Villette/Rozdział XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Imieniny Monsieur Paula
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX
IMIENINY MONSIEUR PAULA

Wstałam nazajutrz z rana na godzinę przed świtaniem i dokończyłam roboty łańcuszka, klęcząc na podłodze sypialni tuż przy środkowym słupie, aby wykorzystać ostatnie słabe migotanie dogasającej lampki nocnej.
Cały materiał użyty do tej roboty, cały zapas perełek i kordonku został wyczerpany, zanim łańcuszek osiągnął pożądaną, uplanowaną przeze mnie długość i grubość. Uplotłam go podwójnie: opierając się na regule przeciwieństwa, wiedziałam, że chcąc zadowolnić gust osoby, którą miałam na względzie, muszę nadać łańcuszkowi odpowiednio efektowny wygląd. Potrzebna mi także była na zakończenie złota sprzączka, którą, na szczęście, posiadałam przy spięciu jedynego mojego naszyjnika; odczepiłam ją więc i przyczepiłam do łańcuszka, potem ciasno zwinęłam wykończony w ten sposób i umieściłam go w małym pudełeczku, które kupiłam ze względu na jego wyjątkową kolorowość. Zrobione było z egzotycznych jakichś muszelek barwy perłowej masy, a wieczko miało wysadzane błyszczącymi niebieskimi kamykami, tworzącymi zgrabny mały wianuszek. Po stronie wewnętrznej wieczka wyryłam starannie ostrzem moich nożyczek inicjały osoby, dla której łańcuszek był przeznaczony.
Czytelnik przypomni może sobie opis imienin Madame Beck, pamięta też prawdopodobnie, że z okazji każdej takiej rocznicy urządzana była zbiórka na wspaniały dar, ofiarowywany zazwyczaj przez szkołę. Święcenie dnia imieninowego było wyróżnieniem, nie przysługującym nikomu poza samą Madame oraz, w nieco odmiennej formie, poza jej krewniakiem i głównym doradcą, Monsieur Emanuelem. W tym ostatnim wypadku był to hołd, składany raczej spontanicznie, nie omawiany i nie przygotowywany naprzód, stanowił też dodatkowy — pośród wielu innych — dowód szacunku i uznania uczennic dla profesora literatury bez względu na jego stronniczość i uprzedzenia, a zwłaszcza bez względu na jego drażliwość. Nie ofiarowywano mu żadnego kosztownego prezentu: dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie przyjąłby ani stołowych, sreber, ani nic z biżuterii. Lubił jednak być obdarowywany — wartość pieniężna prezentu nie obchodziła go, pierścień brylantowy, złota tabakierka, ofiarowywane z odpowiednio pompatycznym ceremoniałem, mniej ucieszyłyby go, niż dany mu ze szczerego serca kwiat, czy własnoręczny rysunek. Taka była właściwa jego natura. Był człowiekiem, nie uważanym za mądrego przez swoich równolatków, zdolny był wszakże wzbudzić prawdziwie synowskie uczucia w sercach młodzieży.
Imieniny Monsieur Paula przypadały pierwszego marca, w tym roku we czwartek. Pogoda była piękna, słoneczna. Jak zazwyczaj, byłyśmy obecne na mszy, tego dnia, który nadto wyróżniał się wśród pozostałych dni tygodnia połowiczną rekreacją, jaka nań przypadła, pozwalając nam odbywać przechadzki, załatwiać sprawunki w sklepach, czy składać wizyty w godzinach popołudniowych. Wszystkie te względy skłaniały nas do przywdziewania bardziej odświętnego stroju. Wkładano czyste kołnierzyki; codzienną ciemną, grubą wełnianą suknię, noszoną na wykłady szkolne, zastępowała lżejsza jakaś i jaśniejsza czy barwniejsza. Tego osobliwego dnia ustroiła się barwnie Mademoiselle Zèlie St. Pierre w „robe de soie“ — w jedwabną szatę — uważaną przez oszczędne mieszkanki Labassecour za strój wyjątkowo zbytkowny i wspaniały. Co więcej nawet, zauważono, ze posłała po „coiffeur‘a“ — fryzjera — aby utrefił jej włosy tego rana, a jeszcze bardziej spostrzegawcze uczennice wykryły nadto, że zwilżyła chusteczkę swoją i ręce nową, modną perfumą.
Biedna Zèlie! Zwykła oświadczać w owym czasie, że śmiertelnie znużyło ją życie pracy i samotności, że tęskni za zdobyciem środków materialnych i możności swobodnego wytchnienia; że chciałaby mieć kogoś, kto pracowałby za nią — męża, który pospłacałby jej długi (była fatalnie zadłużona) i dostarczałby jej strojów, pozostawiając jej przy tym swobodę, jak mówiła, „gouter un peu les plaisirs“ (zaznania trochę przyjemności). Od dawna już szeptano sobie, że zarzuciła sieci na Monsieur Emanuela. Nie ulegało wątpliwości, że spojrzenie jego spoczywało często na Mademoiselle Zèlie. Siedział nieraz minutami, nie przestając przyglądać się jej. Widywałam go nawet czyniącego to przez cały kwadrans z rzędu, podczas kiedy cała klasa zajęta była w skupionym milczeniu pisaniem wypracowania, a on siedział bezczynnie na katedrze. Świadoma bazyliszkowego, wnikliwie utkwionego w niej wzroku, niespokojnie wierciła się, zarazem czując się mile połechtaną tym, i nieco stropioną uporczywie bystrym śledzeniem przez Monsieur zmiany wyrazu jej twarzy. W wielu wypadkach zdradzał on niepokonanie groźną siłę ostrzegawczego instynktu, który pozwalał mu docierać do najgłębszych tajników myśli jej i serca i wykrywać pod pięknie barwnymi obsłonkami kierujące nią pobudki, nagą, niczym nieprzystrojoną prawdę. Dostrzegał wszystko: przewrotność dążeń, ukryte fałszywe wykręty — wszystko czego większość ludzi, zarówno mężczyzn, jak kobiet, nie widziałaby, czego nie domyślała się wcale: skrzywienie pleców, wrodzony defekt kończyn i, co znacznie gorsze, zniekształcenia i plamy moralne, powstałe może z własnej winy obarczonych nimi. Nie istniały wszakże najgorsze nawet wady, których Monsieur Emanuel nie wybaczyłby, litując się równocześnie nad nimi, o ile tylko ofiara tych braków przyznawała się do nich szczerze. Ilekroć wszakże jego badawcze oko wykrywało świadomą nieuczciwość i podstępne oszukiwanie, o, wówczas umiał być okrutny i, jak uważałam, niegodziwy nawet! Z triumfem odrzucał wówczas parawan, poza którym ukrywali się nieszczęśnicy, zmuszał ich do zdarcia obsłonek kłamstwa i fałszu i bezwzględnego obnażenia utajonej pod nimi prawdy, która nie znosi bezlitosnego zrywania kryjącej ją maski.
Był przeświadczony, że okrucieństwa tego wymaga od niego poczucie sprawiedliwości; co się mnie jednak tyczy, wątpliwym wydaje mi się, aby człowiek miał prawo do podobnego wymierzania sprawiedliwości innym ludziom. Niejednokrotnie w takich wypadkach budziły we mnie ofiary Monsieur Paula szczery odruch współczucia, gdy on sam w moim pojęciu w zupełności zasługiwał na zarzuty najsurowsze, na oburzenie przeciwko sobie i gniew. Niepodobieństwem jednak było osłabić niezłomne jego przeświadczenie o słuszności i niezbędności podobnego ustosunkowania się do ludzkich wykroczeń, błędów i braków.
Po zjedzeniu śniadania i wysłuchaniu mszy wypełniły na odgłos dzwonka uczennice i personel nauczycielski pokoje szkolne, tworząc widok pełen niepowszedniego wdzięku. Uczennice i nauczycielki starannie ubrane, wyświeżone, z wyrazem uroczystego oczekiwania w oczach, każda z wiązanką kwiatów w ręku, najwdzięczniejszych kwiatów wiosennych, wypełniających świeżym, balsamicznym swoim aromatem atmosferę szkoły. Ja jedyna nie miałam bukietu. Wielbię kwiaty rosnące, zwłaszcza na łące i w lesie, zerwane wszelako przestają być dla mnie ponętne. Widzę w nich zamarłe, skazane na rychły uwiąd stwory; zasmuca mnie ich podobieństwo do życia ludzkiego. Nie ofiarowuję nigdy kwiatów tym, których kocham; nie chciałabym nigdy otrzymywać ich od osób drogich mi.
Mademoiselle St. Pierre zauważyła od razu puste moje nie trzymające bukietu ręce — nie była zdolna jednak uwierzyć, abym mogła posunąć do tego stopnia moją opieszałość. Oczy jej żądnie wypatrywały, czy nie ukrywam gdzieś rozmyślnie symbolicznego kwiatka, jakiegoś bukiecika fijołków, czegoś osobliwego, czym mogłabym zasłużyć na pochwałę, na uznanie mojego dobrego gustu, mojej niewinności i skromności. Okazało się jednak, że pozbawiona polotu i wyobraźni „Anglaise“ nie ziściła obaw Paryżanki: siedziała naprawdę nie zaopatrzona w żaden dar wonny, ogołocona z kwiatów i liści, jak drzewo w zimie. Upewniona co do tego, uśmiechnęła się Zèlie z nieukrywanym zadowoleniem.
— Jak rozumnie postąpiła pani, zaoszczędzając pieniądze, miss Lucie — rzekła — a ja głupia wyrzuciłam dwa franki na bukiet kwiatów cieplarnianych — dodała, pokazując z dumą wspaniałą istotnie wiązankę swoją.
Ale oto: pst! — krok: jego krok. Pośpieszny, jak zwykle, tym razem wszakże, jak wyobrażaliśmy sobie, pośpiechem, wywołanym innymi uczuciami, aniżeli stały jego niepokój nerwowy i gwałtowność jego temperamentu. Wydało nam się, że, wyrażając się romantycznie, w sposobie kroczenia naszego profesora, rozbrzmiewała dzisiejszego rana przyjazna zapowiedź — jak też było w istocie.
Wszedł w nastroju rozpromienienia, które złociło dodatkowym blaskiem rozjaśnioną i bez tego salę. Dobrotliwe powitanie zebranych, okraszone życzliwym uśmiechem Monsieur Paula, rozsłoneczniło bardziej jeszcze panującą w tym dniu atmosferę powszechnego rozanielenia. Jako prawdziwy Francuz (nie wiem, co prawda, dlaczego nazywam go tak, nie był bowiem z pochodzenia ani Francuzem, ani Labassecourejczykiem) przystroił się ze względu na wyjatkową okazję i „sytuację“. Zwykłe, ponure, o charakterze stroju spiskowca raczej, fałdy jego opończy w odcieniu sadzy nie przyćmiewały zarysów jego sylwetki: wprost przeciwnie, postać jego, korzystnie uwydatniona krojem ubrania i jasną jedwabną kamizelką, sprawiała prawdziwie przyjemne wrażenie. Znikł pogański, wyzywający bonnet—grec — solenizant wszedł z obnażoną głową, trzymając w urękawiczkowanej dłoni normalny kapelusz. Mały człowieczek wyglądał dobrze, wyjątkowo dobrze: niebieskie jego oczy jaśniały dobrotliwością, smagłe policzki były zarumienione, nadając mu pozór piękna nieomal. Można było śmiało nie zwracać uwagi na to, że jego nos, bynajmniej nie małych rozmiarów, nie odznaczał się osobliwą kształtnością; nie raziła również chudość jego policzków, ani też jego usta dalekie barwą i wykrojem od różanego pączka. Przyjmowało go się chętnie takim jakim był, czując, że ma się w każdym razie przed sobą osobistość nieprzeciętną.
Podszedł do katedry, na której pulpicie umieścił swój kapelusz i rękawiczki.
Bon jour, mes amies — rzekł tonem usprawiedliwienia się niejako wobec niektórych spośród nas za niejedną surową burę, czy opryskliwe warknięcie: nie był to wesoły, urwisowsko-koleżeński ton, ani tym mniej namaszczony akcent kapłański, ale jego własny głos, używany jednak wówczas tylko, kiedy serce jego dyktowało słowa ustom. Bowiem serce to przemawiało czasem: organ ten, mimo że łatwo ulegający podraźnieniu, nie był skostniały; w jego ośrodku było miejsce tkliwe niemęską tkliwością, umożliwiającą mu zniżanie się do poziomu małych dzieci, wiążące go z dziewczętami i kobietami, z którymi, mimo że buntował się przeciwko temu, nie mógł wyrzec się bliskiej pokrewności, ani też zaprzeczyć, że na ogół łatwiej trafiał do ich serc i umysłów niż do przedstawicieli własnej płci.
— Życzymy panu wszystkie dobrego dnia i składamy panu powinszowania w dniu pańskich imienin — wyrecytowała Mademoiselle Zèlie, występując w roli orędowniczki całego zgromadzenia i równocześnie, podchodząc ku niemu ruchem pełnym afektacji, jaka stale cechowała jej chód, złożyła przed nim kosztowny swój bukiet.
Za nią nastąpił cały szereg darów: wszystkie uczennice, prześlizgując się posuwiście tanecznym krokiem, charakterystycznym dla cudzoziemek, pozostawiały na stole przed solenizantem swoje dary. Każda z dziewcząt tak zręcznie umieszczała swój kwiatowy hołd, że kiedy ostatnia wiązanka złożona została na stole, stanowiła ona szczyt kwietnej piramidy, piętrzącej się z takim przepychem że sam bohater znikł zupełnie poza nią. Po dopełnieniu tej ceremonii usiadłyśmy wszystkie na naszych miejscach, oczekując w niemym milczeniu na przemówienie solenizanta.
Upłynęło, jak przypuszczam, pięć minut, nic jednak nie przerywało martwej ciszy; potem jeszcze pięć — i wciąż ani dźwięku.
Niejedna z obecnych zaczynała już niewątpliwie dziwić się na co też Monsieur Paul może czekać. On wszelako, niemy, nieporuszony, nie znajdujący słowa, stał na swoim miejscu, poza spiętrzoną piramidą kwiatów.
W końcu rozległ się głos, głęboki, jak gdyby wychodzący z próżni:
Est-ce là tout?[1]
Mademoiselle Zélie rozejrzała się.
— Czy wszystkie złożyłyście wasze dary? — zwróciła się do uczennic.
Tak, wszystkie złożyły swoje wiązanki, od najstarszej do najmłodszej, od najwyższej wzrostem do najdrobniejszej. Główna nauczycielka stwierdziła to z naciskiem.
— Est-ce là tout? — powtórzył solenizant tonem, głębszym jeszcze niż poprzednio, zdającym się brzmieć o jeszcze kilka tonów niżej.
— Monsieur — rzekła Mademoiselle St. Pierre, podnosząc się i tym razem przybierając zwykły swój słodki uśmiech. — Mam zaszczyt oświadczyć panu, że my wszystkie obecne tutaj, z jedynym wyjątkiem, złożyłyśmy kwietne nasze hołdy. Zechce pan jednak łaskawie wybaczyć Miss Lucie: jako cudzoziemka nie zna prawdopodobnie naszych zwyczajów, albo może nie docenia jak należy ich znaczenia. Miss Lucie uważa widocznie obchód imieninowy za nazbyt małego znaczenia, aby miała zaszczycić go swoim dostosowaniem się do niego.
— Brawo! — mruknęłam przez zęby — nie jest pani Mademoiselle Zèlie, złym mówcą z chwilą gdy podejmuje się pani obowiązku przemawiania.
Odpowiedź udzielona Mademoiselle St. Pierre z wysokości katedry, ograniczyła się do gestu ręką spoza piramidy. Gest ten zdawał się zażegnywać słowa, nakazywać milczenie.
Za ręką ukazała się po chwili cała postać. Monsieur wyłonił się spoza zasłaniających go kwiatów i, wystąpiwszy na front estrady, wpatrzony tępo przed siebie w wielką „mappe-monde“ (mapę obu półkuli), pokrywającą całą przeciwległą ścianę, zapytał po raz trzeci, tym razem tragicznym już tonem:
— Est-ce là tout?
Mogłabym uratować sytuację, gdybym w tym momencie wystąpiła naprzód i wsunęła mu do ręki małe kolorowe wysadzane muszelkami pudełeczko, które trzymałam mocno zaciśnięte w ręce. Zamierzałam pierwotnie postąpić tak, przede wszystkim jednak pokusił mnie komizm zachowania się Monsieur do poniechania tego zamiaru, teraz zaś wywołało mój opór faryzeuszowsko opiekuńcze wtrącenie się Mademoiselle St. Pierre. Czytelnik, który nie miał dotychczas żadnego powodu przypisywania charakterowi miss Snowe najdalszych pretensyi do doskonałości, nie będzie chyba zdziwiony, dowiadując się, że wrodzona przekora nie pozwoliła jej bronić się przeciwko rzekomym przewinieniom, jakimi podobało się Paryżance obarczyć ją. W dodatku Monsieur Paul brał całą sprawę tak poważnie i miał minę tak tragiczną, z zasługiwał na podroczenie się z nim. Powściągnęłam też pierwotny mój odruch, ścisnęłam jeszcze mocniej w ręku pudełko i siedziałam w dalszym ciągu obojętna i nieczuła jak kamień.
— Dobrze więc! — padło wreszcie oświadczenie z ust Monsieur Paula. Równocześnie z wypowiedzeniem tych słów czoło jego omroczył cień nadchodzącej wielkiej burzy — zarysowała się na nim groźna bruzda gniewu, szyderstwa i ostatecznej decyzji; takim samym wyrazem odęły się jego usta i ściągnęły się jego policzki. Przełknąwszy wszelki dalszy komentarz, rozpoczął swój zwykły „discours“.
Nie przypominam sobie jego treści: nie słuchałam go wcale: proces przełknięcia dalszych komentarzy, nagłe bohaterskie opanowanie przez Monsieur Paula osobistej urazy i żalu natchnęły mnie uczuciem, które w połowie co najmniej równoważyło komiczny efekt powtarzania:
Est-ce là tout?
Ku końcowi przemówienia wydarzyło się zabawne intermezzo, które w przyjemny sposób przykuło znów moją uwagę.
Wskutek nieostrożnego przypadkowego — jak mi się wydaje — ruchu upuściłam na podłogę mój naparstek i, pochyliwszy się, aby go podnieść, uderzyłam się czubkiem głowy o ostry kant mojego pulpitu. Drobny ten wypadek wywołał oczywiście lekkie zamieszanie, Monsieur Paul zirytował się i, niezdolny zachować dłużej udawanej zimnej krwi, dał za wygranę trosce o godność własną i o pozory opanowania, którymi nigdy zresztą nie usiłował zaprzątać sobie głowy na dłuższą metę, i swobodnie już puścił wodze swojemu roznamiętnieniu.
Nie umiałabym powiedzieć jaką drogą w przebiegu swojego „discours“ dostał się na drugą stronę Kanału i wylądował na gruncie brytyjskim, fakt jednak, że tam właśnie zastałam go, kiedy zaczęłam słuchać jego mowy.
Ogarnąwszy szybkim krytycznym spojrzeniem cały pokój — spojrzeniem, które przebijało na wskroś, albo też miało przebić na wskroś, kiedy padło na mnie — rzucił się z furią na „les Anglaises“ (Angielki)
Nie słyszałam nigdy kobiet angielskich potraktowanych w taki sposób, w jaki potraktował je tego rana Monsieur Paul: nie oszczędził nic i nikogo — ani ich umysłowości, i ich etyki, ani ich manier i wyglądu zewnętrznego. Szczególnie utkwiło mi w pamięci wyszydzenie przez niego ich wysokiego wzrostu, ich długich szyi, ich chudych ramion, ich niedbałego stroju, pedanterii ich wykształcenia, ich bluźnierczego sceptycyzmu (!), ich nieznośnej dumy, ich udawanej cnotliwości. W tym miejscu zgrzytnął zębami z gniewu, sprawiając wrażenie, że gdyby tylko zdobył się na odwagę, mógłby powiedzieć wiele na ten temat. O, był szyderczy, cierpki, rozgoryczony i w naturalnym tego wyniku, brzydki, odrażający.
Mały, zły, zjadliwy człowieczku! — pomyślałam. — Czy warto dręczyć się obawą ściągnięcia na siebie twojego gniewu, czy zranienia twoich uczuć? Nie, zaprawdę nie! Będziesz mi obojętny, tak samo obojętny jak najnędzniejsza z wiązanek w twojej piramidzie.
Przykro mi wyznać, że nie byłam w stanie urzeczywistnić w pełni tego postanowienia. Przez jakiś czas to miotanie przez niego obelg na Anglię i Anglików, zwłaszcza na Angielki, obijało się bezskutecznie o pancerz mojej nieczułości. Znosiłam te napaści z prawdziwym stoicyzmem w ciągu jakiegoś kwadransa co najmniej, znać jednak postanowił syczący bazyliszek ukłuć mnie do żywego, zaczął bowiem obrzucać takiego rodzaju zniewagami nie tylko nasze kobiety, ale największe nasze sławy narodowe, najlepszych naszych ludzi, plwać na nasz sztandar i tarzać w błocie flagę angielską, że wreszcie dopiął swego — ukłuł mnie. Ze złośliwym upodobaniem zaczął odgrzebywać najbardziej pieprzne kontynentalne fałsze historyczne, — po nad które nie istnieje nic dotkliwiej urażającego. Zèlie i cała klasa uśmiechały się wszystkie bez wyjątku z jednako mściwą rozkoszą. Ciekawe było dla mnie przy tym wykrycie do jakiego stopnia te błaźnice Labassecouryjskie nienawidzą Anglii. Przebrała się wszakże miarka. Uderzywszy z całych sił pięścią w mój pulpit, otworzyłam usta i krzyknęłam głośno:
Vive l‘Angleterre, l‘Histoire et les Héros! — A bas la France, la Fiction et les Faquins![2]
Klasa oniemiała. Przypuszczano prawdopodobnie, że oszalałam. Profesor zasłonił usta chustką od nosa, aby ukryć w jej fałdach złośliwy swój uśmiech. Potwór! Wyobrażał sobie na pewno, że, zdoławszy doprowadzić mnie do wybuchu oburzenia, odniósł ostateczne nade mną zwycięstwo. W jednej chwili odzyskał dobry humor. Z wielką swadą oratorską i zręcznością powrócił do otrzymanych tego dnia kwiatów, rozwodząc się poetycko i symboliczenie nad ich czarem, nad balsamicznym ich zapachem, nad ich niepokalaną czystością: przeprowadzał typowo francuskie porównania pomiędzy „jeunes filles“ — młodymi dziewczętami — i czarownymi kwiatami, jakimi był otoczony; złożył Mademoiselle St. Pierre wielce wytworny komplement z racji szczególnej wspaniałości jej bukietu i wreszcie zakończył oznajmieniem, że najbliższego prawdziwie pogodnego ranka wiosennego zabierze całą klasę na śniadanie za miasto.
— Te przynajmniej spośród uczennic — dodał z naciskiem — które wolno mi zaliczyć do grona prawdziwych moich przyjaciółek.
Donc je n‘y serai pas[3] — oznajmiłam, nie namyślając się.
Soit![4] — rzucił za całą odpowiedź i, zebrawszy w jedną naręcz wszystkie kwiaty, wyskoczył jak oparzony z klasy.
I ja także, pozostawiwszy w moim pulpicie robotę, nożyczki, naparstek i zapomniane nieszczęsne, wysadzane muszelkami pudełko, uciekłam na górę. Nie wiem do jakiego stopnia Monsieur Paul był zły i rozgorączkowany, szczerze wyznaję jednak, że ja byłam i zła i rozgorączkowana.
A jednak, przejęta niezwykłym, acz przemijającym gniewem, przesiedziałam na krawędzi mojego łóżka nie dłużej niż godzinę, mając wciąż w pamięci złe spojrzenie Monsieur, jego słowa i minę, gdy już gniew mój rozwiał się i mogłam uśmiechnąć się do całej tej wizji. Trochę żal mi było, że nie wręczyłam mojego pudełeczka. Zamierzałam sprawić solenizantowi przyjemność. Los chciał inaczej.
W godzinach popołudniowych, przypomniawszy sobie, że pulpity w klasie nie są bynajmniej schowaniem nietykalnym, pomyślałam, że należałoby zabrać pudełeczko ze względu na inicjały, wyryte na wewnętrznej stronie wieczka. Inicjały te były: P. C. D. E. — Paul, Carl (czy Carlos) David Emanuel — tak brzmiały pełne imiona i nazwisko — cudzoziemcy muszą mieć zawsze cały szereg imion. Nie ociągając się, zeszłam do klasy.
Panowała tu cisza świąteczna. Uczennice przychodnie porozchodziły się wszystkie do swoich domów; stałe pensjonarki były na spacerze; nauczycielki, z wyjątkiem dyżurnej surveillante, były w mieście, składały wizyty lub robiły zakupy w sklepach: klasy były puste i tak samo pusta była wielka sala z olbrzymim swoim zapalanym w szczególne uroczystości świecznikiem, zwisającym z samego środka sufitu, oraz z dwoma bocznymi wieloramiennymi kandelabrami i z zamkniętym długim fortepianem. Nad wszystkim tym zaległa niczym niezmącona cisza dnia półświątecznego. Zdziwiona byłam, dostrzegłszy uchylone drzwi, wiodące do pierwszej klasy. Pokój ten bywał stale zamykany po opróżnieniu go z uczennic; nikt nie miał wstępu do niego poza Madame Beck i mną, w której posiadaniu pozostawał klucz zapasowy. Bardziej jeszcze zdziwił mnie, kiedy podeszłam bliżej, cichy dochodzący stamtąd szelest, niewyraźne odgłosy życia — krok, posunięcie krzesła, lekki trzask jak gdyby otwieranego pulpitu.
To niewątpliwie Madame Beck na obchodzie inspekcyjnym — przyszło mi na myśl w pierwszej chwili. Uchylone drzwi pozwoliły mi przekonać się, czy przypuszczenia moje są słuszne. Zajrzałam. O, nie, to nie sylwetka szperającej czujnie Madame, jej szal i czyściutki czepeczek, ale surdut i przystrzyżona krótko ciemna głowa mężczyzny. Zajmował on moje krzesło; jego smagła, prawie oliwkowej barwy ręka otwierała mój pulpit; nos jego był niewidoczny; tkwił głęboko w moich papierach. Cała postać zwrócona była do mnie plecami, tożsamość jej nie mogła jednak ulegać żadnej wątpliwości. Monsieur Paul — był to on oczywiście — uwolnił się już od stroju świątecznego i powrócił do ukochanego swojego wyplamionego atramentem surduta; pogański bonnet grec leżał na podłodze, jak gdyby wypadł przed chwilą z przestępczo zajętej teraz ręki.
Nie było dla mnie bynajmniej nowiną, że ręka ta pozostawała w nader intymnych stosunkach z moim biurkiem: mogłoby ono zdradzić niejedną jej tajemnicę. Sprowokowana tą obecnością, zarazem zadowolona, że mogłam go przyłapać, — doświadczyłam uczucia gospodyni, wykrywającej wreszcie, który to ze sprzymierzonych duszków domowych zakrada się do mleczarni i uwija się przy maślnicy. Cichutko wślizgnęłam się do klasy i stanęłam tuż za Monsieur Paulem, pochylona ostrożnie nad jego plecami.
Serce żywiej zabiło w mojej piersi na widok przyniesionych mi przez niego — po wrogości tego rana, wywołanej rzekomym moim przewinieniem, po okrutnym jakoby zranieniu przeze mnie jego uczuć — kilku ładnie oprawnych nowych tomów, których tytuły i nazwiska autorów były wystarczającą rękojmią ich wartości. Gotów był więc zapomnieć i przebaczyć! W tej chwili, pochylony nad moim biurkiem odwracał do góry dnem całą jego zawartość, bardzo ostrożnie jednak i starannie, aby nie uszkodzić nic i nie zrobić nieporządku. Jego wyraźna życzliwość dla mnie, dbałość o niewyrządzenie mi żadnej krzywdy, rozproszyły rychło mój gniew. W tej chwili nie żywiłam dla profesora Emanuela żadnych wrogich uczuć.
Przypuszczam, że czujne jego ucho podchwyciło szmer mojego oddechu, odwrócił się bowiem nagle. Pomimo swojej nerwowości, nie wzdrygał się nigdy, zaskoczony niespodzianie, i rzadko rumienił się. Była w nim niezwykła jakaś prostolinijność i nieugiętość.
— Myślałem, że poszła pani do miasta z innymi nauczycielkami — rzekł, usiłując nie zatracać zwykłego opanowania, co jednak nie zbyt udało mu się. — Wszystko jedno zresztą. Wyobraża sobie pani, że robię coś z przychwycenia mnie przez panią? Nic a nic. Często przeglądam biurko pani.
— Wiem o tym.
— Tak, bo znajduje pani od czasu do czasu książkę jakąś, albo broszurę, ale nie czyta ich pani prawdopodobnie dlatego, że cuchną cygarami.
— Tak, rażą mnie tym właśnie, czytam je wszelako.
— Bez przyjemności?.
— Nie śmiem przeczyć temu, co mówi Monsieur.
— Podobają się pani? A przynajmniej niektóre z nich?
— Monsieur widywał mnie czytającą je setki razy, a wiadomo mu wszak, że nie mam tylu przyjemności, abym mogła nie doceniać tych, które zawdzięczam panu.
— Mam w stosunku do pani najlepsze chęci, o ile też spotykają się one z uznaniem ze strony pani, są usiłowania moje wynagrodzone. Dlaczego jednak nie możemy być przyjaciołami?
— Fatalista odpowiedziałby: dlatego że nie możemy.
— Dzisiejszego rana — mówił dalej — obudziłem się w jak najlepszym usposobieniu i poszedłem do klasy, czując się szczęśliwym; pani zepsuła mi cały dzień.
— Nie — odparła, — tylko dwie czy trzy ranne godziny, a i to nie rozmyślnie.
— Nie rozmyślnie?! Nie. Był to dzień moich imienin; wszyscy, z wyjątkiem pani jedynie, złożyli mi życzenia szczęścia. Małe dziewczynki z najniższej klasy zdobyły się na dary dla mnie; każda przyniosła po bukieciku fijołków, każda wyszczebiotała swoje powinszowanie, a pani nic. Czy można więc twierdzić, że nie było to uczynione rozmyślnie?
— Nie miałam zamiaru wyrządzać Monsieur krzywdy.
— Czyżby pani naprawdę nie znała naszych zwyczajów? Nie była pani przygotowana? Chętnie wydałaby pani parę centymów na kupno kwiatów, aby sprawić mi przyjemność, gdyby pani mogła przypuszczać, że będę liczył na to ze strony pani? Niech pani powie, że tak było, a wszystko będzie zapomniane i przykrość jakiej doznałem, uśmierzona.
— Owszem: wiedziałam, że Monsieur spodziewa się tego po mnie; byłam przygotowana, nie wydałam jednak ani centyma na kwiaty.
— Dobrze pani robi, że szczerze i uczciwie przyznaje się pani do tego. Wstręt wzbudziłoby we mnie kłamstwo z ust pani. Wolę już, aby pani oświadczyła wręcz:
Paul Carl Emanuel, je te déteste, mon garçon[5] aniżeli, aby pani miała udawać zainteresowanie i sztucznie uśmiechać się, będąc zimną i obłudną w głębi duszy. Nie sądzę, aby pani była zimna i obłudna; wierzę jednak, że popełniła pani wielki błąd i źle pokierowała pani swoim życiem. Przypuszczam, że sąd pani jest wypaczony — że jest pani obojętna tam, gdzie powinna pani być wdzięczna, oddana, natomiast, a może nawet rozkochana tam, gdzie powinna pani być zimna, jak nazwisko, jakie pani nosi![6] Niech pani nie sądzi, że chciałbym widzieć ją rozkochaną we mnie, Mademoiselle. Dieu vous en garde![7] Dlaczego pani wzdryga się tak? Dlatego, że mówiłem o rozkochaniu? Mówię raz jeszcze o tym. Istnieje taki wyraz i istnieje takie uczucie, jakkolwiek, chwała Bogu nie w obrębie tych murów. Nie jest już pani dzieckiem, aby nie wolno było mówić w obecności pani o tym, co istnieje: Ja jednak wymieniłem wyraz tylko, uczucie samo — mogę panią zapewnić o tym — jest obce całemu mojemu życiu i poglądom. Zamarło ono w przeszłości — obecnie leży pogrzebane — mogiła jego jest wyryta głęboko, a na niej usypany wysoki kurhan od wielu zim już. W przyszłości nastąpi zmartwychwstanie; chcę wierzyć w to na pocieszenie własnej duszy; wówczas wszelako zmieni się wszystko — forma i uczucie, śmiertelny zyska nieśmiertelność, odrodzi się nie dla ziemi, ale dla nieba. Wszystko, co mogę powiedzieć pani, miss Lucy Snowe, to jedynie, że powinna pani traktować profesora Paula Emanuela przyzwoicie.
Nie mogłam i nie chciałam przeczyć zasadności podobnego przeświadczenia.
— Niech mi pani powie, — dodał — kiedy są pani imieniny, a na pewno nie poskąpię kilku centymów na drobny dar.
— Zrobi pan to samo tylko co ja zrobiłam, Monsieur. Kosztowało to więcej niż kilka centymów, których nie poskąpiłam jednak.
Mówiąc to, wyjęłam z biurka małe pudełeczko i podałam mu je.
— Miałam je gotowe w ręku dzisiejszego rana — dodałam — i gdyby Monsieur miał nieco więcej cierpliwości, a Mademoiselle St. Pierre nie wtrąciła się zgoła niepotrzebnie, a może także — zmuszona jestem zaznaczyć — może gdybym i ja sama była bardziej opanowana i rozsądniejsza, wręczyłabym je panu we właściwej chwili.
Spojrzał na pudełeczko: widziałam, że podobała mu się jasna, ciepła jego barwa i lazurowy wianuszek. Poprosiłam go, aby je otworzył.
— Moje inicjały! — zawołał, wskazując na litery na wewnętrznej stronie wieczka. Od kogo dowiedziała się pani, że na imię mi Karol Dawid?
— Od małego ptaszka, Monsieur.
— Czy leci on ode mnie do pani? Mógłbym więc w razie potrzeby przywiązać mu pod skrzydełko wieść do przesłania.
Wyjął z pudełeczka łańcuszek — drobiazg oczywiście ze względu na jego wartość pieniężną, ale ładnie połyskujący jedwabiem kordonka, mile iskrzący się perełkami. Podobał mu się wyraźnie, zachwycał się nim z bezpośredniością dziecięcą nieledwie.
— To dla mnie?
— Tak, dla pana.
— Nad tym właśnie pracowała pani wczoraj wieczorem?
— Nad tym.
— Skończyła pani to dzisiaj rano?
— Nie wcześniej.
— I zabrała się pani do tej roboty z intencją ofiarowania jej mnie?
— Oczywiście!
— Aby ofiarować mi łańcuszek w dniu moich imienin?
— Tak.
— I nie zmieniła pani swojego zamiaru przez cały czas pracy nad nim?
I na to pytanie dałam twierdzącą odpowiedź.
— Nie mam potrzeby więc odcinać żadnego jego kawałka — mówiąc, że ta część jest moja, a ta nie moja: że ten kawałek łańcuszka był robiony z myślą o kim innym i służyć miał ku ozdobie kogo innego?
— Bynajmniej. Nie byłoby to ani potrzebne, ani słuszne.
— Zatem cały łańcuszek należy do mnie?
— Tak, całkowicie do pana.
Zdecydowanym ruchem rozpiął Monsieur swój surdut, wspaniale ułożył łańcuszek na swojej piersi, starając się uwydatnić z jego całości jak tylko dało się najwięcej i ukryć jak tylko dało się najmniej: nie umiał ukrywać tego, czym się zachwycał i co uważał za osobliwe ozdobne i dekoracyjne. Co się tyczy samego pudełeczka, wyraził się o nim, że jest prawdziwą bonboniereczką — nawiasem powiedziawszy bardzo lubił bonbons — cukierki, — że zaś lubił zawsze dzielić się z innymi tym, co sprawiało przyjemność jemu samemu i co mu się podobało, rozdawał swoje dragées — pastylki — równie szczodrze jak swoje książki. Pośród darów przyjaznego duszka, pozostawianych w moim pulpicie zapomniałam wyliczyć niejeden rulonik nadziewanych czekoladek. Jego gusty na tym punkcie były typowymi gustami południowca, dziecięcymi w naszym pojęciu. Jego drugie śniadanie składało się przeważnie z „brioche“ — ciastka drożdżowego, — które często dzielił z jednym z dzieci najmłodszego oddziału.
A présent c‘est un fait accompli[8] — rzekł, zapinając ponownie swój surdut. Nie było już więcej mowy o tym pomiędzy nami.
Przerzuciwszy jeszcze obie przyniesione książki i wyciąwszy z nich scyzorykiem swoim kilka kartek (stale przeglądał książki i usuwał z nich to, co uważał za wskazane, zanim je pożyczał, zwłaszcza o ile były to powieści; nie raz gniewała mnie surowość jego cenzury: wycięte kartki psuły niejednokrotnie tok opowiadania) — wstał, grzecznie dotknął dwoma palcami swego bonnet grec i gestem tym pożegnał mnie.
— Jesteśmy przyjaciółmi teraz — pomyślałam — aż do następnej naszej kłótni.
Omal nie pokłóciliśmy się tegoż wieczora jeszcze, ale — rzecz nadzwyczajna! — tym razem nie wykorzystaliśmy okazji po temu.
Wbrew wszelkim przewidywaniom przybył w porze wieczornego przygotowywania lekcyj. Mając go pośród nas przez cały ranek, nie spodziewałyśmy się jego przybycia wieczorem. Zaledwie jednak zasiadłyśmy do pracy, zjawił się niespodziewanie. Przyznaję, że rada mu byłam, tak bardzo rada, że mimo woli przywitałam go uśmiechem, a kiedy skierował się ku temu samemu miejscu, które stało się wczoraj powodem tak poważnego naszego starcia, baczyłam pilnie, aby nie odsuwać się od niego zbytnio. Widziałam, że spogląda podejrzliwie spod oka, czy nie cofam się za daleko, nie uczyniłam tego jednak, mimo że ławka była dość natłoczona.
Przestało zależeć mi na odsuwaniu się od Monsieur Paula. Przywykłam już do jego surduta i do bonnet grec i dlatego sąsiedztwo ich nie wydawało mi się ani tak bardzo nieprzyjemne, ani przerażające. Nie siedziałam obok niego zduszona „asphyxiée“ (jak zwykł wyrażać się): poruszałam się, kiedy chciałam poruszyć się, nie krępowałam się odkaszlnąć, o ile miałam ochotę po temu, a nawet ziewnąć, o ile byłam zmęczona — słowem robiłam co mi się podobało, ślepo ufna w jego pobłażliwość. Śmiałość moja nie ściągnęła na mnie — tego wieczora przynajmniej, kary, na jaką zasłużyłam może: Monsieur Paul był nie tylko wyrozumiały, ale dobrze usposobiony; ani razu nie rzuciły jego oczy gniewnego spojrzenia, ani jedno popędliwe słowo nie zerwało się z jego ust. Aż do końca wieczora nie zwrócił się bezpośrednio do mnie ani razu, czułam jednak, że usposobiony jest dla mnie prawdziwie przyjacielsko. Milczenie bywa różnego rodzaju i odmienne miewa znaczenie: żadne słowa nie mogłyby wyrazić milszej treści, aniżeli wyrażała bezsłowna obecność Monsieur Paula. Kiedy wniesiono tacę z mlekiem i bułkami i zapanował gwar, towarzyszący zazwyczaj spożywaniu wieczerzy, powiedział tylko, odchodząc, że życzy mi dobrej nocy i przyjemnych snów. Po tym pożegnaniu spędziłam dobrą noc i miałam przyjemne sny.






  1. Czy to wszystko?
  2. Niech żyje Anglia, historia i bohaterowie! Precz z Francją, ze zmyśleniem i z nikczemnikami!
  3. Nie będzie mnie więc tam.
  4. Zgoda!
  5. Pawle Karolu Emanuelu, nienawidzę cię, mój chłopcze.
  6. Gra słów: Snow — po angielsku — śnieg. Snow i Snowe — brzmi prawie jednakowo.
  7. Niech panią Bóg od tego strzeże!
  8. Teraz to fakt dokonany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.