<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV.

— I czegóż oni chcą ode mnie? — zwrócił się Popiołka do Zauchy po przeczytaniu listu.
— Nie mam pojęcia. Pani Luta chce koniecznie, żebyście się rozmówili z jej mężem... On powie, o co idzie.
— Z Piotrowskim? Nigdy! Niech zdycha!
— Jest bardzo niespokojna. Aż gorączki dostała ze zdenerwowania. Źle wygląda. Mówiła mi, że sprawa ta jest kwestją życia. Ja — nie wiem. Mówiła mi, że wie, że wy kochaliście się w niej...
— Mówiła to? Mówiła? Pewni jesteście? — gorączkowo pytał Popiołka.
— Mówiła to do mnie. Narzekała na barbarzyństwo miłości męskiej... Że jest interesowna, zazdrosna...
— Rozmówić się z Piotrowskim! Z tym ludożercą! To on ją z pewnością namówił! A cóż on?
— Nie widziałem się z nim...
— Psiakrew dopiero! Pewnie znów jakiś kryminalny kawał, pewnie jakieś świństwo... Namyślę się...
— Pani Lucie bardzo zależy na pośpiechu... Kazała mi widzieć się z wami natychmiast i dać jej znać telefonicznie...
Popiołka wstał i przeciągnął się.
— Co zrobić? Widzicie, Zaucha, postępując według sumienia, to właściwie, dla jej choćby dobra, powinienem Piotrowskiemu w łeb strzelić. Tylko że to ją mogłoby zabić... A jeśli jemu w łeb nie strzelę, to ta kanalja prędzej czy później zmarnuje ją... Co zrobić?
— Nie wiem. To nie mój interes. Jedno tylko wam powiem: Jeśli to kwestja sumienia, postąpcie według swego sumienia, jeśli kwestja serca, postąpcie zgodnie z sercem. Postąpicie najmądrzej, jeśli postąpicie po ludzku.
— Ja jego dla niej uratuję, a on ją zgubi.
— Może tak, a może nie. Takie już jest życie ludzkie.
— Więc poco?
— Czyli: Co ja z tego będę miał? Targujecie się?
Popiołka przeszedł się parę razy po pokoju. Zaucha widział, że lawiruje ku kasie ogniotrwałej.
— Wstydzi się! — pomyślał.
— Nie pijcie! — odezwał się. — Poco robić głupstwa!
— Głupstwa? Głupstwa są bardzo potrzebne na świecie. Sami nie wiecie, że w tej chwili namawiacie mnie do zrobienia głupstwa.
— Uratujecie bezbronną kobietę.
— Nie. Kobietę zgubię, uratuję łajdaka, a pokrzywdzonemu wydrę zemstę.
Napił się wódki.
— Nie wiem, co chroni i broni tego człowieka i nie wiem, poco. Ona go zasłania — anioł, przykomenderowany do potępieńca.
— I potępieńcy mają swych aniołów-stróżów.
— Bardzo dziwna i niezrozumiała jest łaska boska. Wy, Zaucha, nie wiecie, jaki straszny, potworny nóż ma na gardle ten piękny Piotrowski. O tym nożu to oni nawet nie wiedzą... Tylko ja broniłem ich dotychczas przed nim... A wiecie wy, co to takiego? „Czrezwyczajka!“
Zaucha zbladł.
— Ratujcie!
— Właśnie myślę: Poco? Jeśli on stąd ucieknie, jeśli do kraju wróci, jeśli ja go wypuszczę, to gorzej, niżbym w Polskę bombą strzelił, bo to jest łotr. Lecz jeżeli go nie uratuję, ona pójdzie pod nóż, a ona — to dobroć, dusza Polski.
— Przyznajecie, że dobroć jest duszą Polski!
— Ta dusza opętana jest przez Piotrowskiego.
— Ratujcie dobroć!
— Zaraz. Człowiek jest absolutnie samotny, o ile się nie kocha lub nie ma złudzeń. Otóż mnie nikt nigdy nie kochał, a ja się nie łudzę. Raz uwierzyłem w boskość człowieka.
— Wam koniecznie potrzebna jest boskość?
— A tak. Człowiek jest Bogiem. Inaczej świat byłby kramem z glinianemi kogutkami i donicami. Kiedy poznałem panią Lutę, ujrzałem boskość — a ona poszła za tym gadem. A teraz ja mam tego gada ratować. Ano, niech będzie! I ja mogę sobie pozwolić na głupstwo. Będę jeszcze raz wielkim panem. Co mi tam! I tak już długo nie potrwa. Przyjdzie mi kitę odwalić.
— Czemuż to?
— Będziemy się bili z bolszewikami.
— Popiołka, rzućcie to wszystko!...
— A moi ludzie?
— Wcielą ich do „czerwonej armji“...
— Nie. Trzeba jeszcze bolszewikom figla wypłatać. Pilno im posła niemieckiego do Moskwy sprowadzić... Zobaczymy, czy zechce teraz przyjechać... Kiedyż mam się widzieć z Piotrowskim?
— Kiedy chcecie. Pani Luta prosiła, aby jak najprędzej... Mam telefonować.
— Telefon jest u mnie, w sieni. Zadzwońcie do nich! Jak ma być, to już niech będzie zaraz.
W kwadrans później pan Piotrowski, odrobinkę zaczerwieniony, ale z niezmiennym uśmiechem wchodził do „niedźwiedziego barłogu“ Popiołki. Rozmawiał z nim pół godziny, poczem wymknął się dyskretnie, nie pożegnawszy się nawet z Zauchą.
Natychmiast po jego wyjściu rozległ się dźwięk dzwonu alarmowego. Słychać było, jak Popiołka mówił do Utopji:
— Bierzcie „izwozczika“ i natychmiast lećcie po Żukowa. Wiecie, gdzie go szukać. Dyżurni pójdą ode mnie do „Uraganu“, do „Burji“ i do grupy dońskiej, polecenia dostaną ustne. Topór niech trzyma swoich ludzi w pogotowiu, on poprowadzi. Niech do mnie później przyjdzie, dam mu specjalne wskazówki. Ale przedewszystkiem Żukowa mi dostarczcie, tylko żebyście go nie wypuścili z rąk...
— Utopja! — mruknął pewny siebie głos.
Zaucha, korzystając z zamieszania, wymknął się wraz z Utopją, któremu kazał powiedzieć Popiołce, że przyjdzie wieczorem. Był tak przejęty swym wyjazdem, że to, co się działo koło niego, nie robiło już na nim wielkiego wrażenia. Stosownie do umowy z Chrobakiem, wstąpił na obiad do „Koła Pań“, gdzie przeszło dwie godziny czekał na Chrobaka napróżno. W hotelu też go nie zastał. Czekał na niego znowu, chodząc nerwowo po małym, ciemnym pokoiku i marząc o morzu, o brzegach Francji, o Paryżu, o czynnem, jasnem życiu.
— O, już mi kacapy nie będą po głowie chodziły! — myślał, patrząc przez okno na migające w górze nogi. — Żeby tylko teraz Pan Bóg nie opuścił!
Chrobak nie przychodził. O zmierzchu zniecierpliwiony Zaucha poszedł do kawiarni, w nadziei, że może tam swego towarzysza znajdzie.
— To bydlę gotowe dla swych „bałaganów“ o wszystkiem zapomnieć! — mruczał wściekły i niespokojny.
Przeszedł tam i nazad całą kawiarnię. Chrobaka nie było. Zato ku niemałemu zdziwieniu ujrzał wśród publiczności kilka twarzy, które widział „na przyjęciu“ u Popiołki. Było, jak zwykle, dymno, gwarno, duszno, nieprzyjemnie. Kapela rżnęła węgierskiego marsza, a w kącie sali gospodarz popijał spirytus ze swą „nadzieją“, zupełnie już ululaną.
Nie wiedząc, co z sobą począć, Zaucha usiadł przy wolnym przypadkowo stoliku, niedaleko drzwi, osłoniętych długą, ciemno-czerwoną kotarą.
Noc się już robiła. Kelnerki zaciągały żółte zasłony w oknach.
Zaledwie dokonały tej pracy, do kawiarni weszło kilku mężczyzn. Jeden z nich zapytał o telefon i skierował się ku budce przy bufecie, pozostali nibyto rozglądali się, szukali kogoś, w rzeczy samej jednak nie oddalali się od pierwszego. Znowu zgrzytnęły drzwi — i znowu weszło do sali siedmiu jakichś drabów. W tej chwili odezwały się krzyki w kuchni, padł stłumiony wrzawą i muzyką strzał — i naraz zrobiło się zupełnie cicho. Tylko drzwi wchodowe zgrzytnęły parę razy: Głownem wejściem i od kuchni wsuwały się wciąż nowe figury, jedne z gotowemi do strzału rewolwerami, inne z „Mauserami“ lub krótkiemi karabinkami kawaleryjskiemi. Słychać było przez chwilę protestujący głos gospodarza i czyjś pijany bełkot, ale głosy te umilkły.
— Ruki w wierch! Ruki w wierch! — odzywały się groźne głosy.
W kawiarni wyrósł las podniesionych do góry rąk.
— Muzyka — igrat'! — rozległ się rozkaz.
Kapelmistrz uderzył smyczkiem w skrzypce — zabrzmiały tony melancholijnego walca.
— Czarna armja! Czarna armja! Anarchiści! Uragan! — rozległy się przyciszone okrzyki.
Draby jakieś z przedziwną szybkością uwijały się po salach, obmacując kieszenie gości. Z portfelów wysypywano banknoty, uprzejmie pozostawiając obrabowanemu pięćdziesiąt rubli na zapłacenie rachunku w kawiarni. Paniom wyjmowano z uszu kolczyki, zdejmowano z rąk pierścionki, bransolety.
Naraz z głębi wypadła grupa: Topór, kilku anarchistów, w śród nich szamoczący się Szymkiewicz, a za nim Żukow, perswadujący coś anarchistom.
— Jak śmiecie! — wołał po rosyjsku Szymkiewicz. — Komisarzem jestem, mierzawcy, pod mur pójdziecie, puśćcie mnie natychmiast!
Żukow, elegancki, ufryzowany, coś przedstawiał, tłumaczył, chwytał Topora za rękaw, ale anarchiści rzucili się na Szymkiewicza, zakneblowali mu usta, owinęli twarz szalem i pociągnęli ku wyjściu, ująwszy go pod ręce.
Cała scena trwała zaledwie parę minut.
Muzyka urwała nagle i odezwał się donośny i ironiczny głos:
— Szanowni burżuje! Dziękujemy za podatek, tak chętnie złożony na cele czarnej gwardji. Opuszczamy was, pewni, że za tydzień spotkamy się w innej kawiarni. Zwracam wam tylko uwagę na jedno: Przez pół godziny nikomu nie wolno wyjść z kawiarni, ani telefonować. Nie mówiąc o tem, że między wami są nieznani wam towarzysze nasi, którzy winnego w danym razie jeszcze dziś ukarzą; przestrzegamy gospodarza, iż głową swoją odpowie nam za niedopilnowanie rozkazu. Śmierć zdrajcy!
W chwilę później „czarnogwardiejcy“ znikli, wychodząc, jak przyszli, małemi grupkami.
Przez parę minut trwała martwa cisza.
A naraz odezwał się czyjś głos:
— Kudy nasze nie propadało! Ej, muzyka! Grać! Cóż tak siedzieć będziemy!
Dopieroż podniosła się wrzawa!
Jak tylko przerażony gospodarz zadecydował, że pół godziny minęło, Zaucha wyszedł i pogonił do „osobniaku“ Popiołki. Poznał ludzi z jego grupy, a kiedy uprowadzono Szymkiewicza, domyślił się, że „nalot“ na kawiarnię był tylko pozorem. Żukow? — Żukow działał na rozkaz Popiołki, udając prawdopodobnie kupca czy szachraja moskiewskiego. Jemu kazano Szymkiewicza wyszukać, zająć, dać znać o nim telefonicznie, a kiedy wszystko było gotowe, zjawiła się „czarna gwardja“ — anarchiści z „Uraganu“, „Burji“ i innych grup i ludzie Popiołki, którzy porwali Szymkiewicza.
Więc to o taką pomoc prosiła pani Luta?
— W cóż to ja się wdałem, do pioruna, w co ja się wdałem! — biadał Zaucha.
Był tak oburzony, iż, choć gonił resztkami pieniędzy, wziął dorożkę.
U Popiołki zastał Topora i — Piotrowskiego, który, milczący i mdło uśmiechnięty, siedział pochylony na fotelu i patrzył w ziemię.
— W domu rewizję kazaliście zrobić? — pytał Popiołka.
— Tak jest. Ale on sam się zdradził, że to są te papiery, bo nam ofiarował sto tysięcy rubli za to, żeby mu je oddać. Pieniądze wszystkie oddawał, o papiery tylko prosił.
— Gdzie są?
Topór podał mu dużą kopertę z celuloidu.
— Dobrze. W „Uraganie“ powiedzieliście, żeby go nie wypuszczano do trzech dni?
— Tak jest. Ale tam go trzymać nie będą, przeprowadzą go w inne miejsce.
— Ale nie puszczą?
Topór potrząsnął głową.
— O to ta nima najmniejszy obawy... Swoi ludzie.
— Możecie odejść.
Topór odszedł.
— Ma pan, czego pan chciał! — zwrócił się Popiołka do Piotrowskiego.
— Stój! — zawołał Zaucha. — Czy pani Piotrowska wiedziała, o co idzie?
— Nie! — odpowiedział Piotrowski.
— Jakże pan mógł w tak niegodny sposób nadużyć miłości swej żony i mego zaufania? — wykrzyknął Zaucha.
— Widzicie! Oto do czego temu panu potrzebna jest miłość i przyjaźń!
— Pan nie wie, o co idzie! — rzekł łagodnie Piotrowski, patrząc Zausze w oczy. — Ten człowiek mnie i żonę chciał wydać „czrezwyczajce“... O mnie już mniejsza, ale ona...
— Obaj warciście siebie! — zaśmiał się Popiołka. — Niema co, Zaucha, już za późno! Skrzywdzonego człowieka pozbawiłem rzeczy najświętszej i najsłodszej, to jest — zemsty. Lepszym go przez to nie zrobię, mam jednak nadzieję, że panowie ci spotkają się jeszcze... A teraz, aby koniec położyć pańskiemu niepokojowi i niecierpliwości...
Sięgnął po portfel Szymkiewicza.
— Pozwoli pan!
— To są moje papiery! — podkreślił znacząco Piotrowski.
— Jeszcze nie. Narazie jest to wciąż jeszcze — mój łup!...
Otworzył portfel i zaczął przeglądać papiery.
W pewnej chwili podniósł wzrok na Piotrowskiego.
— Nie-sły-cha-ne! — wycedził przez zęby.
Piotrowski westchnął.
Wreszcie Popiołka przejrzał papiery, złożył je, wsunął w kopertę celuloidową i rzuciwszy na biurko, posunął pogardliwie w stronę Piotrowskiego.
— Obiecałem — więc dotrzymuję słowa, ale pan i tym razem mnie podszedł. Gdybym był wiedział, z kim mam do czynienia... Ale — mniejsza już z tem... Co mi na tem zależy!...
Skrzywił się i splunął.
— Słuchajcie, Zaucha!... Ten piękny pan był — między innemi — ochraniarzem carskim! Dlatego to nie śpieszył się dawniej do kraju, dlatego teraz — spieszno mu z Rosji... Kanalja!...
Piotrowski znowu westchnął pokornie, ale szybkim ruchem ściągnął kopertę z biurka i wsunął w zanadrze.
— Widzicie? Oto człowiek interesu! Jego — nic nie zniechęci.
— Cóż mam mówić? — odpowiedział Piotrowski zcicha, podniósłszy głowę i rozkładając ręce z własnym, wielkim portfelem. — Wiem, co zrobiłem. Może mógłbym powiedzieć, że takim zrobiły mnie czasy i ludzie, wymówka, którą zwykle pan się zasłania, panie Popiołka...
— Wspólnika pan zamordowałeś!
— Tego mi pan nie dowiedziesz!
— Jużci, nie byłem przy tem, ale jestem pewny...
Piotrowski uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, czy pan nie uderzyłbyś wiosłem po palcach człowieka, któryby się chwytał pańskiej tonącej i zalanej wodą łódki! A teraz —
Wyjął z portfelu garść banknotów i zaczął liczyć.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...
Ktoś zapukał do drzwi.
— Towarzyszu, do telefonu.
— Kto dzwoni?
— Numer 28373.
— Idę.
Popiołka wyszedł szybko.
— Pan mnie też już osądził? — odezwał się Piotrowski do Zauchy. — A przecież nigdy nic złego panu nie zrobiłem i kiedyś miał pan dla mnie dużo sympatji...
— Daruje pan...
— Ano, tak. Rozumiem.
Przez dłuższy czas słychać było szelest banknotów.
— A oto moje biedne srebrniki za zemstę Szymkiewicza — rzekł wreszcie Piotrowski, kładąc na stole plik tysiącrublówek. — Sto tysięcy. A, pardon, jeszcze i to moje!
Zaucha widział, jak elegancki pan wziął ze stołu jakąś kopertę i schował ją starannie do portfelu.
— Sto tysięcy. Może pan przeliczy.
Zaucha machnął pogardliwie ręką.
— Jak pan chce. Na mnie można polegać. No, pan Popiołka nie przychodzi, a mnie pora. Luta panu pewnie mówiła — znowu wyjeżdżam na parę dni do Pitra. Muszę się śpieszyć. Z panem Popiołką nie mamy sobie i tak już nic więcej do powiedzenia...
Wstał.
— Więc... do widzenia... we Lwowie!... Może pan tam do mnie zajdzie...
Kiwnął mu głową i cicho wysunął się za drzwi.
Wpadł Popiołka.
— Ten ludożerca już poszedł? Chwała Bogu! Bydlę!
— Ale jakże wy, Popiołka, za takie rzeczy możecie brać pieniądze!
— Od takiego gada? Zawsze należy brać pieniądze, rozumiecie mnie, zawsze! Więc on zostawił pieniądze! Dobrze. Myślałem, że uciekł.
Nalał sobie wódki i wypił.
— Dobra wiadomość, Zaucha! Dobra wiadomość! Tej nocy będziemy się prawdopodobnie bili. Słuchajcie, ja wam mogę zawierzyć?
— Możecie.
— Weźcie te pieniądze! Schowajcie! I idźcie do ciężkiej, cholery, bo tu, u mnie, może już być niebezpiecznie! I jeśli się pokaże, że Piotrowski tym razem stanowczo już uciekł, oddajcie pani Lucie... Tyle jej uratowałem.
Wtem Zaucha uderzył się dłonią w czoło.
— A wiecie wy, że jej klejnoty zastawione?
Popiołka roześmiał się.
— Już? Nie bójcie się, tak źle nie jest. Dobrze opakowane, w pięknej walizce pana Piotrowskiego pojadą prosto do Sztokholmu. On przecie nie dla niej kupował brylanty, ale poprostu „lokował“ w nich pieniądze. No więc — wszystko w porządku. Doczekałem się.
— Skąd wy macie pewność, że on ucieknie?
— W papierach Szymkiewicza był też zagraniczny paszport.
— Ale fotografja Szymkiewicza...
— Ogoli się, a fotografja podła, zrobiona naprędce, pies go nie pozna... Gęba jak gęba... Tak. A gdyby przypadkowo Drozd zginął, to z tych pieniędzy tak dziesięć, dwadzieścia tysięcy dajcie Kostusi...
— Pani Drozdowskiej?
— Tak. Na powrót do kraju. I powiedźcie jej, żeby się już na mnie nie gniewała. No, prędzej, bierzcie pieniądze i jazda!
Wsunął Zausze w rękę gruby plik banknotów.
— Ej, Popiołka! Mówię wam — przestańcie udawać bohatera z tragedji, powiedźcie swoim ludziom, żeby sobie poszli do stu djabłów i jedźcie z nami...
— Nie. Nie chcę wracać do kraju. Tam — zaczęłoby się znowu — delikatnie, a grzecznie, a przez rękawiczki, a jabym na to patrzeć nie mógł i takąbym im awanturę wykroił, że no! W samych Sukiennicach-bym się okopał. Nam potrzeba silnej ręki — w tedy będzie porządek... Tylko, że my tego nie umiemy... A znów ja lada kogo słuchać nie będę...
— Trudno... No więc... Z Bogiem...
Podali sobie ręce.
— Idźcie już, idźcie! Nie zapominajcie — w pierwszych dniach zaglądnąć do pani Luty... Jak zostanie sama... I do mnie też wpadnijcie... Jeśli oczywiście będzie można, pojmujecie mnie?
— Przed odjazdem napewno przyjdę.
Wpadła Agnes.
— Pan Piotrowskij zdieś? Ach, i wy tut, pan Zaucha! Oto spotkanie! Jak widać, bardzo się żywo anarchistami zajmujecie! No, no! Nie darmo mówią, że polskie legjony mają wraz z nimi wystąpić...
— Ty czego tu chcesz?
— O, niejednego... Przyjeżdżam od pani Luty... Mówiła mi, że pan Piotrowskij tu... Na mieście mówią o jakimś nalocie i aresztowaniu komisarza... Chciałabym z tobą w cztery oczy pomówić...
— Mów w sześć oczu.
— Wolałabym...
— Możesz wcale nie mówić!
— Ja i owszem! — usuwał się Zaucha.
— Zostańcie! Więc czego chcesz?...
— Gdzie Piotrowski?
— Już go niema. Papiery wszystkie dostał.
Agnes aż się zatoczyła.
— Kto? Kto mu dał?
— Ja.
— Ty? Ty? Ty? — syczała. — A więc przecie! Głupcze! Dałeś się wziąć na miłość, a ja ci tę kobietę mogłam oddać, jak zabawkę!... A ty go wypuściłeś z rąk! O, czekaj! Tego ci nie daruję! Za to mi zapłacisz!
Popiołka odpowiedział jej ordynarnem przekleństwem rosyjskiem.
— Tak? Zobaczysz! Dziś jeszcze ją każę aresztować... Łotyszom oddam... A jutro... własnemi rękami serce ci z piersi wydrę... ty, dudku zakochany...
Popiołka, który, odprowadzając Zauchę, stał był przy drzwiach, nieznacznie oparł się o nie dłonią. Nagle dały się słyszeć szybkie kroki kilku ludzi. Wpadł Topór z dwoma towarzyszami.
Popiołka opuścił rękę. Trzymał ją na dzwonku.
— Wziąć ją! Odebrać rewolwer!
— Paszliii woon! — krzyczała Agnes, cofając się i szukając broni w ukrytej kieszeni sukni.
Było za późno.
Chwyciły ją silne ręce.
Mały, czarny „browning“ upadł na podłogę.
— I zamknąć ją — tu, obok, w łazience! — mówił dalej spokojnym głosem Popiołka. — Tak, moja piękna, możesz teraz ryczeć...
Agnes wyła, szarpała się, próbowała gryźć...
— Ja wam!... Zdechniecie pod knutem!... Skórę z was zedrą... Na wolnym ogniu piec będą...
Ale Topór chwycił ją ztyłu pod ramiona i wyniósł, plującą, miotającą się, nieprzytomną ze złości.
— Widzicie? Oto, przed czem ratowałem panią Lutę! — rzekł Popiołka do Zauchy.
A potem dodał z uśmiechem:
— I uratowałem. To jedno mi się udało. A teraz — zmykajcie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.