W klatce (Orzeszkowa)/XVII
Lud ciemny wierzy w czary i gusła, między któremi ważną rolę gra „urok”. Dziecię było piękne i zdrowe... „złe oczy” nań spojrzały,... blednie i umiera — „urzeczone”. Młoda dziewoja rumieniła się krasą wesela i świeżości, aż pozazdrościła jéj czarownica, niemogąca odżałować swoich młodych lat; dziewczę smutnieje, przestaje śmiać się i błyskać oczyma i szybkim krokiem zbliża się do grobu — „urzeczone”. Dziarski parobczak, dzielny w tanach i robocie, był wsi swojéj chwałą i ozdobą; aż zakochała się w nim baba czarodziejka, a nie otrzymując wzajemności, zaszeptała coś nad czarką napoju, którą on niósł do ust, i oto napój ten stał mu się życia potrzebą; porzuca pracę, wyrzeka się miłości i, w trunku tonąc, zwierzęceje — „urzeczony”.
Baje sobie lud gadki rozliczne, bo w prostocie swojéj nie zna istotnych prawd życia, tylko przeczuwa je i ubiera w fantastyczne kształty swéj dziecięcéj wyobraźni. Ale kto badawczo spojrzał w przepaści serc ludzkich i posłuchał odgłosy dramatów, w nich zawartych, ten wié, iż najstraszniejszą czarownicą życia ludzkiego jest boleść. Biedny ten, w kogo ona się wpatrzy wzrokiem swoich „złych oczu”, nad czyją głową zaszepce słowa swojego „uroku”. Ten, jeśli się nie wzniesie ku szczytom bohaterskiego męczeństwa i nie zdobędzie siły olbrzymiéj, zblednie i pochyli się ku ziemi — „urzeczony”.
Trzy tygodnie minęło od dnia, w którym Lucyan Dolewski otrzymał od przyjaciela swego odpowiedź na przesłane mu pytanie.
Lipcowe słońce gorąco i pogodnie przyświecało ziemi, po polach rozlegały się wesołe pieśni żniwiarek, a bujne kłosy, z pod ich sierpów spadając, obiecywały ludziom rok dostatków i obfitości. W ciepłe, gwieździste noce, z pod lasów po łąkach biegły przeciągłe odgłosy trąbek pastuszych i niby jeziora słały się szeroko białe, lekkie mgły. Świat ubrał się w cały majestat piękności i zdawał się powoływać mieszkańców wsi do wesela i radosnego użycia.
Przy schyłku jednego z dni upalnych, na szerokiéj ulicy, przerzynającéj N., ukazała się zielona bryczka, zaprzężona we trzy pstrokate konie. Na niéj siedziała otyła i czerwona jéjmość, w żółtéj muślinowéj sukni, francuzkim szalu i kapeluszu słomianym, pokrytym od pyłu białą muślinową chustą.
Po nierównym gruncie błotnistéj ulicy bryka trzęsła się i skakała, a z nią razem trzęsła się i skakała otyła jéjmość. Nagle wzrok jadącéj padł na wychodzącą z jednego z domów kobietę i wnet zawołała:
— Gawełek, zatrzymaj konie! — przyczém laską od deszczochronu energicznie stuknęła w plecy powożącego w szaréj świtce chłopaka.
Pstrokate konie stanęły, a jéjmość, wygramoliwszy się z bryki, odwróciła się do Gawełka i rzekła:
— Odprowadź szkapy do Szmujły i dobrze je nakarm, a tylko mi tam owsa nie przepij. Za godzinę zajedziesz pod dom pana doktora; już ja tam teraz piechotą pójdę.
Gawełek spojrzał z ukosa na wielce mu nienawistną laskę od deszczochronu i, mruknąwszy coś pod nosem, może przysięgę, że owsa nie przepije, zawrócił konie do karczmy, a jéjmość, z obu rękomi do uścisku wyciągniętemi, dążyła ku ujrzanéj kobiecie.
— Moje uszanowanie pani Wincentowéj!
— A toć, panie mój kochany, pani Janowa jak z nieba spadła!
Rozległy się okrzyki dwóch kobiet i dwie przyjaciółki, panie Rzepowa i Owsicka, poczęły się witać całusami, których odgłos rozchodził się po miasteczku, niby klaskanie z bata.
— Jak z nieba spadłaś, pani Janowo! — powtórzyła Owsicka — nie częstoż odwiedzasz nas, panie mój kochany!
— A cóż, moja pani Wincentowa! Jak człek się zagospodarzy, to i o Bożym świecie zapomni, a wiész przecie, że od czasu, jak Pan Bóg wziął do swojéj świętéj chwały mego nieboszczyka Jasia, wszystkie kłopociska spadły na mnie, biedną wdowę. Ach! myślałam, że będę miała pomoc z brata, którego, nie wymawiając, sama wyhodowałam; ale gdzie tam! jak zasłabł jeszcze w Styczniu, to do téj pory cherla i cherla. Już do wszystkich znachorów woziłam go i nic nie pomogli. Myślę sobie, trzeba jeszcze doktora sprobować, i przyjechałam prosić pana Dolewskiego, aby pojechał do Wałków, mego Adasia zobaczyć.
Owsicka smutnie pokiwała głową i machnęła ręką.
— E! widzisz, moja pani Janowo! Widzisz-bo... z nim coś niedobrze...
— Cóż, cóż? — spytała Rzepowa.
— Ot, prawdę mówiąc... bo i na co to w bawełnę obwijać? Jać sama, panie mój kochany, żałuję jego, jak własnego dziecka...
— Cóż to takiego? — ciekawie pytała Rzepowa, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
— At — odrzekła, machnąwszy ręką, pani Anna, — urzeczony biedak i kwita!...
— Kto? kto?...
— A Lucyś Dolewski.
Rzepowa za głowę się chwyciła.
— Jezus, Marya, Józefie święty! zmiłujcie się nade mną! a toż to nieszczęście!... Jakto? i nikogo już nie leczy?
— Owszem; jużto prędzéj-by chyba umarł, panie mój kochany, niżby przestał leczyć. Ot, niedawno Harasimowicz starszy zasłabł, to przysyłał kilka razy po pana Lucyana i teraz zdrów już podobno. Onegdaj także żona Pawła kowala zasłabła, to pan Lucyan dwa razy na dzień do niéj chodzi. Wtedy tylko jeszcze znać w nim żywego człowieka, kiedy jest przy chorym; a jak odejdzie, to znowu, Panie odpuść, trup na sprężynach i koniec.
— Aj, szkodaż jego, szkoda! Ale moja pani Wincentowa, nie wiész, kto to na niego urok rzucił?
— Ot, o wilku mowa, a wilk tuż! — szepnęła żywo Owsicka, chwytając Rzepową za rękę. — Patrz, pani Janowa, wychodzi od choréj kowalowéj; zobacz, do czego podobny; przejdzie koło nas i ani nas spostrzeże.
W istocie Lucyan z nizkiego domku kowala wyszedł na ulicę. Na piérwszy rzut oka nie było w nim żadnéj zmiany, która-by usprawiedliwiała opowiadanie Owsickiéj. Dopiero po bliższém wpatrzeniu się w twarz jego, można było dostrzedz, że spojrzały nań złe oczy ciężkiéj boleści. Zwykła bladość jego zmieniła koloryt, stała się gorętszą i ciemniejszą; zapadłe i podkrążone oczy straciły blask i patrzyły ciągle w ziemię, albo w daleki jakiś, jemu tylko widzialny punkt. Usta jego zbladły i zaciśnięte były nieco, jakby pod wpływem ciągłego a ostrego bólu. Szedł powoli, jednostajnym, automatycznym prawie krokiem.
Dwie kobiety spojrzały na niego ciekawie, ale on nie widział ich nawet i poszedł ulicą, patrząc ciągle gdzieś daleko, daleko...
Gdy Lucyan odszedł, dwie kobiety zwróciły się ku mieszkaniu jego matki, i znać było po ich ożywionych gestach i kiwaniu głowami, że zajmowały się mocno poprzednim przedmiotem rozmowy.
— Tak, tak — kończyła Rzepowa, dochodząc już prawie do drzwi pani Dolewskiéj — już to i ja widzę, że on biedak urzeczony. O! znam ja się na tém, znam! wszakże sama dwoje dzieci przez złe oczy straciłam.
Mówiąc to, weszła ze swą towarzyszką do sieni Dolewskiéj.
— Marysiu! Marysiu! — ozwał się głos z bawialnego pokoju — a znowu musiałaś, ty nic dobrego, wagi poruszyć, bo zegar zepsuty. Mówiłam ci raz na zawsze, żebyś nie dotykała się zegaru, boś zgrabna do tego, jak wół do karety.
— Jak Boga kocham, ani dotykałam się, proszę pani; to pewno Burczyk poruszył — odpowiedział głos Marysi z sypialnego pokoju.
Ujrzawszy wchodzących gości, pani Dolewska z trudnością zstąpiła z krzesła, na którém stojąc, nakręcała zegar. W twarzy matki Lucyana znać było zmęczenie moralne, oczy jéj zasunęły się mgłą wilgotną, a na czole przybyła zmarszczka głęboka, świadectwo ciężkiéj troski.
Dwie kumoszki, widząc zmianę w twarzy Dolewskiéj, objęły ją, kiwając głowami, i zaczęły żałośnie objawiać swoje spółczucie.
— Ach! — mówiła Rzepowa — czym ja się spodziewała zobaczyć panią Józefową w takiém zmartwieniu? Oj, widziałam ja jego, widziałam! do ludzi niepodobny, urzeczony, moja pani, jak mi Bóg miły, urzeczony.
— Kto urzeczony? kto do ludzi niepodobny? o kim pani nówisz? — spytała Dolewska, zbierając wszystkie siły na macierzyńskie kłamstwo.
— A pan konsyliarz — odrzekła z westchnieniem Rzepowa.
— Co, mój Lucyś? — zawołała z wybornie udaném zdziwieniem staruszka. — A zkąd to pani wzięłaś te wszystkie banialuki? On urzeczony? A najprzód powiem pani, że w żadne uroki nie wierzę, bo tego i Pan Bóg zabrania; potém Lucysiowi memu nic nie jest, tylko ludzie wymyślili, nie wiedziéć co, jemu na krzywdę, a mnie na zmartwienie.
Rzepowa umilkła zmieszana, a Owsicka, widząc z téj energicznéj obrony matki Lucyana, że się znowu przed przyjaciółką niepotrzebnie wygadała, zaczęła w szlafroku swoim szukać szpilki, chcąc po cichu wynieść się z nią do sieni i język sobie nakłuć.
Tymczasem Lucjan powoli szedł ulicą i mijał domek Grodzickiéj.
— Niech pani sędzina dobrodziejka spojrzy — mówiła w mieszkaniu ex-sędziny panna Zuzanna — pan konsyliarz dobrodziéj idzie.
Grodzicka poprawiła filutki i spojrzała w okno.
— Co jemu jest? — rzekła — chodzi jak nie swój.
Panna Zuzanna westchnęła i ozwała się:
— Oj! pani sędzino dobrodziejko, źle o tém ludzie mówią.
— I cóż ludzie mówią?
— Ot gadają, że pana konsyliarza ktoś urzekł.
— Ej, wstydź się panna Zuzanna wierzyć w takie rzeczy! Żadnych uroków na świecie niéma, tylko wola Boga. Pan Lucyan musi być chory, albo czémś zmartwiony, nic więcéj.
Gdy tak rozmawiały dwie stare kobiety, dwunastoletnia Walerka popatrzyła przez okno na idącego doktora, a potém wbiegła prędko do pokoiku, w którym zimą leżała chora na odrę. Tam na stole, zastawionym wówczas lekarstwami, na tym samym stole, na którym Lucyan złożył dar dobroczynny ubogiéj rodzinie, stał w szklance wielki bukiet z niezapominajek i polnych róż. Walerka wyjęła bukiet ze szklanki, wymknęła się z domu bocznemi drzwiami i pobiegła ku mieszkaniu Dolewskich.
Minęła ulicę, plac i kościół, weszła zadyszana od biegu na dziedziniec białego domku, ale nie zbliżyła się ku gankowi, tylko cicho, ukradkiem podeszła pod okno pokoju doktora. Okno to było otwarte, powiewała w nim tylko roleta spuszczona. Walerka obejrzała się, a widząc, że nikt jéj spostrzedz nie może, z wysileniem przysunęła pod okno blizko leżący kamień, stanęła na nim i uchyliła roletę. Na oknie stał w szklance nieco zwiędły już bukiet, zupełnie podobny do tego, jaki trzymała w ręku. Prędko i śmiało wyrzuciła ze szklanki zwiędłe kwiaty, a włożyła w nią te, które przyniosła; potém popatrzyła chwilę na błękitny bukiet i, podnosząc palec do ust, szepnęła:
— Moje kochane kwiateczki! zostawiam was tutaj. Jak spojrzy na was, dajcie mu choć jednę miłą chwilkę.
I zeskoczywszy na ziemię, odsunęła kamień na dawne jego miejsce, a sama szybko przebiegła dziedziniec. W bramie spotkała idącego ku domowi Lucyana.
— Dobry wieczór panu — rzekła, zbliżając się trochę nieśmiało.
Lucyan nie słyszał.
— Dobry wieczór panu — powtórzyła tak już blizko, że musiał na nią spojrzéć.
— Dobry wieczór pannie Waleryi — odrzekł Lucyan, uśmiechając się bladym i martwym uśmiechem.
— Czemu pan tak dawno u nas nie był? — spytała Walerka, podnosząc ku jego twarzy swoje błękitne, łagodne oczy.
Lucyan popatrzył na nią przez chwilę, a potém, jakby sobie coś przypomniał, rzekł:
— Dziękuję pannie Waleryi za kwiaty, które stawiasz codzień na mojém oknie.
Walerka zmieszała się i spuściła oczy.
— A zkąd pan wié, że to ja tam stawiam te kwiaty? — spytała, mnąc w palcach koniec swéj muślinowéj chusteczki.
— Widziałem — odpowiedział Lucyan.
Walerka chwilkę milczała, idąc ciągle obok niego, potém stanęła przed nim tak, że się zatrzymali oboje i, składając drobne ręce na piersi, rzekła:
— Panie Lucjanie, ja za pana co rano i co wieczór się modlę. Pan taki dobry! A jak spostrzegłam, że pan jesteś smutny, pomyślałam zaraz, że będę panu stawiała na oknie niezabudki, dlatego, że one błękitne, więc panu niebo przypomną; a ksiądz Stanisław zawsze mówi, że komu smutno, ten powinien myśléć o niebie, to mu lżéj będzie.
Lucyan raz jeszcze spojrzał na Walerkę, rozśmiał się tym samym martwym uśmiechem i rzekł:
— Pannie Waleryi się zdawało; nie jestem wcale smutny. Wszakże za ładne kwiaty i dobre chęci dziękuję.
Odszedł, a Walerka pobiegła do domu.
Wszedłszy do swego mieszkania, Lucyan powitał matkę milczącém pocałowaniem ręki i ukłonem dwie obecne kobiety.
— Przyjechałam prosić pana — rzekła Rzepowa — abyś był tak dobry i zechciał odwiedziéć mego chorego brata. Kaszle biedak i mizernieje w oczach.
— Będę u pani dziś jeszcze — odrzekł Lucyan z grzecznością, ale tym samym złamanym głosem, jakim mówił ciągle od pewnego czasu.
Gdy wchodził do swego pokoju, Dolewska prowadziła za nim spojrzenie; ale napróżno Rzepowa badawczo patrzyła na nią, nie dostrzegła ani łzy w oku, ani najmniejszéj zmiany w fizyognomii. Męztwo matki, nie chcącéj na widok publiczny wystawiać boleści syna, zwyciężyło jéj własną boleść.
Zaledwie zamknęły się drzwi od pokoju Lucyana, przez otwarte okna doszedł uszu trzech kobiet odgłos pocztowego dzwonka.
— Rzadka to rzecz — odezwała się Rzepowa — usłyszéć teraz dzwonek pocztowy, od czasu jak zbudowali maszynę.
Pani Owsicka, która od bytności swojéj w Częstochowie, lubiła niezmiernie rozprawiać o podróży maszyną, rozpoczęła na ten temat długie opowiadanie. Była już jednak u końca i Gawełek pani Rzepowéj zajechał już przed ganek, gdy otworzyły się nieco drzwi od sieni i ukazała się przez nie głowa rozczochranego chłopaka.
— Czego chcesz, Julku? — spytała Dolewska.
— Na pocztę, proszę pani, przyjechał jakiś pan z daleka i chce widziéć się z panem doktorem.
— A nie wiesz, kto to taki?
— Nie wiem, proszę pani; ale musi być jakiś bogaty pan, bo jedzie pięknym koczem, a pocztylionowi, co go przywiózł, dał rubla tryngieltu.
— A dokąd ten pan jedzie, czy nie wiész? — spytała zaciekawiona Owsicka.
— Do Jodłowéj podobno.
W téj chwili we drzwiach swego pokoju stanął Lucyan. Słyszał widać całą rozmowę, bo rzekł do chłopca:
— Powiedz temu panu, że zaraz przyjdę na stacyą.
— Ktoby to był, panie Lucyanie? — spytała ciekawie Owsicka.
— Sądzę, że musi to być pan Cypryan Karłowski — spokojnie odpowiedział Lucyan i wyszedł.
Po chwili, zielona bryka Rzepowéj trzęsła się i skakała po ulicy miasteczka, a z nią razem trzęsła się i skakała jéj właścicielka, laską od deszczochronu przypominając często nierówności drogi plecom Gawełka.
Lucyan tymczasem zbliżał się do stacji pocztowéj, stojącéj trochę na ustroni, o kilkanaście kroków od ostatniego domu miasteczka.
Przed stacyą stał ładny, cały błyszczący srebrnemi blachami, koczyk, a wkoło niego zwijali się pocztylioni i lokaj, z miny i ubrania wyglądający na kamerdynera bogatego pana.
Po najobszerniejszym pokoju stacyi, w eleganckiém podróżném ubraniu i z cygarem w ręce, chodził Cypryan Karłowski, gwiżdżąc jakąś aryetkę i kiedy niekiedy rzucając kilka słów stojącemu pokornie we drzwiach pocztowemu pisarzowi.
Nagle pisarz, dotknięty czyjąś ręką, z uszanowaniem ustąpił z drogi, i Cypryan serdecznym uściskiem powitał wchodzącego doktora.
— Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze. Jak się masz, mój poczciwy Lucyanie? Dziękuję ci, żeś o mnie nie zapomniał. Czy otrzymałeś moję odpowiedź?
— Otrzymałem — odrzekł Lucyan, siadając tak, aby mu światło z okna na twarz nie padało.
— A więc wiész o wszystkiém — mówił Cypryan. — Matrymonialne moje zamiary, o których mówiłem ci w Warszawie, przybrały formę, i jakąż jeszcze piękną formę!... Jadę się żenić. Znasz moję narzeczoną, nie prawdaż?
— Znam — odpowiedział Lucjan.
— I jakże ją znajdujesz?
— Śliczna osoba; mogę ci tylko powinszować wyboru.
— A! powiadam ci, Lucyanie, że nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Co to za kobieta! Trzeba ją bliżéj poznać, aby ocenić jéj anielskie serce, jéj rozwinięty umysł. Przeszłość wprawdzie miała nieco burzliwą... słyszałeś o tém pewnie... powiedziała mi sama o wszystkiém. No, ale co mi do jéj przeszłości? Znasz pod tym względem moję teoryą. Co było, to było, a teraz wierzę w jéj prawość i dzisiejsze do mnie przywiązanie, jak w ewangielią. To samo już, że przed ostateczném zobowiązaniem się powiedziała mi wszystko, dowodzi najwyższéj szlachetności w kobiecie. Czy często bywasz u niéj?
— Bywałem dość często, ale od pewnego czasu miałem wiele zajęcia...
— Ach, Lucyanie, Lucyanie! Jak miłość dla zacnéj i rozumnéj kobiety podnosi i uszlachetnia! Odkąd ją kocham, stałem się innym człowiekiem. Młodzieńcze niedorzeczności i szały, jak dym, wyszły mi z głowy; zacząłem na seryo myśléć i pracować; czuję, że świat, ludzie, wszystko, co dobre i piękne, żywiéj mię zajmuje. A potém... potém... wystaw sobie, jakie to śliczne będzie życie nasze wspólne! Posiadamy wszystko, co świat najpiękniejszego dać może: młodość, gorące serca, wzajemną miłość, bogactwo zresztą, które pozwoli nam używać wszystkich towarzyskich i umysłowych przyjemności... Spodziewam się, że będziesz na naszym ślubie, Lucyanie.
— Niezawodnie; a kiedy nastąpi?
— Najdaléj za tydzień. Ale, zapomniałem cię przeprosić, Lucysiu, żem nie zajechał do ciebie, tylko wezwał cię tutaj. Widzisz, stracił-bym przynajmniéj kwadrans, albo pół godziny czasu, a tak pragnę ją zobaczyć, że mi każda chwila droga.
— Wierzę — odpowiedział Lucyan — i bynajmniéj nie czuję się obrażonym.
— Konie gotowe! — ozwał się we drzwiach kamerdyner.
Cypryan żywo powstał.
— Do zobaczenia, Lucyanie! — rzekł — w tych dniach przyjadę do ciebie z Jod...
Nie dokończył wyrazu, bo wzrok jego padł na twarz Lucyana, tą razą zwróconą do okna. Pochwycił rękę przyjaciela i rzekł z niepokojem:
— Co tobie jest, Lucyanie, czyś ty chory?
— Od pewnego czasu jestem w istocie trochę chory, ale to mała rzecz...
— Ależ zmieniony jesteś dziwnie! Cóż to takiego?
— Choroba sercowa, o ile mi się zdaje.
— A więc może niezupełnie fizyczna? — żartobliwie rzekł Cypryan.
— O, najzupełniej! bądź tego pewny; przecież jestem doktorem — z gorączkową żywością odparł Lucyan.
— Żeby to tylko nie było nic ważnego.
— O, niéma o czém mówić — rzekł Lucjan i dodał: — Nie zatrzymuję cię, Cypryanie, bo wiem, że ci pilno być musi. Spodziewam się, że mnie odwiedzisz.
— Niezawodnie.
— Życzę ci szczęścia... kłaniaj się ode mnie pani... pani Warskiéj — dokończył z wysileniem.
Po chwili koczyk, unoszony szóstką koni, żywo mknął ku Jodłowéj, a Lucyan, stojąc na ganku stacyi, patrzył na unoszące się za nim kłęby kurzawy. Dziwny uśmiech przebiegał mu usta i okrywał twarz całą gorzkim wyrazem.
Gdy powóz Cypryana zniknął mu już całkiem z oczu, z wysileniem oderwał wzrok od drogi, na którą patrzył, i zwrócił się do miasteczka.
W godzinę potem wyjeżdżał konno z domu, kierując się powoli szeroką drogą w stronę... Jodłowéj. Odjechawszy wiorst parę, zwrócił gniadosza i prędzéj już pojechał ku Wałkom, majątkowi Rzepowéj i jéj chorego brata.
Zmrok zaczynał zapadać, okrywając miasteczko N., a w niém cichą plebanią, mieszkanie księdza Stanisława.
Przed niewielkim domem proboszcza, dziedziniec zasłany był gładką murawą; śród niéj rosło kilka pięknych drzew akacji, rzuconych po równym trawniku. Od bramy, otwierającéj nizki płot drewniany, ku gankowi, opartemu na czterech nizkich słupach, biegła wązka wydeptana ścieżka. Okna domu były otwarte, a pod niemi na kilku grządkach kwitły powoje i rezeda. Z za domu, po nad dachem, wznosiły się ciemnolistne, rozłożyste dęby, nadając surowe i poważne tło owianemu głębokim spokojem sielskiemu mieszkaniu księdza.
Gdy zmrok zapadać zaczął, przez otwarte okna plebanii dał się słyszéć gwar kilku młodych głosów, i po chwili z sieni domu wybiegło sześciu czy siedmiu chłopaków, z książkami pod pachą i sporemi kawałkami chleba z sérem przy ustach. Rzeźwa gromadka uczniów księdza proboszcza, śmiejąc się i swawoląc wypadła za bramę i rozbiegła się po dziedzińcu, a ksiądz Stanisław stanął w otwartém oknie. Twarz jego, zawsze jednostajnie blada i łagodna, jaśniała głęboką ciszą wewnętrzną; czoło opromienione jasnemi, siwiejącemi włosami, miało gładkość i pogodę, płynącą z zadowolenia po dobrze spędzonym dniu.
Na ciemne, ale czyste niebo, zaczął wstępować księżyc w pełni; wiatr lekki rozwiewał w powietrzu woń rezedy. Wzrok księdza Stanisława wzniósł się w górę, a łagodne usta jego poruszyły się szeptem cichéj modlitwy.
Po-za nim otworzyły się zcicha drzwi pokoju i nieśmiały głos kobiecy ozwał się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki, amen — odpowiedział ksiądz, i odwróciwszy się, poznał stojącą w zmroku matkę Lucyana.
Gdy zbliżył się do niéj, przycisnęła milcząc do ust rękę księdza, który poczuł spływające na nią łzy.
— Co pani jest? czego płaczesz? — spytał troskliwie, prowadząc ją do kanapy.
— Księże Stanisławie — ozwała się kobieta, tłumiąc płacz z wysileniem — czy widzisz, co się dzieje z moim Lucyanem?
— Zmieniony jest i chory, ale nie należy rozpaczać: ufaj pani w Bogu...
— O tak, księże proboszczu! — przerwała Dolewska — ufam w miłosierdzie tego Boga, w którego całe życie wierzyłam gorąco. I jakiż-by On był ojciec ludzkości, gdyby się nie zlitował nad biedném sercem matki!?
— Wyroki Boże są niezbadane: należy z pokorą pochylać czoło przed niemi...
— O nie! — wybuchnęła matka — kiedy idzie o dziecko moje, ja z pokorą i poddaniem się nie mogę czekać na wyroki Bozkie. Gdyby pioruny Bożego gniewu na mnie samę spaść miały, w proch uderzyła-bym czołem i zawołała-bym: „niech się dzieje wola Twoja!” Ale, kiedy widzę moje dziecię jedyne, mego syna, który mi szczęściem był i chlubą, zgnębionego cierpieniem, na jakie nie zasłużył, konającego z boleści w oczach moich; o, księże Stanisławie! wtedy nawet przed Bogiem nie mogę być pokorną. Mnie serce pęka z rozpaczy, bo jestem... matką!
I zaniosła się spazmatycznym, głośnym płaczem; ale po chwili wysileniem woli stłumiła gwałtowne wzruszenie i zaczęła mówić prędko, gorączkowo:
— Księże Stanisławie, ja chcę go ratować! Wiész, że powodem wszystkiego złego jest ta kobieta... ta piękna pani, co to bierze ludzi na zabawkę i zabija ich, jak muchy. Ona Lucyana uwiodła swemi oczyma jaszczurki, swemi słodkiemi słówkami, które wiszą ciągle u jéj ust, jak robaki na wędce; ona ciągnęła go do siebie, uśmiechała się, zapraszała... Myślał-by kto, że to anioł, który zstąpił z nieba, a to żmija, co kąsa serce człowieka, aby uschło...
— Kobieto, zatrzymaj się! — przerwał ksiądz Stanisław — nie sądź...
— Przebacz, księże Stanisławie — przerwała Dolewska — żal rozwagi nie ma; a żal matki, o! to taki żal, że podobnego chyba na świecie niéma, jak niéma miłości podobnéj do miłości matki.
— Nie poddawaj się temu żalowi — rzekł ksiądz łagodnie — a raczéj użyj całéj energii, jaką cię natchnąć może miłość macierzyńska, aby syna z toni ratować. Mówiłaś, że chcesz go ratować; czy myślałaś już o środku jakim?
— Tak, księże proboszczu. Dziś z rana, gdy Lucyan wyszedł ze swego pokoju, patrzyłam na niego długo i uważnie, i serce mi pękało. Gdzie jego dawny uśmiech? gdzie jego zdrowie? gdzie jego żywość i spokojność? Nie jest on smutny, ale gorzéj jeszcze, jest martwy; nic nie mówi, niczego nie chce, nic go nie zajmuje. Milcząc, pocałował mnie w rękę, milcząc, usiadł przy oknie, z książką w ręku; ale widziałam dobrze, że nie czytał, bo przez pół godziny trzymał oczy na jednéj karcie i miał wzrok człowieka, który patrzy a nie widzi. Wytrzymać nie mogłam i poszłam do swego pokoju, aby łez moich nie zobaczył. Padłam na kolana przed ukrzyżowanym Chrystusem i, płacząc krwawemi łzami, w imię Jego bolesnéj męki, błagałam, aby natchnął mnie myślą, jak mam wyratować z tego nieszczęśliwego stanu moje biedne dziecko. A kiedy wstałam, zdawało mi się, że mi kto w ucho szepce: wyjedźcie z N.! Usiadłam i zaczęłam nad tém rozmyślać, i przypomniałam sobie, że ludzie mawiają, iż w wielkich smutkach trzeba niekiedy człowiekowi zmiany miejsca, trzeba, aby się oddalił od tego, co mu boleść sprawiło. I pomyślałam sobie: pójdę do księdza Stanisława i poradzę się: jeżeli on powié, że to będzie dobrze, to zaraz, za kilka dni, wyjedziemy z N. gdziekolwiek...
— Macierzyńskie serce twoje szczęśliwe miało natchnienie — odrzekł po chwili milczenia proboszcz. — Nie mogę i nie powinienem taić tego przed tobą, że z Lucyanem źle jest bardzo. Gdyby to było tylko cierpienie moralne, zwyciężył-by je czas i jego własna wola; ale ja śledzę pilnie wszystkie oznaki, malujące się na twarzy jego, i widzę, że chory jest fizycznie, a chory taką chorobą, że każde silne wzruszenie zabić go może. Wzruszenie takie musiało-by tu przyjść koniecznie, boć przecie dziś narzeczony pani Warskiéj pojechał do Jodłowéj i ślub ich odbędzie się pewno wkrótce. Szczęśliwie-by było bardzo, gdyby Lucyan przed dniem tym fatalnym dla niego N. opuścił. Gdzież pani myślisz wyjechać?
— Gdzie on sam zechce.
— Wątpię, aby on, w dzisiejszym stanie swoim, miał jakąkolwiek wolą w tym względzie. Sądzę, że tymczasem najlepiéj będzie do Wilna...
— Pomyślę o tém...
— A środki pieniężne na wyjazd i osiedlenie się i inném miejscu, czy macie?
— Nie wielkie wprawdzie, ale mamy. Toć Lucyś wyprocesował mi jesienią w Warszawie kilka tysięcy złotych; zresztą, byle się uspokoił i wyzdrowiał, on pracą swoją i rozumem wszędzie kawałek chleba znajdzie, a może... toć już niedługo mi na tym świecie przebywać...
— I nie żal pani będzie opuszczać N.? Wszak całe życie tu spędziłaś.
— Dolewska pochyliła głowę i milczała długo, a potém odrzekła:
— I jakiż żal dorównać może temu, który czuję, patrząc na boleść jego? Prawda, żem tu sercem i duszą całą przyrosła, że dawniéj ani pomyśleć nie mogłam o wędrówce w świat nieznajomy, na stare lata moje. Ale dla niego czegoż-bym nie zrobiła? czegoż-bym nie oddała? Zbawienie duszy mojéj złożyła-bym u nóg Boga za jeden dzień szczęścia jego...
— O bohaterska siło macierzyństwa! — rzekł ksiądz Stanisław z cicha, i głośniéj dodał: — Więc przygotuj się pani do podróży, a jeślibyś spotkała opór w Lucyanie, czego się nie spodziewam, bo dziś wszystko dla niego jest obojętne, zawiadom mnie; postaram się wpłynąć na niego. Najważniejsza rzecz, aby wyjechał z N., nie widząc już pani Warskiéj. O ile mi się zdaje, rozwinęła się w nim groźna choroba serca i wrażenia każdego bardzo się dla niego lękam.
Wkrótce pani Dolewska dążyła do mieszkania swego, a ksiądz, stojąc przy otwartém oknie, wpadł w głębokie rozmyślanie.
Patrzył długo na ciemne sklepienie niebios, powleczone siecią księżycowych promieni i białych chmur, słuchając szelestu lekkim wiatrem poruszanych akacyi. Smutek, jakim go natchnęła rozmowa z Dolewską, pierzchał stopniowo, a na twarz jego wracał zwykły łagodny spokój.
Po chwili wzniósł wzrok i ręce splecione ku niebu i zamodlił się cichą modlitwą: „Szczęśliwy, o Panie, komu w piersi umilkły burze i walki żywota, kto oderwał serce swoje od samolubnych miłości, a utonął cały w tém wielkiém, cichém uczuciu, które ogarnia świat cały, od Ciebie aż do robaczka. Albowiem, cóż spokojniejszego, jak człowiek, który ma serce proste? I cóż swobodniejszego, jak ten, który już niczego nie pożąda na ziemi?!”