Wacek i jego pies/Rozdział trzydziesty ósmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty ósmy
MIKUŚ WALCZY ZE ŚMIERCIĄ


Wacek pewnego razu poznał w biurze leśniczego weterynarza powiatowego leczącego zwierzęta i śledzącego za prawidłową ich hodowlą w puszczy.
Do niego chciał koniecznie dostać się Wacek i prosić go o poradę dla rannego psa.
Nie wiedział tylko, czy pozwoli mu pani Wanda opuścić siebie na parę godzin.
Gdy wahał się, ośmielając się prosić ją o to, posłyszał jej głos.
— » Wacuniu — mówiła — przyrządź kilka kanapek z kiełbasą dla Piotra i nalej mleka do butelki! Znam go! Kiedy ma kłopoty, to zapomina o sobie. Weźmiesz Siwka i skoczysz do miasteczka. Zawieź mu śniadanie i dopatrz, by zjadł porządnie.
Wacek nic nie odpowiedział i szybko poszedł do spiżarni.
Nie mógł tchu złapać. Łzy cisnęły mu się do oczu. Żal zaciskał mu gardło.
— Biedna, nieszczęśliwa pani Wanda! — krzyczało coś w sercu chłopaka. — Troszczy się o śniadanie dla męża, gdy tymczasem od wczoraj już nie żyje i nie potrzebuje już opieki i troski naszej...
Wacek strząsnął łzy z powiek i otarł oczy. Przygotowawszy wszystko, skoczył do stajni i po chwili trząsł się już na kościstym grzbiecie Siwka. Gdy zbliżał się do miasta, przemknął koło niego samochód policyjny. Przez szybę mignęła-twarz młodego inżyniera, komisarza policji i jeszcze jakiegoś pana w cywilnym ubraniu.
Wacek domyślił się, że leśniczy jedzie na miejsce wypadku z gajowym.
W pośpiechu wpadł do weterynarza, opowiedział, co się przydarzyło Mikusiowi, gdzie się znajduje rana i jak się zachowuje pies.
Lekarz zadał kilka pytań, po czym wręczył chłopakowi maść na ranę i proszki, które polecił dawać choremu psu w jedzeniu. Udzieliwszy potrzebnych wskazówek jak należy pielęgnować i karmić Mikusia w gorączce, weterynarz powiedział:
— To już wszystko, co mogę dla niego zrobić!... Jeżeli ma dużo w sobie sił — to wyliże się, jeżeli zaś osłabiła go rana — zdechnie... Bo to, bracie, tak! Kiedy twój pies zacznie chodzić, to już on sam znajdzie potrzebny mu lek w puszczy, ale do tego czasu jest bezbronny. Pomożemy mu trochę, ale to — nie wszystko... Grunt to zioła!
Wacek gorąco podziękował weterynarzowi.
Zdawało mu się, że maść i proszki powinny uzdrowić biedaka Mikusia.
Pełny dobrej nadziei powracał do gajówki. Przed bramą stał samochód policyjny. Wacek wbiegł do domu i krzyknął z przerażenia.
Na podłodze leżała nieżywa, jak mu się wydało, pani Wanda.
Inżynier i pan w cywilnym ubraniu, który okazał się lekarzem, cucili ją.
Leśniczy opowiadał szeptem:
— Przyjechaliśmy i oznajmiliśmy tej kobiecie o śmierci jej męża... Z krzykiem zerwała się z łóżka i nieprzytomna runęła na podłogę... Nie możemy jej docucić... Szofer telefonował z dworu pana Karskiego po karetkę sanitarną... Przewieziemy panią Rolską do szpitala, bo nie można jej pozostawić bez opieki lekarskiej...
Wkrótce przybyła karetka z miasta.
Sanitariusze wynieśli na noszach nieruchomą, nieprzytomną kobietę i natychmiast odjechali razem z lekarzem.
Zapłakany i zrozpaczony Wacek spytał leśniczego:
— Czy mogę zostać w gajówce? Muszę teraz strzec mienia państwa Rolskich aż do przyjazdu ich córki... Będę też strzegł rewiru, jak to robił pan Piotr...
— Pozostań, chłopaku — po krótkim namyśle zgodził się inżynier. — W razie czego leć do Rogaczewa i telefonuj do mnie, a wnet przyjadę. Zresztą, przyślę ci tu kogoś... Czy masz pieniądze?
Wacek wzruszył ramionami i odparł:
— Nie mam... Po co mi one? W spiżarni dość mamy zapasów...
— Nie zapomnę o tobie... — szepnął inżynier i podał rękę Wackowi.
— Ja też coś — niecoś przyślę do gajówki — dodał komisarz policji — bo to, proszę pana inżyniera, tęgi chłopczyna... mały mężczyzna!
Wkrótce samochód odjechał i Wacek pozostał sam.
Dom wydał mu się już innym — nie takim przytulnym i jasnym jak zawsze i puszcza jak gdyby się zasępiła i surowo patrzyła teraz na samotnego chłopaka.
Wacek odczuł strach, lecz nagle przypomniał sobie o Mikusiu.
Wyciągnął więc z kieszeni lekarstwa i ująwszy Siwka za uzdę prowadził go do stajni.
Pies na widok Wacka poruszył się i usiłował unieść ciążący mu łeb.,
— Leż cicho, Mikusiu! — uspokoił go chłopak. — Zaraz będę leczył ciebie, biedaku mój!
Przyniósłszy mleka w misce i kubełek wody, Wacek obmył mu ranę i nałożył na nią maść.
Długie miał potem kłopoty z Mikusiem, który za nic nie chciał pić mleka z proszkiem, danym przez weterynarza.
W końcu chłopak zacisnął głowę psa kolanami, przemocą podważył mu szczęki, wlał do gardła mleko z lekarstwem i zmusił przełknąć płyn.
Mikuś długo pluł potem, krzywił się i mruczał, ale Wacek nie zwracał już na to najmniejszej uwagi.
Wykonał zlecenie weterynarza i był teraz o swego psa spokojniejszy.
Chłopak, jak codziennie, zrobił porządek w domu, na podwórku i koło zwierząt, i wyruszył do puszczy jak to czynił codziennie pan Piotr.
Idąc modlił się za jego duszę i prosił Boga o zdrowie i pocieszenie dla nieszczęśliwej pani Wandy.
W puszczy Wacek wykrył duże zmiany.
Odleciały gdzieś, czy może zginęły w ogniu głuszce i trzy stada cietrzewi. Nie krzyczały i nie świergotały duże i małe ptaki. Dzięcioły nie kuły już pni drzew.
Nie śmigały po sosnach i świerkach wesołe, figlarne wiewiórki...
Wszystkie zwierzęta wypłoszył czy zniszczył pożar.
Na pogorzelisku czarno było, ale zgliszcza już się nie dymiły.
Stały opalone i osmolone drzewa i martwe krzaki.
Wacek spostrzegł tylko parę zajęcy, ostrożnie kicających w zaroślach, i lisa o opalonej zupełnie kicie. Przekradał się przez małą polankę, zatrzymywał się i znowu sunął, ni to badając puszczę, ni to wstydząc się swej brzydoty. Obojętnie patrzał na kicające w pobliżu szaraki.
Wacek nie spotkał ludzi w puszczy, więc na długo przed zmierzchem, zgłodzony, powrócił do gajówki.
Musiał zgotować sobie kapuśniak, dać lekarstwo Mikusiowi i choć na krótko wypuścić na pastwisko konia, krowę i kozę.
W tej pracy zastał Wacka wieczór.
Napiwszy się mleka, ukląkł przed obrazem Bogarodzicy i żarliwie się modlił.
Noc spędził przy Mikusiu, w stajni na snopku słomy przykrytym pasiakiem łowickim.
Mikuś miał zapewne mniejszą gorączkę, bo nie miotał się już.
Na trzeci dzień samotności Wacek od samego rana postanowił odwiedzić panią Wandę w szpitalu, chociaż — obawiał się pozostawić dom bez opieki.
Coś gnało go jednak do miasta.
W szpitalu dowiedział się, że pani Wanda nie odzyskała przytomności i zmarła.
Właśnie tego dnia miał się odbyć pogrzeb pana Piotra i jego żony.
Wacek pobiegł do leśniczego.
Inżynier opowiedział mu, że dochodzenie ustaliło, że zabójstwo gajowego dokonane było przez człowieka w uniformie leśnika niemieckiego.
— Szumacher go zabił! — wykrzyknął Wacek.
— I ja tak myślę! — zgodził się inżynier. — Żeby się jednak nie narażać, policja stwierdziła, że Rolski padł od kuli nieznanych kłusowników...
Wacek był obecny na pogrzebie, urządzonym staraniem biura leśniczego.
Modląc się za dusze zmarłych, myślał o tym/że tak krótko jeszcze żyje, a jak wiele już stracił drogich sobie istot.
Smutek go ogarnął. Nie płakał jednak. Czuł się już mężczyzną. Gotów był walczyć i nie poddawać się żadnemu nieszczęściu i cierpieniu.
Musiał być silny i wytrwały.
Postanowienie to zapadło nagle, ale nieodwołalnie.
Teraz wiedział już, że potrafi tak przeżyć życie, żeby po nim pozostały nieśmiertelne ślady i wspomnienia.
Po nabożeństwie żałobnym i pogrzebie, pośpieszył do domu.
Na szczęście znalazł wszystko w porządku.
Tylko Mikuś zasmucił go. Wydał mu się znacznie słabszym. Nie chciał nic jeść, nawet przestał pić mleko.
Być może, obawiał się, że poczuje w nim bardzo gorzkie, piekące w gardle lekarstwo.
Mikuś leżał nieruchomo i ledwie oddychał.
Z trudem otwierał oczy i suchym językiem oblizywał sobie gorące, spieczone wargi i suchy nos.
Wzrok miał błędny, nieprzytomny.
Zapewne nie poznawał Wacka.
— Czyżby mój Mikuś zginął? — błyskała w głowie chłopca trwożna myśl.
Starał się odpędzić ją od siebie.
Zrobiwszy opatrunek Mikusiowi i zmusiwszy go raz jeszcze do wypicia mleka z lekarstwem, Wacek popędził swoje małe stadko na polanę.
Idąc tam zastanawiał się, co ma zrobić z mlekiem, którego sporo uzbierało się w lodowni.
Przypomniał sobie, że pani Wanda zamierzała przyrządzać smażony ser i uczyła Wacka, jak się to robi.
Postanowił więc zająć się tym, ser sprzedać, pieniądze zaś złożyć w dziupli Kazi Rolskiej.
Doglądając swoje zwierzęta siedział we wrzosach, gdzie pasła się koza.
Posłyszał nagle głośne chrapnięcie Siwka.
Chłopak rozglądał się na wszystkie strony, lecz nic podejrzanego nie spostrzegał.
Koń jednak nie przestawał ostrzegawczo pochrapywać i parskać. Unosił przy tym łeb i strzygi uszami.
Wacek wstał i wziął w ręce swój kij.
Szedł w kierunku, w którym Siwek zwracał łeb.
Za wrzosowiskiem, na starej porębie rosły drobne, krzaczaste sosenki — wspomnienie po dawnym borze.
Rozglądając się uważnie, chłopak spostrzegł, że jedno drzewko poruszyło się. Wiotkie jego gałązki długo się kołysały.
— Zając czy lis? — starał się zgadnąć Wacek.
Szybko szedł ku sosence, ale po chwili stanął zdumiony.
Zobaczył Mikusia.
Pies, ciężko dysząc, wydobywał ostatnich sił: czołgał się powoli.
Chwilami podnosił się, lecz natychmiast z jękiem padał i znowu się czołgał.
Wszystko stanowiło dla niego przeszkody trudne do przebycia: wysoka trawa, drobne drzewka, suche gałęzie, sztywne krzaczki borówek. Czołgał się jednak naprzód, z zapadłymi oczami, wpatrzony uparcie przed siebie.
Wacek nie wiedział jak i w czym mógłby pomóc Mikusiowi.
Szedł za nim. Serce mu się rozrywało z żałości.
Pies cierpiał widocznie i gonił resztkami sił.
Z niezabliźnionej rany sączyła krew, zmieszana z ropą.
Krew miał też w otwartym pysku.
Dreszcze przebiegały mu po karku. Występujące spod skóry żebra podnosiły się z trudem i opadały, gdy z gardła wyrywał mu się świszczący oddech.
Wreszcie Mikuś dopełznął do wrzosowiska.
Przez długą chwilę wypoczywał, węsząc na wszystkie strony.
Wreszcie ruszył dalej. Głowę trzymał tuż przy ziemi. Szukał czegoś w gąszczu wrzosów. Zębami, z korzeniem wyrwał jakąś trawkę i począł ją żuć.
Po chwili wypluł ją i szukał dalej.
Znalazł inne ziele.
Marszcząc pysk, zżuł je, zlizując z warg ślinę zaczerwienioną od soku rośliny.
Znalazł drugie źdźbło i znowu żuł, sapiąc i szeroko otwierając paszczę.
Długo wyszukiwał i zjadał Mikuś potrzebne mu lecznicze zioła, do których czuł pociąg nieprzeparty.
Resztki życia walczyły w osłabionym jego ciele ze śmiercią. W końcu Mikuś upadł na bok i w jednej chwili usnął.
Gdy Wacek zamierzał już powracać z bydłem do gajówki i chciał pomóc psu wstać, Mikuś zmrużył ślepie i zawarczał.
Po chwili znowu zapadł w sen. Wacek zrozumiał, że pies chce pozostać na polanie.
Pozostawił więc go samego w spokoju.
Przypuszczał, że Mikuś sam najlepiej wie i czuje, co mu jest potrzebne.
Zresztą wspominał o tym i weterynarz.
Wacek cieszył się, że Mikuś znalazł w sobie siły, by dojść do miejsca, gdzie rosły lecznicze zioła.
— Będzie żył! Będzie zdrów! — cieszył się już w duchu chłopak, oglądając się za pozostawionym na wrzosowisku przyjacielem.
Pies spał i nie słyszał nawet stąpania bydła i kroków odchodzącego Wacka.
Skończywszy swoje dzienne prace i posiliwszy się naprędce, chłopak zabrał z sobą miskę i pobiegł na polanę.
Już noc zapadła.
W trawie dzwoniły koniki polne.
Grały świerszcze w szczelinach starych pni sosnowych.
Tu i ówdzie odzywały się cicho zasypiające drozdy i popiskiwały jakieś drobne ptaszki.
Szeleściły śmigające w trawie myszy.
Cykały nietoperze ścigające owady.
Trzepotała się rozpaczliwie ćma, uwikłana w mocnej sieci pająka-krzyżaka.
Nieśmiało jeszcze hukał puchacz.
Zgrzytały opadające liście.
Wacek odnalazł Mikusia.
Pies leżąc przed kępką trawy, żuł długie jej źdźbła. Obejrzał się na podchodzącego chłopca i nawet poruszył końcem ogona.
Wydawał się znacznie silniejszy.
Wacek przyniósł mu z bagienka wody w misce i postawił ją przed nim.
Pies jednak na jej widok począł drżeć cały i z przerażeniem odwrócił się od miski.
Wacek domyślił się, że ziółek Mikusia nie wolno zapijać wodą, więc odsunął miskę.
Pies uspokoił się od razu i znowu poruszył ogonem, nie przerywając żucia ziół.
Wacek, posiedziawszy przy nim trochę, powrócił do domu.
Był już znacznie spokojniejszy.
Leżąc, długo przysłuchiwał się hukaniu puchacza i cienkiemu cykaniu nietoperzy aż zapadł w głęboki, zdrowy sen.
Kołysała go puszcza głuchym poszumem drzew, głośne westchnienia Siwka i pianie koguta w kurniku.
Wszystkie.te odgłosy tonęły bez echa w ciszy rozpostartej dokoła, niby miękka gruba płachta, którą noc otuliła ziemię, puszczę, niebo, gajówkę i uśpionego, małego mężczyznę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.