogniska, gdzie czarni siedzieli właśnie przy uczcie.
Kwimbo, spostrzegłszy mię, wybiegł naprzeciw z potężną połacią mięsa w garści i rzekł z niekłamaną radością:
— Mynheer idzie! Mynheer będzie jadł szperkę! I przy tych słowach rozerwał swą porcyę na dwie połowy, by się podzielić ze mną iście po... bratersku.
— Jedz sam, jedz! Ale czy nie wiesz, gdzie się podziała tarcza Sikukuniego?
— Tarcza? Sikukuni?
— No, tak. Niema jej w moim pokoju.
— Niema tarczy? Och, Kwimbo nie brala. Kwimbo byla w pokój, i tarcza wisieć na ścianie!
— Kiedy to było?
— Teraz, o! Kwimbo chciała powiedzieć mynheer, że szperka już jest, ale mynheer nie była w pokój... A tarcza wisiał na ścianie...
To było bądź-co-bądź szczególne! Wynikało stąd bowiem jasno, że ktoś tarczę ukradł. Ale na co ta rzecz mogła się komu przydać? Wszak Hotentoci nie urządzają muzeów z trofeami!
Zamierzałem już odejść od ogniska i, odkładając na razie sprawę tarczy na bok, obejść farmę dokoła dla zbadania sytuacyi i ustanowienia miejsc na posterunki, — gdy wtem przyszedł mi na myśl Czemba.
— Znasz ty Czembę, Kwimbo?
— O, Kwimbo go zna. Czemba mówi, że jest Makololo, ale Czemba nie jest Makololo, bo Makololo smaruje skórę gliną, a Czemba tego nie robi.
To oświadczenie Kwimba utwierdziło mię w podejrzeniach.
— Gdzież jest ten Czemba?
— Czemba nie tu; Czemba poszła do stajni.
— Po co? nie wiesz?
— Kwimbo nie wie; Kwimbo nie była w stajni.
Tego dnia właśnie zwiedzałem stajnię i zauważyłem, że, prócz głównej bramki, znajdowała się tam druga furtka na ogrody. Podejrzenie moje co do Czemby, podającego się za Makolola, wzmogło się tem bardziej. Co on mógł mieć w tej porze do roboty w stajni? Czyż nie przyjemniej było siedzieć koło ognia i zajadać pieczeń razem z innymi? Niedługo myśląc, podążyłem ku stajni, ale nie ku głównemu jej wejściu, lecz od strony ogrodu. Ledwie uszedłem wzdłuż domu parę kroków i skręciłem poza węgieł, uszu moich doleciał jakiś tupot — coś, jakby od domu oddalały się dwie osoby. Nasłuchiwałem chwilę, i wnet dało się słyszeć przytłumione parskanie konia. Podążyłem ostrożnie, ale przyspieszonym krokiem, w kierunku dochodzących głosów i niebawem spostrzegłem ciemne sylwetki, a przybliżywszy się jeszcze kilkanaście kroków, stwierdziłem, że był to jakiś człowiek, prowadzący konia. W tej właśnie chwili otwierał barjerkę w płocie, za którym ciągnęło się pole. Człowiek miał na sobie jedynie fartuch, jaki noszą Kafrowie, a z wysokiej fryzury poznałem, że należał do tego plemienia. Niezawodnie był to Czemba, i postanowiłem go przytrzymać.
Zaszedłszy Kafra z tyłu, chwyciłem go jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem potężnie w skroń. Tak uczęstowany, przewrócił się na ziemię, jak kloc, ja zaś tymczasem ująłem konia za uzdę i przekonałem się, że miał na nozdrzach szmatę dla przytłumienia parskania; również kopyta były poobwijane szmatami. Zerwawszy jedną z nich, związałem nią Kafrowi ręce, poczem zawaliłem go sobie na plecy i poniosłem w stronę ogniska, prowadząc konia za uzdę.
Na mój znak podbiegł do mnie Kwimbo, a w świetle ogniska zobaczywszy jeńca, krzyknął:
— Och, mynheer złapała koń i Kafra! Co to za Kafr? Och, oj, aj! to Czemba! Gdzie mynheer znalazła Czemba? co Czemba robiła z koń mynheer?
Istotnie był to mój własny koń, na którym Kafr zamierzał cichaczem umknąć. Jaki jednak mógł być cel tej ucieczki, połączonej z kradzieżą konia?
Czemba, ułożony na wilgotnej ziemi, przyszedłszy niebawem do siebie, otworzył oczy, ale je zamknął nanowo, może ze wstydu lub z bojaźni.
Oddałem konia jednemu z Kafrów, by go zaprowadził do stajni, i kazałem Kwimbowi, aby przywiódł złapanego ptaszka do mego pokoju.
— Jak? — wzbraniał się Kwimbo. — Czemba jest umarły. A może mynheer chce, żeby Czemba nie była umarła?
Skinąłem głową potakująco, wobec czego służący chwycił z ogniska palącą się głownię i zbliżył ją do sztucznej fryzury leżącego na ziemi Czemby. Oczywiście natłuszczone kędziory poczęły w ogniu trzeszczeć, co podziałało na draba tak, że zerwał się na równe nogi i począł krzyczeć, jakby mu nie włosy, ale żywą skórę przypalano.
— Mynheer! patrz! oj! fałszywy Makololo żyje! — śmiał się Kwimbo, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.
— Dobrze, ale dosyć tego; odłóż szczapę — rozkazałem mu, a do Czemby rzekłem: — Zapytam cię o pewne rzeczy, a ty masz mi odpowiadać. Ale jeżeli choć jednem tylko słowem skłamiesz, każę ci włosy opalić do samej skóry!
Słysząc to, Kwimbo wziął głownię znowu do rąk.
— Pięknie! dobra! mynheer! — począł wykrzykiwać. — Aj, Kwimbo spali włosy do skóry, bo włosy mają dużo tłuszczu, a tłuszcz pali się... ojoj!
— Jak się nazywasz? — zacząłem badanie.
— Czemba.
— Być może. Ale nie jesteś Makololo; do jakiego więc należysz szczepu? Kafr milczał.
— No?
— Czemba jest Makololo!
— Kwimbo, ognia!
Groźba podziałała znakomicie. Przedtem nie byłbym wręcz uwierzył, aby Kafr aż tak wielką wagę przywiązywał do swej fryzury.
— Czemba chce mówić — jęczał. — Czemba jest... jest... jest...
— Zulu — pomogłem mu.
— Tak, Zulu... — potwierdził, patrząc prawie obłąkanemi oczyma na płonącą szczapę.
— Jesteś wojownikiem Sikukuniego?
— Czemba mówi tak... Mynheer wie wszystko.
— O, tak, wiem wszystko. Przysłał cię tu Sikukuni?
— Sikukuni przysłał mię do Boerów.
— Po co?
— Ażeby Czemba słyszał i widział, co Boerowie mówią i robią.
— A więc jesteś szpiegiem, najętym przez Sikukuniego?
— Tak. Ale... Sikukuni jest zły... Sikukuni zabija i karze... Sikukuni groził... Sikukuni nie jest tak dobry, jak Sami. Czemba powie wszystko...
— No, dobrze. Jeżeli wyznasz wszystko otwarcie, to nic się włosom twoim nie stanie.
— Niech Kwimbo odłoży ogień...
Kwimbo na moje skinienie odłożył głownię na ognisko, a Czemba zaczął opowiadać:
— Sikukuni wie, że mynheer Uys jest wodzem Boerów i że bywa często u mynheer Jana. Sikukuni wysyła Czembę do mynheer Jana i potem wysyła innego, aby się dowiedział, co Czemba widział i słyszał. Czemba słyszał, że Boerowie pojadą w góry widzieć się z Samim, i powiedział to Sikukuniemu. Sikukuni przybywa z Zulu i chce pozabijać Boerów, ale naprzód chce wiedzieć, co się dzieje tutaj i czy Boerowie już pojechali. Sikukuni chce zabić jeffrouw i uprowadzić Mietje, a potem pójdzie w góry za Boerami.
— Gdzie on jest teraz?
— W drodze i czeka na Czembę.
— Gdzie?
— W wielkim lesie koło gór Raaf. Ma z sobą dużo Zulu...
— Rozmawiałeś z nim dzisiaj?
— Czemba mówił z Sikukunim, zanim jeszcze Sikukuni przybył tutaj i nim wskoczył na koń, biorąc Mietje.
— Co to za Anglik, który się przy nim znajduje?
— Czemba nie zna Anglik.
— To ty zabrałeś tarczę z mego pokoju?
— Czemba chciał zanieść tarczę do Sikukuni. Zulu są tchórze i zginą, jeśli Sikukuni będzie bez tarczy. Sikukuni daje dużo pieniędzy Czemba, aby Czemba przyniósł tarczę.
— Gdzieżeś ją podział?
— Czemba wyniósł tarczę na pole, i tam leży ona koło płotu.
Kazałem natychmiast Kwimbowi odszukać ją. Kafr pobiegł i niebawem wrócił, niosąc istotnie znalezioną we wskazanem miejscu tarczę. Równocześnie z nim nadbiegła Mietje, która, dowiedziawszy się o wypadku z Czembą, zaciekawiona była szczegółami. Wysłała też natychmiast przez posłańców listy do sąsiadów, pomimo że obecnie, po schwytaniu i zeznaniach Czemby, można było być spokojnym o bezpieczeństwo farmy.
Co do szpiega, to osądzenie go należało nie do mnie, lecz do Boerów, więc dla uniemożliwienia jedynie ucieczki zamknąłem go w bezpiecznem miejscu, aby tam siedział aż do powrotu Jana.
Ustawiwszy dla wszelkiej pewności straże dokoła farmy, udałem się na spoczynek.
Gdym się zbudził o świcie, przybył właśnie sąsiad Zelmst, i zaledwieśmy się zapoznali ze sobą przy śniadaniu, gdy na dziedzińcu ukazali się obaj synowie Hoblyn’a i baas Jeremiasz z kilkoma Kaframi.
Zaniepokojeni pojawieniem się Sikukuniego po tej stronie gór, uznali konieczność zabezpieczenia farmy od napadu i przyrzekli rozciągnąć opiekę nad domem Jana oraz nad jego rodziną.
Mogłem tedy wybrać się w drogę już bez zbytniej troski. A droga ta była o tyle niebezpieczną, że bądźco-bądź na przestrzeni między mną i miejscem zjazdu dowódców boerskich wałęsali się Zulowie. Że jednak nie poraz pierwszy zdarzało mi się mieć do czynienia z dzikimi, więc nie miałem najmniejszej obawy.
Pożegnany serdecznie przez mieszkańców farmy, puściłem się w drogę w towarzystwie Kwimba, który siedział znowu rozkraczony szeroko na grzbiecie brabanta, a poza sobą umieścił kilka sporych połaci szynki z dzika.
Wypoczęte konie biegły żwawo, i spodziewałem się przybyć na miejsce o świcie dnia następnego, pomimo twierdzenia Mietje i innych, że na przebycie tej drogi potrzeba dwóch dni z okładem. Droga zaś wiodła przeważnie przez pustynne wydmy, piaski, żwirowiska i pozbawione wszelkiej roślinności przestrzenie. Dopiero wszakże pod sam wieczór zamajaczył we mgle na dalekim horyzoncie wąziutki ciemny pasek, jak się domyślałem — ów las, o którym wspominała Mietje, gdzie Sikukuni miał oczekiwać na Czembę. Według jej objaśnień, miał to być pierwszy las w kierunku na północ, — że zaś kierowałem się kompasem, więc o zbłądzenie nie było obawy. Postanowiłem tedy nie jechać na razie dalej i przeczekać tu aż do zmroku, — bo jeżeli istotnie w tym majaczącym przede mną lesie Sikukuni oczekiwał na szpiega Czembę, to niewątpliwie ustawił w pobliżu swego stanowiska posterunek i oczywiście mógł być zawczasu powiadomiony o naszem zbliżaniu się.
Pozsiadaliśmy więc z koni i, przywiązawszy je do wbitych w ziemię palików, pokładliśmy się na gorącym jeszcze od słońca piasku, by nieco wypocząć.
Kwimbo jednak nie został bezczynnym. Wydobył swój nóż i począł go ostrzyć na kamieniu, a czynił to z takiem przejęciem, jakby conajmniej narzędziem tem zamierzał wyrżnąć połowę Zulów.
— Patrz, mynheer! Kwimbo ostrzy nóż na Sikukuni — zagadnął mię po chwili zupełnie poważnie.
— Dlaczegóż właśnie na niego?
— Sikukuni chciala porwać Mietje, a Mietje będzie żona Kwimbo. Kwimbo zakluje Sikukuni... i nietylko Sikukuni, ale i dużo Zulu, jak tylko przyjdzie do lasu.
I rzekłszy to, ze wzrastającą zaciętością ostrzył nóż dalej, a we wzroku jego naprawdę zauważyłem straszliwą grozę. Dokończywszy wreszcie roboty, wydobył kawał mięsa i począł się niem napychać z wilczym apetytem.
Słońce tymczasem kryło się powoli za horyzontem, wysyłając na okolicę ostatnie swe złote promienie, aż wreszcie zapadło w morzu piasku, i zapanował mrok i cisza.
Czas było ruszyć w dalszą drogę. Wsiedliśmy więc na konie i zatoczonym daleko łukiem podążyliśmy ku lasowi, zrazu po równej przestrzeni, potem wzdłuż kamienistego zbocza gór, których żebro wysuwało się daleko w głąb pustyni.
Przybywszy na brzeg lasu, kazałem Kwimbowi zostać przy koniach tak długo, dopóki nie upatrzę odpowiedniego miejsca na nocleg, a znalazłszy je, sprowadziłem tam służącego. Po nakarmieniu koni posililiśmy się sami i legliśmy na ziemię.
Noc przeszła spokojnie. Ptactwo leśne obudziło nas już o pierwszym brzasku, z czego byłem bardzo zadowolony, bo mogłem teraz swobodnie zająć się odszukaniem śladów Zulów w pobliżu. Kwimbo miał zostać koło koni, i zapowiedziałem mu z całym naciskiem, że nie wolno mu oddalić się do mego powrotu. Udałem się tedy wzdłuż lasu, o ile możności, jak najdalej w tej myśli, że mogę natrafić na ślady nieprzyjaciół. Niestety, mimo półgodzinnych poszukiwań, nie zauważyłem nic szczególnego. Widocznie Zulowie przedostali się do lasu poniżej naszego stanowiska. Postanowiwszy więc zbadać grunt z tamtej strony, podążyłem ku miejscu, gdzie zostały nasze konie; atoli ku wielkiemu memu zdziwieniu Kwimba przy nich nie znalazłem.
Wołać nie należało ze względów na ostrożność; nie mogłem też posądzać go o lekkomyślne oddalenie się bez powodu. Po krótkim tedy namyśle podążyłem brzegiem lasu za jego szerokimi śladami, prowadzącymi w tę właśnie stronę, której jeszcze nie zbadałem. Wnet jednak trop skręcił w głąb lasu, łącząc się z wydeptaną ścieżką, którą rozpatrzywszy, przyszedłem do wniosku, że przeszło tędy kilkadziesiąt koni. Ślady te doprowadziły mię do niedużej polany, powstałej wskutek wyłamania drzew przez huragan, na której spostrzegłem z odległości paruset kroków spoczywający oddział Zulów, uzbrojonych od stóp do głów. Naliczyłem ich dwudziestu czterech. Konie stały też pouwiązywane wokoło do krzaków i pni.
Ległem pod krzakiem, nasłuchując, gdy nagle zauważyłem tuż przy sobie pojedynczy ślad stóp ludzkich.Był to najniezawodniej ślad Kwimba. Posunąwszy się atoli kilka kroków dalej, spostrzegłem drugi trop, prowadzący od polany. W pobliżu najmniejszy szmer nie zdradzał nic podejrzanego; podniosłem się więc na nogi i poszedłem szybciej naprzód. Niebawem ślady rozdzieliły się znowu: jedne były bose, drugie zaś stanowiły odciski olbrzymich butów. Czyżby w pobliżu znajdował się ów podejrzany Anglik? Tego już najmniej mogłem się obawiać, więc podążyłem za śladami bosymi. Zaledwiem jednak przeszedł kilkanaście kroków, gdy w pobliżu grubego pnia drzewa spostrzegłem sterczące z za niego na ziemi dwie brunatne nogi.
Były to łydki... Kwimba. Któżby ich nie poznał?... Okrągłe, tęgie, wysmarowane tłuszczem... Nie chcąc go nastraszyć nagłem pojawieniem się, spowodowałem umyślnie lekki szmer. Kwimbo zerwał się żywo z ziemi i wytrzeszczył na mnie oczy, jak zając, niewiadomo — z przestrachu, czy ze zdziwienia.
— Ach, aj, oj, mynheer!... Kto to szedla? — szepnął, wskazując ślady butów.
— Anglik.
— Mynheer wie? A skąd mynheer wie, że to Anglik?
— Ślady mówią... Dlaczego pozostawiłeś same konie?
— O, o, oj!... mynheer nie będzie zły, nie gniewa się... Kwimbo słyszała, biegnie koń. Kwimbo widzi, koń pędzi, a Zulu lapie koń. Kwimbo biegnie za tym koń i Zulu na miejsce, gdzie siedzi Sikukuni i dużo Zulu i Anglik. Ten Anglik wstaje, idzie w las, Kwimbo za nim też i mynheer teraz też.
Ta relacya Kwimba wystarczyła mi. Poszedłem dalej, skradając się popod krzakami, jak tygrys, i w niewielkiej odległości spostrzegłem... Anglika. Leżał na ziemi do góry brzuchem i patrzył na gałęzie. Widocznie oddalił się umyślnie od Kafrów w tym celu, by choć przez chwilę nie wąchać smrodu z ich natłuszczonych fryzur i skór.
Co było robić? Rzucić się na niego?... To spowodowałoby niejaki hałas, i nieprzyjaciel dowiedziałby się o mojej tu obecności. Z drugiej strony, gdyby się dało pochwycić tego dżentelmena, zmusiłoby to Zulusów do poszukiwań i opóźniło ich wyruszenie stąd o jakiś dzień, a jabym tymczasem mógł wynaleźć Boerów i sprowadzić ich tutaj. Co zaś do transportu broni, to zniknięcie Anglika nie mogło tu nic zaszkodzić. Rozważywszy te okoliczności, postanowiłem schwytać ptaszka znienacka.
Zbliżywszy się tedy ostrożnie do niego, dobyłem noża i, podnosząc go nad Anglikiem, rzekłem:
— Good morning, sir Grey! Zapewne niedobrze się pan wyspał, skoro jeszcze teraz, w tak piękny poranek, odpoczywasz...
Zagadnięty najniespodziewaniej syn Albionu zdębiał. Spojrzał na mnie trwożnie i omal mu białka oczu nie wylazły na wierzch, a usta rozwarł naoścież, ukazując sztuczne złote zęby.
— Możebyś, sir, był łaskaw wstać? Czyżbyś zapomniał w tym kraju o pewnych zasadach grzeczności, naprzykład o tem, jak dżentelmeni powinni ze sobą rozmawiać?...
— Ach, to pan? — westchnął, podnosząc się wreszcie zwolna.
— Tak jest, to ja, jeśli się oczywiście nie mylę. Czy sir nie byłbyś łaskaw ściągnąć na chwilę lakierków ze swych nóg?
— Poco? — zapytał, mocno zdumiony moją propozycyą.
— Bo ja sobie tego życzę, sir. Nie mam teraz czasu na objaśnianie mych zamiarów, ale dowiesz się pan później o wszystkiem. Proszę więc!...
— Ależ nie pojmuję...
— Spójrz, sir, na ten nóż, a odrazu pojmiesz... Co pan wolisz: poczuć go między swojemi żebrami, czy zdjąć buty? no?
Tu skinąłem na Kwimba, który przypatrywał się tej scenie tuż w pobliżu.
— Mynheer chce, żebym przebiła Anglika, jak wczoraj świnię? Pytanie to wystarczyło sir Grey’owi, gdyż raczył się wreszcie zdecydować.
— Ja doprawdy nie pojmuję — rzekł, zdejmując buty, — jak można żądać czegoś podobnego... W lesie tyle jest pniaków, może nawet jaka żmija... Zresztą nie jestem przyzwyczajony chodzić boso, nie odbywałem też kneipowskiej kuracyi... No, ale skoro już panu tak bardzo zależy, nie wzbraniam się...
— I mądrze pan robisz. Uszedłeś nam raz, ale drugi raz już mu się to nie uda. Zresztą prosiłbym mówić pocichu i iść za nami.
Zależało mi na zdjęciu butów Anglikowi jedynie dlatego, że wielkie jego chodaki pozostawiały zbyt widoczne ślady. Wstawszy z ziemi, wziął buty pod pachę i poszedł za mną. Kwimbo podążył za nami. Przybywszy na miejsce, gdzie były nasze konie, postanowiłem obejść się z jeńcem trochę surowiej.
— Wczoraj nie byłeś pan dla mnie zbyt uprzejmy i nie pozwoliłeś sobie towarzyszyć. Ale, jak pan widzisz, na nic się mu ten upór nie zdał, a skutki jego musisz teraz ponieść... Na to już niema rady. Wtargnąłeś pan do tego kraju, jako wróg; pomagałeś Sikukuniemu w napadzie na farmę Helmersów, i za to trzeba będzie nałożyć głową, jeżeli oczywiście zachowaniem się swojem nie spowodujesz mnie do wstawienia się za panem u moich przyjaciół. Co pan masz za interesy z głowaczem Kafrów?
— Good! toż to bardzo proste, sir — odrzekł potulnie. — Miałem do spełnienia pewne zadanie po tamtej stronie gór i natknąłem się po drodze na niego.
— Jakież to było zadanie?
— Handlowe... zapewniam pana.
— Nie mam powodu nie wierzyć panu. Ale i interesy handlowe są bardzo rozmaitej natury. Do kogo pan byłeś wysłany?
— Do... do... pewnego Holendra...
— No, no! niekłam pan, bo może być z nim bardzo źle! — zagroziłem.
— Mówię najoczywistszą prawdę.
— Taak? mówisz pan prawdę?... A ja sądziłem, że porucznik armii angielskiej, Mac Klintok, nie jest wcale Holendrem. No?
Milczał.
— Proszę odpowiadać!
— Jaki Mac Klintok? Skąd pan wiesz o Klintoku?
— O! dowiedzieć się o tem nie było wcale trudno, i dziwię się, że tak ważną ekspedycyę powierzono panu, który najmniejszych do tego nie posiadasz zdolności... Ale mniejsza o to. Pytam raz jeszcze, w jaki sposób spotkałeś się pan z Sikukunim?
— Spotkałem go przypadkowo; mówię prawdę, jakem Anglik.
— A zatem posłannictwo pańskie względem niego było przyjazne, natomiast wrogie dla Boerów. Czybyś pan nie zechciał udzielić mi bliższych wyjaśnień?
— Nie mogę, sir, bo straciłbym posadę.
— Hm! Jeżeli tak, to nie nalegam, a tylko radziłbym panu, abyś więcej baczności poświęcił swojej... czapce i nie zgubił jej tak, jak lornetkę i portfel z listami... Bo nużby znalazł się jaki człowiek, któryby potrafił odcyfrować tajemnicze pismo w papierach pańskich.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytał, blednąc nagle.
— A to, że jeżeli sir postawisz mi choćby najmniejszy opór, zastrzelę pana odrazu, albo lepiej służący mój nadzieje pana na dzidę, jak kiełbasę na widelec... Powiedziałem! A teraz siadaj pan na tego brabanta. Pozwalam też obuć się, ale prędko!
— Well, sir! Jesteś zbyt pewny, że pojadę z wami — odrzekł, ale spełnił mój rozkaz i wdrapał się na konia, poczem obejrzał się i rzekł zakłopotany: — Ale ja zostawiłem koc i broń u Kafrów...
— To panu zbyteczne. Ciepło jest, a gdyby znowu napadł na pana jaki dzik, to nie masz pan czego się obawiać; siedzisz dosyć wysoko. Zresztą postaram się, abyś już jutro mógł otrzymać swoje rzeczy. A teraz proszę pozwolić, że zabezpieczę trochę pańskie nogi.
To mówiąc, wydobyłem z kieszeni rzemień i związałem Anglikowi nogi pod brzuchem konia. Były tak długie, że, mimo grubości tułowia szkapy, zeszły się ze sobą doskonale.
— No, teraz pan z pewnością nie spadniesz, chociażby nawet natarło na pana kilka dzików. Kwimbo, wsiadaj!
Kafr zrobił bardzo głupią minę.
— Co ma robić Kwimbo? Kwimbo ma siadać na Anglika?
— Nie na niego, ale poza nim. A trzymaj go silnie obiema rękoma, żeby nie uciekł.
— Och, mynheer! jak to będzie pięknie! Kwimbo teraz nie spadnie z konia... Jak to dobrze!
I przy tych słowach Kafr, wdrapawszy się na grzbiet konia, chwycił Anglika w objęcia, jak kleszczami.
— A teraz jedź prosto na zachód. Ja was wnet dogonię.
Ruszyli, ja zaś pozostałem, aby pozacierać za sobą ślady, poczem podążyłem w tym samym kierunku po łupkowatym gruncie, na którym nawet najlepszy znawca nie mógłby się dopatrzyć tropów. Że zaś znajdowaliśmy się poza krawędzią wysuniętego w pustynię lasu, byłem pewny, że nas obozujący Zulowie nie zobaczą.
Ujechawszy kawał drogi, skierowaliśmy się ku północy i popędziliśmy, co koń wyskoczy. Brabant był silny i mógł snadnie unieść dwu ludzi, tem bardziej, że Grey był dobrym jeźdźcem.
Po drodze Anglik nie dawał mi spokoju, dopytując się, co z nim zamierzam uczynić. Rozumie się, nie mogłem go zadowolnić odpowiedzią, gdyż osądzenie go bynajmniej ode mnie nie zależało.
Po dwu godzinach drogi spostrzegliśmy przed sobą na horyzoncie cztery ciemne wierzchołki górskie, które zwiększały się z każdą minutą, a po upływie trzeciej godziny zdołałem już rozróżnić opisaną mi przez Mietje dolinę i wśród niej wysokie odosobnione drzewo.
W miarę zbliżania się do celu podróż nasza była coraz uciążliwsza, gdyż przeszkadzały nam nietylko rumowiska i bloki kamienne, ale i gęste tu i ówdzie: krzaki.
Zatrzymawszy się na jednym z pagórków, dobyłem lornetkę i popatrzyłem przez nią w kierunku drzewa. Znajdował się na niem istotnie jakiś człowiek i miał w ręku również lornetkę. Zdjąłem więc kapelusz i dałem odpowiednie znaki, na co mi tak samo odpowiedział, poczem zlazł z drzewa i pobiegł w dół. Niebawem mogłem już gołem okiem dostrzedz osiem postaci, które wyszły z zagłębienia i zatrzymały się, oczekując na nas. Wreszcie kilku podeszło naprzeciw, a wśród nich poznałem Kees Uysa, który był zdziwiony mojem przybyciem.
— To pan? czy możliwe!... Co pana tu sprowadza? W jaki sposób dostałeś się tutaj tak prędko. Przypuszczam, że nic tam złego się nie stało?
— No, było wcale niedobrze, ale na szczęście jakoś się z tego wybrnęło.
— A kogóż to pan pojmałeś?
— Jeńca, którego właśnie w wasze oddać chcę ręce. Chodźmy; opowiem całą rzecz wobec wszystkich.
Uys przedstawił mię towarzyszom, którzy powitali mię uprzejmie, poczem wzięliśmy Anglika w środek i udaliśmy się w dół, pozostawiając Kwimba na miejscu, by pilnował naszych koni.
W zacisznej kotlince siedzieli, rozprawiając o czemś, czterej mężczyźni. Byli tak przejęci ważnością swojej rozmowy, że nawet nie zwrócili uwagi na przybycie obcych. Wśród nich wyróżniał się wysoki, smukły, ale potężnie zbudowany Kafr. Był to brat Sikukuniego, Sami, jak to odrazu zmiarkowałem. Towarzyszył mu, jako przyboczny, również okazałej postaci murzyn Zingen; trzecim był van Hoorst, a czwartym... Jan van Helmers. Ten przewyższał mię wzrostem o całą głowę i odpowiednio do tego potężniejszą odznaczał się budową ciała. Na plecach miał zarzuconą skórę lamparcią, niby płaszcz królewski, co dodawało mu jeszcze bardziej powagi i uroku. Z oczu natomiast nie wyglądał surowo, i poznać było można odrazu, że to człowiek łagodny, uprzejmy i nawskróś szlachetny.
— Neef Jan — ozwał się Uys, — oto ten mynheer przybywa właśnie od jeffrouw Soofje i od Mietje.
— Bardzo mi miło — odparł uprzejmie.
— Spotkawszy go, zaprowadziłem do twego domu, gdzieśmy się zapoznali bliżej. Zasługuje on w zupełności na twoją przyjaźń.
— Ależ rozumie się, że przyjmuję go otwartemi ramionami, tembardziej, że, jak się domyślam, jest Europejczykiem — odrzekł młodzieniec, ściskając mi ręce.
— Tak, to Europejczyk. Przybył w te strony w celach naukowych i turystycznych. Teraz domyślam się, że skoro przybywa aż tutaj do nas, musi mieć jakieś ważne zlecenie od twoich.
— Czyżby stało się co złego w moim domu? Proszę siadać, mynheer, pokrzepić się i mówić, bo jestem bardzo zaniepokojony.
Chwycił butelkę z winem krajowem (które, nawiasem mówiąc, ma ustaloną swoją sławę), nalał szklankę, którą wypróżniłem duszkiem, a za moim przykładem poszli i inni. Sir Grey usiadł tuż obok. Nie obawiałem się, by mi czmychnął, bo nie zdradzał nawet biedak w niczem podobnego zamiaru, który zresztą nie udałby mu się w tych warunkach.
Dobyłem z portfelu list i, podając go Uysowi, rzekłem:
— Proszę przeczytać.
— Hm! — mruknął, obejrzawszy papier, — całkiem zwykły list.
— Proszę podać dalej! List wędrował z rąk do rąk, i nikt się nie domyślił niczego, więc musiałem w końcu objaśnić Uysa, w jakim porządku należy czytać wiersze, aby zrozumieć treść pisma.
— A! to co innego! — rzekł wreszcie Uys, przeczytawszy pismo we wskazanym porządku. — To rzecz dla nas niesłychanie doniosła!
— Proszę pokazać! — domagali się wszyscy.
— Nie, toby za długo trwało. Przeczytam wam na głos.
I uczyniwszy to, poruszył niezwykle wszystkich.
— Jak pan wpadłeś na pomysł odczytania tego listu? — zapytał mię Uys.
— Mozoliłem się dość, no i jakoś wkońcu trafiłem.
— A gdzie pan to znalazłeś?
— Dowiesz się pan później. Teraz zaś proszę przeczytać jeszcze coś.
Odkręciwszy rurkę lornetki Anglika, wyjąłem stamtąd papier i oddałem Uysowi. Gdy zaś znowu zaczęto wypytywać mię o wyjaśnienia, zwróciłem się do jeńca:
— Sir Grey, proszę zdjąć czapkę i dać ją tym panom.
Anglik posłuchał bez najmniejszego oporu, a Uys począł szybko pruć podaną czapkę.
— Jest odpis listu, i to zupełnie wierny — rzekł, przebiegłszy oczyma znaleziony w czapce papier. — Ślicznie! Ale niechże mi pan powie, w jaki sposób pochwyciłeś tak ważną osobę do niewoli?
— Spotkałem tego Anglika u Sikukuniego.
— Co? u Sikukuniego? — odezwali się prawie wszyscy naraz, a nawet Sami, który dotychczas siedział spokojnie.
— Mnie się zdaje, że pan się myli — ozwał się ten ostatni. — Sikukuni znajduje się po tamtej stronie gór.
— A ja zapewniam, że Sikukuni znajduje się w pobliżu — rzekłem stanowczo.
Na te słowa Boerowie zerwali się na równe nogi.
— Chyba pan żartuje... Gdzieżby?...
— Jeśli nie wierzycie, to mogę was przekonać. Sikukuni był tak uprzejmy, że nawet odwiedził osobiście farmę pana van Helmersa... Zamierzał zamordować tam jeffrouw, a Mietje zabrać do niewoli. Lecz przeszkodziłem mu w tem i udałem się następnie za jego tropem aż do lasu, do którego stąd można się dostać konno za niespełna trzy godziny.
— No, jeżeli moim chociażby włos z głowy spadł — ozwał się poważnie Jan, kładąc mi rękę na ramieniu, — to Sikukuni drogo mi za to zapłaci. Ale proszę opowiadać dalej!
— Tak, tak, opowiadać, bo szkoda czasu — nalegali drudzy.
Opisałem im w krótkich słowach cały przebieg wypadków od wczoraj aż do tej chwili, a wszyscy słuchali niemal z zapartym oddechem. Gdy skończyłem, obecni chwycili za broń.
— Musimy natychmiast dostać go! — krzyknął Jan, a Zingen dodał:
— Tak jest; jeżeli go schwytamy, to powstanie nie dojdzie do skutku.
— Dawać konie! — zawołał van Hoorst. — Pośpiech tu konieczny!
— Powoli, panowie — wtrąciłem. — Zanim przedsięweźmiecie coś stanowczego, posłuchajcie mnie.
— Dobrze — odrzekł Kees Uys; — jestem pewny, że rada pańska warta jest uwagi.
— Zebraliście się tutaj panowie w celu omówienia bardzo ważnych spraw. Czyż obrady wasze już ukończone?
— Jeszcze nie.
— Czy moglibyście je wkrótce ukończyć?
— Sądzę, że zabrałoby to nam niewiele czasu, bo pozostały już tylko sprawy drobniejsze.
— A zatem czyż nie lepiej skończyć te obrady, niż potem nanowo się zgromadzać?
— Ba, ale tymczasem Sikukuni może umknąć...
— Nie bójcie się. On ma przecie zamiar napaść na was tutaj, a więc prędzej czy później zetknąć się z wami musi. Możliwe jest jednak, że poweźmie on pewne podejrzenie z powodu zniknięcia Anglika. Byłbym przeto zdania, aby nie czekać na niego tutaj, lecz poszukać go w lesie, o którym wspominałem. Chociaż i na to dość jeszcze jest czasu.
— A kiedyż pan radzi to uczynić? — zapytał Jan niecierpliwie.
— Jeżeli Zulowie mają zamiar napaść na was, to z pewnością nie uczynią tego przed nocą. My zaś, chcąc dostać się do nich, mamy czas wyruszyć o północy. W jednym więc i w drugim wypadku czas jest na dokończenie obrad. A zebrać się ponownie będzie trudno, bo musicie udać się wkrótce w innym kierunku, aby przejąć transport broni.
— Słusznie — zauważył Zingen. — Gdyby tylko była pewność, je jutro rano zastaniemy jeszcze Sikukuniego w owym lesie.
— I że nie zechce napaść na nas właśnie o tym czasie — dodał Jan.
— Jakto?
— Ano, jest to zupełnie proste. Jeżeli naprzykład wyruszy o tym samym czasie, co my, to łatwo się może z nami rozminąć, i wówczas wszystko przepadło.
— A więc lepiej będzie, jeśli wyruszymy natychmiast i...
— I Zulowie nas zauważą — przerwałem. — Ale wybaczcie mi, panowie, że używam tu wyrazu „nas“; wasze jednak sprawy uważam niejako za swoje, a wplątawszy się raz w to błędne koło, nie mogę was opuścić, dopóki się nie upewnię, że się one pomyślnie dla was rozwikłają.
Na te słowa moje przystąpił do mnie van Hoorst i, podawszy mi rękę, rzekł:
— Z mowy pańskiej wynika, że jesteś z nas niezadowolony. A przecie postępowaniem swojem dowiodłeś pan wielkiej dla nas życzliwości, i winniśmy mu za to wdzięczność. Ponieważ zaś nie rozporządzamy zbyt dużą liczbą ludzi i broni, więc pomoc pańska ma dla nas ogromne znaczenie. Proszę się zatem nie zniechęcać, lecz pomódz nam łaskawie a życzliwie. Co do kwestyi napadu, to ja pierwszy zgadzam się na pański wniosek.
— Dobrze, mynheer. Ale może i van Helmers ma słuszność, więc, aby uniknąć ewentualności rozminięcia się z nieprzyjacielem, radzę wyruszyć najdalej w godzinę po zapadnięciu zmroku. Sądzę wszakże, mimo wszystko, że Zulowie pozostaną jeszcze cały dzień w lesie, aby odnaleźć zaginionego Anglika; przytem Sikukuni będzie jeszcze zapewne czekał na Czembę.
Plan mój przyjęto, mimo, że Jan radby w tej chwili wyruszyć przeciw wrogowi. W gniewnem milczeniu, jak Achilles z pod Troi, oddalił się na stronę, nie chcąc widocznie brać udziału w dalszych obradach.
Zebrani rozpatrzyli przedewszystkiem sprawę jeńca. Wina jego nie była tego rodzaju, by go powiesić, gdyż nie działał z własnej woli, lecz jako podwładny — z rozkazu innych ludzi. Postanowiono więc zatrzymać go jedynie do chwili odebrania transportu, a następnie puścić go na wolność.
Po załatwieniu innych spraw spożyliśmy wieczerzę, przy której Jan siedział milczący. Po wieczerzy pokładliśmy się na krótki bodaj odpoczynek, bo w godzinę po zachodzie słońca należało wyruszyć w drogę.
Zdrzemnąłem się chwilę i, wstawszy przed innymi, wyszedłem z ciekawości na górę pod drzewo, gdzie stał Kwimbo i z niesłychanie dumną miną trzymał w ręku olbrzymi karabin.
— Cóż to tu robisz? — zapytałem.
— Ach, aj, oj! czy mynheer nie widzi, że ja jestem warta!
— Ty? Przecie kolej teraz na van Hoorsta.
— Tak, ale mynheer Hoorst i mynheer Raal oba bardzo znużeni i chcą spać, więc mówią do Kwimbo: niech Kwimbo stoi na straży. I Kwimbo stoi.
Nie wytknąłem tego obu śpiochom, bo po pierwsze — Kwimbo był bardzo pilny i obowiązkowy, a powtóre — nic nadzwyczajnego grozić nam jeszcze nie mogło.
— Nie zauważyłeś nic?
— No, nic, tylko ten wielki, wysoki mynheer wzięła koń i pojechała precz.
— Co? Ktoś odjechał, i ty nawet nie wiesz, kto to był? — zapytałem zaniepokojony.
— Skąd? Taki długi mynheer... miala na plecy skórę lamparta.
— Dawno to było?
— Jak Kwimbo wzięla roer[1] i robiła wartę.
A więc Jan wymknął się przed dwoma godzinami.
Pobudziłem towarzyszów, którzy na wiadomość o tem zaniepokoili się mocno, gdyż kąpany w gorącej wodzie Boer mógł popsuć nam wszystkie plany, a ponadto narazić siebie na poważne niebezpieczeństwo.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy natychmiast podążyć w jego ślady i zapobiedz złemu, jeśli jeszcze nie było zapóźno.
Anglika wsadzono znowu na brabanta, a Kwimbo umieścił się za nim, jak poprzednio. Wszyscy inni również byli w parę minut gotowi, i ruszyliśmy wzdłuż doliny, przez którą przebiegał jasny, szemrzący strumień górski, który zapewne dał nazwę dolinie „Klaarfontein“. Wydostawszy się z niej na równinę, popędziliśmy galopem ku południowi.
Słońce zataczało się już za horyzont. Konie Boerów, wypoczęte, biegły żwawo, a i mój wierzchowiec, pomimo uciążliwej drogi, trzymał się doskonale, — natomiast brabant prawie upadał ze znużenia; konisko nie było widać nawykłe do takich forsownych podróży, a ponadto dźwigało przecie na sobie dwóch jeźdźców.
Z nastaniem zmroku zwolniliśmy biegu. Kwimbo jednak wciąż pozostawał za nami daleko w tyle i teraz począł krzyczeć:
— Mynheer, chodź do Kwimba, aj, oj, ej, prędko!
Zatrzymałem się, dopóki mię nie dopędził.
— Co ci się stało?
— Och, mynheer, ratuj! Koń nie chce biedz i Anglik nie chce już siedzieć na koń.
— Ach, tak, sir Grey? Sądzisz pan, że teraz uda się mu czmychnąć? co? Zbyteczne jednak zabiegi. Proszę dać ręce.
— Poco?
— Dla pewności trzeba je związać.
— Ależ to oburzające! Jak pan śmie postępować tak ze mną?...
— Nie zastanawiam się nad tem i nie mam czasu na dyskusyę. Jeżeli pan nie usłuchasz dobrowolnie, to w tej chwili kulka w łeb.
Groźba poskutkowała. Anglik pozwolił na związanie rąk, co uskuteczniwszy, pocwałowałem za towarzyszami.
Doskonale pamiętając miejsce, gdzie obozowali Zulowie, określiłem był je dokładnie na zebraniu Boerów, wobec czego Jan mógł z łatwością trafić na to miejsce. Zulowie zaś po całodziennem poszukiwaniu zaginionego Anglika, jak wnioskowałem, musieli wrócić na noc do obozowiska. Mając to na uwadze, tam też skierowałem nasz oddział.
Mniej-więcej w tem miejscu, gdzie spędziłem był ostatnią noc, zatrzymaliśmy się, i pozostawiając uwiązane konie, zaleciłem towarzyszom, aby szli za mną. Zaledwieśmy jednak ruszyli, od strony obozu Zulów dobiegł uszu naszych odgłos dwu strzałów.
— Naprzód, panowie! Jan w niebezpieczeństwie! — krzyknąłem.
Zbyteczną już była ostrożność, więc puściliśmy się na przełaj przez krzaki, — ja oczywiście na przodzie.
Z powodu ciemności przeprawa była dosyć trudna. Niebawem w blasku wielkiego ogniska spostrzegliśmy niezwykłą scenę. Wśród wielkiej gromady Zulów stał olbrzymi Jan i wywijał na lewo i prawo kolbą swego karabinu, broniąc przystępu do siebie. I biada temu, kto się dostał pod cios z jego ręki! Wobec wszakże całej bandy napastujących musiałby w końcu uledz, gdybyśmy mu wczas nie przyszli z pomocą.
Wypaliłem z karabinu na znak do ataku, i w mgnieniu oka znaleźliśmy się koło ogniska.
Zjawienie się nasze wywarło magiczny wpływ: w jednej chwili napastnicy umknęli w las, a na pobojowisku pozostał jedynie Jan i liczni zabici oraz ranni.
Nie wiem, jak się to stało, ale, instynktem widocznie wiedziony, pobiegłem ku krawędzi lasu za uciekającymi. Wsiadali właśnie na konie, a jeden z nich krzyczał:
— Indhlu het roer! — co znaczyło w języku Zulów mniej-więcej tyle, co „dom van Roera“.
Widocznie Sikukuni kierował swój oddział wprost do farmy Jana, by pomścić swą porażkę.
W chwili, gdy już miałem wrócić do obozowiska, usłyszałem tuż w pobliżu głos Kwimba:
— Cicho, Anglik! ani słowa do Kwimba! Kwimbo nie chce pieniędzy, ani żaden darunek. Kwimbo ma dobrego mynheer... Mynheer każe trzymać Anglika, i Kwimbo trzyma i nie puści.
— Well! w takim razie dostaniesz jeszcze nowiutką dubeltówkę, z której można trafić na odległość jednej mili.
— E, e, e! cicho i już! Anglik nie ma dobra roer, bo nie trafiła do świni.
— All right! przetnij rzemienie, a dostaniesz całą furę szmalcu do smarowania włosów i skóry...
— Milczeć! — krzyknął Kafr, już zły nie na żarty. — Skąd Anglik weźmie tłuszcz? Anglik sam chudy, jak patyk.
W tej chwili Kwimbo, zauważywszy mnie, ale mię nie poznawszy, skierował się w moją stronę na swoim brabancie i, wymachując dzidą, zawołał:
— Teta ilizwi?[2]
— To ja, mój Kwimbo!
— Oj, aj, ej! mynheer! Jak to dobrze! Mynheer jest, a koń już chce paść.
— Zatrzymaj się tu — rozkazałem, i zwróciłem kroki ku obozowisku, gdzie zgromadzeni Boerowie czynili Janowi słuszne zresztą wyrzuty.
— Towarzysze — rzekłem, — Zulowie popędzili na koniach do farmy Jana. Rozpatrzcie się, czy nie pozostał tu jaki koń dla mego służącego i dla Anglika. Ja tymczasem oddalę się jeszcze na parę minut. Zaczekajcie tu na mnie!
Pobiegłem, gdzie były nasze konie, a dosiadłszy swego rumaka, pocwałowałem co sił na równinę. Po dziesięciu minutach zatrzymałem się, zsiadłem i przyłożyłem ucho do ziemi. Przypuszczenia nie zawiodły mię: ucho wyczuło z ziemi głuchy tętent kopyt końskich w oddali; nieprzyjaciel pędził w kierunku farmy.
Chociaż było ich zaledwie kilkunastu, jednak opiekujący się farmą sąsiedzi w razie napadu mieliby rozprawę wcale niebezpieczną, i należało coprędzej śpieszyć im z pomocą.
Wróciłem niezwłocznie do towarzyszów. Obstąpili oni naokoło Anglika, który błagał o wypuszczenie go na wolność, ale nadaremnie. Wypuszczenie go teraz byłoby wielkim błędem, gdyż ostrzegłby niezawodnie nieprzyjaciela o naszych zamiarach co do pochwycenia transportu broni.
Ponieważ trzy konie Zulów wpadły nam w ręce, więc jednego z nich przeznaczyłem dla sir Grey’a, aby mógł jechać wygodniej i wraz z Kwimbą nadążyć za nami.
Zaledwiem oświadczył towarzyszom, że Zulowie pojechali w kierunku farmy, Jan skoczył na siodło i zawołał:
— Mynheers, za mną! ani chwilki zwłoki!
— O, nie! — zaoponowałem, — musimy tu odpocząć; konie są bardzo pomęczone; trzeba im dać jeść i napoić je, gdyż inaczej niepodobna, aby odpowiedziały zadaniu, jakie je czeka.
— Może i słusznie pan mówisz. Niech konie odpoczną, ale nie dłużej nad pół godziny.
I poprowadził swego wierzchowca do poblizkiego potoku, a ja rzekłem do Kwimba:
— Napój i ty nasze konie.
— Dobrze, mynheer. Koń musi źreć i pić, ale Kwimbo ma nie dwa koń, ale trzy koń.
Wziął za uzdę mego wierzchowca oraz brabanta i trzeciego, którego zdobył niewiadomo jakim sposobem. Z braku czasu nie pytałem o to i obejrzałem dwa pozostałe. Należały do sławnej rasy mozambickiej, bardzo wytrwałej i z tego powodu poszukiwanej. Głowacze Kafrów używają pod wierzch jedynie tego gatunku koni. Obydwa konie miały na sobie w workach spory zapas mielonej kukurydzy, który mógłby wystarczyć na dłuższy czas, co świadczy najlepiej o ich wytrzymałości.
Kwimbo, napoiwszy swoje konie, wrócił do mnie po dwa pozostałe, ażeby je również zaprowadzić do wody, a miał przytem tak tajemniczą minę, jakby pocichu zamierzał wymienić swego brabanta na jednego z nich do swego użytku i radując się w myśli, że pojedzie na koniu, używanym do jazdy jedynie przez głowaczów.
— Uważaj na worki — rzekłem, — aby nie pospadały.
— O, mynheer, już ja wiem, co tam jest... Boer nie dostaną nic, a tylko mój koń i mynheer koń i Kwimbo koń.
Pozostawiwszy zwierzęta na jego tak czułej opiece, wróciłem do Boerów. Nie było wiele czasu do stracenia, więc uradziliśmy, że ja i Jan, mając najlepsze konie, pojedziemy naprzód, a inni, o ile można szybko, podążą za nami. Słysząc to, Kwimbo zmartwił się i mruknął:
— Kwimbo pojedzie też z mynheer.
— O, nie. Kwimbo będzie pilnował Anglika — rzekłem, i polecając go opiece Boerów, którzy mieli pozostać jeszcze do świtu, wyruszyliśmy z Janem bez dalszej zwłoki w kierunku farmy.
Młody Boer, jadąc obok mnie, milczał, myśląc zapewne o swoich i o grożącem im niebezpieczeństwie.
Po upływie niespełna pół godziny drogi usłyszeliśmy poza sobą tętent kopyt końskich, wobec czego zatrzymaliśmy się. Wkrótce okazało się, że był to Kwimbo, który pędził za nami w pełnym galopie i ledwie zdołał obok mnie osadzić konia.
— Och, mynheer! Kwimbo myślała, że mynheer się zgubi, i Kwimbo nie zlapie mynheer.
— Czegóż ty ode mnie chcesz? — zapytałem, choć zawczasu spodziewałem się, że Kafr niezawodnie za mną popędzi.
— Kwimbo nie chce zostać u Boerów. Kwimbo chce jechać z kochanym mynheer. Kwimbo ma dobrego koń i kukurydzę też.
— A gdzie podziałeś brabanta?
— Brabant ma szeroki grzbiet, a Kwimbo wązkie nogi. Brabant zostala u Boer; niech Boer teraz bolą nogi.
— Ano, trudno! Kiedy już jesteś tutaj, to jedź — odrzekłem, wstrzymując się od śmiechu.
W głosie Kwimba przebijała się taka radość, że mi to tylko pochlebiać mogło. Przywiązał się chłopak do mnie całą duszą.
Ruszyliśmy dalej z kopyta, a Kwimbo godnie dotrzymywał nam kroku na swoim mozambickim rumaku. O świcie wypoczęliśmy chwileczkę i po popasie jazda dalej!
Rano natrafiliśmy na trop Zulów. I oni pędzili snadź na złamanie karku, obawiając się widocznie pościgu, gdyż inaczej dawno już bylibyśmy ich dogonili. Do lasu w pobliżu farmy przybyliśmy o zmierzchu. Biedne konie nasze aż mokre były od potu i drżały na nogach z nadmiernego wysiłku. Mimo to, wypoczynek nasz trwał zaledwie kilkanaście minut, gdyż zachodziła obawa, aby nie przybyć na farmę zapóźno. Pod górę prowadziliśmy koniska za uzdy, droga bowiem była kamienista i uciążliwa, a mój wierzchowiec potykał się co chwila, widocznie zupełnie już wyczerpany. I nic dziwnego; w ciągu jednej doby przebyliśmy drogę, obliczoną na dwa dni jazdy, i to drogę kamienistą, wśród okolicy, pozbawionej wody.
Wydostawszy się nareszcie na górę, mieliśmy przed sobą do przebycia już tylko dolinę, na której znajdowała się farma.
Nagle od strony farmy doleciały nas odgłosy wystrzałów.
— Kwimbo, trzymaj nasze konie — rzekłem do Kafra, — a my pobiegniemy pieszo.
Zeskoczyłem z siodła, Jan również, i pobiegliśmy w dół.
Po chwili rozległy się znowu strzały, co pocieszało nas o tyle, że sąsiedzi, pozostający na farmie, nie zostali snadź zaskoczeni z nienacka i bronią się.
W przypuszczeniu, że główna brama jest obsadzona, skierowaliśmy się na obejście farmy od pól przez płoty.
Sytuacya przedstawiała się jeszcze nie najgorzej.
Zulowie zajęli dziedziniec i ogród, oblężeni zaś strzelali do nich z okien domu.
— Wpadniemy na nich z poza muru domu — szepnął Jan, pociągając mię za sobą.
Ledwie uszliśmy parę kroków, gdy Jan palnął kogoś kolbą w łeb, i jakieś ciężkie ciało powaliło się na ziemię.
— Jeden już gotowy! — rzekł przytem.
W tej chwili natarła na mnie jakaś ciemna postać. Wypaliłem.
— Już dwa!
— Hej! kto strzela? — usłyszałem głos z okna domu.
— Ja, Jan, baas Jeremiasz — odrzekł mój towarzysz. — Ale gdzie są napastujący?
— W dziedzińcu jest jeszcze ze trzech; reszta ukryła się w ogrodzie.
— A i tu jeszcze jeden — rzekł Jan i wystrzelił, oczywiście nie bez skutku, bo znów padł na ziemię jakiś człowiek. — A teraz ja tych gości nieproszonych wypłoszę z ogrodu w inny sposób — dodał i podbiegł do budy, gdzie uwiązany był lampart.
Wyciągnął zwierzę i odpiął łańcuch.
— Co pan robisz? — krzyknąłem.
— Puszczam lamparta — odrzekł, a zwracając się ku oknu: — Baas Jeremiasz, czy jest kto z naszych na dworze?
— Niema nikogo — odrzekł zapytany. — A dlaczego pytasz?
— Puszczam Tifla.
— Znakomicie.
— Mynheer — zwrócił się teraz do mnie, — proszę się trzymać tutaj koło mnie. Zwierzę jest dobrze tresowane i zna domowników, więc gdy pan będziesz przy moim boku, niema obawy, aby się na pana rzuciło.
Zastosowałem się do wskazówek Jana, on zaś krzyknął, puszczając drapieżnika:
— Tifel, zabij!
W parę sekund rozległ się po farmie krzyk śmiertelnej trwogi jakiegoś człowieka.
— Puszczę jeszcze jednego naszego obrońcę — rzekł Jan. — Chodźmy.
Tuż w pobliżu znajdował się odosobniony budynek w rodzaju kurnika.
— Rob! zabij! — krzyknął Jan, wypuszczając strusia.
— Czy lampart nie rzuci się na strusia? — zapytałem, gdy biegus pomknął do ogrodu.
— Bynajmniej. Nieraz już jadły z jednego koryta. Ale możebyśmy się rozejrzeli za końmi Zulów. Wartoby je zabrać, aby odciąć całkowicie odwrót napastnikom.
Przesadziliśmy przez parkan na zewnątrz podwórza w przypuszczeniu, że tam Zulowie pozostawili swoje konie. W ogrodzie tymczasem powstał straszliwy zgiełk i rozległo się wycie ludzkie.
— Może lepiej zajść z przeciwnej strony — zauważyłem. — Konie muszą być w pobliżu bramy wjazdowej. Albo niech pan idzie tędy, a ja...
— O, nie! proszę zostać ze mną, bo nużbyś pan trafił na lamparta.
W tej chwili w pobliżu nas zadudniała ziemia. To Zulowie uciekali przed lampartem. Wystrzeliłem, Jan również. Nastała cisza. Niebawem jednak dał się słyszeć odgłos kopyt końskich; jacyś dwaj ludzie uciekali w pole.
— Umykają! — krzyknął Jan. — Dwóch, a może nawet trzech, bo i przy koniach był zapewne jeden. No, ale reszta powędrowała do piekła. Już ja wiem, co mój Tifel potrafi!
— Wiem, że jednego ze zbiegów trafiła moja kula — rzekłem.
Jan chciał coś na to odpowiedzieć, gdy wtem w pobliżu mnie zatrzeszczały sztachety. Myśląc, że to jeszcze jeden z Zulów, podniosłem kolbę, gotową do ciosu. Nie był to jednak Zulu, lecz lampart. Rozwścieczony drapieżnik rzucił się na mnie nagle i obalił mię na ziemię.
— Tifel! — krzyknął Jan.
Ale rozjuszone zwierzę, snadź zasmakowawszy w krwi, nie usłuchało wezwania i, zatopiwszy ostre swe pazury w moje ramię, zamierzało chwycić mię straszliwymi zębami za krtań. Na szczęście nie straciłem przytomności umysłu. Leżąc pod lampartem, chwyciłem go obydwiema rękami za głowę i przycisnąłem z całej siły do siebie, a nogami objąłem zwierzę wpół, jak w kleszcze, obezwładniając mu w ten sposób tylne łapy. Rozumie się, że taka pozycya nie trwałaby długo i silny a rozwścieczony napastnik zmógłby mię wkońcu niechybnie, gdyby nie Jan, który chwycił koniec łańcucha od obroży lamparta i szarpnął nim tak, że zwierzę jeno furknęło w powietrzu, uderzając o parę kroków dalej o sztachety.
Czytałem nieraz o śmiałkach, którzy z gołemi rękoma rzucali się na lwa i wychodzili z zapasów z nim zwycięsko, — nie dowierzałem jednak tym opisom. Obecnie, sam doświadczywszy podobnego wypadku, uwierzyłem w prawdziwość opisów. Bo oto, gdy zerwałem się z ziemi z gotowym nożem na wypadek, gdyby zwierz raz jeszcze rzucił się na mnie, ze zdumieniem stwierdziłem, że Jan, wziąwszy bestyę pod swe kolana, obiema rękoma uwiązywał łańcuch do słupka w sztachetach.
— No, już niema strachu — rzekł. — Uwiązałem go i niech się wysapie do rana. W dzień można go już wzrokiem opanować. Czy skaleczył pana?
— Mam ranę na ramieniu od pazurów.
— Trzeba natychmiast ją opatrzyć. Źle zrobiłem, że, wypuszczając drapieżcę, nie przewidziałem takiego wypadku. Ale też, przetrzebił nam nieprzyjaciół...
Poszliśmy ku domowi. Na wezwanie Jana otwarto drzwi.
— Co słychać z nieprzyjacielem? — zapytał baas Jeremiasz.
— Dwóch tylko uciekło; reszta zapewne poległa. Musimy przeszukać ogród.
Już mieliśmy wyjść do sieni, gdy wtem za bramą dał się słyszeć tętent kopyt i przeraźliwy krzyk:
— Oj, aj, ej! mynheer! na pomoc! Zły duch chce zjeść Kwimba i koń. Gwałtu! ratujcie!
Jan pobiegł ku bramie właśnie w chwili, gdy na dziedziniec przygalopował na koniu Kwimbo. Za nim biegły luzem dwa konie, a na końcu... struś.
— Och, mynheer! zastrzelić tego czart. Czart chce zjeść Kwimbo! Kwimbo chce żyć — błagał przerażony Kafr, wskazując poza siebie.
Baas Jeremiasz stał we drzwiach z latarnią w ręku, i smuga światła padała daleko na dziedziniec, można więc było stwierdzić, jaki to czart zaczepił Kwimbę. Widocznie struś przedostał się przez wyłom na zewnątrz farmy i natknął się na nadjeżdżającego Kwimba. W ciemności nie mógł Kafr oczywiście zobaczyć, co to za wróg, i wziął go za „dyabła“. Teraz, spostrzegłszy, co to za dyabeł, i nie chcąc tracić w oczach naszych opinii bohatera, zeskoczył szybko z konia, chwycił dzidę i zagrodził sobą drogę strusiowi. Przerachował się jednak, — bo oto rozdrażniony ptak nie dał się zapraszać do zapasów i, rzuciwszy się z impetem na przeciwnika, powalił go odrazu na ziemię i począł bić skrzydłami z całej siły.
— Ratunku! mynheer! Kwimbo już nie żyje! Mynheer! zabij ten drab, zakluj, zastrzel, zarznij! Gwałtu!
— Rob! Rob! — zawołał Jan, chwytając ogromnego ptaka za krótkie jego skrzydła.
Struś poznał, z kim ma do czynienia, i po chwili dał się spokojnie zaprowadzić do swego „kurnika“. Kwimbo porwał się z ziemi i począł naprawiać rozwichrzoną, popsutą na nic fryzurę, przyczem rzuciwszy okiem na mnie, spostrzegł, że mam skrwawione ramię, i omal nie oniemiał z przerażenia. Wreszcie poskoczył ku mnie, wołając:
— Mynheer! krew! rana!... Aj, aj, oj, ej! Mój dobry mynheer boli. Kwimbo zawiąże ranę...
Tymczasem zbiegli się na dziedziniec domownicy, a dowiedziawszy się z lamentów Kwimba, że jestem raniony, wciągnęli mię, a raczej wnieśli na górę do izby. Tu opatrzono mi troskliwie ranę, która była wprawdzie bardzo bolesna, ale nie niebezpieczna. Podczas tej czynności poczęto mię zasypywać ze wszystkich stron pytaniami, na które odpowiadałem, ile tylko mogłem. Potem zaopatrzyliśmy się w latarnie i, dobrze oczywiście uzbrojeni, zeszliśmy na dół na poszukiwanie poległych i rannych.
Na dziedzińcu znaleźliśmy trzy trupy, w ogrodzie zaś leżało aż pięciu Zulów, pokaleczonych przez zwierzęta nie do poznania; z tyłu domu ponadto znaleźliśmy dwa ciała zastrzelonych przez nas napastników. Dalsze poszukiwania wykazały, że kilku uciekło, a między nimi i Sikukuni...
Jan był niemal wściekły z tego powodu. Najważniejsza głowa uszła jego ręki.
Poprzedniego dnia Boerowie pogrzebali zabitych przez nas w lesie Zulów i poznosili rzeczy, które tam byli pozostawili. Teraz czekała ich taka sama robota tu, na farmie. Postanowiliśmy jednak wstrzymać się z pogrzebem aż do przybycia pozostałych w tyle Boerów.
Po pogrzebie trzeba było odbyć sąd nad Czembą i naradzić się co do pościgu za Sikukunim oraz w sprawie przejęcia transportu broni.