Villette/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Londyn
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
LONDYN

Nazajutrz przypadł pierwszy dzień marca i kiedy, po obudzeniu się, wstałam i rozsunęłam zasłony okienne, ujrzałam przedzierające się poprzez mgłę promienie wschodzącego słońca. Ponad moją głową, ponad szczytami domów, ujrzałam sięgający obłoków nieledwie, potężny, kopulasty masyw, ciemno niebieszczący się i niewyraźny — KATEDRĘ. W momencie ujrzenia jej poruszyło się coś we mnie: duchowa moja istota wstrząsnęła, na wpół rozwijając je, spętane zawsze swoje skrzydła; i równocześnie olśniło mnie nagłe poczucie jakobym ja, która nigdy dotychczas nie żyłam naprawdę, miała wreszcie zakosztować życia. Tego rana dusza moja rozrastała się i pęczniała tak szybko, jak bania, która wyrosła nad Jonaszem.
— Dobrze uczyniłam, przybywając tutaj — powiedziałam sobie, i przystąpiłam do pośpiesznego starannego ubrania się.
— Podoba mi się nastrój tego wielkiego Londynu, który czuję dokoła siebie. Kto, prócz zdecydowanych tchórzów jedynie, poprzestałby na spędzeniu całego życia w nędznej chacie, wyrzekając się na zawsze rozwinięcia swoich zdolności, pozostawionych na łup przeżerającej je rdzy mroku?
Ubrawszy się, zeszłam na dół, nie wyczerpana i zdrożona, jak poprzedniego wieczora, ale świeża, ochędożona i wypoczęta. Kiedy kelner przyniósł mi śniadanie, zdołałam zwrócić się do niego stanowczo, ale pogodnie; dziesięciominutowa rozmowa, jaką odbyliśmy, zbliżyła nas z sobą wzajem i zapoznała w sposób wystarczający.
Kelner był starszym, siwym mężczyzną, który, jak się okazało, pozostawał na obecnej służbie od dwudziestu lat. Stwierdziwszy to, pewna byłam, że przypomni sobie obu moich stryjów: Karola i Wilmota, którzy przed piętnastu laty bywali tutaj częstymi gośćmi. Wymieniłam ich imiona i nazwisko, które przypomniał sobie w istocie od razu, powtarzając je z szacunkiem. Z chwilą ujawnienia w ten sposób moich stosunków rodzinnych zyskałam dla siebie w oczach kelnera należne, zupełnie wyraźne stanowisko. Uważał, że jestem podobna do stryja Karola: myślę nawet, że mówił prawdę, bowiem i pani Barrett także zwykła utrzymywać to samo. Uprzejma usłużność zastąpiła teraz niedawny, wyraźnie lekceważący sposób jego zachowania się wobec mnie, nie miałam też już odtąd wątpliwości, że otrzymam grzeczną odpowiedź na każde rozsądne moje zapytanie.
Ulica, na którą wychodziło okno mojego pokoiku, była wąska, bardzo cicha i niezbyt brudna: nieliczni przechodnie przypominali wyglądem swoim tych, jakich widuje się w miastach prowincjonalnych; nie było tu nic potężnego, ani olśniewającego — czułam, że mogę odważyć się wyjść sama.
Po śniadaniu wyszłam istotnie. W sercu moim zagościło mile podniosłe uczucie: przechadzka samodzielna po ulicach Londynu wydała mi się sama przez się już nie byle przygodą. Niebawem znalazłam się na klasycznym gruncie — w alei, noszącej nazwę Paternoster Row. Weszłam tu do księgami, prowadzonej przez niejakiego Jones‘a i nabyłam książeczkę — marnotrawstwo, na które nie mogłam właściwie pozwolić sobie, przyszło mi wszelako na myśl, że będę mogła ofiarować ją — czy posłać — pani Barrett. Pan Jones, zasuszony stary kupiec, stał za ladą: wydał mi się jedną z najwspanialszych, a ja sama jedną z najszczęśliwszych, istot na świecie.
Zdumiewająca była żywotność, jaka kipiała we mnie tego rana. Znalazłszy się przed katedrą Ś-go Piotra, weszłam do środka i wdrapałam się aż pod szczyt jej kopuły, skąd roztoczył się przede mną Londyn ze wszystkimi jego kościołami, z rzeką i mostami na niej; ujrzałam odwieczny Westminster i zielone ogrody — Temple Gardens — oświetlone słońcem, które radośnie jaśniało na gładkim niebieskim niebie wczesnej wiosny, zasnutym tu i owdzie niezbyt gęstym obłoczkiem mgły.
Zeszedłszy ponownie na dół, puściłam się w dalszą wędrówkę na los trafu, zachwycona, rozradowana poczuciem swobody, jakiej zaznałam w pełni. Po dłuższym wędrowaniu dotarłam — sama nie wiem w jaki sposób — do serca miasta z tętniącym jego życiem. Ujrzałam nareszcie i poczułam prawdziwy Londyn. Znalazłam się na pobrzeżu Tamizy — na Strandzie — przeszłam przez Cornhill, wsiąknąwszy tutaj w ruch i gwar uliczny, odważając się nawet na niebezpieczeństwo przechodzenia na przełaj przez jezdnię. Świadomość, że zdobyłam się na odwagę uczynienia tego, w dodatku uczynienia tego bez niczyjej pomocy, ani opieki, dała mi, niewspółmierne może do wyczynu, ale prawdziwe uczucie zadowolenia. Po owym dniu oglądałam West End, parki, piękne place, nieporównanie bardziej wszakże podoba mi się serce miasta: City. Wydaje mi się ono o wiele bardziej tchnące powagą: jego ruch, panujący tu zgiełk, wszystkie te skłócone dźwięki i odgłosy, są tak pełne rzeczywistego, doniosłego znaczenia. City pracuje na utrzymanie własne i całej stolicy, West-End korzysta jedynie z uciech życia. West-End dostarcza rozrywek tylko, City, natomiast, podnieca i porusza do głębi.
Omdlewająca ze zmęczenia i głodna (od lat już nie doświadczałam równie zdrowego głodu) powróciłam około drugiej po południu do cichego, ciemnego, staroświeckiego mojego zajazdu. Obiad, jaki mi podano, składał się z dwóch potraw — ze sporego plastra pieczeni i z jarzyn. Obie wydały mi się wyborne; o ileż smaczniejsze od maleńkich, wyszukanych porcyjek posiłków, jakie przysyłała stara kucharka panny Marchmont dla drogiej mojej zmarłej chlebodawczyni i dla mnie i na jakich samoistne zadysponowanie nie starczyło obu nam chęci i apetytu. Rozkosznie zmęczona, urządziłam sobie posłanie z trzech krzesełek (pokój nie posiadał kanapki) i wnet usnęłam, a po zbudzeniu się rozmyślałam przez dwie godziny.
Mój stan ducha wraz ze wszystkimi towarzyszącymi mu okolicznościami sprzyjał, jak nie można bardziej zdecydowaniu się na nową, śmiałą może i ryzykowną — bodaj rozpaczliwą nawet — linię postępowania. Nie miałam nic do stracenia. Niewypowiedziana pogarda dla bezradosnej dotychczasowej mojej egzystencji nie dopuszczała możliwości cofnięcia się i powrotu do niej. O ile nie powiedzie mi się plan, jaki zamierzałam urzeczywistnić, któż, poza mną samą jedynie, ucierpi na tym? Gdybym umarła — z dala od domu, chciałam powiedzieć, nie miałam jednak domu — z dala od Anglii, kto płakałby po mnie?
Możliwe, że czekają mnie cierpienia, przywykłam wszelako do cierpień, śmierć nawet, przyszło mi na myśl, nie jest dla mnie tak straszna, jak dla większości ludzi bardziej niż ja szczędzonych przez los. Dotychczas myślałam o śmierci ze spokojem i bez lęku. Uzbrojona w ten sposób przeciwko wszelkim przeciwnościom i ujemnym wynikom, obmyśliłam mój projekt.
Tegoż jeszcze wieczora zdobyłam od przyjaciela mojego — starego kelnera — potrzebne informacje, dotyczące terminu odpłynięcia statku do upatrzonego portu na kontynencie — zwanego Boue Marine. Uważałam, że nie mogę tracić czasu: tej nocy jeszcze muszę zająć kabinę. Mogłam, oczywiście, zaczekać z tym do rana, nie chciałam jednak narazić się na spóźnienie.
— Radzę pani lepiej zająć kabinę od razu — ostrzegł mnie kelner. Uznając słuszność tej rady, pośpieszyłam uiścić rachunek, wynagrodziwszy przy tym usługi, okazane mi przez mojego przyjaciela w sposób, który, jak obliczam teraz, był królewski nieledwie, a który w jego oczach wydał się na pewno niedorzecznym. Wsuwając do kieszeni wręczone mu przeze mnie monety, uśmiechnął się z lekka, jak gdyby chcąc dać wyraz swojej opinii o znajomości życia, jaką wykazała hojna ofiarodawczyni, po czym wyszedł, aby sprowadzić mi wehikuł. Nie poprzestał jednak na tym i polecił mnie woźnicy, nakazawszy mu, aby dojechał ze mną do samej przystani, nie pozostawiając mnie na łup przewoźników. Woźnica przyobiecał wywiązać się uczciwie z danego mu polecenia, oczywiście jednak nie dotrzymał przyrzeczenia traktując mnie, wprost przeciwnie, jak ofiarę, ciągnioną na rzeź, każąc mi wysiąść wpośrodku gromady przewoźników, i zdając mnie na ich łaskę i niełaskę.
Naraziło mnie to na przejście fatalne. Noc była ciemna, woźnica odjechał czym prędzej z chwilą, gdy wręczyłam mu zapłatę za przejazd i od razu rozpoczęła się zażarta walka przewoźników o moją osobę i o mój bagaż. Jeszcze teraz brzmią mi w uszach przekleństwa rzucane przez nich w przebiegu tej walki: podziałały one na filozoficzny mój spokój bardziej wstrząsająco niż ciemna noc, osamotnienie i niezwykłość sytuacji, w jakiej znalazłam się. Pochwycono mój bagaż; przyglądałam się temu z bezradną biernością, kiedy jednak inny z przewoźników chciał w taki sam sposób pochwycić mnie samą, obruszyłam się, odepchnęłam go, i wsiadłam od razu do jednej z łodzi, nakazawszy władczym tonem, aby umieszczono w niej kufer mój obok mnie, co zastało natychmiast uskutecznione, jako że właściciel łodzi stał się z tą chwilą moim sojusznikiem. Odpłynęłam.
Rzeka była czarna niczym atrament; tu i owdzie tylko ślizgały się po niej światła, rzucane z okien gmachów nadbrzeżnych; na jej powierzchni kołysało się mnóstwo statków. Załoga łodzi podwoziła mnie kolejno do szeregu okrętów, których nazwy, wypisane wielkimi białymi literami na ciemnym tle, odczytać mogłam przy świetle latami. „Ocean“, Feniks, „Książę Małżonek“, „Delfin“ — Nie, nie to nie ten! „Iskra“ brzmiała nazwa mojego statku, który jednak, jak się zdawało, stał na kotwicy znacznie dalej.
Płynięcie nasze w dalszym ciągu po płytkiej fali nasunęło mi porównanie ze Styksem i z Charonem, przewożącym samotną duszę do Krainy Cieniów. W dziwnej tej sytuacji, wobec wichru dmącego mi prosto w twarz i bryzgów deszczu, strącanych przez ciężkie chmury ponad moją głową, mając za towarzyszy dwóch brutalnych przewoźników, dręczących uszy moje dzikimi, ciskanymi przez nich przekleństwami, zapytywałam samą siebie, czy jestem bardziej wystraszona, czy zgnębiona. Nie byłam jednak w rzeczywistości ani wystraszona, ani zgnębiona. Wielokrotnie w moim życiu doznawałam obu tych uczuć w znacznie wyższym stopniu, w warunkach o wiele korzystniejszych w porównaniu.
— Jak to możliwe? — zadałam sobie pytanie. — Wydaje mi się, że jestem raczej podniecona i czujna, zamiast być wystraszoną i zgnębioną?
Nie umiałam sobie tego wyjaśnić.
Wreszcie zarysował się w oddali kadłub „Iskry“, bielejący wyraźnie na tle czarnej nocy.
— Jesteśmy! — oznajmił przewoźnik, zażądawszy równocześnie zapłacenia mu sześciu szylingów.
— Żąda pan za wiele — rzekłam, w odpowiedzi jednak na ten mój protest odepchnął energicznie łódź od statku, oświadczając, że nie wysadzi mnie na pokład dopóki nie otrzyma żądanej zapłaty. Na pokładzie, oparty o balustradę, stał młody mężczyzna — jak dowiedziałam się w następstwie — jeden ze stewardów okrętowych. W przewidywaniu walki, jaka zapowiadała się pomiędzy mną a przewoźnikiem, wyszczerzył już zęby w złośliwym uśmiechu, aby więc rozczarować go, pośpieszyłam zapłacić. Trzykrotnie w ciągu tego po południa dawałam korony tam, gdzie należało dawać szylingi, pocieszyła mnie jednak myśl, że za tę drogą cenę zdobywam tak niezbędne w moich warunkach doświadczenie.
— Oszukał panią! — zatriumfował steward, kiedy dostałam się wreszcie na pokład.
— Wiem o tym — odpowiedziałam z flegmą i zeszłam na dół do kajuty.
Zastałam tam korpulentną, przystojną, dobrze prezentującą się niewiastę, którą zapytałam o moją kajutę. Spojrzała na mnie ostro, mruknąwszy coś o niezwykłości przybywania pasażerów na statek o tej godzinie, skłonna, jak zdawało się, do potraktowania mnie niezbyt uprzejmie. Dziwną miała twarz — taką przystojną, a zarazem taką zuchwałą i samolubną!
— Trudno; teraz, kiedy jestem już na pokładzie, pozostanę tu, oczywiście — odpowiedziałam. — Poproszę panią o łaskawe wskazanie mi mojej kabiny.
Zastosowała się, acz z wyraźną niechęcią, do mojej prośby. Zdjęłam kapelusz ustawiłam moje rzeczy i położyłam się. Miałam już za sobą szereg trudności, przy których pokonaniu odniosłam do pewnego stopnia zwycięstwo. Moja bezdomność i brak bezpiecznej ostoi w życiu mogły znów na krótki przeciąg czasu przestać mnie dręczyć. Dopóki „Iskra“ nie zarzuci kotwicy w przystani, nie będę zmuszona zdobywać się na żaden dalszy krok. Potem jednak... O, nie byłam w stanie myśleć co nastąpi potem. Wyczerpana, oszołomiona, leżałam w półśnie, czy w półodrętwieniu.
Stewardka gadała przez całą noc; nie ze mną, ale z młodym stewardem, który, jak się okazało, był jej synem, łudząco do niej podobnym. Wchodził do kabiny i wychodził nieustannie: dysputowali, kłócili się i znów godzili się, powtarzając to niezliczone razy w ciągu nocy. Powiedziała mu, że pisze list do domu — do ojca swojego — i odczytywała głośno synowi ustępy tego listu, nie zwracając najmniejszej uwagi na mnie, jak gdybym była martwą kłodą: przypuszczała prawdopodobnie, że śpię. Niektóre z tych odczytywanych głośno ustępów zawierały tajemnice rodzinne, dotyczące zwłaszcza niejakiej „Charlotty“, młodszej siostry, która, sądząc z brzmienia listu, była w przede dniu zawarcia romantycznego, nierozważnego związku: starsza niewiasta protestowała z głośnym oburzeniem przeciwko ohydnemu postępkowi młodszej. Syn wyśmiewał szyderczo ton korespondencji matki, ona zaś wściekle broniła zajętego przez siebie stanowiska. Osobliwą tworzyli parę. Matka mogła mieć co najwyżej trzydzieści dziewięć lub czterdzieści lat i musiała być kwitnącą, urodziwą dziewoją, mając lat dwadzieścia. Krzykliwa, próżna, despotyczna i ambitna, zdawała się niezmożona zarówno cieleśnie jak duchowo. Przypuszczam, że od najmłodszych lat przywykła żyć i obracać się w miejscach publicznych; za młodu była prawdopodobnie kelnerką w barze.
Nad ranem przeszła w rozmowie swojej na inny temat: — „Watsonów“ — spodziewanej rodziny pasażerów, których znała już, jak się zdawało, i wielce ceniła ze względu na poważne napiwki, jakie jej zawsze pozostawiali. Wyraziła się, że liczyć może na wcale pokaźną sumkę, ilekroć rodzina ta odbywa podróż na ich statku.
O świcie zapanował na pokładzie wielki ruch, bowiem wraz z wschodem słońca przybywać zaczęli pasażerowie. Powitanie „Watsonów“ przez stewardkę było niezmiernie hałaśliwe i wylewne; cała załoga kręciła się i uwijała dokoła nich tylko. Towarzystwo „Watsonów“ składało się z czterech osób: z dwóch mężczyzn i z dwóch kobiet. Oprócz nich była jedna tylko jeszcze, młoda pasażerka, którą odprowadzał na pokład wytworny, ale nieco chorowicie wyglądający pan. Obie te grupy różniły się wzajem zasadniczo, stanowiąc wybitny kontrast. Watsonowie byli niewątpliwie ludźmi bogatymi; zdradzała to pewność siebie i świadomość potęgi posiadanego majątku, cechująca cały ich sposób bycia. Kobiety ich — obie wyglądające młodo, przy czym jedna była skończoną pięknością — w sensie urody fizycznej — ubrane były szykownie i bogato, może tylko zbyt jaskrawo i niedorzecznie nieodpowiednio do okoliczności. Ich kapelusze przybrane suto kwiatami, ich aksamitne narzutki i jedwabne suknie nadawałyby się raczej do przechadzki po alejach parkowych, aniżeli do krążenia w nich po mokrych deskach pokładu okrętowego. Mężczyźni byli otyli, przysadziści, brzydcy i pospolici.
Najstarszy, najbrzydszy, najbardziej otyły i krępy, był, jak rychło zmiarkowałam, mężem, a raczej narzeczonym chyba, pięknej dziewczyny, zbyt młodziutkiej aby mogła być mężatką już. Zdumienie moje z tego powodu było niezmierne, zwłaszcza, kiedy stwierdziłam, że zamiast czuć się bezgranicznie nieszczęśliwą z racji tak nieodpowiedniego związku zdawała się nieomal upojona wesołością.
— Jej śmiech — przyszło mi zrazu na myśl — musi być zapamiętaniem jeno, podyktowanym rozpaczą.
W tej samej chwili wszakże, kiedy olśniła mnie ta myśl — stałam wówczas, milcząca i samotna, oparta o balustradę okrętu — podbiegła do mnie ta śliczna dziewczyna, mimo że zupełnie mi obca, z krzesełkiem składanym w ręku i, uśmiechnięta beztrosko w sposób iście zagadkowy dla mnie, odsłaniający wszakże dwa rzędy nieskazitelnych ząbków, zaofiarowała mi skorzystanie ze stołeczka. Odmówiłam oczywiście przyjęcia go z największą grzecznością, na jaką potrafiłam zdobyć się, a ona oddaliła się tanecznym krokiem, wesoła i lekka jak ptaszek. Przypuszczałam, że musi być dobra z natury; co jednak mogło ją skłonić do poślubienia tego osobnika, podobniejszego co najmniej do beczki tłuszczu, aniżeli do mężczyzny?
Owa inna pasażerka, którą przywiózł na statek wytwornie wyglądający pan, była zupełnie młoda jeszcze, jasnowłosa i przystojna. Jej skromna gładka suknia, niczym nie przybrany słomkowy kapelusz i duży, zręcznie zarzucony na ramiona szal, przypominały strój kwakierski nieomal w prostocie swojej, było jej w nim jednak bardzo do twarzy.
Zauważyłam, że zanim towarzyszący jej mężczyzna opuścił ją, rozejrzał się badawczo po wszystkich pozostałych podróżnych, jak gdyby chciał przekonać się w jakim towarzystwie ją pozostawia. Oko jego odwróciło się z nieukrywanym niesmakiem od obu pań w jasnych kwiecistych strojach, poczem spoczęło na mnie. Równocześnie powiedział coś swojej córce, siostrzenicy, czy kimkolwiek była ona w stosunku do niego, ona zaś wyraźnie zerknęła w moją stronę i z lekka odęła ładne małe usteczka. Nie wiem czy moja osoba, czy też niewybrednie w domu uszyte żałobne moje ubranie wywołały ten grymas pogardy: przypuszczam, że jedno i drugie po społu. Rozległ się dźwięk gongu okrętowego, ojciec jej (dowiedziałam się potem, że był to jej ojciec) uściskał ją i powrócił na ląd. Statek rozwinął żagle i odpłynął.
Cudzoziemcy są zdania, że jedynie angielskie młode dziewczęta można puścić bez opieki w podróż. Tych samych cudzoziemców niezmiernie dziwi jednak lekkomyślna ufność angielskich rodziców i opiekunów. Co się tyczy samych młodych „Miss“ są one za nieustraszoność swoją uważane przez niektórych za nazbyt męskie i „nieprzyzwoite“; inni znów widzą w nich bierne ofiary systemu wychowawczego i religijnego, uznającego wszelką „surveillance“ — wszelkie nadzorowanie — za zbędne. Nie wiem, a raczej nie wiedziałam wówczas, czy owa młoda dama należała do rzędu tych, które mogą być pozostawione bezpiecznie bez opieki, rychło wszakże miało okazać się, że dostojeństwo samotności nie przypadało jej szczególnie do gustu. Zaczęła spacerować tam i z powrotem po pokładzie, spoglądając z lekkim odcieniem pogardy na szeleszczące jedwabie i aksamity, a także na nadskakujące im niezdarne niedźwiedziowate postacie opasłych mężczyzn, wreszcie zbliżyła się do mnie, pytając:
— Jest pani amatorką morskich podróży?
Wyjaśniłam jej, że moje amatorstwo w tym kierunku musi zostać wystawione dopiero na próbę pierwszego doświadczenia, bowiem dotychczas nie miałam pod tym względem żadnego.
— O, jakie to ciekawe! — zawołała. — Zazdroszczę pani nowości wrażenia: pierwsze przeżycia tego rodzaju są zawsze bardzo miłe. Co się mnie tyczy, mam ich tyle już za sobą, że zdołałam zapomnieć zupełnie o pierwszym. Jestem całkowicie zblazowana na punkcie morza i wielu innych tym podobnych doznań.
Nie mogłam powstrzymać mimowolnego uśmiechu.
— Dlaczego śmieje się pani ze mnie? — zapytała ze szczerością, która bardziej podobała mi się, niż poprzednie jej odezwania się.
— Dlatego, że jest pani zbyt młoda, aby być zblazowaną na jakimkolwiek punkcie.
— Mam siedemnaście lat — oznajmiła tonem z lekka urażonym.
— Wygląda pani co najwyżej na szesnaście. Chętnie podróżuje pani sama?
— O, jest mi to najzupełniej obojętne! Przepłynęłam już Kanał jakie dziesięć razy bez niczyjej asysty i opieki; staram się jednak być możliwie najkrócej sama; udaje mi się zwykle zawierać miłe znajomości.
— Wątpię, czy uda się pani zawrzeć je tym razem — zauważyłam, zerknąwszy na grupę Watsonów, głośno śmiejących się teraz i czyniących niesłychany zamęt i hałas na pokładzie.
— Oczywiście z nikim spośród wstrętnych tych mężczyzn i kobiet — rzekła. — Tego rodzaju ludzie powinni byliby właściwie być pasażerami najniższej klasy. Jedzie pani na pensję?
— Nie.
— Dokąd więc w takim razie?
— Nie mam o tym najlżejszego pojęcia poza tym, że najbliższym celem mojej podróży obecnej jest port Boue-Marine.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem, nie przestając jednak w dalszym ciągu paplać beztrosko.
— Jadę na pensję. O, na ilu już pensjach cudzoziemskich byłam w moim życiu! Mimo to jestem zupełną ignorantką. Nie umiem nic, ale to absolutnie nic — zapewniam panią — poza tym, że pięknie gram i tańczę, umiem także naturalnie szwargotać po francusku i po niemiecku, chociaż nieosobliwie czytam i piszę tymi językami. Parę dni temu kazano mi przetłumaczyć stroniczkę łatwej niemieckiej książki na angielski, nie potrafiłam tego zrobić. Ojciec mój był bardzo zmartwiony i powiedział, że pan de Bassompierre — mój ojciec chrzestny, który płaci wszystkie rachunki za moją pensję — wyrzuca pieniądze w błoto. Bo muszę przyznać się pani, że co do historii, geografii, arytmetyki i innych podobnie nudnych przedmiotów jestem zupełnie nierozwiniętym dzieckiem jeszcze, a po angielsku piszę bardzo źle — robię pełno błędów gramatycznych i ortograficznych. W dodatku zdążyłam zapomnieć już wszystko, czego nauczono mnie z religii. Nazywają mnie protestantką, wie pani? Ale tak Bogiem a prawdą, nie mam pewności, czy jestem nią czy nie. Niezupełnie zdaję sobie sprawę z różnicy pomiędzy katolicyzmem a protestantyzmem. Jest mi to zresztą najdoskonalej obojętne. Kiedyś w Bonn — kochane, czarujące Bonn — gdzie tylu jest przystojnych młodych studentów! — byłam luteranką. Każda ładna dziewczyna na naszej pensji w Bonn miała wielbiciela. Każdy z takich panów wiedział w jakich godzinach wychodzimy na spacer, urządzał się też tak, aby spotkać się ze swoją bogdanką i przejść tuż obok niej.
Schönes Mädchen! — mówił każdy damie swojego serca, a mówił to tak głośno, że wyraźnie mogłyśmy słyszeć jego słowa. Byłam rajsko szczęśliwa w Bonn!
— A gdzie jest pani teraz? — zapytałam.
— O, w... w chose[1] — rzekła.
Panna Ginevra Fanshave (tak brzmiało imię i nazwisko młodej osoby) zastąpiła oczywiście wyrazem „chose“ wyszłą jej chwilowo z pamięci istotną nazwę miejscowości. Używanie co chwilę wyrazu chose stało się utartym jej zwyczajem, powtarzane przy każdej okazji, jako bardzo wygodne słówko zastępcze zamiast brakującego właściwego słowa w każdym języku, jakim mówiła przypadkowo w danym momencie. Dziewczęta francuskie dopomagają sobie często w ten sposób i od nich właśnie przejęła panna Ginevra Fanshave to nawyknienie. W danym wypadku, jak dowiedziałam się w następstwie, miało owo „chose“ zastąpić Villette — wielką stolicę wielkiego królestwa Labassecour.
— Podoba się pani Villette? — zapytałam.
— Wcale niezgorzej. Mieszkańcy tubylczy są potwornie głupi i pospolici; zamieszkuje tam jednak kilka miłych rodzin angielskich.
— Jest pani na pensji?
— Tak.
— Czy to dobra pensja?
— O, nie, ohydna! Ale wychodzę co niedzielę, nic sobie też nie robię ze wszystkich naszych maitresses i z naszych professeurs — z naszych nauczycielek i profesorów — także ze wszystkich élèves — uczennic — wszystkie lekcje posyłam au diable (nie śmiałaby powiedzieć „do diabła“ po angielsku, ale po francusku brzmi to wcale dobrze) i w ten sposób daję sobie świetnie radę... I znów śmieje się pani ze mnie?
— Nie, uśmiecham się tylko do własnych moich myśli.
— A jakie są te pani myśli? — zainteresowała się, nie czekając jednak na moją odpowiedź, dodała. — Niech mi pani powie naprawdę dokąd pani jedzie?
— Dokąd poprowadzi mnie czuwająca nade mną Opatrzność. Jestem zmuszona szukać sposobu zarobkowania gdziekolwiek go znajdę.
— Sposobu zarobkowania? — zawołała stropiona. — Jest więc pani biedna w takim razie!
— Biedna jak Hiob.
Po chwilowej pauzie, westchnąwszy z lekka, dodała, — O, jakie to przykre, ale i ja także wiem co znaczy być biedną: moi w domu, ojciec i mama i oni wszyscy są aż nadto biedni. Mój ojciec nazywa się kapitan Fanshave; jest emerytowany i dostaje pół pensji oficerskiej, na szczęście pochodzi z dobrej rodziny, mamy też nie byle jakie stosunki i wielu bogatych krewnych, ale z nich wszystkich jest pan de Bassompierre, mój wuj i ojciec chrzestny zarazem, mieszkający we Francji, jedynym, który dopomaga nam: kształci nas, dziewczęta. Mam pięć sióstr i trzech braci. Jedna po drugiej powychodzimy za mąż — prawdopodobnie za starszych panów, posiadających gotówkę: ojciec i mama postarają się już o to. Moja najstarsza siostra, Augusta, wyszła już za mąż za człowieka, który wygląda starzej niż nasz ojciec. Augusta jest bardzo piękna — nie w moim stylu, smagła — jej mąż, pan Davies, przechodził żółtą febrę w Indiach i wciąż jeszcze ma twarz koloru złotej monety. Ale jest bogaty i Augusta ma własny powóz i pałac. Uważamy wszyscy, że doskonale zrobiła. Lepsze to przecież niż „zarabianie na utrzymanie“ jak pani nazywa. Ale, ale, czy pani jest utalentowana?
— Nie — wcale nie.
— Umie pani grać na fortepianie, śpiewać i mówić trzema czy czterema językami?
— Ani mowy o tym.
— A jednak myślę, że pani jest utalentowana! — zamilkła na chwilę i ziewnęła.
— Będzie pani chorowała na morzu?
— A pani?
— O, strasznie, jak tylko zobaczymy morze z daleka: już teraz zaczynam coś odczuwać, zejdę na dół i puszczę w ruch tę grubą, wstrętną stewardessę usługującą na okręcie — Heureusement je sais faire aller mon monde[2]
Zeszła na dół.
Nie trwało długo, a pozostali pasażerowie poszli w jej ślady: w ciągu popołudnia ja jedna tylko pozostałam na pokładzie. Kiedy przypominam sobie spokojny, a nawet szczęśliwy nastrój, w jakim spędziłam te godziny, i uświadamiam sobie równocześnie położenie, w jakim znalazłam się wówczas, jego niepewność — niektórzy powiedzieliby nawet — beznadziejność — czuję, że jak:

„Mury kamienne nie czynią więzienia,
Ani też klatki — pręty z żelaza“ —

tak samo ryzykowność sytuacji, osamotnienie i niepewność jutra nie są czynnikami gnębiącymi, dopóki ciało jest zdrowe i zdolność rozumowania nie uszczuplona; dopóki zwłaszcza Wolność użycza nam swoich skrzydeł, a gwiazda Nadziei nie przestaje przyświecać nam i kierować nami.
Zachorowałam wówczas dopiero, kiedy byliśmy daleko już poza Margate, z prawdziwą też rozkoszą wchłonęłam pierwszy powiew morza. Uczuciem boskiego upojenia przejęły mnie piętrzące się fale Kanału, widok ptactwa morskiego, przysiadającego na ich grzbietach, białych żagli na ciemniejącej dali morza i spokojnego, choć zasnutego chmurami nieba, rozpiętego ponad tym wszystkim.
W rozmarzeniu widziałam z dala już oczami duszy ląd europejski, niby wyśnioną krainę z bajki. Opromieniało ją światło słoneczne, czyniąc z długiego jej wybrzeża jedną nieprzerwaną smugę złota. Tu i owdzie urozmaicały linię architektoniczną drobne osiedla miejskie z ośnieżonymi, błyszczącymi w słońcu wieżami, ciemne zwarte gąszcze lasów i gładkie szmaragdowe powierzchnie pastwisk, poprzerzynanych mile pstrzącymi widok taflami strumyków. Wszystko to zarysowywało się wdzięcznie na tle nieba, uroczyście ciemno-granatowego, na którym, jako zapowiedź niezawodnego szczęścia, połyskiwała czarownymi barwami przerzucona ręką Boga od północy ku południowi, niby łuk nadziei, lśniąca wstęga tęczy.
Wykreśl, proszę cię, miły czytelniku, to wszystko, a raczej pozwól temu wszystkiemu pozostać i wyciągnij z tego morał, wypisywany we wzorach tekstów:
„Marzenia na jawie są ułudnymi podszeptami złych duchów“.
Kiedy wreszcie nad miarę zmogła mnie choroba morska, powlokłam się na dół do kajuty.
Przypadek zrządził, że kajuta panny Fanshave sąsiadowała z moją, z przykrością zmuszona też jestem stwierdzić, że dręczyła mnie ona z bezwzględnym samolubstwem przez cały czas zaznawanych przez nas po społu dokuczliwości. Niecierpliwość jej i zdenerwowanie przechodziły wszelkie możliwe granice, Watsonowie, którzy chorowali tak samo jak my i których stewardka obsługiwała z bezwstydnie stronniczym wyróżnianiem, zachowywali się po stoicku w porównaniu z najbliższą moją sąsiadką. Niejednokrotnie od tego czasu stwierdzałam u osób takich, jak Ginevra Fanshave, o lekkomyślnej, nie liczącej się z nikim i z niczym naturze i o jasnej, subtelnej urodzie, najzupełniejszą niezdolność znoszenia cierpień i zawodów. Charaktery podobne zdają się gorzknieć i kwaśnieć pod wpływem niepowodzeń, ni to piwo podczas burzy. Mężczyzna, poślubiający kobietę podobnego typu, powinien być przygotowany z góry już, że będzie musiał zapewnić jej egzystencję, opromienioną bez przerwy blaskiem słonecznym.
Oburzona w końcu na jej zrzędną natrętność cierpko zażądałam, aby „zamknęła usta“. Szorstka ta odprawa dobrze na nią wpłynęła, muszę też zaznaczyć, że nie odbiła się ujemnie na jej stosunku do mojej osoby.
Wraz z zapadnięciem mroku nocnego stawało się morze coraz bardziej wzburzone: coraz wyżej piętrzące się fale uderzały gwałtownie o boki statku. Dziwnego uczucia doznawałam na myśl, że mam dokoła siebie czarną ciemność i rozhukane fale, roztrącane przez statek, torujący sobie drogę, niepomny ciemności, przez jaką zmuszony był przedzierać się, ani ogłuszającego łoskotu, jaki towarzyszył pruciu przezeń fal. Pakunki zaczęły spadać z półek, tak że trzeba było umocować wszystko na zajmowanych miejscach. Pasażerowie cierpieli bardziej niż kiedykolwiek; panna Fanshave zapewniała jękliwie, że czuje nieuchronną śmierć.
— O, nie tak prędko jeszcze — pocieszyła ją stewardka — Wpływamy właśnie do portu.
Po kwadransie uciszyło się w istocie wszystko; około północy dobiegła podróż nasza kresu.
Żal mi było rozstawać się ze statkiem; tak, żal mi było. Skończyły się moje ferie; trudności i obawy o przyszłość stanęły znów przede mną w całej swojej grozie. Kiedy wyszłam na pokład, doznałam uczucia, że lodowate tchnienie nocy i zalegające dokoła ciemności zdają się natrząsać z mojego spokoju i z pewności siebie, z jaką puściłam się w tę drogę. Światełka, migocące ze wszystkich stron w oknach domów portowego miasta dokoła obcej tej przystani, skierowały ku mnie niezliczone, groźnie ostrzegające oczy. Na pokładzie zaroiło się od przyjaciół, którzy przybyli na powitanie Watsonów; zaprzyjaźniona z panną Fanshave liczna rodzina okrążyła ją i zabrała z sobą, gdy ja... nie miałam odwagi zestawiać porównawczo mojego własnego i jej położenia.
Dokąd miałam udać się? Musiałam przecież znaleźć jakieś schronienie. Konieczność nie zwykła narzucać się ludziom w sposób miły. Przy wręczaniu napiwku dozorczyni okrętowej, która zdawała się zdziwiona otrzymaniem monety o wartości wyższej, niż ta, na jaką mogła liczyć ze strony osoby w mojej sytuacji — poprosiłam ją.
— Czy nie chciałaby pani być tak uprzejma i wskazać mi jakiś cichy, niedrogi, ale przyzwoity zajazd, gdzie mogłabym przenocować?
Ujęta widocznie wysokością napiwka, nie tylko udzieliła mi żądanej wskazówki, ale zawołała tragarza i poleciła jego opiece nie tyle mój kufer, odesłany już na komorę celną, ile mnie samą.
Poszłam za moim chwilowym opiekunem wyboistą uliczką, oświetloną jedynie kapryśnie rozbłyskującą i ponownie niknącą jasnością księżyca, aż wreszcie stanęłam przed zajazdem. Dałam tragarzowi sześciopensową monetę, której nie przyjął jednak. Przypuszczając, że uważa ofiarowany napiwek za niewystarczający, wręczyłam mu szylinga, którego przyjęcia odmówił również, rzucając równocześnie kilka ostrych słów w języku niezrozumiałym dla mnie. Kelner, który w tej samej chwili wyszedł mi naprzeciw do oświetlonego lampą przedsionka, zwrócił mi łamaną angielszczyzną uwagę, że moje pieniądze są cudzoziemskie, nie mające tutaj wartości obiegowej. Zrozumiawszy dlaczego tragarz odmówił przyjęcia napiwka, poprosiłam kelnera, aby zmienił mi suwerena. Dopiero po dokonaniu tej operacji zażądałam wskazania mi wolnego pokoju. Resztki morskiej choroby, zdenerwowanie i ogólne roztrzęsienie nie pozwoliły mi myśleć o spożyciu wieczerzy.
O, jak niewypowiedzianie rada byłam, mogąc wreszcie zamknąć i odgrodzić od świata samą siebie i krańcowe moje wyczerpanie w maleńkim oddanym mi na tę noc pokoiku! I znów mogłam wypocząć, wiedząc jednak, że nazajutrz nie rozstąpią się ani na jotę zawisłe nad moją głową ciężkie chmury wątpliwości, że konieczność usilnych starań narzuci mi się z większą niż dotychczas surowością, a niebezpieczeństwo zagłady będzie jeszcze bliższe, walka o byt jeszcze surowsza.






  1. chose — rzecz.
  2. Na szczęście umiem dawać sobie radę z ludźmi, dyrygować nimi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.