<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Van het Roer
Rozdział IV
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Boer van het Roer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Na drugi dzień obudziłem się wczesnym rankiem, a wyszedłszy na dziedziniec, spotkałem Mietje, która wstała również bardzo wcześnie, ażeby przygotować godnie wszystko, co potrzeba, na przyjęcie gości.
Nie chcąc jej przeszkadzać w zajęciu, skierowałem się prosto w pole.
U sztachet leżał lampart, spoglądając chciwie na leżące w pobliżu trupy poległych.
Wyszedłszy za obejście, odkryłem odrazu miejsce, w którem podczas walki stały konie napastników. Stąd ślady wiodły ku wschodowi. Szczegół ten bardzo mi się przydał.
Wróciwszy na farmę, zbudziłem Kwimba i kazałem mu osiodłać mego konia. Mimo dotkliwej rany, wsiadłem i pojechałem za tropem tak daleko, aż nie nabrałem dokładnego pojęcia o sprawie, która mię obchodziła.
Ujechawszy za tropem ze cztery mile angielskie od farmy, zatrzymałem się wreszcie na pewnem wzgórzu, skąd roztaczał się rozległy widok.
Wschodzące słońce oświecało wierzchołki gór, podczas gdy doliny pokryte były jeszcze mgłą, wskutek czego ukształtowanie terenu przedstawiało mi się bardzo wyraźnie i zauważyć było można, że przez pasmo górskie w głąb kraju prowadzą dwie jedynie przełęcze. Ku jednej z nich prowadziły tropy, skąd wynikało, że właśnie tamtędy Sikukuni przedostać się za góry zamierza.
Byłem wszakże przekonany, że pościg za nim spełzłby na niczem, bo choć konie jego były bardzo utrudzone, ale miał ich dosyć i mógł zmieniać w drodze w miarę potrzeby, wyprzedzając nas w takich warunkach przynajmniej o dzień drogi i czyniąc próżnymi nasze zabiegi w celu dognania go.
Zawróciłem tedy i, jadąc z powrotem, oddałem się rozmyślaniom.
Byłem już niedaleko farmy, gdy spostrzegłem w pewnej odległości spory zastęp jeźdźców, zdążających z innej strony do tego samego, co i ja, celu. I oni również zauważyli snadź mnie, bo zatrzymali się, aż póki z nimi się nie zrównałem. Było ich około trzydziestu — jeden w drugiego tęgie, rosłe Boery, uzbrojone od stóp do głów.
Pozdrowiłem przybyszów, na co odpowiedziano mi również uprzejmie.
— Skąd Bóg prowadzi? — zapytał dowódca.
— Z przejażdżki wracam.
— To pan zapewne mieszka w pobliżu?
— Bawię u Jana van Helmersa.
— Bardzo nam miło, bo i my do niego podążamy — rzekł uradowany i podał mi rękę. — Czy pan tutejszy?
— Nie, przybyłem z Europy, ale proszę mię uważać za szczerego przyjaciela Boerów.
— Rozumie się, mynheer. Czy Jan jest w domu?
— Owszem, i ma nawet wiele gości.
— O! kogo? — Jest sąsiad Zelmst, dwaj młodzi Hoblynowie, baas Jeremiasz, a przybędą jeszcze Zingen, Veelmar, van Raal, van Hoorst i inni.
— Ba! Toż to nasi najsławniejsi obywatele. Czy panu, jako obcemu, objaśniono cel tak licznego zjazdu?
— Owszem, mynheer.
— A więc pan jesteś istotnie naszym zaufanym i szczerym przyjacielem. Śmiem tedy na tej podstawie zapytać, czy spotkali się nasi z Samim w Klaarfontein?
— Tak, mynheer, i ja nawet rozmawiałem z nim osobiście.
— Jakto? nie bałeś się pan zapuszczać aż w tamte strony? — zapytał mię zdumiony.
— Owszem, byłem tam, i Jan was dokładniej o tem objaśni — odrzekłem, nie chcąc rozgadywać się o szczegółach. — Proszę — dodałem, — panowie będą łaskawi za mną.
I przy tych słowach ruszyłem naprzód, a cała kawalkata podążyła za mną. Naturalnie w takich warunkach mogli mię obejrzeć od stóp do głów i po chwili dowódca zbliżył się do mnie, pytając troskliwie:
— Raniony pan jesteś, jak widzę?
— Tak.
— Z postrzału?
— Nie. Lampart Jana rzucił się na mnie.
— Ach! że też pan nie miałeś się na ostrożności! Choć zwierz jest prawie oswojony i dobrze odżywiany, ale zawsze to kocia natura... Nie można mu zbytnio ufać. Domownikom nie zrobi nic złego; obcy muszą być ostrożni. Czy wiadomo panu, w jaki sposób neef Jan posiadł tego drapieżnika?
— Nie pytałem.
— Było to przed pięcioma laty, a więc Jan liczył wówczas lat siedemnaście. Otóż pewnego dnia wybrał się w las po drzewo na jakieś narzędzia, i nagle zaskoczyła go burza z ulewnym deszczem. Rozejrzał się, szukając schronienia, i znalazł jakąś szczelinę skalną. Lecz zaledwie się w niej ukrył, posłyszał w głębi groty jakiś szmer. Polazł dalej, by sprawdzić, co ów szmer spowodowało, i natknął się na młodego, ale silnego już lamparta, który, przysiadłszy do ziemi, cofał się zwolna, by się odsadzić i skoczyć na młodzieńca. Na dobitek, zjawiła się też z zewnątrz lamparcica. Jak się to stało, nie wiem dokładnie; dość, że Jan gołemi rękoma potrafił się obronić i pochwycić żywcem młodego, a starą bestyę chwycił za gardło i udusił. Z tej to właśnie lamparcicy nosi do dziś skórę na sobie, a młodego zabrał do domu i oswoił.
— Podobno ma to być dobry stróż całej farmy.
— O, tak. Już dwa razy miał Jan znakomitą z niego pomoc. Tylko muszę mu doradzić, aby nie puszczał bestyi w nocy z łańcucha, bo może to kiedy spowodować nieszczęście.
— Właśnie stało się ono wczoraj wieczorem.
— Wieczorem? Czyżby jaki napad?
— Tak, i to mogący mieć bardzo poważne następstwa.
— Któżby, mynheer? Pan mię ogromnie zaciekawia...
— Sikukuni.
— E, e! wolne żarty!
— Nie, mynheer! nie żartuję.
— Sikukuni przecie znajduje się ze swemi bandami po tamtej stronie gór.
— A jednak był tutaj, i jeśli pan ciekaw, jak wyglądają jego ślady, mogę je panu pokazać. Właśnie badałem te ślady przed chwilą, ażeby się upewnić, w jakim kierunku Sikukuni odjechał. Resztę dowie się pan na farmie.
Przynagliłem konia, i wnet znaleźliśmy się na farmie. Boerowie wyszli naprzeciw nas.
— Hehej! Kum Huyler! — krzyknął Jeremiasz. — Toż to prawdziwa niespodzianka! Co was tu sprowadza?
— Cóżby, jeśli nie Zulowie! Bierzcie broń, i jazda z nami! Otrzymaliśmy z tamtej strony wiadomość, że Kafrowie ciągną w góry.
— To bardzo ładnie, kumotrze. Ale proszę darować Zulom życie przynajmniej do tego czasu, gdy wróci Jan ze swoimi towarzyszami. Odbędziemy razem naradę. Długo na nich czekać nie trzeba; nadjadą lada chwila. A że każdy z nas ma konia i broń, więc możecie być pewni, że nie braknie nas tam, gdzie trzeba stanąć w obronie naszej wspólnej sprawy. Zapraszam was tymczasem w imieniu Jana w skromne jego progi.
Przybysze nie dali się zbyt zachęcać. Oddawszy konie Hotentotom, weszli do izby. Chciałem i ja udać się za nimi, ale powstrzymał mię Kwimbo, który w tej chwili wbiegł zziajany z ogrodu na dziedziniec.
— Mynheer, Boer są! Sami też!
— Widziałeś?
— Kwimbo widziała Boer i Sami i nawet gruby koń.
Wyszedłem z obejścia i istotnie spostrzegłem zjeżdżających szybko ze wzgórza Boerów, którzy, spostrzegłszy mię, poczęli wykrzykiwać wesoło i wywijać kapeluszami w powietrzu. Obecność moja bowiem tutaj mówiła im sama przez się, że na farmie nic złego się nie stało.
W chwilę później na względnie cichej dotychczas farmie wszczął się niebywały ruch. Takiej liczby ludzi jednocześnie zebranych nie widziano tu może jeszcze nigdy. Ponieważ izby na pomieszczenie gości okazały się zbyt szczupłemi, wyniesiono stoły na dwór, ustawiono w cieniu drzew, i całe towarzystwo zasiadło przy nich, rozprawiając żywo o zajściach dni ostatnich.
Wprawdzie uczestnicy zjazdu w dolinie Klaarfontein nie mieli żadnych szczególniejszych przejść, i nie było z ich strony wiele do mówienia, natomiast ciekawi byli szczegółów napadu na farmę, i trzeba było opowiedzieć im je dokładnie.
Boerowie przyprowadzili ze sobą oczywiście i Anglika, którego wsadzono niezwłocznie do komórki, gdzie siedział już Czemba. Sprawę obydwóch tych ptaszków miano rozsądzić później.
Wśród ucztujących brakło na razie zapowiedzianego przez Kwimba Samiego. Zjawił się dopiero później, trzymając pod pachą wiązkę jakichś roślin, wśród których zauważyłem polygalee i erythrina corallodendron.
— To dla ciebie — ozwał się, przystępując do mnie. — Jesteś człowiekiem bardzo dobrym i szlachetnym, więc Sami wyszukał na twoją ranę ziele, aby zapobiedz gorączce. Pokaż mi zranione miejsce; Sami je opatrzy.
Wiedziałem z doświadczenia, że dzikie ludy znają zioła, o których doniosłości leczniczej my nawet pojęcia nie mamy. Zgodziłem się więc chętnie na życzliwą propozycyę Samiego. Poszliśmy do mego pokoju, i tu Sami, obejrzawszy moją ranę, zapuścił w nią nieco soku z przyniesionych roślin, przyczem zauważył:
— Rana niebezpieczna... Pazury dzikiej bestyi to nie nóż i nie kula; rana taka goi się o wiele trudniej. Muszę też silnie ją natrzeć, by nie było gorączki; chociaż zaś będzie trochę bolało, to nic. Przez dni kilka musi się pan codzień poddać memu opatrunkowi, a wnet będzie dobrze.
Z twarzy jego, bądź co bądź wcale nie brzydkiej, przebijała niekłamana ku mnie życzliwość. Podziękowałem za przysługę, i wyszliśmy na podwórze. Tu natknęliśmy się na Mietje, która stała przed progiem, przypatrując się gościom.
— Czarga! — krzyknął Sami, wyciągając ku niej szeroko ramiona. — Czarga! nie poznajesz mię?
Wśród gwarzących gości zapanowała cisza. Wszyscy zwrócili swe spojrzenia, ciekawi temu spotkaniu córki z zaginionym ojcem. Dziewczyna, jakby oniemiała, zaskoczona nagle pytaniem, które było dla niej zupełnie niezrozumiałe, patrzyła zdziwionemi oczyma na przybyłego. Widząc to, Sami opuścił ręce, zwiesił głowę i rzekł ze smutkiem w głosie:
— Przepraszam... pomyłka... przecie Czarga już nie żyje... A gdyby żyła, nie byłaby już tak młoda i piękna. Dlaczego jednak wyglądasz, jak Czarga, i skąd masz jej łańcuszek na szyi?
— Pan jesteś Sami? — odrzekła dziewczyna.
— Tak, jestem Sami.
— Mogę więc panu powiedzieć, że ten łańcuszek, który mam na szyi, był własnością mojej matki.
— Gdzież ona jest? jak się nazywa?
— Nie wiem. Mynheer van Helmers znalazł mię obok jej zwłok na pustyni Kalahari. Źródło tuż obok było już wyschnięte; prawdopodobnie więc matka moja umarła z pragnienia i głodu.
— Jakie źródło? — pytał zdumiony Sami.
— Zdaje się, że Ulwimi.
— Ulwimi?... Jak dawno to być mogło?... Mów, mów prędko, bo serce mi pęknie...
— Przed szesnastoma laty.
— Przed iloma? ishumi i tantatu?[1]. Tak. W tym to czasie Sami musiał uciekać od Sikukuniego i zaprowadził Czargę z dzieckiem do studni Ulwimi. A gdy potem tam przybył, zastał już tylko grób smutny, nic więcej. Czarga była żoną Sami, a ty jesteś... jego córką!
I rzekłszy to, pochwycił dziewczynę w objęcia, całując ją bez upamiętania i wołając w uniesieniu radosnem:
— O moje dobre, kochane, jedyne dziecko! odnalazłem cię wreszcie! I ty, córko, odnalazłaś ojca! Jakże jestem szczęśliwy! Czy będziesz kochała swego ojca, najdroższa moja?
— Będę — odrzekła szeptem, i łzy spłynęły jej po twarzy.
— Jak cię tu nazywają?... Powiedz, abym mógł i ja wołać cię po imieniu.
— Mietje.
— Mietje? Co znaczy to imię? Tylko cudzoziemcy mogą je nosić, a ty powinnaś była nazywać się tak, jak matka.
I Sami zwrócił się do Jana, który stał tuż obok, przypatrując się tej rozrzewniającej scenie.
Twój to ojciec znalazł Czargę, córka więc moja powinna być dla ciebie jakby siostrą.
— Chciałbym, aby była czemś więcej, bo... żoną — odrzekł Jan nieśmiało.
A nieśmiałość Jana miała swe źródło w tem, że Sami, jako w najbliższym czasie władca swego plemienia, więc król, mógł nie zgodzić się na małżeństwo... morganatyczne swej córy.
— Tak? — zapytał Sami żywo. — Jan kocha dziewczynę, która nie ma rodziców?
— Tak.
— A więc ją sobie weź. Ale Czarga nie jest już teraz biedną dziewczyną, lecz córką króla, który ma bardzo wiele...
Nie dokończywszy zdania, sięgnął pod skórzany płaszcz, wydobył stamtąd jakiś malutki przedmiot i podał go Janowi.
— Niech Jan powie, co to jest?
Młody człowiek aż krzyknął ze zdziwienia.
— Dyament! czarny dyament! Toż on wart z zamkniętemi oczyma co najmniej pięć tysięcy guldenów! Baas Uys, wy jesteście znawcą; proszę ocenić, czy się nie pomyliłem.
— Ten dyament wart wiele więcej — zawyrokował stary, obejrzawszy rzadki kamień.
— To kamień czarny — zauważył z dumą Sami, — klejnot niezwykły... A Sami ma jeszcze dużo, dużo podobnych, i małych i większych od tego. Sami znalazł miejsce w górach, gdzie można było brać pełnemi garściami, i Sami brał, chowając w bezpiecznem miejscu. Teraz Sami da Janowi, ile Jan zechce, bo Jan kocha dziewczynę-sierotę.
Scena ta wywarła wielkie wrażenie na obecnych. Długi czas rozmawiano o tem, ale już nie w obecności tych trojga szczęśliwych, bo poszli oni do izby, do cierpiącej jeszcze matki, aby podzielić się z nią tak wielką i nieoczekiwaną zgoła radością.
Zebrani jednak Boerowie nie mieli wiele czasu do stracenia. Trzeba było naradzić się nad sprawą transportu broni, wysłanej przez Anglików dla Sikukuniego. Należało ten transport bezwarunkowo przejąć. Że zaś można było się spodziewać, iż będzie on zabezpieczony silnym oddziałem wojska angielskiego, wynikała przeto konieczność zorganizowania z naszej strony również silnej wyprawy.
Przebycie drogi z farmy do gór Attersberge wymagało całego dnia marszu, że zaś konie nasze były prawie zupełnie wyczerpane, postanowili Boerowie postarać się o inne z sąsiednich farm i w tym celu wysłali w różne strony odpowiednią liczbę ludzi. Jan tymczasem wraz ze swymi ludźmi zajęli się usunięciem śladów wczorajszej walki, poczem zwołał sąd nad Czembą.
Kafr miał minę bardzo pokorną, przeczuwając, że nic dobrego go nie czeka. Był jednak o tyle mądry, że zeznawał zupełnie szczerze, powtarzając prawie to samo, co już przedtem powiedział był mnie. O dalszych planach Sikukuniego nie umiał dać żadnych wyjaśnień.
Wina jego nie ulegała żadnej wątpliwości, i większa część Boerów była za tem, ażeby szpiega skazać na śmierć, czemu jednak sprzeciwił się stanowczo Jan, a i ja przyłączyłem się do opozycyi. Wszak Czemba działał w dobrej wierze, z polecenia swego króla, któremu przecie nie mógł okazać nieposłuszeństwa, za co zresztą groziła mu straszna śmierć. Pozatem Kafr przyznał sam, że Sikukuni jest złym człowiekiem, a Sami dobrym. Wreszcie na prośbę Mietje wstawił się za podsądnym i Sami. Wobec tego wszystkiego Boerowie zmiękli ostatecznie dla winowajcy i postanowiono tylko zatrzymać go w więzieniu aż do ukończenia wyprawy.
Nastąpiły przygotowania do wyprawy w góry dla przejęcia transportu. Gdyby się rzecz udała, to cały oddział postanowił nie wracać na farmę, lecz odstawić transport wprost do wojsk boerskich, gromadzących się po przeciwnej stronie gór.
Farma okazała się doskonale zaopatrzoną w zapasy żywności, i wystarczyło ich najzupełniej dla całego naszego oddziału, który, ruszając w drogę, wyglądał, jak jakaś wielka ekspedycya naukowa w głąb czarnego kontynentu.
Jakkolwiek można było przypuszczać z całą niemal pewnością, że Sikukuni nie poważy się raz jeszcze napastować farmę Helmersów, gdyż, dwa razy odparty ze stratą w ludziach, nie miałby już ani ochoty, ani nawet czasu na ponowne próby, — jednak dla wszelkiej pewności zostawiliśmy na farmie potrzebną liczbę załogi do jej strzeżenia.
Sami, który zaledwie odnalazł swą córkę, a już zmuszony był rozstać się z nią, był bardzo smutny, a i w obliczu Jana widoczne było przygnębienie z powodu tej rozłąki. Zostawiliśmy ich obydwóch na farmie, i dopiero późną nocą dopędzili nas w drodze.
Pod wieczór stanęliśmy u celu bez żadnego zgoła wypadku w drodze.
Grzbiet Attersberge wydłuża się potężnym łańcuchem z gór Nadbrzeżnych daleko ku wschodowi i przechodzi zwolna w wyżynę. Część wschodnią tych gór pokrywają nieprzebyte lasy, zachodnie zaś ich ramię jest nagie, kamieniste i spada stromo, licząc od szczytu do podstawy kilka tysięcy stóp. W kierunku południowym i północnym wciskają się w ten olbrzymi wał górski liczne przepastne wąwozy i doliny, zarzucone po największej części głazami o gigantycznych wręcz rozmiarach. Złomów tych nie brak i w miejscach, pokrytych lasem, gdzie olbrzymy drzew, ścianą bujnej pnącej się roślinności połączone z powalonymi starymi pniami, tworzą iście dziewiczą puszczę.
Rozumie się, że w takiej puszczy nie brak i miejsc ustronnych, gdzie doskonale mogłaby się ukryć nawet wielka karawana, i zadanie nasze byłoby bardzo trudne, gdybyśmy byli zmuszeni szukać w tych borach oddziału z transportem broni. W liście zaś do porucznika Mac Klintoka nie było wzmianki o miejscu spotkania. Ale gdyby Anglicy jeszcze nie nadciągnęli, to możnaby ich było spostrzedz z obranego trafnie stanowiska na zboczu góry od zachodu.
Wieczór zapadał szybko, więc trzeba było zawczasu obrać miejsce na obóz, gdyż później, wobec tego, że księżyc był zaledwie na nowiu, sprawiłoby to pewną trudność.
— Co robić? — troskał się van Hoorst.
— Najlepiej rozłożyć się w pierwszej-lepszej kotlinie, skądby nas widzieć nie było można, tembardziej, że bez ognia się nie obędziemy.
— Uważam, że w kotlinie trudno byłoby się ukryć — zauważył Uys; — Anglicy spostrzegliby nas, mimo wszelkich ostrożności.
— A pan co na to? — zwrócił się do mnie Veelmar.
— Ja? — odrzekłem. — Dni są wprawdzie upalne, ale w nocy dokucza dotkliwe zimno, wobec czego trudno obejść się bez ognia. Sądzę więc, że najlepiej byłoby znaleźć w głębi boru odpowiednie miejsce; trzeba tylko dobrze poszukać. Naprzykład, czy nie dałoby się coś znaleźć wzdłuż tego żebra, w tym jarze? Konie możemy zostawić pod nadzorem na dolinie, gdzie będą miały dość trawy, a sami skryjemy się w głąb skał i rozłożymy ognisko.
— Dobra rada — odrzekł któryś, i pojechaliśmy we wskazanym przeze mnie kierunku.
Niebawem natrafiliśmy na obszerną dolinkę, gdzie pod nadzorem kilku ludzi zostawiliśmy konie i podążyliśmy w głąb boru spory kawał, a znalazłszy odpowiednie na obóz miejsce i dobrze przeszukawszy teren wokoło dla zapewnienia się przed zasadzką, rozłożyliśmy ogień, po spożyciu zaś wieczerzy pokładliśmy się do snu.
Spałem może z godzinę, gdy nagle ujął mię ktoś za ramię. Zerwałem się na nogi. Przede mną stał Sami.
— Proszę za mną — szepnął pocichu.
Zdziwiony tą nagłą propozycyą, nie pytałem jednak o nic i poszedłem za czarnym wodzem. O kilkanaście kroków dalej oczekiwał na nas Jan, z którym połączywszy się, poszliśmy w trójkę w głąb boru, przyczem Sami torował drogę, a my postępowaliśmy tuż za nim.
— Co to będzie? — zapytałem Jana.
— Nie mam pojęcia, mynheer — odrzekł. — Sami zbudził mię, nic nie mówiąc, o co chodzi.
Szliśmy w milczeniu, nie rozumiejąc powodów tej tajemniczej wycieczki, a Sami nie dawał żadnych objaśnień. Przebrnąwszy gąszcze leśne, weszliśmy nareszcie na halę. Tu przewodnik nasz stanął i, usiadłszy na kamieniu, rzekł:
— Słuchaj, Janie, i ty, cudzoziemcze! Jan jest synem Sami, a cudzoziemiec bardzo szlachetnym i dzielnym jego przyjacielem; że zaś obaj umiecie być przezorni, wyjawię przed wami pewną tajemnicę. Sami w czasie ucieczki przed Sikukunim w góry znalazł miejsce, gdzie było dużo czarnych dyamentów. Pozbierał je więc i ukrył, a teraz zabierze je w obecności waszej.
A więc — pomyślałem — człowiek ten chciał nam zrobić niespodziankę i dlatego nie zdradził się dotychczas, że w tych okolicach ukryte są jego skarby. Jeżeli teraz obok Jana zabrał mię z sobą, dowodziło to wielkiego do mnie zaufania.
— Sami zabrał tylko trochę dyamentów — ozwał się po chwili, — a w górach jest jeszcze dużo, dużo.Sami wskaże to miejsce Janowi, aby sobie wykopywał dyamenty sam, bez wiedzy innych Boerów.
Udzieliwszy tego wyjaśnienia, skinął, abyśmy szli za nim. Po niejakimś czasie zatrzymał nas obok wielkiego głazu i rzekł:
— Jan jest silny. Niech Jan odwali ten złom skalny.
Młody człowiek zaparł się, jak tur, i dźwignął blok, stawiając go kantem, a Sami sięgnął ręką pod spód i wydobył skórzany woreczek.
— Pomacajcie — rzekł, rozwiązawszy zawiązkę, — bo ciemno jest i nie zobaczycie. Jest ich ishumi, ilinci mboxo[2]. Dość, co? Zaprowadzę was jeszcze do owej szczeliny, gdzie już sami będziecie kopali.
Miał zawiązać woreczek ponownie, gdy nagle zwrócił się do mnie:
— Cudzoziemiec obronił Czargę. Sami lubi cudzoziemca i daruje mu ten oto dyament...
Cofnąłem się, nie chcąc przyjąć podarunku, gdyż choćby to był nawet najmniejszy z kamyków, stanowił on wysoką wartość, nieproporcyonalną do usług, jakie oddałem jego ukochanym. Wprawdzie Kafr wiedział, że kamienie te są bardzo drogie, ale o ścisłej ich wartości pieniężnej nie miał dokładnego pojęcia.
— Cudzoziemiec nie chce wziąć? Dlaczego? W takim razie Sami rzuci kamień precz; Sami nie weźmie już tego, co raz komu oddał.
Wobec takiego postawienia kwestyi nie mogłem się już uchylić i przyjąłem cenny dar Kafra. Nie przyjąwszy nawet podzięki, poprowadził nas Sami dalej. Długi czas wspinaliśmy się w górę, a dostawszy się na jej grzbiet, poczęliśmy schodzić zboczem po przeciwnej stronie. Przewodnik nasz widocznie znał doskonale drogę, skoro omijał wszystkie trudności.
Nagle poczułem w powietrzu woń jakby przypalonego mięsa. Zatrzymałem się, wietrząc baczniej.
— Stać! — rzekłem. — Poniżej znajduje się z wszelką pewnością ognisko...
— Istotnie czuć dym w powietrzu — przyznał Sami, a następnie Jan.
Ostrożnie, jak tylko można, ruszyliśmy w dół, i niebawem przed oczyma naszemi w głębi skalnego żlebu zamajaczyły płomienne języki ogniska. Sami przystanął.
— O, tam właśnie są dyamenty. Zabiorą mi je ci ludzie! Ktoby to był?
— Wnet się przekonamy — odrzekłem. — Chodźmy bliżej, ale bez najmniejszego szmeru.
Żleb był bardzo wązki i niezbyt głęboki. Ciągnął się zaledwie kilkaset kroków w głąb góry, gdzie zamykał go stromy brzeg skalny.
Pokładliśmy się na ziemi, by się lepiej przyjrzeć obozującym. Przy ognisku siedziało szesnastu Zulów i trzej biali. Jeden z białych ubrany był zupełnie tak, jak sir Hilbert Grey; dwaj inni wyglądali na angielskich oficerów. Dzieliła nas od nich odległość nie więcej nad dwadzieścia kroków, wobec czego można było słyszeć ich rozmowę.
— Sir Hilbert Grey jest niedołęga — mówił jeden. — Miał być tu już przed trzema dniami i gdzieś go dyabli ponieśli. Dostawcy nieszczególny zrobili wybór pełnomocnika...
— O, za pozwoleniem — odrzekł cywilny. — Myśmy przewidzieli, że posłaniec może wpaść w ręce Boerów, i dlatego wysłano nas dwóch. Moja droga była wprawdzie krótsza, ale wcale nie bezpieczniejsza; Grey zaś nie był może dokładnie pouczony o wszystkiem i dlatego prawdopodobnie błąka się po okolicy.
Byłem poruszony treścią tych słów. A więc dostawcy wysłali dwóch ludzi, z których tylko jeden wpadł w nasze ręce, wobec czego porucznik Klintok został powiadomiony o wysyłce i znajdował się tu właśnie z szesnastoma Zulami, ażeby odebrać transport, o który nam tak chodziło...
— No, nasze szczęście! — szepnął Sami; — ludzie ci nie wiedzą nic o dyamentach, przy których siedzą tak niedaleko.
Pomijając to, obecność tych ludzi tutaj była bardzo niebezpieczna dla naszego przedsięwzięcia, i udać się ono mogło jedynie pod tym warunkiem, że ich unieszkodliwimy.
— A więc transport nadejdzie przez Kerspass? — ozwał się posłaniec.
— Tak — odrzekł porucznik Klintok. — Oczekuje nas tam większy oddział Kafrów wobec możliwości obsadzenia przełęczy przez Boerów.
— A Kleipass?
— Obsadzono ją również, ale nie tak silnie, jak tamtą przełęcz; jest ona bowiem węższa, mniej ma zakrętów i można ją łatwo obronić; zresztą nie jest ona tak ważną, i obsadzono ją tylko w tym celu, by nie dopuścić oddziałów boerskich, gdyby się przedrzeć chciały na drugą stronę.
— Obawiam się jednak — wtrącił drugi Anglik, — że może być z nami bardzo źle. Wprawdzie mamy dwanaście tysięcy Zulów przeciw trzem najwyżej tysiącom Boerów, ale liczba tu nie stanowi. Boerów niedoceniają dotąd. Wszak to żołnierz w żołnierza, sami niemal bohaterowie, i jeden da radę dziesięciu nawet dzikim.
— Pshaw!
— No, no, towarzyszu! nie mów hoc zawczasu. Tak naprzykład van het Roer podczas ostatniej bitwy potrafił, ukrywszy się za skałą, położyć trupem paruset Zulów. Iluż więc można liczyć przeciwników na niego jednego?
— Ilu chcesz, byle tylko mnie pod rękę się nie nawinął, bo wtedy miałby się z pyszna. Zresztą sądzę, że nie przyjdzie nawet do starcia z Boerami. Plan nasz jest wręcz znakomity, i niechybnie wygramy sprawę, być może bez jednego wystrzału.
— Masz na myśli zasadzkę w Groote?
— Nieinaczej. Zbadałem teren aż do najdrobniejszych szczegółów. I wiesz co? Wątpię, aby się znalazło na świecie drugie miejsce, tak nadające się do planowanej przez nas pułapki, jak to właśnie. Jest to olbrzymia kotlina, otoczona ze wszystkich stron stromemi ścianami skał, bez żadnego wyjścia. A jednak ja w górze znalazłem szczelinę, przez którą można wydostać się na grzebień górski i stamtąd już bez trudności zejść w sąsiednią dolinę. Owóż obmyśliłem taki plan: Zulowie znajdują się w okolicy Kerpass, a wąwóz Groote w pobliżu Kleipass. Skoro tylko Boerowie natrą na nas, zaczniemy uciekać umyślnie w kierunku Kerspass i podczas gdy główna nasza armia ukryje się w Zwarten-Rivier, część tylko uda się w głąb Groote. Nieprzyjaciel, rozumie się, pociągnie tam za nią, myśląc, że to cała nasza siła. Tymczasem jeden z naszych oddziałów obsadzi wyjście z głównej strony, a drugi zamknie odwrót w dole, i nieprzyjaciel, znalazłszy się w tej pułapce, jak szczur, prędzej czy później poddać się musi.
— A jednak plan ten jest zbyt zawiły i, powiem nawet, awanturniczy. Mogłoby się mianowicie w trakcie jego wykonania zdarzyć coś, coby nas zgubiło. Wystarczy, gdy Boerowie odgadną nasz plan i zamkną nas w Zwraten-Rivier. Wówczas nie byłoby dla nas ratunku...
— Skądżeby jednak dowiedzieli się o tym planie naszym, skoro trzymamy go w ścisłej tajemnicy? Oprócz nas i Sikukuniego żywa dusza o niczem nie wie.
— A co będzie, jeśli Boerowie już z prostej przezorności nie wejdą do Groote?
— Bardzo wątpię, aby tak dalece byli ostrożni. Przecie o nas nie wiedzą, Zulów zaś zlekceważą, jako nieprzyjaciela, nie znającego się na sztuce wojennej.
— Ale wiadomo im, że Kafrowie sprzykrzyli już sobie rządy Sikukuniego. Opowiadają nawet, że Boerowie chcą osadzić na tronie brata Sikukuniego, Samiego, i kto wie, czy nowy kandydat nie uzyska przychylności szczepu, bo jest dobry i łagodny.
— Bajka, wymyślona przez Boerów, aby wywołać wśród wrogów niezgodę i brak posłuszeństwa. Ale to na nic się nie przyda. Sami przepadł, jak kamień, rzucony do wody, i ani słychu o nim. Sikukuni musiał go najniezawodniej sprzątnąć z tego świata...
Umilkli, a po chwili zaczęli rozmowę o rzeczach obojętnych. Jednak już te wiadomości, jakie się nam udało zasłyszeć, wystarczyły zupełnie. Podniósłszy się, szepnąłem do swoich:
— Wracajmy do obozu.
— Czyś pan wszystko dobrze zrozumiał? — zapytał mię Jan.
— Wszystko — odszepnąłem i dałem znak, by Sami prowadził nas z powrotem.
Wobec tak doniosłego odkrycia, jakie zrządził prosty zbieg okoliczności, nie mogliśmy tracić ani chwili czasu, więc co prędzej wróciliśmy do obozu i natychmiast pobudziliśmy towarzyszów, którzy, nie pytając wiele, chwycili do rąk broń — i gęsiego udaliśmy się w stronę obozujących nieprzyjaciół. Sami prowadził.
Przybywszy w pobliże, Boerowie rozstawili się po obu stronach wąwozu, ja zaś z Janem podążyliśmy ze wszelkiemi ostrożnościami ku wejściu do dolinki. Pasły się tam trzy konie, niezawodnie będące własnością Anglików, gdyż Kafrowie byli wszyscy pieszo.
Mogliśmy wprawdzie całym naszym oddziałem napaść na obozujących i znieść ich do szczętu, — że jednak przeciwnicy pokładli się najspokojniej do snu, nie ustawiwszy nawet warty, więc rozlew krwi byłby tu zbyteczny, bo i bez niego mieliśmy ich prawie w rękach. Poszliśmy więc prosto w kierunku ogniska najzupełniej otwarcie, rozmawiając nawet głośno ze sobą, wskutek czego zbudził się jeden z Zulów i narobił hałasu. Wokamgnieniu porwali się na nogi inni, chwytając za broń. Anglicy mieli swoje legowisko nieco opodal od Kafrów. Przystąpiłem wprost do nich:
— Good evening, panie poruczniku Klintok. Czy mogę panu przeszkodzić na chwilę w wypoczynku?
Anglik stropił się tem zapytaniem, nie wiedząc, czy ma przed sobą wroga, czy też przyjaciela.
— Pan mię zna? Kto pan jesteś? Skąd pan przychodzisz i poco?
— Za wiele pytań naraz, sir. Odpowiem panu krótko: chciałem tylko oświadczyć panu ukłony od niejakiego Hilberta G rey’a...
— Co? Grey’a? Gdzież on jest? — przerwał mi żywo.
— Dostał się do niewoli u Boerów.
— Do niewoli? I pan się z nim widziałeś? Należysz więc pan do Holendrów?
— Holendrem nie jestem, ale też nie kryję się z tem, że stoję po ich stronie. Miałem nawet przyjemność zabrać sir Grey’a do niewoli osobiście.
Na te słowa oficer ustawił się ze swoimi dwoma towarzyszami w takiej pozycyi, aby nam zagrodzić odwrót.
— A! jeżeli tak, to ja was zabieram do niewoli.
— Owszem, nie mamy nic przeciwko temu, bo przy tej sposobności będziemy się mogli przekonać naocznie, w jaki sposób dotrzymacie zobowiązań kontraktowych co do dostarczenia broni Zulom.
— No, no! Na pogawędkę z wami nie mam ja wcale ochoty... Odłożyć broń!
— Jeżeli panom sprawi to przyjemność, uczynimy nawet i to, żądając tylko w zamian, byście nas panowie zaprowadzili do Groote-Kloof — rzekłem, kładąc karabin na ziemi, przyczem Jan i Sami uczynili toż samo. — Jestem ciekawy, jak wygląda pułapka na... Boerów.
— Cóżto? podsłuchaliście nas?! — krzyknął oficer groźnie, przystępując bliżej ku mnie.
— O, niema w tem chyba nic dziwnego. Chcieliśmy się dowiedzieć zawczasu, co to są za ludzie, którym mieliśmy złożyć wizytę. Bo nużby zaszła pomyłka i nie znaleźlibyśmy właściwego adresata!
— Jakiego adresata?
Dobyłem z portfelu papiery i podałem mu je.
— Te trzy listy, które znalazłem u Grey’a, adresowane są przecie do pana.
— Czytałeś je pan?
— Rozumie się. Styl jednak nieszczególny, i wynalazca sposobu podobnego cyfrowania niewiele zarobi, gdyby się starał o patent...
— Milcz pan! Dość! Odłóżcie noże i pistolety!
— I to uczynimy chętnie. Ale może wprzód pozwoli nam pan, że mu przedstawię swoich towarzyszów. Ten oto młody mynheer, który pana o połowę przerasta, to... van het Roer, jak go nazywają.
— Jan van Helmers? — zapytał, a w głosie zadrżała mu trwoga.
— Tak, panie poruczniku. A ten drugi, wbrew pańskiemu mniemaniu, jakoby zaginął... mam przyjemność przedstawić go żywym i zdrowym: Sami!
— Sami?
— Tak... i jeżeli pan pozwoli, to powiem: jego królewska mość Sami...
Porucznik nie mógł zrozumieć, dlaczego przybyliśmy do jego obozu tylko w trzech, i wytłomaczyć sobie naszej pewności siebie, — z początku więc, zaskoczony nagle, wahał się, co mu uczynić wypada. Teraz jednak jakby się namyślił, bo zmienił odrazu ton i, zwróciwszy się do Kafrów, krzyknął gromko:
— Powiązać ich!
— O, nie, sir Mac Klintok! nie tak ostro! Widocznie jesteś pan bardzo niedoświadczony, skoro przypuszczasz, że my, zjawiając się w takich warunkach w pańskim obozie, nie jesteśmy dostatecznie zabezpieczeni.
I to rzekłszy, już miałem go chwycić za kołnierz, mimo dokuczliwej rany w ramieniu, gdy w tejże sekundzie uprzedził mię Jan, złapawszy jedną ręką jednego, a drugą drugiego tak skutecznie, że obaj już leżeli na ziemi; z trzecim uporał się równie zwinnie Sami. Wśród Kafrów zapanował straszny popłoch, Boerowie bowiem w stosownej chwili ze zbocza wąwozu dali salwę, po której Zulowie rozpierzchli się, jak zające.
W kilka minut później ja z towarzyszami siedzieliśmy przy ognisku w miejscu Anglików, którzy leżeli opodal, powiązani, jak barany.
O świcie, pogrzebawszy kilku poległych, których dosięgły kule boerskie, sprowadziliśmy do tego nowego obozu konie nasze, gdyż uradzono pozostać tu do nadejścia transportu, i rozstawiliśmy na wynioślejszych miejscach straże, by nam zawczasu dały znać o pojawieniu się oddziału, transportującego broń i amunicyę.
Z początku Sami był nieco w obawie, aby przy dłuższym postoju w tej kotlinie nie odkryto przypadkiem jego kopalni dyamentów. Boerowie jednak tak byli zajęci sprawami wojennemi, że ani im się śniły badania geologiczne okolicy.
Zauważyłem natomiast, że mój Kwimbo był jakiś smutny. Już podczas marszu z farmy stracił na minie, co mię nieco zainteresowało. Przywołałem go tedy do siebie i na uboczu zapytałem o powód smutku.
— Kwimbo jest smutny i będzie smutny do śmierci. Kwimbo nigdy się już nie zaśmieje.
— Dlaczego? co się stało?
— Kwimbo jest bardzo nieszczęśliwy i zly na Jana.
— Za co? Przecie to bardzo dobry człowiek.
— Dobry, to prawda. Ale zabiera mi on Mietje, a Kwimbo nie ma dziewczyny. Kwimbo słuszała wszystko... Mietje jest córką Sami, i Jan weźmie Mietje, a ja... ja...
Wbił palce we włosy i począł jęczeć, jak konający.
— No, no, uspokój się, mój kochany. Niema co rozpaczać... Czy Mietje stanowczo cię odrzuciła?
— Ależ nie. Kwimbo nie mówila z Mietje, ale Kwimbo nie śmie już teraz mówić, bo to córka króla, a Kwimbo prosty Kafr.
— Czegóż więc narzekasz? Kto winien, że nie jesteś również synem królewskim?
— Oj, prawda, mynheer! Kwimbo nie jest syn króla i Kwimbo nie chce córki króla... Ale Kwimbo znajdzie sobie dziewczynę, która będzie taka ładna, jak dwie córki króla.
Nie mogłem dłużej wdawać się w rozmowę ze zrozpaczonym chłopcem, bo uwagę moją zwrócił nagle jakiś ciemny, poruszający się punkt w oddali. Wyszedłem na pagórek i, spojrzawszy przez lornetę, stwierdziłem, że jest to szereg jeźdźców i wozów, podążających przez równinę w naszym kierunku. Zawiadomieni o tem Boerowie wybiegli również na wzgórze i wyrywali sobie szkła z rąk nawzajem. Nie było najmniejszej wątpliwości, że to nic innego, jak tylko oczekiwana przez nas ekspedycya.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zatrzymać się w ukryciu aż do chwili, gdy karawana rozłoży się na spoczynek. Ale chwila ta była bardzo daleka, bo strudzone długą podróżą woły ciągnęły ciężkie wozy powoli i z wielkim trudem, tembardziej, że równina była kamienista i trudna do przebycia.
Dopiero około południa karawana zatrzymała się u stóp góry. Ustawiono wozy taborem w ten sposób, że stanowiły one jakby koło, w środku którego umieścili się ludzie.
— No, nadszedł czas! — rzekł Jan. — Wystarczy, jeśli zaatakujemy ich znienacka i...
— I wylecimy w powietrze — przerwałem mu, — bo może bardzo łatwo nastąpić wybuch prochu, spowodowany strzelaniną. Tu jedynie użyć można broni siecznej; na palną bezwarunkowo zgodzić się nie mogę.
— Cóż więc robić? — pytał któryś.
Wtem przystąpił do mnie Kwimbo i, poskrobawszy się w terchatą głowę, rzekł:
— Mynheer nie wiedzą, co robić, ale Kwimbo wie.
— Cóż takiego?
— Kwimbo pójdzie do tych ludzi i powie, że jest Zulu, i przyprowadzi wszystkich tutaj.
— Ależ to niemożliwe...
— Kwimbo zaraz pokaże, czy to niemożliwe — przerwał mi gorączkowo i puścił się z miejsca, biegnąc w stronę taboru.
Nie pomogły nawoływania, których zresztą pewnie już nie słyszał.
Stało się to tak szybko i niespodzianie, że nie wiedzieliśmy, co właściwie począć wrazie, gdyby postępek Kwimba popsuł nasze plany, — bo że nietęgi u niego był rozum, na to zgadzali się wszyscy. Z takiego obrotu sprawy trzeba było spodziewać się rzeczy najgorszych, i powstało ogólne zaniepokojenie. Jeden radził to, drugi owo, a tymczasem Kwimbo, wyrzucając piętami, biegł w stronę taboru. Nareszcie dotarł do obozujących, a po kilku minutach zauważyliśmy przez szkła, że wozy w jednem miejscu odsunięto i przez tę lukę wyszła gromada ludzi, którzy podążyli w naszą stronę, mając za przewodnika Kwimba.
Po chwili wszakże spostrzegliśmy, że gromada zmieniła kierunek; Kwimbo poprowadził nieprzyjaciół wzdłuż łańcucha górskiego, i wnet pochód cały znikł wśród zarośli.
— Jednak ten pański Kwimbo ma o wiele więcej rozumu, niżby się zdawało — zauważył van Hoorst, — a dowódca tych ludzi jest widocznie głupszy od Kafra. Mądry oficer nie byłby uwierzył tak na słowo pierwszemu-lepszemu, a w najgorszym razie nie udałby się za nieznajomym człowiekiem z całym swym oddziałem.Musimy coprędzej załatwić się z nimi... Konie niech zostaną tutaj. Rozmieścimy się tak, aby wziąć nieprzyjaciela w dwa ognie. Pan — zwrócił się do mnie, — jako ranny, zechcesz pozostać tutaj na straży przy jeńcach.
Zaoponowałem przeciw temu, ale nic nie pomogło, i musiałem zostać tu sam jeden. Reszta pomknęła w las.
Jeńcy, patrząc na to wszystko, zrozumieli — rzecz prosta — co się dzieje; wiedzieli też, jaka jest moja rola w całej tej akcyi. Żaden jednak nie chciał, czy nie śmiał wdawać się ze mną w rozmowę.
Po upływie niecałego kwadransa usłyszałem silną salwę, która natychmiast się powtórzyła. A więc atak się rozpoczął. Aczkolwiek byłem pewny zwycięstwa po stronie Boerów, ogarnął mię jakiś niewytłómaczony niepokój, i to ze względu na Kwimba. Ludzie, którym dowodził oficer angielski, byli to Hotentoci, należący do pułku strzelców konnych; ich najmniej obawiać się należało. Ale Kwimbo mógł swój ryzykowny krok łatwo przypłacić życiem, — bo nużby nieprzyjaciel, spostrzegłszy jego zdradę, zemścił się na fałszywym przewodniku w ostatniej chwili!
Troska ta jednak moja nie trwała długo, bo pierwszym, który do mnie wrócił, był właśnie Kwimbo. Przybiegł zziajany, jak chart, i począł wołać jeszcze z daleka:
— Och, mynheer! Kwimbo się bala o mynheer. Ale Uys powiedziala, gdzie mynheer jest, i Kwimbo zaraz lecieć tu!
— Jakże tam poszło?
— Och, bardzo dobrze. Hotentoty wszystkie precz...na tamten świat. Jak Boer strzelić, Kwimbo zaraz uciekła w bok, bo nieprzyjaciel mogla zakluć Kwimbo.No, a teraz mów, mynheer, czy Kwimbo głupi, czy mądry?
— Ależ naturalnie, że jesteś zuch, i w najbliższem mieście kupię ci taki wielki pierścień na nos, jak krysy mego kapelusza.
— Och, mynheer! Kwimbo się cieszy. Jak Kwimbo mieć takie kółko, to wtedy pokocha Kwimba taka ładna dziewczyna, jak trzy córki króla i cztery Mietje do kupy.
Podczas tej rozmowy dostrzegłem, że oddział Boerów zawrócił w kierunku taboru. Zajęcie transportu nie było trudne, bo poganiacze wołów poddali się bez oporu.
Wkrótce kilku Boerów przyszło po mnie. Zabrano jeńców oraz konie i podążyliśmy do taboru.
Transport broni i amunicyi pomieszczony był na piętnastu wozach, a każdy ciągnęły cztery pary wołów. Były tam znaczne zapasy karabinów, nabojów, prochu i ołowiu.
Po krótkim wypoczynku uradziliśmy wyruszyć natychmiast dla połączenia się z armią Boerów, ale nie przez Kerspass, lecz przez Kleipass, by uniknąć spotkania z bandami Sikukuniego. W celu poinformowania o zaszłych wypadkach armii boerskiej wybrano jako posłańców trzech. Byli to: Uys, Jan i ja. Pierwszy z nich miał objąć naczelne dowództwo, drugi był w roli adjutanta, ja zaś przyłączyłem się do nich jedynie dlatego, by nie być zmuszonym do marudnego i nudnego marszu z wołami. Oczywiście zabrałem z sobą Kwimba, a że za swoją dzielność otrzymał karabin, wbiło go to w wielką dumę; napuszył się też, jak średniowieczny ciura, którego najniespodziewaniej do stanu rycerskiego wyniesiono.
Przełęcz, przez którą musieliśmy się przeprawić, należała do najbardziej karkołomnych, jakie kiedykolwiek miałem do przebycia. Liczne wyrwy, zakręty i uskoki utrudniały nam drogę w wysokim stopniu.
Jakkolwiek nie było nigdzie żywej istoty, zachowaliśmy jak największą ostrożność, zwłaszcza na zakrętach.
— Czy dalibyśmy radę posterunkowi wojskowemu, gdybyśmy się nań natknęli? — zapytałem.
— To zależy od okoliczności — odrzekł Uys. — Tu bowiem odgrywa rolę nie liczba nieprzyjaciela, lecz stanowisko, które on zajmie.
— Nieprzyjaciel już jest — szepnął Jan, wstrzymując swego konia, — tam, za skałą, powyżej. Zostańcie tutaj, a ja pójdę na zwiady.
To mówiąc, zsiadł z konia i podążył pieszo na miejsce wskazane. Widocznie jednak nie znalazł tam nikogo, bo tylko ręką dał znak, byśmy się zbliżyli.
Zaciekawiło nas to wielce. Przybywszy na miejsce, znaleźliśmy leżącą na skale skórę, a raczej rodzaj płaszcza, jaki zawieszają sobie na ramionach dzicy. Widocznie stał tu ktoś przed chwilą na posterunku i z powodu gorąca odłożył skórę na ziemię. Gdzieżby jednak się podział?
Po bliższem rozpatrzeniu się wśród okolicy zauważyliśmy poniżej wązką perć, biegnącą między dwoma stromemi skałami. Podążywszy nią, zatrzymaliśmy się wkrótce, bo oto w miejscu, gdzie skały tworzyły coś w rodzaju rondla, spostrzegliśmy leżących w cieniu około dwunastu Zulów.
Ponieważ perć ta była jedyną, przez którą można się było dostać pojedynczo na drugą stronę, Zulowie odkomenderowali tylko tak mały oddział, pewni będąc, że to dla strzeżenia przejścia najzupełniej wystarczy. I rzeczywiście mogłoby było wystarczyć, gdyby nie to, że stojący na posterunku dwaj ludzie woleli leżeć w cieniu do góry brzuchami, niż pełnić swą służbę.
— Pan zostanie tutaj — rzekł Jan, — aby żaden z tych drabów nie uciekł, a my trzej rzucimy się na oddział.
Mimo dotkliwej rany w ramieniu, mogłem się należycie obchodzić z karabinem, więc, umieściwszy się w dobrze wybranem miejscu, poza skałą, czekałem na dalsze wypadki. Tymczasem towarzysze wpadli już na karki Zulom i wystrzelali ich co do nogi, a po paru minutach byliśmy panami sytuacyi.
Zagrzebawszy w żwir poległych, ruszyliśmy w drogę z większą już swobodą w tej nadziei, że więcej Zulów nie napotkamy.
Po dobrej godzinie skinął na mnie Kwimbo:
— Mynheer! och, ach, oj, aj, joj! tam — wskazał — cała kupa Zulów!
Istotnie w niewielkiej od nas odległości ukazał się spory oddział jeźdźców, który, spostrzegłszy nas, zatrzymał się, a oficerowie zwrócili na nas lornetki, poczem dał się słyszeć radosny okrzyk:
— Baas Uys! bas Uys! jakże to dobrze! — wołali, jadąc ku nam. — Nie mogliśmy się was doczekać! No, ale chwała Bogu, jesteście!
— Neef Welten! poznaję! Czegóż wy u licha szukacie w tych górach?
— Wysłano mię, bym obsadził przełęcz i ułatwił wam swobodną przeprawę dla połączenia się z nami. Ale widzę... mało was. Gdzie reszta? Zulów nie spotkaliście?
— Owszem, ale już ich niema. A co do naszych towarzyszów, to pojawią się tu wkrótce, i nie z próżnemi rękoma. Przejęliśmy bowiem od Anglików olbrzymi transport broni i amunicyi.
— Znakomicie! Przyda się nam to wszystko, bo, prawdę mówiąc, niewiele mamy prochu i karabinów.
— A jakże armia?
— Pełna zapału. Tylko naczelnego dowódcy brak, śpieszcie więc coprędzej. Tam, poniżej, ujęliśmy patrol Zulów i dowiedzieliśmy się, że ma być ich dwanaście tysięcy, a rozmieścili się w pobliżu Kerspass.
— Wiem. Oczekują tam transportu, ale się go nie doczekają. Gdzie stoi nasza armia?
— Pół dnia drogi od nieprzyjaciela.
— A tu niema Zulów?
— Tylko paruset, aleśmy ich wyminęli. Znajdują się po lewej stronie wylotu przełęczy, ukryci w skałach.
— Dobrze. Obsadźcie wzgórze, a ja ściągnę nieprzyjaciela tu, poniżej. Resztę zleceń dam wam później.
Rozstaliśmy się, ciągnąc w dół, i wieczorem przybyliśmy do owego wylotu, gdzie mieli być ukryci Zulowie. Przeszukaliśmy okolicę, aleśmy ich nie znaleźli.
Na głównej pozycyi armii stanęliśmy rano, jadąc oczywiście bez wypoczynku całą noc.
Teraz dopiero miałem sposobność przekonać się, jaką czcią otaczali Boerowie moich towarzyszów, jak serdecznie i z jakimi honorami witano ich wpośród siebie.
Uys objął natychmiast naczelne dowództwo, wysyłając oddział Boerów przeciw Zulom, którzy obsadzili Kleipass. Następnie wezwał starszyznę na naradę, w której jednak ja udziału nie brałem, choć pewien jej punkt dotyczył i mojej osoby. Oto dowódca zamianował mię komendantem oddziału, złożonego z dwustu partyzantów pieszych, i polecił, abym wyruszył natychmiast do Groote Kloof dla zajęcia jej jeszcze przed przybyciem Zulów.
Ucieszyło mię to ogromnie, bo z jednej strony był to dowód wielkiego do mnie zaufania, a z drugiej zyskałem możność służenia sympatycznej dla mnie i słusznej sprawie Boerów.
Uys wtajemniczył mię wobec tego w cały pian akcyi. Broń i amunicyę zaraz po jej dostarczeniu na miejsce postanowiono rozdzielić pomiędzy Boerów, a następnie obsadzić Zwarten-Rivier i rzucić się na nieprzyjaciela, nie czekając na zaczepkę z jego strony. Mając na widoku zmniejszenie oporu nieprzyjaciela i, co za tem idzie, rozlewu krwi, poradziłem, aby puścić między Zulów pogłoskę, że Sami jest wśród Boerów i że każdemu, kto przejdzie dobrowolnie na jego stronę, będzie wymierzona nagroda. Uys uznał ten pomysł za dobry i natychmiast przedsięwziął uskutecznienie go.
Na czele dwustu ludzi wyruszyłem niezwłocznie we wskazanym kierunku. Kwimbo nie posiadał się z radości, że spotkał mię taki zaszczyt. Nazywał mię pułkownikiem, a siebie uważał za adjutanta.
Przybywszy do Groote-Kloof, stwierdziłem, że nie była jeszcze zajęta i że porucznik Klintok umiał ją opisać doskonale. Odkryłem też bez trudu i perć w górnej jej części, wdrapawszy się z kilku podkomendnymi aż prawie na sam grzbiet, skąd rozlegał się wspaniały widok na dolinę Zwarten-Rivier, oddaloną stąd zaledwie około dwóch godzin drogi.
Oczywiście posterunkowi swemu zabezpieczyłem łączność z armią główną za pośrednictwem ustawionych odpowiednio widet. Wieści jednak długo nie nadchodziły, i dopiero po upływie tygodnia powiadomiono mię, że transport doszedł szczęśliwie i że starcia należy oczekiwać lada chwila.
W dwa dni później doniosły mi patrole, że Zulowie już się zbliżają. Zatarłszy o ile możności ślady za sobą, ukryłem się z całym oddziałem wśród skał w górnej części kotliny, skąd można było strzelać na wszystkie strony i nie być widzianym.
Niebawem miałem możność przekonać się, jak doskonale obrane było miejsce dla uskutecznienia wyznaczonych mi działań. Gdy bowiem silny oddział Zulów wszedł w kotlinę, kierując się prosto na nas, powitany został dwoma salwami mego oddziału, i to wystarczyło, że rzucił się w popłochu do ucieczki. Zaledwie jednak wydostał się z pod naszego ognia i ukazał u głównego wejścia, spotkało go to samo ze strony Boerów, którzy już wejście to byli zajęli.
Zulowie liczyli tutaj nie więcej nad dwa pułki po półtora tysiąca ludzi, a dowodzili nimi oficerowie angielscy. Ci, świadomi tego, że wrazie poddania się groziła im śmierć za szpiegowstwo, woleli bronić się do upadłego. I bronili się też, jak bohaterowie, choć, rozumie się — ze smutnym rezultatem, bo w ciągu godziny obydwa pułki poległy do ostatniego żołnierza. Od tego czasu grota Kloof nazwaną została „Cmentarzem Zulów“.
Tu zaznaczyć wypada, że naczelny dowódca Boerów, wysyłając tylko część armii w kierunku Groote-Kloof, wprowadził nieprzyjaciela w błąd, gdyż jednocześnie z armią główną obszedłszy dolinę Zwarten Rivier, napadł z dwu stron na główne siły Zulów, i tu odbyła się ostateczna, rozstrzygająca bitwa, bardzo zresztą zacięta, bo na czele Zulów stał sam Sikukuni. I tu również odwrót był dla nieprzyjaciela niemożliwy, i pozostawało mu albo się poddać, albo dać się wybić co do nogi.
Po załatwieniu się w Groote Kloof pośpieszyłem ze swoim oddziałem na główne pole bitwy, łącząc się z Janem, który również ściągnął tu swój pułk z pozycyi u wejścia do kotliny. Wzięci w ten sposób w dwa ognie Zulowie słali się trupem, jak słoma, po ziemi. A gdy Sikukuni na odparcie naszego połączonego oddziału odkomenderował jeden z pułków swoich, wypadł przeciw niemu na koniu, jak z pod ziemi, Sami i sam jeden stanął w obliczu nieprzyjaciela. Było to szaleństwem z jego strony, a jednak dzięki temu szaleństwu sprawę swoją wygrał odrazu. Bo oto zaledwie się ukazał przed pułkiem i gromko krzyknął do Zulów, kim jest, wnet cały pułk zwrócił się przeciw Sikukuniemu, a za pułkiem tym podążył nasz oddział. Sikukuni, widząc to, nie stracił zimnej krwi. Zawrócił wnet do pozostałych swych pułków i wezwał je do ataku na dzidy i maczugi. Widząc to, Jan wskoczył na siodło, a rzuciwszy ku mnie słowa: „Teraz go będę miał“, pomknął, jak strzała, prosto na wodza Zulów. Dzicy, nie mając broni palnej, poczęli rzucać ku niemu oszczepami. On zaś biegł w zapamiętaniu naprzód, pomimo, że oszczepy gwizdały mu koło uszu. Widząc, w jak srogiem jest niebezpieczeństwie, nie wytrzymałem na miejscu i, pomimo wyznaczonego mi przez Uysa stanowiska, puściłem się za Janem, by choć przynajmniej uratować zwłoki jego na wypadek śmierci. Zbyteczna jednak była moja troska. Dzielny Boer starł się osobiście z Sikukunim, a chwyciwszy go wpół, zabrał na konia i pomknął w pełnym galopie z powrotem ku wydającemu rozkazy Uysowi.
Gdy wiadomość o wzięciu do niewoli Sikukuniego rozbiegła się wpośród wojsk zuluskich, powstała wśród nich ogromna trwoga i niebawem pułk za pułkiem poczęły składać broń u stóp zwycięzców. Przed zapadnięciem zmroku wszystko było skończone, i zwycięscy Boerowie opuszczali pole bitwy, zasłane tysiącami trupów zuluskich. — Była to wymowna ofiara polityki kolonialnej angielskiej!
Wkrótce potem, gdy wieczór zapadł, w obozie Boerów rozłożono ogniska, a dokoła jednego z nich zasiadła starszyzna Boerów. Bohaterem zaś dnia tego był Jan. Wszak młodzieniec ten poważył się na iście szalony czyn i sprostał mu znakomicie, aczkolwiek wyniósł trzy poważne rany od lanc. Teraz przy ognisku opatrzył mu je troskliwie Sami, poczem przystąpiono do posiłku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak wiadomo, Boerowie niejedno jeszcze odnieśli zwycięstwo nad dzikimi, podżeganymi wciąż przez Anglików, a uratowane w ten sposób państwo nazwano Republiką Południowo-afrykańską. Wiadomo jednak i to, że Boerowie nie utrzymali się i po długoletnich krwawych zatargach z Anglią ulegli wreszcie w ostatniej wojnie ich przemocy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Można sobie wyobrazić, jak gwarno i wesoło było na farmie Jana, gdy znaczna część zwycięskich Boerów wraz nowym królem Zulów, Samim, zajechała doń, wracając z Zwarten Rivier.
Co do mnie — wypocząłem u tych życzliwych i serdecznych przyjaciół dłuższy czas, bo nie chciano mię puścić, aż po weselu Mietje z Janem. A było ono bardzo huczne. Wszak było to wesele córki królewskiej.
Jeden tylko Kwimbo nie bawił się i nie tańczył, bo jednocześnie z tą uroczystością tracił on ostatnią nadzieję poślubienia pięknej Mietje. Tem smutniej zaś mu było, że wkrótce musiał też rozstać się ze mną. Na pamiątkę ofiarował mi, co miał najdroższego... tabakierkę.
— Och, mynheer! Kwimbo umrze z żalu, i wstanie, i znowu umrze, i znowu wstanie, bo Kwimbo jest nieszczęśliwy... Chyba że mynheer napisze kiedy list z dalekiego kraju, to Kwimbo się pocieszy i może znajdzie jaką dziewczynę, to wtedy już nie umrze.
Dyament, który mi podarował Sami, sprzedałem później, a za uzyskane pieniądze przedsięwziąłem dalsze podróże po świecie.
Po kilku latach spotkałem się przypadkowo z Janem van Helmersem w Neapolu. Odbywał wówczas podróż z żoną i dziećmi po Europie, aby im ukazać dzieła kultury europejskiej. A mógł sobie na to pozwolić, będąc właścicielem kopalni dyamentów i jednym z najbogatszych ludzi w południowej Afryce. Nie zapomniał też i o swoich krewnych w Storkenbeek, którym wydzielił znaczną sumę ze swego majątku.

KONIEC.





  1. Dziesięć i sześć.
  2. Dwa razy po dziesięć i ośm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.